KANION ANTYLOPY

piękno wyrzeźbione przez piasek i wodę na pustyni

.

Kształty i kolory – jak spod ręki artysty (Kanion Antylopy)

Kształty i kolory – jak spod ręki artysty (Kanion Antylopy)

.

Jakże zestroić się z tym dziwem Natury, który można by nazwać cudem, gdyby nie nasza bałwochwalcza skłonność przypisywania cudu jedynie metafizycznej sferze zawłaszczonej przez religie? Sferze, której doświadczyć można jedynie w objawieniu i tylko wtedy, kiedy jest się wybranym lub oddanym bóstwu – a przy tym kimś dążącym do iluminacji? A może to tylko ciekawostka, przyrodnicza anomalia – ot, siły naturalne stworzyły na ślepo coś, co jest pewnym zaburzeniem spetryfikowanej kosmicznej monotonii Wszechświata, jaką jest skała, góra, pustynia, rozpadlina w ziemi…? Coś, co także rozwiewa naszą egzystencjalną nudę wynikającą z powtarzania tych samych, podtrzymujących nasze życie czynności w środowisku nam znanym i przewidywalnym – w dużej mierze stworzonym i przekształconym przez nas samych tak, by zaspakajało nasze potrzeby i byśmy się mogli w nim zadomowić?

Otóż zestroić można się dość łatwo – wystarczy tylko otworzyć się na barwy i kształty. Zachwyt przyjdzie sam, a jeśli nie zachwyt, to zadziwienie kreatywnością sił jakim poddana jest materia urabiana przez rzekę czasu w sposób poruszający naszą sensoryczną wrażliwość, dzięki której patrzymy i nazywamy coś pięknem. Pięknem, które przynosi nam radość i świadomość tego, że warto tego piękna szukać – i dostrzegać je wokół nas – bo w pewien tajemniczy sposób afirmuje ono i dostarcza sensu naszemu uczestnictwu w tym kosmicznym eksperymencie zwanym życiem. Materia, jaką ponoć jesteśmy, (z tym że ożywioną, bo uduchowioną) zderza się z materią martwą, (inercyjną, bo pozbawioną ducha) choć przecież zmieniającą swoją postać i formę. Rezultatem jest konfirmacja istnienia przez istoty, które są tego wszystkiego świadome, a przede wszystkim… czujące.

Nie wiem, czy piękno jest sprawą boską czy tylko ludzką. Ale wiem, że człowiek jest zdolny piękno odczuwać. Być może zdolność człowieka do doświadczenia piękna, to piękno dopiero stwarza? Czy też dopiero wtedy, kiedy coś – co niewątpliwie istnieje niezależnie od nas, dzięki tej naszej zdolności nabiera estetycznego, a nawet etycznego sensu – kreuje nową we Wszechświecie jakość, której sprawcami jesteśmy my sami? Czyżby więc ludzie jak bogowie? Czy może tylko zagubione – szukające sensu i celu – wszechświatowe sieroty?

Poezja ziemi… ale czy istnieje poezja skały, kamienia, piasku i żwiru? Czy to tylko nasze nerwy i chmura elektrycznych wyładowań w ludzkim mózgu? Jednak czy tak naprawdę może to mieć jakiekolwiek znaczenie, skoro czegoś, co nazwaliśmy poezją, doświadczamy? A nawet próbujemy się tym podzielić z innymi?

* * *

Kruk

Kruk

.

Kanion Antylopy leży na terytorium rezerwatu Indian Nawaho w Arizonie. Byłem w tym niezwykłym miejscu wielokrotnie, choć nie zawsze okoliczności i warunki pozwalały mi na dłuższe z nim obcowanie. Pewnego razu jednak (było to bodajże w 2007 roku), zaopatrzony w sprzęt fotograficzny, dysponując niemal całym dniem na zwiedzanie okolic miasteczka Page, nieopodal którego znajduje się kanion, zjawiłem się rankiem u zarządzających tym miejscem Nawahów, wykupiłem od nich specjalne pozwolenie „fotograficzne” i zagłębiłem się na parę godzin w tę pomarańczową skalną rozpadlinę (a właściwie w dwie rozpadliny: wpierw był to Kanion Antylopy Górny, a następnie Kanion Antylopy Dolny, oddalony od tego pierwszego o dobrych kilka kilometrów). Nie niepokojony prawie przez nikogo, nie licząc sporadycznych grupek, które szły posłusznie za lokalnym indiańskim  przewodnikiem, przypatrywałem się jego niebywałym kształtom. Rezultatem tej wizyty był plik fotografii, z których jestem średnio zadowolony (popełniałem pewien błąd w ustawieniu aparatu, dzięki czemu spora część tych zdjęć się popsuła), niemniej jednak mały ich wybór postanowiłem tutaj zaprezentować.

Jak powstał Kanion Antylopy? Otóż przed milionami lat była w tym miejscu piaszczysta pustynia, której wydmy z czasem uległy zeskaleniu i dzisiaj zwane są przez geologów piaskowcem Nawaho. To właśnie w tej skale przed tysiącami lat woda zaczęła rzeźbić szczelinę, która z czasem stawała się coraz większa i głębsza, głównie wskutek tzw. powodzi błyskawicznych, jakie nawiedzają ten rejon w porze deszczy monsunowych. Gwałtowne strumienie wody niosą ze sobą żwir, kamienie i piasek, które wymywają podatny na plastyczne zmiany piaskowiec, rzeźbiąc w nim charakterystyczne, opływowe „fale”, zakola i jaskinie. Materiał skalny jest wypłukiwany i znoszony do rzeki Kolorado, tej samej, która nieco dalej rzeźbi najbardziej znaną skalną dziurę świata, jaką jest Grand Canyon. Kanion Antylopy leży na pustyni, więc niemal zawsze jest suchy, niewiele jest w jego najbliższej okolicy deszczów, jednak co jakiś czas wypełnia go z niezwykłą szybkością szalejąca woda, pochodząca z opadów burzowych, które mogą występować w odległości wielu kilometrów od Kanionu. Dlatego powodzie błyskawiczne są niespodziewane i niebezpieczne. Nie tak dawno, bo w 1997 roku, w jednej z takich powodzi śmieć poniosło 11 osób, wśród których większość stanowili turyści z Europy (7 Francuzów, Szwed, Anglik i dwóch Amerykanów) – uratował się jedynie przewodnik tej grupy, który do dzisiaj z poczuciem winy szuka dwóch ciał nieodnalezionych wówczas ciał.

Kanion Antylopy jest kanionem szczelinowym, więc jego rozmiary nie są duże (średnia szerokość to ok. 4 metry, głębokość – do 30 m). Jak już wspomniałem, pod względem spektakularności wyróżniają się dwie jego sekcje, z których każda ma swój odmienny charakter. Aby docenić całe to zjawisko koniecznie należy zwiedzić obie te części, jednak najliczniej odwiedzany jest Kanion Antylopy Górny, zwany przez Nawahów Tsé bighánílíní (czyli „miejsce gdzie woda biegnie przez skały”), jednak Kanion Antylopy Dolny (temu Indianie nadali nazwę Hazdistazí co znaczy „kamienne spiralne łuki”) wcale nie ustępuje mu pięknem i niezwykłością kształtów (dzięki podobieństwu do litery V i pokrętnej aparycji, szczeliną dolną nazywają też niektórzy The Corcscrew, czyli „Korkociągiem”).

Mimo swej niezwykłej fotogeniczności Kanion Antylopy fotografować jest trudno, głównie ze względu na skąpość docierającego wgłąb niego światła. Najlepiej pod tym względem jest w miesiącach letnich, zwłaszcza w godzinach porannych, choć charakterystyczne smugi pojawiają się dopiero kilka godzin po wschodzie słońca. Jesienią i zimą jest w kanionie dość ciemnawo, więc bez statywu nie ma się tam co wybierać, jeśli chce się zrobić w miarę czytelne, nierozmyte fotki. Zresztą statyw wydaje się być niezbędny również o każdej innej porze dnia i roku, bo bez dłuższego czasu naświetlania nie można utrwalić falistych ściennych wyżłobień i ostrych krawędzi skał. Trzeba się też mocno nagimnastykować, by uniknąć tzw. przepaleń, czyli jaskrawych plam bez koloru, które na zdjęciu wyglądają jak białe, wypalone w pomarańczowej skale, dziury. Często kilka minut robi różnicę ze względu na szybko przesuwające się promienie słońca. Najlepiej jest jednak słońca w głębi kanionu nie łapać i skupić się na jego fantastycznych kształtach oraz szerokiej gamie nasycenia barwy i jej odcieni – przy świetle rozproszonym i odbitym. Zawrotu głowy można dostać od całej tej różnorodności form i kształtów napierających na nas z każdej strony – a lekkie przesunięcie perspektywy – miejsca, z którego fotografujemy – potrafi zmienić cały obrazek nie do poznania, dostarczając nam przy okazji wielkiej frajdy w rejestracji tego, zmieniającego się jak w kalejdoskopie, spektaklu. Oj, nie chce się człowiekowi wychodzić z tej pięknej dziury.

PS. Tego lata dostałem od jednego z moich przyjaciół obieżyświatów przykrą wiadomość: Kanion Antylopy jest obecnie zadeptywany przez hordy turystów. Oczywiście nie zmienia to jego struktury – te tłumy go nie niszczą, ale zdecydowanie obniżają jakość doświadczenia jakim jest zetknięcie się z kanionem, które jednak wymaga wyhamowania zapędów, pewnego skupienia się, może nawet rewerencji – bowiem tylko wtedy możemy docenić wyjątkowość i estetyczną wielkość tego miejsca. A tak, ludzie są popędzani – byle tylko przepuścić przez kanion jak największą ich ilość, bo to przekłada się na intratność biznesowego przedsięwzięcia, jakim dla władz rezerwatu jest obsługa coraz większej rzeszy turystów opanowujących coraz to nowe zakątki naszej planety, która przez tę masową turystykę robi się coraz mniejsza, ciaśniejsza – pospolita i banalna.Szkopuł w tym, że pęd turystyczny staje się aktywnością coraz bardziej masową – ze szkodą dla tych podróżnych bardziej uważnych.

* * *

UWAGA: kliknij na zdjęcie by zobaczyć go w pełnym wymiarze.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

AMERYKAŃSKA MAPA I TERYTORIUM: W PUSTYNI I W PUSZCZY

szkice o amerykańskiej scenerii, cz. III

*

Osobliwość, niezwykłość czy piękno - krajobraz bierze nas we władani (nad Jeziorem Kraterowym w Oregonie)

Osobliwość, niezwykłość czy przyrodzone piękno? – krajobraz bierze nas we władanie (nad Jeziorem Kraterowym w Oregonie)

*

Każdy krajobraz, który jest inny od krajobrazu jaki nas otaczał kiedy dorastaliśmy, wydaje się nam osobliwością. A do osobliwości, które spotykamy na amerykańskim kontynencie, możemy mieć stosunek dwojaki: zachwycić się ich egzotyką, mieć poczucie tego, że oto dotarliśmy do niezwykłego miejsca wzbogacającego obraz świata, w jakim żyjemy i rozszerzającego perspektywę z jakiej go widzimy; odczuć posmak małego zwycięstwa w pokonaniu przeszkód, które leżały na naszej drodze do odkrycia nowej ziemi, jej pejzaży, przyrody obcej a fascynującej – klimatów dotychczas na naszej skórze nie doświadczonych, nieba wyższego i bardziej niebieskiego, słońca jaśniejszego, wód głębszych, wodospadów huczniejszych, fal bardziej spienionych, skał o kolorystyce jak na palecie malarza impresjonisty…
Albo zgoła inaczej: mieć poczucie obcości, może nawet dziwaczności – przytłoczenia skalą nieporównywalną z czymkolwiek nam znanym; zdezorientowanie proporcjami wymykającymi się naszej percepcji, niemożność przyzwyczajenia się do czegoś, co dla nas nieswojskie…

Muszę przyznać, że mnie zdecydowanie bliższy jest ten pierwszy sposób odczuwania krajobrazowej i przyrodniczej nowości – ten pociąg, zachwyt i ekscytacja czymś dotychczas niewidzianym, po raz pierwszy prywatnie odkrywanym. To wszystko, co zadecydowało o tym, że w końcu wyruszyłem w świat, by zbadać nowe miejsca i plenery – zobaczyć je na własne oczy, poczuć przez skórę wszystkimi zmysłami.
Niewątpliwie ma ten stosunek do świata trochę z naiwności, dziecięcej gotowości do zadziwienia się nim. I mniej związany jest z intelektem, bardziej ze zmysłowością – otwarty na bardziej spontaniczne doświadczenie tego, co człowieka podczas jego podróży spotyka i otacza. Ale wiem, że jest też inne podejście do przyrodniczych osobliwości i tworów Natury, obcych naszym doświadczeniom wyniesionym z dzieciństwa. Pamiętam, że uderzyły mnie słowa Miłosza wypowiedziane o jednym z najpiękniejszych, moim zdaniem, miejsc na amerykańskim kontynencie, a mianowicie o Jeziorze Kraterowym, położonym na południu stanu Oregon. Muszę się przyznać, że takich słów bym nigdy nie napisał (i to nie z oczywistego skądinąd powodu niedosiężności poziomu literackiego Noblisty), ale z prostej przyczyny takiej, że moje odczucia z pierwszego spotkania z Crater Lake były zupełnie inne, bardziej z Naturą spolegliwe – bez poczucia obcości, dziwności i nudy, które Miłosz expressis verbis w swoich „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” wyraził: „Parę dziesiątków mil pustej, nakreślonej nienagannie prostą linią szosy, wznoszącej się tak niedostrzegalnie, że przypomina o tym tylko opór motoru, i z obu jej stron nic prócz lasu nędznych karłowatych sosen na podłożu rozsypanej lawy, a nuda tego jest taka, że oczy zalepia  senność. Następnie wirażami na zbocza góry, której wierzchołek urwał wybuch wulkanu, i stamtąd widok na jezioro w środku, w obręczy skał. Strome jego brzegi, bez dostępu, nie mają roślinności, kolor jego wody jest przeraźliwy, jadowity lazur, zbyt czysty, zbyt absolutny. jakby po to, by zaznaczyć, że ten geologiczny kaprys opiera się wszelkiemu użytkowi, jest i nieprzystępna wyspa, kamienna piramida łamiąca jednolitość powierzchni. Racjonalnie rzec biorąc, brak danych, żeby przypuścić, że każdy, kto znajdzie się w tym krajobrazie, będzie odczytywał go jako szyfr jałowości samej w sobie. Niemniej zdaje się w tym zbytecznym splendorze kryć jakaś myśl, a nawet może miejsce na wytyczoną między karłowatymi sosnami szosę było z dawien dawna przygotowane, w przewidywaniu, że będzie nią jechał ktoś, kto uchwyci intencje ukrytego, przewrotnego Twórcy.”

Niewątpliwie konsekwentne jest to wyznanie dla kogoś, kto – jak Miłosz – wyszedł od chłopięcego zakochania w Naturze, a skończył jako ktoś „dorosły”, dla kogo jest ona bezduszną, bezmyślną, bezcelową manifestacją bytu i działania kosmicznej machiny, w której organizmy żywe – jej małe trybiki – podlegają cierpieniu jakie niesie ze sobą życie, poddawane nieosobowemu, a wpisanemu w jej strukturę, okrucieństwu. Intelektualista zwykle odrzuca romantyczne skłonności uczłowieczania Natury – przydawanie jej atrybutów będących wytworami ludzkiej kultury, w tym i estetyki, w obrębie której zawarte jest pojęcie i percepcja piękna. Jest w tym jednak niekonsekwentny – bo odrzucając piękno, dobro i opiekuńczość w Naturze, winien zaniechać też przypisywania jej istocie takich cech, jak brzydota, zło i okrucieństwo. A tego właśnie nie czyni, pozostając mimo wszystko przy wymyślonych przez siebie miazmatach (ludzkiej per se) kultury, wchodzącej w relacje z (nie wiadomo jednak czy boską) Naturą.

Pustynie, lasy, prerie, góry, jeziora, rzeki, oceany… ich obrazy konstytuują – i to nie tylko w masowej wyobraźni – ikonografię amerykańskiego pejzażu, która staje się dla kontynentu czymś swoistym, z nim nierozerwalnym – czymś co kreuje w ludzkich głowach wyobrażenie o tej ziemi, tym bardziej istotne, że nieporównywalne z żadnym innym rejonem świata. Ta typowo amerykańska skłonność do tego, by uważać kraj ten za coś wyjątkowego w skali całego globu, ma akurat tutaj swe uzasadnienie, bo rzeczywiście amerykański krajobraz jest unikalny, niezwykły – w swojej osobliwości wyróżniający się, nie spotykany nigdzie indziej na świecie.
To poczucie egzotyki nie opuszcza każdego, kto po raz pierwszy zanurza się w amerykański pejzaż. I zapewne byłby on dla wielu czymś przytłaczającym, gdyby nie cywilizacja, którą przybysz czuje za swoimi plecami, wiedząc, że zapewnia mu ona jednak pewne bezpieczeństwo, tudzież komfort odwrotu, może nawet ucieczki. Mimo to o cywilizacji (tu warto zaznaczyć, że nie jest ona jednak tożsama z kulturą) warto w pustyni i w puszczy zapomnieć – lepiej wtedy dociera do człowieka cały ten przyrodzony amerykańskiej ziemi naturalny splendor.

W PUSTYNI…

Ktoś może powiedzieć: cóż ciekawego w pustyni? Czym tu się zachwycać w tej pustce? Żar leje się z nieba, piasek się praży, światło jaskrawe oślepia – wszechobecna suchość dostaje się nawet do naszego gardła. Repetycja pustynnych motywów powoduje, że nuda i znużenie dobiera się nam do umysłu i zmysłów, oczy zaczynają się kleić, skóra piec i wysychać – wszystko zaczyna się zlewać i drżeć tworząc obraz podobny temu, jakiego doświadczyć można w mirażu czy nawet w malignie.
Zgoda, tego doznałem również, lecz amerykańska pustynia zawsze była dla mnie skądinąd czymś fascynującym i bynajmniej nie nudnym. Ba! Tak naprawdę nie jest ona pusta, bo pełna rzeczy – być może na pierwszy rzut oka niewidocznych, a jednak kryjących się za pozorną martwotą i układających się w mozaikę, która bynajmniej nie jest monochromatyczna. Przesada? Nie sądzę. A przyzna mi rację każdy, kto choć raz zapuścił się wgłąb skalnych kanionów Doliny Śmierci i zobaczył tam orgię kolorów zdjętych jakby wprost z malarskiej palety (jeden z punktów widokowych nazywa się tu właśnie adekwatnie: „Artist Pallete”). Albo jeszcze inne miejsce w Dolinie – słynne Zabriskie Point – kłujące w oczy złotem, brązem, żółcią, pomarańczem i bielą – całą tą jaskrawością będącą efektem erozji dna dawnego morza, poddanego działaniu wiatru, czasu i okazjonalnie wody. Miejsce to jest tak niezwykłe, że nie tylko dało nazwę słynnemu (głównie dzięki ścieżce dźwiękowej napisanej przez zespół „Pink Floyd”) filmowi Antonioniego, ale i było świadkiem największego ponoć życiowego doznania Michela Foucaulta, który dokładnie tutaj doświadczył niebywałego odlotu po zażyciu sporej dawki LSD.

.

Spotkanie z pustynią jako doświadczenie euforyczne - Zabriskie Point w Dolinie Śmierci

Spotkanie z pustynią jako doświadczenie euforyczne – Zabriskie Point w Dolinie Śmierci

.

Dolina Śmierci to geologiczna anomalia, co pociąga za sobą anomalie krajobrazowe, choć właściwiej byłoby tutaj mówić o niezwykłości pejzażu – niezwykłym nawet wtedy, gdy zestawi się go z osobliwościami widokowymi pustyni Mojave, której Dolina Śmierci jest częścią. Długa na ponad 200 kilometrów niecka, otoczona dwoma ponurymi pasmami gór Amargosa i Panamint, wypełniona w znacznej części salinami i djunami, żwirem i piaskiem, a nawet kamieniami czy głazami, które poruszają się – jak się wydaje –  samoistnie, w zupełnie tajemniczy sposób, pozostawiając za sobą ślad podobny temu, jakim znaczy swoją drogę pełzający wąż.
Dobra dla tego miejsca nazwa: depresja – zapadnięte na głębokość niemal 90 m. poniżej poziomu morza dno wyschniętego jeziora, i to w pobliżu słonego niebywale bajorka, o równie adekwatnej dla całego tego pustynnego anturażu nazwie – Badwaters. Jest jeszcze Devil’s Golf Course, jak również Devil’s Cornfield, jest wspomniany już przeze mnie Widok Dantejski (Dante’s View), oraz oaza ochrzczona – o dziwo! – jako Furnace Creek – z prawdziwym polem golfowym (już dla ludzi) i przypominającym do złudzenia fatamorganę, zagajnikiem palm daktylowych.

Na kontynencie Ameryki Północnej pustyń jest bez liku: właściwie cały amerykański Zachód (a ściślej: tereny położone w zachodniej części Stanów Zjednoczonych) są jednym wielkim ciągiem pustyń i półpustynnych stepów, bowiem nadciągające znad Pacyfiku wilgoć i deszcze zatrzymują się na potężnych łańcuchach górskich Kordylierów, wśród których wyróżniają się oczywiście Sierra Nevada i Góry Kaskadowe. A najciekawszy „pustynnie” jest rejon zwany Pustynnym Południowym Zachodem (Desert Southwest), czyli pustynie Mojave, Sonora i Chihuahua pokrywające takie stany, jak Kalifornia, Arizona, Nowy Meksyk i Teksas. Jest jeszcze potężna pustynia Wielkiej Kotliny obejmująca niemal całą Newadę i większość zachodniego Utah.
Jednak nie chcę tutaj nużyć nikogo geograficzną wyliczanką, którą można znaleźć w pierwszym lepszym przewodniku lub podręczniku, a także w sieci. Zamiast tego podzielę się moimi wrażeniami z zetknięcia się z tymi pustyniami – czyli tym, co obrazy owych pustyń zostawiły w mojej pamięci.

Pierwsza była arizońska Sonora – las strzelistych kaktusów saguaro rosnących na południe od Phoenix, wraz z wieloma innymi gatunkami sukulentów (kaktusy organowe, baryłkowe, ocotillo, chola…), które wczesną wiosną pokrywają się kwieciem, tworząc widok przedziwny, nazywany przez tubylców kwitnącą pustynią. Jeśli na dodatek ta pustynia jest „Malowana” (a taką nazwę nosi pustynia leżąca na wschód od Wielkiego Kanionu, w obrębie Rezerwatu Indian Navajo), to można sobie wyobrazić estetyczne konsekwencje tego: barwną mozaikę kwitnących kaktusów i kolorowych skał, w niczym nie przypominającą stereotypowego wyobrażenia żółtoszarej monotonii piaszczysto-żwirowych hałd zalegających ziemię aż po horyzont.
Z kolei, charakter pustyni Mojave podkreślają niezwykłe „drzewka Jozuego” (joshua trees) – nazwane tak przez Mormonów ponoć dlatego, że jego gałęzie przypominały im ramiona rozpiętego na krzyżu Chrystusa (Joshua=Jozue=Jezus). Zresztą, nie dziwi to wobec mnogości biblijnych nazw, zwłaszcza w Utah – w stanie zamieszkałym w większości przez Mormonów, dla których biblijna mitologia do tej pory stanowi niekwestionowane źródło odniesień dla ich duchowego życia i religijnych wierzeń.
Chihuahua zaś to pustynia w zasadzie meksykańska, która jednak wielkim suchym jęzorem sięga Nowego Meksyku i Teksasu, pokrywając olbrzymie obszary suchorostami, jukkami, opuncjami i różnymi gatunkami kaktusów. Przez pustynię tę płynie słynna Rio Grande (którą bardziej chyba znamy jako Rio Bravo), lecz  najbardziej osobliwym zakątkiem tej pustyni są tzw. Białe Piaski – jaskrawe morze falujących wydm z rozdrobnionego gipsu – jedno z najciekawszych miejsc Ameryki, leżące na terenie Nowego Meksyku, warte większej uwagi.Wiedziałem, że ponad pół wieku temu wybuchła tu pierwsza bomba atomowa, wymyślona przez Oppenheimera i spółkę w ramach tajnego projektu “Manhattan”, realizowanego w laboratoriach położonego nieopodal urokliwego miasteczka Santa Fe. Wiedziałem również, że Białe Piaski otacza jeden z największych poligonów doświadczalnych na świecie (należące do US Army 4000 mil kwadratowych ziemi), gdzie testuje się najnowszą amerykańską Wunderwaffe. Nie wiedziałem jednak tego, że jest to miejsce tak spektakularne – dopóki sam nie dotarłem na to morze bieli rozciągającej się po bezkresny horyzont.
Białe Piaski Nowego Meksyku to największa gipsowa pustynia na świecie. Nieogarniony wzrokiem obszar wydm białych jak śnieg, sypkich jak mąka. Można dostać zawrotu głowy, stając na szczycie jednej z tysięcy gipsowych gór i rozglądając się wokół na rozlewające się aż po kres widoczności morze falujących hałd, kopców, stożków, kopuł… zwałów gipsowych ziaren, które od tysięcy lat przemieszcza z miejsca na miejsce niespokojny wiatr.
Ta biała pustynia jest tu w ciągłym ruchu, ale schwytana w pułapce kotliny Tularosa, niczym gigantyczna klepsydra pełna miliardów ton białego piasku, odmierza czas mijający od ostatniego zlodowacenia, kiedy nieckę tę wypełniało olbrzymie jezioro. Jednak te przesypujące się drobiny pamiętają czasy jeszcze dawniejsze. Są one właściwie pozostałością po organicznych depozytach, jakie odłożyły się na dnie morza, które znajdowało się tutaj 250 mln. lat temu.
Cóż nam jednak mówią owe czasowe interwały? Miliard lat nie robi na nas większego wrażenia jak milion, ponieważ nasza wyobraźnia jest pod tym względem mocno ograniczona czasem, jaki przebywamy na ziemi i trudno jest jej sięgnąć poza czubek nosa własnego krótkiego żywota. Bowiem w skali Wszechświata jest on niczym mgnienie oka jakiegoś kapryśnego bóstwa.

Spokrewnione z pustynnym krajobrazem są piaszczyste wydmy, ale co ciekawe – te największe z nich, jak np. Diuny Oregonu zwane czasami (nie bez pewnej przesady) „amerykańską Saharą”, czy Wydmy Śpiącego Niedźwiedzia w Michigan – rozciągają się wzdłuż wielkiej wody: w Oregonie – biegną przez 60 km wybrzeżem Pacyfiku, zaś w Michigan – rozłożone są nad Jeziorem Michigan, w rejonie gromadzącym największe zasoby wody pitnej naszej planety (mowa oczywiście o Wielkich Jeziorach). Chociaż w pustynnej Dolinie Śmierci też powstały wydmy, podobnie jak u podnóża gór Sangre de Cristo w Kolorado, gdzie utworzono park narodowy o bardzo adekwatnej nazwie: Great Sand Dunes, czyli Wielkie Piaszczyste Wydmy  (najwyższe z nich osiągają wysokość 270 m.)
Tak jak piaszczyste czy gipsowe pustynie są falującym morzem oślepiającej oczy jaskrawej bieli czy żółci, tak wzgórza i stożki z zastygłej lawy czy też z wulkanicznych popiołów uderzają w nas iście piekielną czernią: tak jest w najsłynniejszym obszarze pól lawowych w Ameryce, którymi są Księżycowe Kratery w Idaho. Podobnie jest w północno-wschodniej Kalifornii (Lava Beds National Monument) oraz w Oregonie (Newberry Volcanic National Monument), jak również w innych miejscach rozsianych po kontynencie tam, gdzie z gorejących i plujących ogniem czeluści podziemnych nie tak dawno jeszcze wylewała się magma, a teraz czarny żwir, popiół i pumeks tworzą unikalne, ale przede wszystkim ponure i infernalne wręcz pejzaże.

.

Pod wielkim słońcem pustyni - na Białych Piaskach Nowego Meksyku

Pod wielkim słońcem pustyni – na Białych Piaskach Nowego Meksyku

* * *

A teraz pozwolę sobie na krótką osobistą wycieczkę, która jednak ściśle wiąże się z tematem tej części szkiców. Otóż swego czasu, przy okazji podróży przez pustynie Nowego Meksyku i Teksasu (TUTAJ), napisałem ustęp, który pozwolę sobie tutaj przytoczyć:
„Pustynia jest naturalnym fenomenem, który zawsze splatał się z pewnymi aspektami kultury człowieka. Co ciekawe, często największy ferment cywilizacyjny miał miejsce na jakimś stosunkowo niewielkim a życiodajnym obszarze otoczonym rozległymi, niezbyt gościnnymi obszarami pustynnymi lub półpustynnymi. Przykładami mogą tu służyć choćby Egipt, Bliski Wschód, dorzecze Tygrysu i Eufratu, Dolina Indusu, czy nawet sama Grecja.
Pustynia jest jak archetypiczny pejzaż, stanowiąc scenę, na której zawrzeć można z bogami przymierze, albo z nimi się wadzić – lub nawet boga ukrzyżować. Nagi i ascetyczny krajobraz to także arena, na której bardziej wyraźnie i ostro widać walkę człowieka o przetrwanie – zwłaszcza wtedy, gdy człowiek ten jest samotny, zdany tylko na siebie, pozbawiony rzeczywistego oparcia w świecie, w którym nie ma już ludzkiej, ani nawet boskiej sprawiedliwości.
Czym była – i jest – dla ludzi pustynia? Żywiołem, z którym trzeba było się zmierzyć, udowodnić własną wytrzymałość? Odpowiednikiem Kosmosu, w którym człowiek czuł się zagubiony i przytłoczony? Odzwierciedleniem niszczycielskich sił natury? Przejawem boskiej władzy nad człowiekiem?
Tak, ale nie tylko. Pustynia stała się metaforą, miejscem gdzie ścierały się w człowieku różne tendencje, skłonności, dążenia… gdzie rodził się pewien kulturowy kanon. To na pustynie uciekali eremici, by odnaleźć drogę do Boga i samego siebie.
Czyli pustynia jako sztafaż ascetyczny – swego rodzaju czyściec. To na pustyni Św. Hieronim tłumaczył Biblię. To na pustyni miały miejsce kuszenia Jezusa i Św. Antoniego. To na pustyni przemówił do Mojżesza krzak gorejący. A więc pustynia jako arena zmagania się tego co ludzkie, z tym co boskie czy też nawet diabelskie.
(…) Sądzę, że doświadczenie pustyni jest dla człowieka ważniejsze – i bardziej ‚twórcze’ – niż np. doświadczenie dżungli. Paradoksalnie bowiem: człowiek na pustyni zdaje się bardziej i dogłębniej ‚dokopywać’ do swojego egzystencjalnego ‚rdzenia’, doświadczać mocniej ‚doli człowieczej’, pełniej rozumieć fenomen (ludzkiego) życia, niż mając wokół siebie tętniącą i kipiącą (zwierzęcym) życiem dżunglę. Dlaczego? Może dlatego, że pustynia lepiej pozwala człowiekowi identyfikować się ze swoją kulturą, natomiast dżungla to nieokiełznana, atawistyczna – przeciwstawiona ludzkiej cywilizacji – Natura?
‚Jądro ciemności’ jest zwierzęce, pustynną pustkę człowiek wypełnia tym, co najbardziej ludzkie – czyli kulturą. Instynkt życia i popędy przeciwstawione zostają pragnieniu duchowości. Łatwiej chyba o tę transgresję w jasności gorącego Słońca pustyni, niż w redukującej nas do pierwotnej biomasy i zmuszającej do walki i rywalizacji z innymi formami życia, dżungli.”

Przeczytawszy to, jedna z moich blogowych znajomych zarzuciła mi pod moim wpisem: „Ja zaczęłabym inaczej: ‚Wyruszając w podróż, otwórz się na nowe a w domu zostaw cały swój bagaż kulturowy, bo może okazać się zbędnym balastem.’ Piszę pół żartem, pół serio, bo oczywiście z całym takim bagażem trudno się pożegnać. Niemniej jednak po przeczytaniu tego wpisu, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że takie podróżowanie, gdzie przebywanie na pustyni automatycznie przywołuje miejsce przymierza bądź walki z bogami, zmaganie z natura etc., to podróżowanie sztuczne, zamknięte w dość utartej symbolice kulturowej i na dobrą sprawę mogłoby być ‚podróżowaniem’ po domowej bibliotece, a nie szczerym i otwartym doświadczaniem nowego, odmiennej przestrzeni.”

Mogłem się z tym zgodzić, ale pewną przykrość sprawiło mi to, co – nawiązując do tego samego tekstu – M. napisała na innym blogu:
„Mnie notka Logosa zadziwiła z tego samego powodu, bo ja też na pustyni nie przeżywałam walki dobra ze złem, ale jej wspaniałą przestrzeń, gładkość piasku i ciepło wiatru, który rysował doskonale fale na wydmach. Zgadzam się z tym, że w jego wpisie dużo jest antropomorfizacji, ale jest tam coś więcej: całkowite zamknięcie się w pewnych schematach kulturowych (historii biblijnych, mitycznych etc.) i brak swobody w przeżywaniu przestrzeni. Podróż w taki sposób wydaje się nie mieć w ogóle sensu, bo nie dostarcza podróżującemu żadnych nowych wrażeń poza może pewna przyjemnością w odtwarzaniu literackich skojarzeń.
Moim zdaniem takie podejście niekoniecznie musi mieć coś wspólnego z byciem wierzącym bądź nie. Przynajmniej ja bym tych dwóch rzeczy nie łączyła. Widzę tutaj raczej niemoc czy może ograniczenie wykształconego człowieka w przeżywaniu czegoś nowego. Zamiast podróżowania i doświadczenia natury, jest ucieczka w kulturę. Dla mnie to przykład tego, jak można sprowadzić całą przyjemność fizycznego obcowania z nową przestrzenią do czegoś w rodzaju konwencjonalnego wyjścia do biblioteki.”

Ubodło mnie nieco zwłaszcza radykalne stwierdzenie, jakoby moje doświadczenie przyrody (krajobrazu, pleneru, Natury) oznaczało „…całkowite zamknięcie się w pewnych schematach kulturowych (historii biblijnych, mitycznych etc.) i brak swobody w przeżywaniu przestrzeni”, jak również i to oświadczenie M.: „widzę tutaj raczej niemoc czy może ograniczenie wykształconego człowieka w przeżywaniu czegoś nowego”. 
Te zdania mnie jednak zdziwiły, bo zupełnie rozmijają się z moim doświadczaniem miejsc nowych (zwłaszcza Natury i krajobrazu), któremu zresztą nie raz dałem wyraz – i to nie tylko na piśmie, ale i na fotografii. Już nie mówię o tym, że jednak są one nieco obraźliwe, zarzucając mi jakąś „niemoc” i „ograniczenie”, tudzież „brak swobody w przeżywaniu przestrzeni”.
Nikt nie jest doskonały, ale to nieprawda, że kultura przysłania mi świat – częściej jednak pozwala wydobyć z niego piękno. Bo czy to, że w związku z Naturą, nawiązuje się do kultury, literatury czy mitu, jest równoznaczne z tym, że nie można odczuć „wspaniałej przestrzeni, gładkości piasku i ciepła wiatru, który rysował doskonałe fale na wydmach”? Wręcz przeciwnie.
Zresztą, mimo wszystko, Naturę odbieram przede wszystkim zmysłowo, a dopiero później – i to ewentualnie – intelektualnie. Interpretacja kulturowa przychodzi więc po sensorycznej, będąc w zasadzie czymś wtórnym, ale także dopełniającym. Może nawet nadającym sens i znaczenie czystemu doświadczeniu zmysłowemu, które – samo w sobie – choć czasem euforyczne, to jest także w jakimś sensie nihilistyczne. Metafora nie zabija rzeczywistości, ona ją przybliża i oczywiście wzbogaca, nasycając przy okazji tym, co specyficznie ludzkie.
Do tego, by odszukać, przyjąć i poczuć piękno amerykańskiej ziemi, nie potrzeba więc wspomagania się literaturą, niemniej jednak może być ona w tym pomocna. Zwłaszcza jeśli chce się doświadczeniem tego piękna podzielić z kimś innym.

… I W PUSZCZY

Pustynia pustynią lecz dopiero w puszczy możemy poczuć całą tę bujność życia, które dokonuje brawurowej ekspansji we wszelkie możliwe miejsca naszego globu, dając dowód na to, że elan vital jest siłą, która świetnie sobie radzi z oporem martwej materii, zwłaszcza tam, gdzie znajduje odpowiednie warunki i środki, jakimi karmić się może życie. A życie roślinne karmi się najlepiej tam, gdzie jest dobra gleba i nie brakuje wody.
Tej ostatniej pod dostatkiem mają lasy porastające zachodnie stoki gór rozciągających się pacyficznego wybrzeża amerykańskiego kontynentu.

.

W bajecznym lesie - oszołomienie bujnością życia i intensywnością zieleni (Las Deszcziwy Hoh, Park Narodowy Olympic w stanie Waszyngton)

W bajecznym lesie – oszołamiająca bujność życia i intensywność zieleni (Las Deszczowy Hoh, Park Narodowy Olympic w stanie Waszyngton)

.

Z niejakim niedowierzaniem przyjmują niektórzy informację, że na terenie Ameryki Północnej rosną lasy deszczowe. A takie można znaleźć na Półwyspie Olympic, który jest miejscem szczególnym – zresztą nie tylko z tego powodu. Przypomina on bowiem otoczoną oceanicznymi mgłami naturalną twierdzę utworzoną przez wysokie na dwa i pół kilometra góry, których szczyty pokryte są wiecznym śniegiem a stoki gęstą puszczą, bujną zwłaszcza od strony Pacyfiku, gdzie znacznie więcej jest wilgoci i gdzie często padają deszcze. Stąd las „deszczowy”, który bez przesady nazwać można bajecznym – bo nie przypomina on nam żadnej ziemskiej krainy, a raczej scenerię z jakiejś fantastycznej baśni, gdzie dziwne stworzenia żyją wśród wysokich paproci i potężnych drzew porośniętych mchem, pnączami, porostami… w zieleni nasyconej tak, że nas, zwykłych śmiertelników, mogą od tego zaboleć oczy.
A jednak nad tym bólem zdecydowanie przeważa zadziwienie, może nawet zachwyt. Sprawia to widoczna w każdym zakątku roślinna bujność, spowita mistyczną wręcz aurą snującej się między drzewami mgły, wypełniona szmerem płynących strumieni i spadających kropel wody, migocząca drobinami rosy, które przylgnęły do liści i źdźbeł trawy, drżąc w swojej grawitacyjnej niepewności i zawieszeniu.
Półwysep Olympic jest częścią krainy zwanej Pacyficznym Północnym Zachodem (Pacific Northwest), a lasy deszczowe półwyspu tylko bardziej osobliwym zakątkiem porastających tę krainę gęstych lasów cedrowych, świerkowych, sosnowych, których wielkie połacie na szczęście uniknęły karczowniczego szaleństwa, jakie opanowało Amerykę zwłaszcza w XIX wieku, kiedy to wycięto sporą część amerykańskich puszcz. Lasy Północnego Zachodu są wspaniałe, zwłaszcza te porastające wschodnie zbocza Gór Kaskadowych lub rozrośnięte wokół potężnych, zwykle uśpionych dzisiaj wulkanów – jak np. Mt. Hood, Mt. Baker, Mt. Adams – ze szczególnym wskazaniem na przepiękne scenerie pewnego cudownego miejsca, jakim jest położony nieopodal Seattle Park Narodowy Mt. Rainier – wzbogacone na dodatek spektakularnymi – pokrywającymi wyższe partie tego kolosalnego wulkanu – lodowcami. Niedaleko od Mt Rainier leży słynna Mt. St. Helens, pamiętna dzięki wulkanicznej katastrofie sprzed kilkudziesięciu lat, która zniszczyła niemal doszczętnie porastające jej zbocza lasy, pozostawiając po sobie krajobraz wręcz apokaliptyczny, niczym po nuklearnej eksplozji – obraz spustoszeń, który do dzisiaj może wywierać na przybyszach szokujące wrażenie, łagodzone wszak oznakami odradzającego się z tego rumowiska popiołów i zgliszczy, życia. Warto przy tym pamiętać, że zupełnie podobnie wyglądały kiedyś także i tereny wokół sąsiednich wulkanów (jak np. Mt. Rainier), tyle że z czasem zamieniły się one z powrotem w tętniące życiem lasy i puszcze, które odrodziły się niczym Feniks z popiołów, nabierając urody inspirującej ludzi do nadawania im takich nazw jak np. „Paradise” (jeden z rejonów Parku Narodowego Mt. Rainier) – co wydaje się całkiem adekwatne do aparycji tego miejsca, rzeczywiście będącego jednym z najpiękniejszych zakątków naszej planety, i to nie tylko w moich oczach. Zwłaszcza latem, kiedy szlakami wokół Paradise, można dotrzeć do łąk pokrytych kolorowymi kobiercami kwitnących dzikich kwiatów, które wraz z lodowo-górska scenerią – dzięki wrażliwej siatkówce naszych oczów – zostawiają w naszym mózgu niezatarte wrażenia.

Wśród sekwoi redwood - Avenue of the Giants

Wśród sekwoi redwood – Avenue of the Giants

Zejdźmy jednak wzdłuż pacyficznego wybrzeża nieco niżej, na południe. Zaraz po przekroczeniu granicy Oregonu i wjechaniu do  Kalifornii znajdziemy się w kolejnym unikalnym w skali całego naszego globu lesie, w którym rosną najwyższe drzewa na świecie, czyli sekwoje redwood. I oto znów jesteśmy w magicznym, par excellence mistycznym, bo także spowitym mgielną aurą (mist = to w j. ang. mgła) lesie, który zmusza nas do kręcenia… z niedowierzaniem i zdumieniem – głową.
Myślę, że warto tutaj ponownie oddać głos Miłoszowi, który o tej północno-kalifornijskiej puszczy pisał tak: „Krasnobór, czyli resztki dziewiczego lasu sekwoi. Niektóre gotyckie katedry, na przykład strasburska, odtwarzają, jak można się domyślać, małość i bezbronność człowieka w jego średniej strefie pomiędzy Piekłem i Niebem, to znaczy wśród kolumn puszczy, która, kiedy budowano katedry, pokrywała nadal duże obszary Europy. Jednak w Europie nigdy nie było drzew liczących sobie ponad dwa tysiące lat wieku, takich jak redwoods. Ten las jest ideą lasu, prawzorem narysowanym przez Pana Boga, żadne kolumny kościołów nie sięgnęły tej wysokości, nigdzie półmrok wśród nich nie kontrastuje tak wyraźnie z ukośnym promieniem przenikającym z jakiejś niewidzialnej dali. Figurki ludzkie mają nawet nie wobec pni, te są poza wszelką proporcją, ale wobec tego co na niższym poziomie, większych od człowieka paproci i zwalonych omszałych kłód puszczających nowe zielone pędy. Żeby się potwierdziła wartość lasu-symbolu, krasnobór ma tę właściwość, że nawet kloc ściętego drzewa nie umiera i odradza się w mnóstwie szybko rosnących gałązek.”
Nie wspominając już o tym, że stanowi pożywienie dla tysięcy różnych gatunków zwierząt mniejszych i większych, tudzież innych roślin symbiotycznych i pasożytniczych.
Zwróćmy uwagę, że Miłosz opisując krasnobór balansuje między Naturą a cywilizacją, nawiązując wprost do europejskiej kultury – tak jakby umożliwiało mu to nie tylko ogarnięcie, ale i zrozumienie ludzkiej relacji zachodzącej na styku człowiek – Natura, bez którego to zrozumienia las byłby tylko jednym z przejawów bezcelowego, może nawet pozbawionego sensu, biologizmu.
Czy jednak takie zrozumienie jest nam potrzebne? Moim zdaniem tak, ponieważ ściśle łączy się z biologizmem nas samych, a ponadto uświadamia nam i nadaje sens temu, że z ową Naturą stanowimy jedną wielką ożywiona całość – że jesteśmy cząstką o wiele większego od nas systemu, być może nawet jednym z przejawów i urzeczywistnień planu, którego jednak nie możemy do końca poznać, ani nawet zyskać pewności, że taki plan w ogóle istnieje.
Ale przecież można poczuć Naturę w chwili mistycznej, wymykającej się wszelkiej zracjonalizowanej łączności z kulturą, siłą tylko zmysłowego i duchowego przeżycia, doświadczonego na nagim styku Ja-i-Przyroda, tak jak to zdarzyło się jednej z moich blogowych znajomych, Chihiro, która wpierw cytuje japońskiego pisarza Tawadę: „Ciało ludzkie jest jak kropla wody, a kropla wody – jak blask. Podczas pełni nigdy nie wieje wiatr. Drzewa pogrążają się w ciszy, zasypiają nawet nocne ptaki. Rytm czasu zanurza się w stawie, nocne niebo przylega do ziemi. Jeszcze teraz łzy cisną mi się do oczu, gdy przypominam sobie tamtą chwilę: niewyśpiewaną melodię, która wypełniła moje ciało, niekończące się drżenie w krtani.” – by następnie opisać swoje doświadczenie zetknięcia się z lasem sekwoi redwood: „Kiedy ja przeżyłam taką chwilę? Takie leśne zen trwało u mnie długo, może godzinę, może dłużej. Było to w Alei Gigantów, czyli Avenue of the Giants, w Kalifornii zeszłej wiosny. Gdy przypominam sobie te kilkadziesiąt kilometrów podróży, hipnotyzującej jazdy po lesie pełnym sekwoi, sięgających gwiazd (te drzewa mają niekiedy po 2 tysiące lat i liczą do 115m wysokości), wśród leśnych strumieni i rzek, również łzy cisną mi się do oczu, bowiem moje ciało wypełniała niewyśpiewana melodia.”
Też znam to wzruszenie – pozbawione mimo wszystko ckliwej czułostkowości, na którą nie zezwala jednak surowość i dzikość przedmiotu admiracji. Sekwoje redwood (łacińska nazwa też nie jest pozbawiona swoistej nazewniczej poezji: sequoia sempervirens, czyli sekwoja „wiecznie-zielona”) rosną (wysiane naturalnie) jedynie w Kalifornii i to w wąskim pasie blisko Oceanu – począwszy od wybrzeża Big Sur poniżej San Francisco, biegnąc wzdłuż Pacyfiku, aż po granicę z Oregonem, gdzie znajduje się specjalnie chroniony obszar krasnoboru, który otrzymał status narodowego parku (Redwood National Park). Parkowy las sekwojowy jest piękny, lecz jeszcze piękniejszy jest ten, który widzi się z drogi leżącej poza parkiem – a o którym wspomina Chihiro – czyli Aleja Gigantów, wąska droga ciągnąca się – i wijąca – przez kilkadziesiąt mil przez sam środek gęstego lasu czerwonych sekwoi, gdzie jadące nią samochody przypominają dziecięce zabawki, a strzeliste, ponad stumetrowe drzewa o korze koloru bordo, mijają obok nas – i nad nami – jak dekoracja z bajecznego snu.

* * *
Skoro mowa o redwood, poczyńmy tutaj małą dygresję. Otóż jest taki wiersz Herberta („Sekwoja” z tomu „Pan Cogito”):

Gotyckie wieże z igliwia w dolinie potoku
niedaleko Mount Tamalpais gdzie rankiem i wieczorem
gęsta mgła jak oceanu gniew i uniesienie

w tym rezerwacie olbrzymów pokazują przekrój drzewa miedziany pień zachodu
i ktoś przewrotny wpisał daty ludzkiej historii
cal od środka pnia pożar dalekiego Rzymu za czasów Nerona
w połowie bitwa pod Hastings nocna wyprawa drakkarów
popłoch Anglosasów śmierć nieszczęsnego Harolda
opowiedziana jest cyrklem
i wreszcie tuż przy wybrzeżu kory lądowanie Aliantów w Normandii

Tacyt tego drzewa był geometrą nie znał przymiotników
nie znał składni wyrażającej przerażenie nie znał żadnych słów
więc liczył dodawał lata i wieki jakby chciał powiedzieć że nie ma
nic poza narodzinami i śmiercią nic tylko narodziny i śmierć
a wewnątrz krwawa miazga sekwoi

„Dolina potoku niedaleko Mount Tamalpais” to niewątpliwie Muir Woods – rezerwat przyrody chroniący las sekwoi redwood, położony o godzinę jazdy na północ od San Francisco – w którym Herbert mógł być w 1968 roku, kiedy to gościł go tutejszy Uniwersytet Berkeley (nota bene ten sam, na jakim przez większą część swojego życia wykładał Miłosz, który zresztą o pobyt Herberta na tym uniwersytecie się wystarał).
Kiedy byłem w Muir Woods także i moją uwagę zwrócił przecięty pień powalonej sekwoi, na którym można było przeczytać kilka dat odwołujących się do ważniejszych wydarzeń historycznych – wraz ze strzałkami wskazującymi słoje, które powstały w tym samym czasie. Jednak wszystkie te daty odnosiły się do historii Ameryki Północnej i Południowej, a nie do Europy, jak w wierszu Herberta. Na dodatek, drzewo to zaczęło rosnąć „dopiero” w 909 roku, (a więc nie mogło być współczesne pożarowi Rzymu podpalonego przez Nerona) a przestało rosnąć w 1930 roku (czyli na kilkanaście lat przed lądowaniem aliantów w Normandii).
Czy jednak ma to wszystko jakiekolwiek znaczenie wobec tego, co jest zawarte w Herbertowej „Sekwoi”? Herbert bez wątpienia zasłużył sobie na licentia poetica i właśnie tu z niej korzysta. Literatura (a zwłaszcza poezja) kreuje swoją własną rzeczywistość, która – jak się nam wydaje – często lepiej opisuje rzeczywistość „prawdziwą” niż fakty. (A może jest to tylko nasze kolejne złudzenie?)
Koniec dygresji.

* * *

Chociaż biolodzy w swoim imperatywie ścisłej klasyfikacji wszystkiego co żyje spierali się o to, które drzewa nazwać można sekwojami, a które nie, utarło się w powszechnej świadomości przekonanie, że istnieją dwa rodzaje sekwoi: wspomniana już redwood (Sequoia sempervirens) oraz sekwoja olbrzymia (Sequoiadendron giganteum) zwana też sekwoją mamucią lub (przyznam się, że ta nazwa nie pasuje do „poetyki” w jakiej sam postrzegam to drzewo) mamutowcem olbrzymim.
Sekwoje olbrzymie są organizmami żyjącymi niewyobrażalnie wielkimi. Największa z nich, liczące dwa tysiące lat Drzewo Generała Shermana, waży 1200 ton, w obwodzie (przy ziemi) ma 31 m., wysoka jest na 84 m., a masę drewna ma taką, jaką mają wszystkie drzewa rosnące na powierzchni 1 ha lasu sosnowego w Polsce.
Las, w którym rosną sekwoje olbrzymie wygląda zupełnie inaczej, niż las sekwoi redwood, który jest lasem bardziej jednolitym, gdzie dominuje jeden gatunek drzew, którymi są naturalnie sekwoje redwood. Otóż mamutowce rosną solo lub w grupach po kilka kilkanaście sztuk, a dookoła nich rośnie las innych drzew iglastych, wśród których dominują sosny i jodły.
Jedynym obszarem naszej planety, na którym występują (w stanie „dzikim”) sekwoje olbrzymie, są zachodnie stoki gór Sierra Nevada w Kalifornii – w wąskim dość pasie o długości 300 km, i to jedynie na ściśle określonej wysokości: od ok. 1500 m. – do 2200 m. nad poziomem morza, gdzie panują szczególne warunki, w których może się zasiać, wyrosnąć i dojrzeć sekwoja olbrzymia. Z najwspanialszymi okazami tego gatunku można się spotkać w kilku obszarach chronionych: głównie na terenie Parku Narodowego Yosemite, Parku Narodowego Sekwoi, w którym rośnie Drzewo Generała Shermana oraz Parku Narodowego Kings Canyon, gdzie znajduje się niezwykły Zagajnik Granta a w nim drugie co do wielkości drzewo na świecie – Drzewo Generała Granta.
Człowiek idący Zagajnikiem Granta ma wrażenie, iż znalazł się w lesie rosnącym na jakiejś innej planecie, niż Ziemia. Natrafia tu bowiem na takie zachwianie proporcji, do którego nie przyzwyczajone są nasze zmysły – burzy się więc percepcja otaczającego nas świata. W naszej pamięci, w szufladce przechowującej widziane przez nas do tej pory lasy, nie ma czegoś podobnego, jak np. Grupa Katedralna (patrz zdjęcie poniżej), jaką stanowią kolosalne drzewa, przy których czujemy się jak karzełki i gdzie nachodzą nas refleksje zgoła mało mające wspólnego z poczuciem wielkości naszej cywilizacji i szczególnym znaczeniem naszej własnej egzystencji (patrz mój wierszyk TUTAJ).

(c.d.n.)

Uwaga: część pierwszą szkiców o amerykańskiej scenerii przeczytać można TUTAJ, zaś część drugą – TUTAJ.

Na pograniczu dzikości, piękna i monumentalizmu (wśród drzew gigantów - w Parku Narodowym Sekwoi, Kalifornia)

Na pograniczu dzikości, piękna i monumentalizmu – wśród drzew gigantów (Sequoia & Kings Canyon NP, Kalifornia)

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

AMERYKAŃSKA MAPA I TERYTORIUM: W DRODZE

szkice o amerykańskiej scenerii, cz. II

.

Krajobraz nieskażony cywilizacją - taki sam jak przed tysiącami lat (Dolina Monumentów w Arizonie, ziemia Indian Navaho)

Krajobraz nieskażony cywilizacją – niezmienny od tysięcy lat (Dolina Monumentów w Arizonie, ziemia Indian Navaho)

.

Widok z górskiego szczytu ma często w sobie coś z małej nirvany. Podobnie jak wtedy, kiedy stajemy na krawędzi wielkiego kanionu: oto pod nami rozciąga się topograficzna otchłań bezkresna, roztacza widowisko zapierające nam dech w piersiach – a ma to wszystko w sobie cień euforii i triumfu podobnego temu, jaki odczuwają alpiniści po zdobyciu góry. Świat ściele się u naszych stóp, pokonaliśmy w jakimś sensie naszą własną maluczkość, wyróżniliśmy się z anonimowego tłumu mrówek, które drepczą gdzieś tam w dole, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo zacieśniony jest ich własny horyzont.
Ma się też poczucie pewnej egzotyki, bo takich widoków na co dzień się nie widuje: perspektywa spojrzenia z wysokiej góry, czy z krawędzi kanionu, jest zupełnie inna niż z dołu – szersza, bogatsza. Dopiero z takiej perspektywy możemy zobaczyć teatr nasz ogromny, jakim jest świat, w którym żyjemy, jak również to, jaki jest on piękny, niezwykły i kolorowy – pełen decorum, o które zadbała ślepa ponoć Natura.
Takich punktów widokowych na kontynencie Ameryki Północnej jest wiele i nie sposób ich tutaj, nawet pobieżnie, wymienić: poczynając od atlantyckiego wybrzeża (góra Cadillaca w Parku Narodowym Acadia, z której szczytu zobaczyć można pierwsze promienie wschodzącego Słońca w Ameryce); przez największe pasmo górskie amerykańskiego Wschodu, jakim są Apallachy; ponad cztero-kilometrowe szczyty Gór Skalistych, które niczym kręgosłup kontynentu, ciągną się przez tysiące mil od rzeki Rio Grande w Teksasie i wzgórz Sangre de Christo w Nowym Meksyku po samą niemalże Alaskę; krawędzie bajecznych kanionów Płaskowyżu Kolorado (wliczając to punkty widokowe po obu brzegach najbardziej spektakularnej dziury świata, jaką jest bez wątpienia Wielki Kanion Rzeki Kolorado w Arizonie); czy wreszcie, będące częścią Kordylierów, pasma górskie: Sierra Nevada, Góry Kaskadowe (niesamowite czapy lodowe wulkanów: ot, choćby w rodzaju waszyngtońskiej Mt. Rainier), Nabrzeżne w Kanadzie oraz te, znajdujące się już na Alasce, z najwyższą górą Ameryki Północnej McKinley’em na czele. A kiedy powietrze jest czyste i przejrzyste, z tych punktów wysokich widać potęgę amerykańskiej ziemi, olbrzymie przestrzenie, niezwykłe ukształtowanie terenu, geologiczne osobliwości i rozmaitości okolicznego toposu: niekiedy widok rozciąga się przed nami na odległość dalszą niż stu kilkadziesięciu mil.

Pisałem już o drogach, tzw. „scenic drives”, ale nie wspomniałem o kilku z nich, które są dla Ameryki Północnej wręcz definitywne, jeśli chodzi o krajobrazową widowiskowość. Taką drogą jest słynna, biegnąca pacyficznym wybrzeżem, kalifornijska „Jedynka”, czyli Highway 1 – zwłaszcza na odcinku San Louis ObispoCarmel, który obejmuje porośnięte krasnoborem (sekwoje Redwood) wzgórza i klifowe urwiska Big Sur (przez długie lata będącego domem dla Henry’ego Millera), wijąc się niezliczonymi zakrętami nad przepaściami skalnego wybrzeża, przekraczając wysokie na dziesiątki metrów mosty i oferując po drodze niezwykłe widoki na spieniony, falujący Ocean, tudzież większe lub mniejsze zatoki, w których lubią się pluskać i wygrzewać morskie zwierzęta – foki, lwy morskie, fretki, mewy, pelikany…

Jedną z najpiękniejszych górskich dróg świata jest wspomniana już wcześniej przeze mnie Going-to the-Sun Road w Montanie, lecz na północ od niej – nadal w obrębie Gór Skalistych, choć  już na terenie Kanady – znajduje się legendarna Icefield Parkway: trasa jeszcze bardziej chyba imponująca, niż jej siostra w Parku Narodowym Lodowców, bo znacznie dłuższa, biegnąca wzdłuż grzbietów Canadian Rockies i kontynentalnego wododziału, łącząca ze sobą przepiękne, leżące na terenie Parku Narodowego Banff Jezioro Louise z Parkiem Narodowym Jasper; muskająca po drodze znany Lodowiec Kolumbia i obejmująca na dodatek jeszcze jeden kanadyjski park narodowy: Yoho, gdzie podziwiać można fantastyczne kolorystycznie Jezioro Szmaragdowe.

*

Kręgosłup kontynentu: Icefield Parkway w Kanadzie wiedzie przez najbardziej spektakularne rejony Gór Skalistych Kanady

Kręgosłup kontynentu: Icefield Parkway wiedzie przez najbardziej spektakularne rejony Gór Skalistych Kanady

.

Osobne miejsce w tym szkicu należy się amerykańskim autostradom, których przemyślana sieć przecina Stany Zjednoczone południkowo (czyli z południa na północ) i równoleżnikowo (ze wschodu na zachód). Przebyłem je niemal wszystkie na całej długości, co zazwyczaj wymagało kilku czy nawet kilkunastu dni jazdy. Tą samą autostradą można bowiem przejechać w poprzek całego, szerokiego na pięć tysięcy kilometrów, kontynentu: 10-ką (I-10) z Jacksonville na Florydzie do Los Angeles w Kalifornii; 80-ką z Nowego Jorku do San Francisco; 90-ką z Bostonu w Maine do Seattle w stanie Waszyngton – by wymienić tylko tych kilka najważniejszych. Podobnie jest z kierunkiem południe-północ: biegnącą wzdłuż zachodniego wybrzeża 5-ką można dotrzeć ze znajdującego się na granicy z Meksykiem San Diego, aż do położonego w Brytyjskiej Kolumbii kanadyjskiego Vancouver; na wschodnim wybrzeżu zaś, 95-ką z Miami leżącego na samym południu Florydy, przez Waszyngton, Filadelfię, Nowy Jork i Boston, można dojechać aż po granicę z Nowym Brunszwikiem w Kanadzie.

Autostrady – arterie cywilizacyjnego organizmu, bez których najprawdopodobniej nie mógłby on żyć i funkcjonować. Setki tysięcy ciężarówek przewożących nimi miliony ton towarów – zaspakajające głód masowej konsumpcji, podtrzymującej przy życiu i karmiącej gigantyczne imperium, dla którego nieustanny przepływ „dóbr”, surowców, produktów i towarów stanowi warunek sine qua non nie tylko ekonomicznej prosperity, ale i samej egzystencji zaludniającego go społeczeństwa.
Miliony samochodów osobowych na autostradach. Ludzie zamknięci w tych metalowych pudłach na kółkach, stają się przez to doskonale anonimowi, podporządkowując się tym samym regułom, bez przestrzegania których wszystko by stanęło lub zamieniło się w chaos. A przecież często staje: to owe straszne, zwłaszcza w wielkich metropoliach, korki – tzw. „traffic jams”, przez które ludzie tracą całe lata swojego życia, gapiąc się bezmyślnie w zderzaki samochodów sunących przed nimi,  a prowadzonych przez podobnych do nich nieszczęśników, „tekstując” błahe „mesydże”, rozmawiając przez telefon komórkowy lub słuchając po raz tysięczny tego samego popowego kawałka.

Z reguły autostrady, w swej homogeniczności są zjawiskiem nudnym, tym bardziej, że prowadzą zazwyczaj przez tereny wyrównane, zniwelowane, topograficzne obłaskawione – i biegną zwykle na wprost: stąd minimalna ilość zakrętów, które skutecznie wymuszają zmniejszenie prędkości. Lecz nie wszędzie mogło się to sprawdzić. Np. w Górach Skalistych, nad bagnami Luizjany, czy w niektórych kanionach Południowego Zachodu: tam wiadukty, tarasy, podwieszone półki – wszystkie te majstersztyki sztuki inżynierskiej i konstruktorskiej tworzą niewiarygodną strukturę, która zmusza do podziwu, przeszkadzając w bezpiecznym (prze)prowadzeniu przez nią samochodu.
Podobnie wielkie wrażenie wywierają wielopoziomowe skrzyżowania autostrad: wiszący w powietrzu galimatias z betonu, przez który jakimś cudem przebijają się wehikuły w wiadomym tylko sobie, pożądanym kierunku. I co najbardziej zdumiewające: ta nieustanna cyrkulacja ruchu odbywa się płynnie – potoki aut łączą się na wjazdach z autostradą-rzeką, ponownie rozdzielając się na zjazdach tworząc nowe strumienie, a cały ten prąd regulowany jest nie znoszącymi sprzeciwu znakami typu: right (left) line must exit, strzałkami ze stanowczym „only”; wyraźnie rozdzielone pasma ruchu, które tworzą regularne stróżki posuwających się jeden za drugim pojazdów. Przypomina to paradoks amerykańskiej wolności: wszyscy mają wrażenie, że własnowolnie wybierają swój cel i kierunek, a tak naprawdę zmuszeni są do podporządkowania się regułom ruchu – posłuszni znakom, radykalnym przecież w swej jednoznaczności.

To nie przypadek więc, że amerykańscy rebelianci swój bunt często wyrażali w drodze – i na drodze. Pełna takich osobników jest tutejsza ikonografia literacka i filmowa: począwszy od bitnikowskiej manifestacji wolności i swobody, kojarzonej głównie z amerykańską odyseją włóczęgowską Kerouraca, przez straceńczą ucieczkę samochodową Kowalskiego przed amerykańskim establishmentem w „Znikającym punkcie” (w wersji soft i bardziej rozrywkowej był to „Mistrz kierownicy ucieka” z Burtem Raynoldsem); dalej: prący do przodu, pokonujący po drodze wszystkie przeszkody oraz łamiący wszelkie reguły „Konwój” z Krisem Kristoffersonem; Thelmę i Luizę rzucające się swym samochodem w otchłań Wielkiego Kanionu, wybierające śmierć, zamiast poddania się policyjnej obławie; po morderczy bunt bandyckiej pary Bonnie i Clyde’a, krwawe szaleństwo „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a, czy psychopatyczny romantyzm wolnościowy Martina Sheena w „Badlands” Malicka – wszyscy ci łamiący (w imię indywidualnej wolności, ale i powodowani suicydalnym, czy nawet morderczym instynktem) prawo, desperaci i straceńcy, byli „w drodze” – i już choćby ostentacyjne i gwałtowne łamanie przepisów drogowych było u nich symboliczną niezgodą na podporządkowanie się stadnym regułom społecznym, radykalną odmową uczestnictwa w „wyścigu szczurów”. Bycie w drodze – i na drodze – było dla nich synonimem wolności. I swoją wymowę ma fakt, że wolność tę musieli okupić w tak brutalny, krwawy i tragiczny sposób. Niestety, jak widać: to także jest jednym z atrybutów „american way”.

Jednakże, kiedy tymi samymi drogami jadą osobnicy nam podobni – łagodniejsi nieco w swych atawistycznych odruchach, podporządkowujący się w miarę ruchowi prawostronnemu, z grubsza przestrzegający znaków i ogólnych przepisów drogowych, bez większych morderczych skłonności i uzbrojeni tylko w fotograficzny aparat – to również mogą odczuwać ów powiew wolności, czy choćby cząstkę anarchicznej skłonności do brawury i pędu, zew swobody wołający na nich z mijanej po drodze pustyni czy puszczy… Patrzą oni na te same co w tamtych filmach scenerie, używają samochodów tych samych marek, tankują przy zupełnie podobnych stacjach benzynowych i nocują w takich samych jak nasi drogowi buntownicy filmowi, motelach. Krajobraz jest ten sam, i ludzie są ci sami – inny jest tylko scenariusz, mniejsza intensywność czynów, mniej radykalny sposób zachowania i wcześniejsza pora zasypiania w motelowym łóżku.

.

Zbliżenia z niezwykłością: krótki odpoczynek przy drodze - w Parku narodowym Drzewek Jozuego w Kalifornii.

Zbliżenia z niezwykłością: krótki odpoczynek przy drodze – w Parku Narodowym Drzewek Jozuego w Kalifornii.

.

Amerykańskie drogi wydają się nie burzyć naturalnej architektury pejzażu. Trakt biegnący tu przez pustynię tej pustyni nie narusza – może ją przybliżyć naszym oczom, lecz nie ingeruje w samą istotę „pustynności”. Bowiem pustynia swoim ogromem wydaje się pochłaniać wszelkie cywilizacyjne próby jej „odpustynnienia”. Nawet autostrady biegnące szerokim pasem przez Wielkie Równiny (dawnej prerii), sprawiają wrażenie, jakby tu były od zawsze – zlewają się z lekko pofałdowanym terenem, stykają bezkonfliktowo z zielono-żółtą szachownicą kukurydzianych pól. Drogi i autostrady są więc tu żywą i ruchliwą ewidencją zwycięstwa ludzkiej cywilizacji nad osobnością przyrodzoną Ziemi. Stanowią naoczny dowód tego, że alienacji wobec natury może podlegać ze swoją kulturą człowiek, ale niekoniecznie jego cywilizacyjne materialne twory, które – raz powstałe – stają się integralną częścią naturalnego atelier.
Takie odnoszę wrażenie w Ameryce, bo jeśli chodzi o Europę, to tam wydaje mi się, że konstrukcje i budowle stworzone człowieka przytłoczyły Naturę, dokonały na niej – rozłożonego wprawdzie na tysiąclecia, ale jednak – gwałtu, sztucznie wtłaczając w niepokalaną zrazu przyrodę cywilizacyjne rekwizyty i dekoracje, które cały kontynent zamieniły w scenę dla dziejącej się Historii i kulturowej psychodramy. Co jest powodem tej różnicy w innym postrzeganiu relacji między cywilizacją a Naturą na Starym i Nowym Kontynencie? Może tylko inne proporcje? Topograficzna, obszarowa potęga Ameryki i kameralność zatłoczonej przez Homo sapiens Europy? Bez wątpienia znaczenie ma tutaj przestrzeń: eksplodująca na wszystkie strony w Ameryce i stłamszona jakby na stosunkowo małej obszarowo Europie? Ot, weźmy choćby niebo: nad Europą wydaje się być ono małe, jakby nisko zawieszone, często zachmurzone lub blade; natomiast w Ameryce jest ogromne jak sam ten kontynent – kosmicznie przestrzenne, szerokie i wysokie, nasycone intensywną barwą, z widocznymi często na nim, odgrywanym przez Naturę spektaklem.

Wróćmy jednak na ziemię, a konkretnie – na drogę. Amerykańska droga to nie tylko ekonomiczno-społeczny utylitaryzm. Amerykańska droga to także – dla mnie przede wszystkim – możliwość podróży. Dzięki niej można bowiem dotrzeć do miejsc szczególnych, osobliwych, intrygujących i … tak, tak… pięknych – obcując ponadto w czasie tej podróży z niezwykłym pejzażem „po drodze”. Czesław Miłosz w swoich „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” widział to nieco inaczej:  „Ale treścią samochodowych wędrówek po Ameryce jest przede wszystkim ciągły podziw dla człowieka i litość. Ogrom tego kontynentu, jego skalne spiętrzenia, jego piaski, jego dna wyschniętych słonych jezior, cała jego wroga uroda po dniu jazdy zostawiają nieco zażenowany triumf. Bo ja przecie mogłem być tym mężczyzną, tą kobietą, którzy przebywali – w ile dni czy tygodni? – zobaczone przeze mnie skały i pustynie, idąc obok wozu zaprzężonego w woły albo jadąc konno. Wartość czegokolwiek na ziemi mierzy się ostatecznie oporem. Pierwotna, nietknięta Natura – to śliczne, ale nie dla kogoś, kto kona z pragnienia albo wlecze, podpierając się kijem, złamaną nogę. Choć widzę, nie mogę uwierzyć, że ludzie potrafili geologicznego potwora ujarzmić i oswoić, pętając jego ciało sznurami szos i jakich szos.”
Litość? Dla ludzi, którzy musieli z Naturą i „geologicznym potworem” walczyć i do których rzadko raczej docierał estetyczny walor wszechmocnego przeciwnika – jego uroda skryta była za zasłoną z bezwzględnych żywiołów zagrażających ich życiu. Ale czy także dla nas? My jesteśmy w zasadzie od tego zwolnieni, poruszając się klimatyzowanym autem, z żywnością, wodą i benzyną oferowaną przy każdym niemal zjeździe… I nie czujemy już tego oporu materii nieożywionej – środowiska, które bez naszych cywilizacyjnych gadżetów, środków, narzędzi i protez, zapewne w ciągu paru dni by nas zabiło. Nie, nasze życie jest teraz niezagrożone. I dlatego dostępne jest nam to objawiające się nam w czasie drogi ziemskie-nieziemskie piękno.

(c.d.n.)

Nota: część pierwszą szkiców o amerykańskiej scenerii przeczytać można TUTAJ, część trzeciąTUTAJ.

 

Nie wszystek krasnobór wycięto: wśród strzelistych sekwoi Redwood, przy drodze Avenue of the Giants w Kalifornii

Nie wszystek krasnobór wycięto: wśród strzelistych sekwoi Redwood, przy drodze Avenue of the Giants w Kalifornii

.

.    © ZDJĘCIA WŁASNE  (kliknij na zdjęcie by zobaczyć obraz w pełnym wymiarze)

AMERYKAŃSKA MAPA I TERYTORIUM: KONTYNENT, MIASTO, DROGA…

szkice o amerykańskiej scenerii, cz. I

*

Konfrontacja z żywiołem - groza i piękno Natury

Piękno i groza – ludzka konfrontacja z żywiołem (Grand Teton, Wyoming)

*

My i kontynent – znikomość ludzkich spraw traktowanych przez nas jak coś najważniejszego na świecie. Mimo, że Natura zawsze ustawia nas w końcu we właściwej pozycji – gdzie zachowane są już prawdziwe proporcje miedzy tym, co ludzkie, a tym co kosmiczne, absolutne lub boskie – to karmimy się złudzeniem, iż stanowimy pępek Wszechświata i że jesteśmy w stanie podporządkować sobie siły, które przerastają nas niewspółmiernie do naszych aspiracji, ambicji i możliwości.

.

My i kontynent – zamknięci w cywilizacyjnym kokonie, owinięci przędzą naszych kulturowych wątków, żyjemy (łudząc się, że bezpiecznie) w środku sztucznie wykreowanych przez nas światów, które w konfrontacji z Naturą i jej przejawami – żywiołami, przyrodą, surowym krajobrazem – lasem, pustynią, rzeką, morzem… rozciągają się, trzeszczą, czasem nawet pękają. Zwykle jednak wytrzymują ten napór, tworząc warstwę ochronną – a owe manifestacje Natury redukowane są przy tym do kolorowego obrazka, do scenerii – do tła zaledwie, na którym rozgrywają się nasze tragedie, komedie, dramaty i farsy.

A jeśli by tak ze scenerii tych wydobyć to, co ludzkie? Czyli to, co można poznać, nazwać i opisać? Tylko czy rzeczywiście jest w nich jakiś „ludzki” element? Czy też raczej są to jedynie projekcje naszych wyobrażeń – próby oswojenia, udomowienia, okiełznania tego, co dzikie, pierwotne, i w istocie swojej jednak nieposkromione? Czy nie jest to tylko czymś w rodzaju rejestru naszych pobożnych (lub niepobożnych) życzeń? I zaklęć? Nie mamy wszak wyjścia: wyciągnięto nas za uszy z nicości, obdarowano (obarczono?) bytem i świadomością, z którą przecież trzeba coś zrobić. I w jakiś sposób się porozumieć. Nie tylko z podobnymi nam istotami, ale i tym wszystkim co nas otacza – nie tylko z tym, co żywe, ale i tym, co nieożywione. Czy jednak jest to możliwe? Czy też szukamy tylko komfortu łudząc się, że rozmawiamy z całym światem – może nawet z Bogiem, Absolutem i Kosmosem – podczas gdy w rzeczywistości mówimy do siebie samych, a odpowiada nam tylko nasze własne echo? I ta pustka niezmierzonych przestrzeni…

w poszukiwaniu złotych miast

Jeśli przed wiekami padaliśmy przed ziemskim krajobrazem na kolana, to czy nie było to bardziej powodowane strachem i bezradnością, niż zachwytem nad pięknem tej naocznej manifestacji kreatywności Natury, czy też – jak kto woli – samego Boga? Kiedy w 1540 r. hiszpańscy konkwistadorzy, poszukując mitycznych (choć w ich mniemaniu realnych) złotych miast Ciboli, po raz pierwszy stanęli na krawędzi Wielkiego Kanionu, to bardzo wątpię, czy ich prowodyr Francisco Vásquez de Coronado przyklęknął wtedy i przeżegnał się przejęty jego boską potęgą (jak to można zobaczyć na filmie wyświetlanym w technice IMAX na ogromnym ekranie turystom odwiedzającym Grand Canyon Village). Nie, on pewnie zaklął pod nosem, bo oto zobaczył na swojej drodze przeszkodę nie do pokonania: potężną, przepastną, głęboką na półtora kilometra dziurę w ziemi, która przekreślała ich plany obłowienia się złotymi łupami.
Kiedy w 1849 roku pionierzy – nota bene również powodowani i trawieni gorączką złota – chcąc skrócić sobie drogę do San Francisco, utknęli w spieczonej słońcem, wyschniętej, popękanej, pokrytej solą, piaskiem, żwirem i kamieniami, wielkiej jak dno morza niecce, to przez głowę im wówczas nie przeszła myśl, że ktoś kiedyś będzie się tą pustynią zachwycał. Tak jak to robią dzisiaj turyści, którzy – schronieni w klimatyzowanych pudełkach na kółkach –  szukają w tym miejscu wytchnienia przed klaustrofobią kasyn, oczopląsem neonów i szalonym zgiełkiem Las Vegas, położonego zaledwie o parę godzin jazdy stąd. Całkiem to inne doświadczenie, niż w epoce okrytych płótnem wozów, miesiącami poniewierających się na wertepach ledwie przetartych – lub zgoła wcale nieprzetartych – szlaków. Kiedy jakimś cudem zdołano nieszczęsnych „Forty-niners” z tego piekielnego zagłębienia wydostać, jedna z kobiet odwróciła się za siebie, mówiąc „Good bye, Death Valley” – chrzcząc w ten sposób miejsce, znane teraz na całym świecie jako Dolina Śmierci – i to bardziej znanej w kontekście turystycznej atrakcji, niż grozy.

.

Przestrzeń nieoswojona, nasycona barwą. Nieziemskie scenerie Doliny Monumentów (rezerwat Indian Nawaho w Arizonie)

Przestrzeń nieoswojona, nasycona barwą. Nieziemskie scenerie Doliny Monumentów (rezerwat Indian Nawaho w Arizonie)

.

Dla kogoś, komu w miarę idylliczne dzieciństwo upływało wśród łagodnych wzgórz Podkarpacia, w otoczeniu pól uprawnych i lasów, których szarość przełamywana była tylko zielenią łąk czy płowiejącą żółcią zbóż, zetknięcie się z amerykańskim rozpasaniem krajobrazowym, było bez mała szokiem. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tropikalną obfitość florydzkiej flory, czy też kaktusowy splendor arizońskiej pustyni – egzotyka tych widoków nie pozwalała mi odbierać je jako coś rzeczywistego. Bardziej przypominało mi to sen na jawie – albo film, który przesuwał się przed moimi oczami na ekranie wielkim jak otaczający mnie zewsząd widnokrąg. Czegoś podobnego – i to nawet intensywniej – doświadczyłem kiedy wjechałem na teren rezerwatu Indian Nawaho w Arizonie a przed moimi oczami pojawiła się słynna Dolina Monumentów, klasyczne, rzec można (a zarazem egzotyczne) miejsce, kojarzone niezmiennie z Dzikim Zachodem.

zderzenie z metropolią

Pierwsze było jednak amerykańskie miasto – cywilizacja, która zaczęła się piąć, cegła po cegle, stopa po stopie, piętro po piętrze, na niebotyczną wysokość, tworząc kaniony ze szkła, betonu, aluminium i stali – labirynt ulic i budynków, wśród których krzątał się i biegał za swoimi sprawami tysięczny tłum ludzkich mrówek. Pamiętam jak na Michigan Avenue w śródmieściu Chicago po raz pierwszy zadzierałem głowę, by dosięgnąć wzrokiem szczytów niebosiężnych drapaczy chmur – skala tego wszystkiego zawracała mi w głowie, przytłaczała, lecz z drugiej strony powodowała, że krew w moich żyłach krążyła raźniej, czuło się ten zastrzyk adrenaliny, który bardziej niż do ucieczki, zmuszał człowieka… może nie tyle do ataku, co do działania – serce biło mu mocniej, miechy płuc pracowały szybciej.

Mimo uderzającej homogenizacji amerykańskiej zabudowy, miasto miastu w Stanach nierówne i każde z nich ma swój charakter – nawet jeśli na pierwszy rzut oka jest to brak charakteru. Wprawdzie w ciągu ostatnich paru dekad Ameryka straciła w świecie hegemonię jeśli chodzi o budowanie najwyższych wieżowców, tudzież miejskich kompleksów przypominających olbrzymią betonową dżunglę poprzecinaną arteriami dróg i autostrad, to nadal tak zwane downtown, czyli gęsto zabudowane śródmieścia amerykańskich miast robią spore wrażenie, zwłaszcza na kimś, kto przyzwyczajony jest do europejskiej nisko-pienności budynków i topograficznej różnorodności miast Starego Kontynentu.
Największe skupisko „drapaczy chmur” to oczywiście Nowy Jork, a konkretnie Manhattan. Tuż za nim plasuje się Chicago, następnie kępka wieżowców na zachodnim krańcu kontynentów w miejscu, które ktoś określił jako „kilkanaście przedmieść w poszukiwaniu metropolii”, czyli w Los Angeles, trochę jest ich w Seattle, San Francisco, San Diego; na Wschodzie: w Bostonie, Filadelfii, Miami… no a później jest długo, długo nic – i wreszcie mamy dość skromne dowtown innych miast Ameryki, na które składa się kilkanaście lub kilkadziesiąt wieżowców, usiłujących zwrócić na siebie uwagę różnych firm, urzędów i biznesmenów.

bez ziemi jałowej i skowytu

Lecz to co się działo w miastach raczej nie było moją bajką. Innymi słowy: nigdy nie mogłem przekonać się do tego urbanistycznego raju. Wprawdzie nie nawiedzały mnie apokaliptyczne wizje, które w swoim „Skowycie” roztaczał Ginsberg, ani nie prześladowała mnie tak cywilizacyjna nicość, która według Eliota rozkwitała z absurdalną bujnością na naszych zabudowywanych coraz gęściej „ziemiach jałowych”, to miasto bardziej mnie odrzucało, niż nęciło – stawało się rodzajem przymusowego zesłania, w którym można było wprawdzie wieść życie wygodne i w miarę bezpieczne, lecz sztuczność tego dawała o sobie znać na każdym kroku. Kiedy więc tylko mogłem, uciekałem z dala od miejskiej cywilizacji – a najlepszym miejscem ucieczki okazał się amerykański Zachód.

wstęgą szos

Amerykańskimi drogami przemierzyłem setki tysięcy mil. Dzięki temu przez kilkanaście lat zrosłem się niejako z kontynentem – jego krajobrazy majaczyły nie tylko w snach, ale i na jawie – i do dzisiaj wystarczy, abym tylko przymknął oczy, by przywołać pod powiekami pejzaże zbliżające się w przedniej szybie samochodu, mijające po jego bokach i uciekające do tyłu we wstecznych lusterkach wehikułu napędzanego paliwem, które wydarliśmy wnętrzu tej ziemi. To marzenie me spełnione – od dziecka bowiem pragnąłem zmierzyć się z bezkresem amerykańskich dróg, znaleźć się w środku nieziemskiego (jak mi się wtedy wydawało) – pustynnego, górzystego lub leśnego – obszaru, który był dla mnie wówczas synonimem wolności, przestrzenią, którą można się było zachłysnąć – odurzyć swobodą, jaką to wszystko obiecywało i jednak dawało.

Z ogromu kontynentu wynikają pewne konsekwencje dla kogoś, kto porywa się, by przemierzyć go drogą lądową: setki mil jakie trzeba przebyć każdego dnia pokonując dystanse, które w Europie równoznaczne byłyby z przekroczeniu kilku państwowych granic, zaś tutaj – zwłaszcza na tzw. Środkowym Zachodzie, czyli na terenie Wielkich Równin – porazić mogą monotonią nic-nie-dziania-się: scenerią, której repetywność znęca się nad naszą potrzebą zmiany potrzebnej nam do poczucia tego, że jednak przemieszczamy się z jednego miejsca w drugie i że zbliżamy się do celu naszej podróży, który wszak rzadko w Ameryce jest tej podróży kresem.
Choć kiedy pierwszy raz znalazłem się na autostradzie przecinającej obszary Wielkch Równin – jadąc samochodem z Chicago do Denver – nie nudziłem się ani przez chwilę, bo równinną monotonię skutecznie przepędzała moja ekscytacja tym, że oto sam zdążam wreszcie na podbój Dzikiego Zachodu, którego legenda mocno siedziała jeszcze w mojej głowie od czasów dziecięcych lektur o pionierach, kowbojach, bandytach i Indianach. Już pogodzony byłem z tym, że dawne dzikie prerie, na których pasły się jeszcze w XIX wieku nieprzeliczone stada bizonów, zostały zaorane, „uprawione”, a morze traw i krzewów zamieniło się w bezkresne szachownice pól kukurydzianych i sojowych, warzywnych i zbożowych… lub w wielkie pastwiska, po których leniwie przemieszczało się bydło i konie. Wiedziałem jednak, że to zagospodarowanie nie dotarło do miejsc, które rzeczywiście pozostały dzikie; że oparły się temu pustynie i niektóre puszcze, że zatrzymała go niedostępność gór, chroniły brzegi jezior, rzek i wreszcie samego Oceanu.
Po kilkunastu godzinach jazdy – po przebyciu półtora tysiąca kilometrów – teren zaczął się lekko marszczyć a na horyzoncie zamajaczyło coś, co zrazu mogło przypominać miraż lub fatamorganę. Nasza cierpliwość i wytrzymałość doczekała się swojej nagrody, bo oto wyrastała przed nami zwarta ściana wypiętrzonych przed dziesiątkami milionów lat skał, pokryta białymi czapami lodowców i śniegu – a całe to zjawisko widoczne już było z odległości przynajmniej stu mil. Zbliżaliśmy się do Gór Skalistych.

.

Na krętej, piaszczystej drodze przez czerwoną pustynię (Grand Staircase Escalante w Utah)

Na krętej, piaszczystej drodze przez czerwoną pustynię (Grand Staircase Escalante, Utah)

.

jak na filmowym planie

Cały amerykański Zachód przypomina jeden ogromny plan filmowy, z czego zresztą ochoczo korzystało Hollywood od samego zarania. Nawet pustynia, którą mylnie i nieadekwatnie jednak kojarzymy z pustką, jest tam malownicza i fotogeniczna, i w dobie rozwiniętej motoryzacji – która skutecznie odsuwa od nas grozę wyczerpania i śmierci z braku wody i przegrzania – może dostarczyć niemałej rozkoszy obcowania z tym niezwykłym, zwłaszcza dla Europejczyka, pustynnym, lecz mimo wszystko udekorowanym niesamowicie przez Naturę, atelier.

Gęsta sieć amerykańskich dróg daje złudzenie, że można tutaj dotrzeć wszędzie. Wrażenie to potęguje fakt, że Amerykanie budowali drogi w zupełnie fantastycznych – wydawałoby się niedostępnych – miejscach, których jedyną racją istnienia było to, że… można się było tą drogą przejechać. Tak więc, celem ich powstania było właściwie to, żeby po nich do pewnych miejsc dotrzeć i zobaczyć je na własne oczy. Stąd tzw. „scenic drives” – drogi dla wielu zmotoryzowanych wagabundów kuszące, bo obiecujące spotkanie z widokiem jeszcze bardziej spektakularnym niż te, które oferowały zwykłe drogi tranzytowe, prowadzące ludzi z punktu A do punktu B w jakimś ściśle określonym – utylitarnym i praktycznym – celu.

przez skalne fanaberie

Jest kilka takich niezwykłych traktów przejezdnych, które w tej chwili przychodzą mi na myśl. I nie przypadkowo biegną one zazwyczaj przez wydzielone tereny parków narodowych, które to instytucje określił ktoś kiedyś jako najlepszy pomysł, jaki dały Stany Zjednoczone światu. Coś w tym jest na rzeczy, bo, tak jak wiele z amerykańskich tworów i idei zaczyna się teraz kompromitować, to wyjątkiem są właśnie parki narodowe, gdzie można jeszcze spotkać w miarę nieskażoną, bujną i pierwotną przyrodę w topograficznym ziemskim raju, niezmienionym jeszcze przez coraz bardziej panoszącą się cywilizację.
Drogi, które tu mam na myśli, znajdują się zazwyczaj w górach – w każdym razie tam, gdzie różnica poziomów jest znaczna i gdzie inżynierowie i projektanci musieli pokonać naturalne przeszkody, które zazwyczaj piętrzą się w rejonach o specjalnych walorach krajobrazowych. Tak jest np. w położonym na terenie stanu Utah, Parku Narodowym Zion, gdzie wstęga czerwonego asfaltu wije się wśród fantazyjnych, żółto-pomarańczowo-czerwonych zboczy, które były kiedyś niczym innym jak ogromnymi piaszczystymi wydmami, lecz później skamieniały i wyglądają dzisiaj niczym jakaś kolorowa skalna fanaberia, unikalna w skali całego naszego globu.
W Parku Narodowym Doliny Śmierci jest z kolei serpentyna, dzięki której wdrapać się można na szczyt jednej z gór łańcucha Amargosa, do punktu widokowego zwanego obrazowo – ale i wymownie – Dante’s View, bo widok z niego zaiste jest piekielny, a jednak niewątpliwie piękny: w dole, z wysokości ponad mili widoczna jest bowiem w całej okazałości – jak długa i szeroka, z ogromnym liszajem białej saliny – Dolina Śmierci, najgorętsze i najniżej położone miejsce na Półkuli Zachodniej.

drogi do nieba

Niewątpliwie jedną z najpiękniejszych scenicznych dróg świata jest słynna Going-to-the-Sun Road, przecinająca Park Narodowy Lodowców w Montanie, otoczona górską scenerią, z którą konkurować mogą jedynie niektóre, co bardziej urodziwe zakątki najsłynniejszych gór świata, jakie niewątpliwie można znaleźć w Alpach, Himalajach, Andach, w górach Patagonii czy Kaukazu.
Going-to-the-Sun jest drogą prowadzącą z jednej strony górskiego łańcucha na drugą, przez przełęcz Logan Pass (nota bene pokrywa się ona z pradawnym indiańskim szlakiem, któremu zawdzięcza swoją, jakże obrazową, nazwę). A drogi prowadzące przez przełęcze to osobny „genre” niezwykłych amerykańskich dróg, z natury swej niezwykle spektakularny. Wystarczy, że wspomnę o tych najbardziej prominentnych: drodze Trail Ridge, która w Parku Narodowym Rocky Mountains, przełęczami Millner, Fall River i Iceberg prowadzi ze wschodnich rubieży Gór Skalistych na ich część zachodnią; jak również o drodze Tioga, która w Parku Narodowym Doliny Yosemite, przełęczą Tioga przenosi nas z jednej strony gór Sierra Nevada na drugą, biegnąc wśród majestatycznych granitowych zboczy, ścian i pełnych głazów rubieży, w sąsiedztwie jezior o krystalicznie czystej wodzie i obok kamiennych zboczy porośniętych starymi – schłostanymi przez śnieżne burze i wymęczonymi zimowymi mrozami – karłowatymi sosnami, których niezwykłe, poskręcane pnie, przez setki lat rzeźbił cierpliwie i niestrudzenie wiatr.

Amerykanie wybudowali też drogi, których jedynym celem jest dotarcie zmotoryzowanym wehikułem na najwyższe góry. Najbardziej chyba znaną jest tzw. Pikes Peak Highway prowadząca niemal na sam szczyt góry Pikes Peak, położony na wysokości 4,301 m n.p.m. górujący ponad dwa i pół kilometra nad pobliskim miasteczkiem Colorado Springs. Aby dotrzeć od podnóża tej góry na jej szczyt, trzeba pokonać aż 31 km. Ponadto jest się narażonym na atak choroby wysokościowej, wiec osoby o słabszym sercu i skaczącym ciśnieniu, winny raczej zawrócić w połowie drogi, gdzie kończy się nawierzchnia asfaltowa, a zaczyna żwirowa. Góra zdobyła w XIX wieku sławę, a to z racji zawołania „Pikes Peak or Bust!” (w wolnym tłumaczeniu: „Wóz albo przewóz!”), jakie było popularne wśród pionierów i poszukiwaczy złota, którzy – prąc na Zachód i przemierzając Wielkie Równiny – wypatrywali wiadomego szczytu. A kiedy go dostrzegli, to mogli być już pewni, że ich długa podróż dobiega kresu, bo oto najbardziej prominentny pik granitowej ściany Gór Skalistych, jest w zasięgu ich wzroku.

Nie sposób nie wspomnieć także przy tej okazji o drogach prowadzących na monumentalne wulkany będące częścią „Pacyficznego Pierścienia Ognia”, które na kontynencie amerykańskim leżą w obrębie Gór Kaskadowych, stanowiących przedłużenie pasma Sierra Nevada –  mających swój początek w północnej Kalifornii (Park Narodowy Lassen Volcanic) i ciągnące się aż po Brytyjską Kolumbię na terenie Kanady. Chodzi przede wszystkim o takie zjawiskowe miejsca, jak Mt. Shasta, Crater Lake, Mt. Hood, Mt. St. Helens, Mt. Baker i najbardziej niezwykłe z nich: Mt. Rainier. Na wulkany te jeszcze w naszym szkicu wrócimy, gdyż bez wątpienia należą one do najpiękniejszych, a jednocześnie najbardziej osobliwych zakątków Ameryki Północnej. Dwa z nich: Jezioro Kraterowe w Oregonie i właśnie Mt. Rainier w stanie Waszyngton, doczekały się nawet statusu narodowych parków.

(c.d.n.)

.

Scenerie godne oka Ansela Adamsa (Dolina Yosemite)

Spektakle Natury godne oka Ansela Adamsa (Dolina Yosemite, Kalifornia)

*

© ZDJĘCIA WŁASNE  (kliknij na zdjęcie by zobaczyć obraz w pełnym wymiarze)

MOST… TO JEST COŚ! (szkice amerykańskie)

Most Złotych Wrót - praktyczność i piękno

Praktyczność, ogrom… może nawet piękno? (Golden Gate Bridge)

*

Mosty. Wielkie zwycięstwo człowieka nad topografią. Przepaść, której nie można przeskoczyć; rzeka, której nie można przebrnąć… A za nimi ta druga strona, która kusi, obiecuje – zapowiada i umożliwia poznanie, podbój, potęgę, bogactwo…
Często na początku był most a dopiero później cywilizacja albo… barbarzyństwo. To zależało od tego, kto był silniejszy – i kto przejął władzę nad mostem.
Budowanie mostu, oprócz praktycznej potrzeby, miało również znaczenie symboliczne – było wyrazem ekspansji, opanowania żywiołu, pewnej transgresji. Wpisywało się w archetyp zwycięstwa. Klęska zaś zmuszała często przegranych do palenia mostów za sobą.
Jednak najczęściej most był tym, co ludzi łączyło. Dlatego już Newton narzekał, że buduje się za dużo murów a za mało mostów.

Tu mała dygresja: o czym może świadczyć to, że nie mamy w Polsce słynnych mostów? Na pewno nie o tym, że nie potrafiliśmy ich budować (bo jednym z najsłynniejszych konstruktorów mostów na świecie był Polak, syn Heleny Modrzejewskiej, Rudolf Modrzejewski, z którego projektami możemy także spotkać się na kontynencie północnoamerykańskim). Jest zresztą u nas w kraju kilka ciekawych i unikalnych mostów, ale prawie nikt nic o nich nie wie.) Nie ma mostów słynnych, ani takich, które by rzucały na kolana. Dlaczego? Może brakowało nam jakiegoś nerwu ekspansji, albo po prostu nie trafialiśmy na odpowiednia przeszkodę? Wygląda na to, że za mało mieliśmy takich wyzwań, rzadko musieliśmy forsować coś – w terenie – na siłę. Przechodziliśmy z jednej strony rzeki na drugą, z jednej części miasta do drugiej – po moście nieszczególnym. ot, dobrym na tyle, by spełnić swoją utylitarną funkcję. Most był ledwie częścią drogi, ulicy, małym ogniwem traktu.

W Ameryce było zupełnie inaczej. Most, zwłaszcza w miastach, stawał się jednym z ważniejszych elementów cywilizacyjnego organizmu, niezbywalną częścią urbanistycznego tworu. Często też zaczynał żyć swoim własnym życiem, stając się przy tym sam w sobie ikoną, rozpoznawaną nie tylko lokalnie, ale i na całym świecie. Bo któż nie słyszał o moście Brooklińskim albo o Golden Gate w San Francisco?

Golden Gate Bridge. Złote Wrota istniały na długo przed pojawieniem się mostu, błędnie więc sądzi się, że sam most jest Złotymi Wrotami. Nie. Tak w czasach „gorączki złota” nazwano przesmyk między „ozłoconymi” wyschniętą trawą i dzikimi zbożami zboczami wzgórz, prowadzący z bezmiaru oceanicznych wód Pacyfiku wprost do rozległej Zatoki San Francisco, nad którą położone jest miasto i cały obszar „Większego” San Francisco, wliczając w to rozsławione przez Czarne Pantery Oakland i znane nam dzięki Miłoszowi Berkeley. Historia powstania mostu, takoż sposób jego funkcjonowania w kulturze masowej (filmy, filmy, trochę książek i piosenek) – nie wspominając o nieszczęsnych dwóch tysiącach samobójców, którzy wybrali ten cud XX-wiecznej techniki za miejsce pożegnania się z naszym światem – jest czymś intrygującym i fascynującym. Lecz tutaj bardziej niż opowiastki, interesuje nas estetyka: czyli jak Golden Gate wkomponowuje się w amerykański krajobraz, a konkretnie – w to harmonijne zespolenie się oceanu, wzgórz, zatoki i miasta, jakie uderza nas w zetknięciu się z tym rejonem kalifornijskiego wybrzeża. Otóż, moim zdaniem, wkomponowuje się świetnie. Pastelowy pomarańcz jaki wybrano, by pokryć gigantyczną stalową konstrukcję mostu, łagodzony jest dodatkowo mgiełką, która często tutaj gości, zwłaszcza wczesną porą dnia. Mgła ta rozwiewa się zazwyczaj po południu, barwa mostu staje się wtedy bardziej intensywna, by przed samym zachodem słońca rozświetlić się jaskrawą i ciepłą – płonącą wręcz – czerwienią. Sam most jest w rzeczywistości stalowym potworem, lecz mimo to sylwetka jego pełna jest gracji. Styl art deco nadaje wielkim pylonom mostu znamion prawdziwej sztuki, a wrażenie lekkości całej kompozycji spotęgowane jest przez (tworzące coś w rodzaju draperii) tysiące kabli i lin, na których wiszą przęsła z biegnącą wzdłuż nich drogą. Zwykle drażni mnie uzurpacja z jaką cywilizacja traktuje przestrzeń wyznaczaną przez samą Naturę, ale nie tutaj. Bo tutaj według mnie zachowana jest jednak harmonia miejsca i terytorium – forma bądź co bądź sztuczna, wykreowana przez człowieka, współgra nie tylko z naturalnym ukształtowaniem terenu, ale i z jego kolorystyką: nawet ten pomarańcz stalowego szkieletu nie gryzie się z szaro-buro-żółtą tonacją nabrzeżnych wzgórz, szafirową taflą wód i bladym błękitem nieba. W sumie: ładna jest ta widokówka z krańca kontynentu.

*

Na krańcach kontynentu (Golden Gate Bridge, w tle na horyzoncie: San Francisco)

Na krańcach kontynentu (Golden Gate Bridge; w tle – na horyzoncie – majaczy San Francisco)

*

Brooklyn Bridge. Most Brookliński nie ma już tej malowniczej gracji co Most Złotych Wrót, ale ma za to siłę – i to taką, która zdolna jest poruszyć wyobraźnię, nie tylko inżynierską, ale i poetycką. Bo o moście tym pisał nie tylko Majakowski, ale i pisał też nasz Stachura, choć uprzedził ich wszystkich autor „Źdźbeł trawy” Walt Whitman, dla którego przejście po moście Brooklińskim okazało się „najlepszym i najskuteczniejszym lekarstwem, jakiego zaznała moja dusza”. Nie dziwię się zachwyconemu modernizmem, napędzanemu futurystyczną energią i wiarą w nowoczesność Majakowskiemu, że wołał: „Brookliński most / tak… / to jest coś!”; ale nie dziwię się też Stedowi, który mu ripostował: „Nie brookliński most / ale przemienić w jasny nowy dzień / najsmutniejszą noc / to jest dopiero coś! / (…) nie brookliński most / lecz na drugą stronę głową przebić się / przez obłędu los / to jest dopiero coś!”. Pierwszy był pod wrażeniem kolosalnego osiągnięcia XIX- wiecznej techniki (wieże mostu Brooklińskiego były przez jakiś czas najwyższymi budowlami wzniesionymi przez człowieka na Zachodniej Półkuli), drugi przyznawał, że na nic zdają się cywilizacyjne cuda wobec egzystencjalnych zmagań człowieka z własnym losem, melancholią cienia i nachodzącą go niekiedy nocą lęków.
A dla mnie Brooklyn Bridge to swoisty paradoks: jego zwalistość i potęga przytłacza, lecz z drugiej strony – jego tryumf nad przestrzenią wyznaczoną przez płynącą pod nim East River i miejskie molochy rozrośnięte po obu brzegach, które on spina – napełnia energią, optymizmem i wiarą w zdolność opanowania przez człowieka urbanistycznej przestrzeni w sposób sensowny, praktyczny i celowy. Nie wspominając o możliwości relaksującego spaceru po znajdującej się na nim specjalnej kładce dla pieszych (i rowerzystów). Bo dla milionów ludzi odwiedzających Nowy Jork, przejście na piechotę z Brooklynu na Manhattan po moście okazuje się niezapomnianym przeżyciem. Patrzeć jak manhattańska dżungla ze szkła, betonu, kamienia, aluminium i stali zbliża się do nas, ogromniejąc za każdym naszym krokiem, gotowa wchłonąć nas w swoją tkankę ulic, parków i alej, przytłoczyć wielkością kanionów utworzonych przez drapacze chmur – ekscytujące!
Widoczne – „na przestrzał” – w kolosalnych pylonach mostu podwójne neogotyckie łuki łagodzą nieco masywność tych konstrukcji, a oplatający je gąszcz stalowych kabli sprawia wrażenie, jakby zarzucono na nie sieć – nie tyle podtrzymującą przęsła, co pętającą wieże i przytrzymującą je przy ziemi, jak również wyznaczającą trakt, jakim poruszają się przechodzący przez tę łukową bramę ludzie.

Most Brookliński nie jest oczywiście jedynym mostem przerzuconym nad Rzeką Wschodnią oddzielającą manhattańską wyspę od Wyspy Długiej (czyli Long Island). Ma on swoich równie istotnych dla ruchu, acz nie tak słynnych, sąsiadów: niebieski Manhattan Bridge, szary Williamsburg Bridge, brązowy Queensboro Bridge… wszystkie wiszące i zbudowane z solidnych choć ażurowych okratowań ze stali, których estetyka pozostawia jednak wiele do życzenia, strasząc niewiarygodną ilością żelastwa – tak, jakby komunikacja z Manhattanem opierała się na tych ekstrawaganckich kompozycjach ze złomu.
A jednak, jakimś dziwnym trafem, wszystko trzyma się tutaj kupy: trudno byłoby sobie wyobrazić nowojorski krajobraz nie tylko bez wieżowców, ale i bez mostów. To prawda, ziemia została tu stłamszona przez niemal rakowy rozrost urbanistycznej kolonii – cywilizacji metropolitarnej zdolnej do pokrycia ogromnych powierzchni w przeciągu zaledwie kilku ludzkich pokoleń. Ale w efekcie tego tworzy się jakaś nowa spektakularna jakość – coś na kształt cywilizacyjnego apogeum modernizmu i globalizacji.
Czy mnie to zachwyca tak, jak kiedyś zachwycił most Brookliński Majakowskiego? Czy też przygnębia i przytłacza – może nawet pęta – tak, jak Stachurę, którego techniczne cuda jakimi dysponował ogół, nie mogły wyzwolić od indywidualnego poczucia życiowej tragedii? Otóż odpowiem tak: może nie zachwyt, ale kop adrenaliny i wielkie wrażenie – prowincjusz zadziera głowę do nieba, by zobaczyć czubki drapaczy chmur. Rozgląda się w prawo i w lewo, biegnie wzrokiem po horyzont, nie ogarniając architektonicznej potęgi. Cieszy się, że tu jest, ale jeszcze bardziej cieszy się z tego, że jest tu tylko na chwilę – i że może od tego wszystkiego w każdej chwili uciec.

*

Neogotycka brama prowadząca do manhattańskiej dżungli (Brooklyn Bridge, New York)

Neogotycka brama prowadząca do manhattańskiej dżungli (Brooklyn Bridge, New York)

*

O amerykańskich mostach pisać by można długo. Ja właściwie tylko o nich wspomniałem. A zaczęło się od tego, że kiedy postanowiłem skreślić kilka szkiców na temat amerykańskich scenerii, to zauważyłem, że nie sposób jest pominąć w tym zarówno mostu Golden Gate, jak i mostu Brooklińskiego, które na przeciwległych krańcach kontynentu współtworzą coś w rodzaju ikon amerykańskiego pejzażu. Oba mosty są częścią krajobrazu miejskiego, choć w Kalifornii topos Natury nie został tak bardzo pogwałcony jak na Wschodnim Wybrzeżu, gdzie naturalne ukształtowanie terenu – a i sama Natura także – znikła praktycznie pod gęstą zabudową miasta, pokryta siatką przecinających go ulic, autostrad i dróg.

Zupełnie inną historią są mosty na południu Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza te florydzkie, ciągnące się nieraz przez wiele kilometrów – jak np. Seven Mile Bridge (polska nazwa brzmi wręcz fantazyjnie: Most Siedmiomilowy, przypominając bajkę z dzieciństwa o siedmiomilowych butach). Jest to jeden z 42 mostów jakie znajdują się na słynnej „nadmorskiej” drodze prowadzącej z Miami na Key West. Przy czym określenie „nadmorska” (ang. The Overseas Highway) należy traktować dosłownie, bowiem jadąc tym 200-kilometrowym traktem, na wielu jego odcinkach – po jednej i po drugiej stronie – widzimy morze, a konkretnie Ocean Atlantycki (po stronie południowo-wschodniej) i Zatokę Meksykańską (po północno-zachodniej). Archipelag Key West przypomina już nieco Karaiby (od jego krańcowej wyspy do Kuby jest zaledwie 150 km.), z podzwrotnikowym klimatem, wilgocią i słońcem, oblany bezmiarem turkusowych wód – z egzotyczną fauną i florą, niepodobną do tej, którą spotyka się na północy. Ta archipelagowa cienka wstążka drogi i łączących ją mostów jest dla mnie ekwiwalentem drogowych wstęg jakie spotyka się na pustkowiach amerykańskiego „Dzikiego” Zachodu. Odpowiednikiem pustynnego „morza” piachu, wydm i suchorostów jest tutaj rozciągające się po bezkresny horyzont, słone morze lazurowej wody, rozkołysanych fal i pieniących się morskich bałwanów; zaś zamiast drzewek Jozuego porastających przydrożną spieczoną pustynię, mamy palmy – podobnie jak drzewka Jozuego grzejące się w promieniach słońca, tyle że pławiące się tu na dodatek w życiodajnej dla nich, subtropikalnej wilgoci.
Znany jest też inny florydzki most o wdzięcznej nazwie Sunshine Skyway, biegnący nad Zatoką Tampa pod St. Petersburgiem. Ze swoimi jednorzędowymi wantami i podtrzymującymi go białymi kablami, przypomina sylwetką nasz warszawski Most Świętokrzyski, ale jest znacznie dłuższy, bo liczy ponad 6 km. (trzeba zaznaczyć, że w porównaniu z niespełna półkilometrowym mostem w Warszawie, to dużo).

Wszyscy musimy chyba przyznać, że w mostach jest coś podniecającego. I nie jest to tylko obawa o to, by most – po którym idziemy lub jedziemy – się nie zerwał, bo runęlibyśmy wtedy w przepaść. Bowiem przemierzanie mostu przypomina niekiedy rytuał przejścia – naszą gotowość do przekraczania granic, poznawania nowych terytoriów, podboju obcych ziem – rzucania wyzwania ogarniającej nas, a nieoswojonej jeszcze, przestrzeni – choć zazwyczaj most umożliwia nam po prostu przemieszczenie się z jednego miejsca do drugiego. Jednakże mosty, o których w tym szkicu była mowa, mostami zwyczajnymi nie są. Stały się one nie tylko nieodłącznym elementem amerykańskiej scenerii, ale i ważną częścią amerykańskiej kultury – i to nie tylko technicznej.

*

Manhattan nocą (po prawej: fragment mostu Brooklińskiego

Manhattan nocą (po prawej: fragment mostu Brooklińskiego)

*

© ZDJĘCIA WŁASNE

 

KAŻDY MA SWOJĄ GÓRĘ… – KORCZAK ZIÓŁKOWSKI I RZEŹBA SZALONEGO KONIA (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)

Korczak Ziółkowski i jego – największa na świecie – rzeźba Szalonego Konia w Dakocie Południowej.
Pisząc o tym człowieku i jego nadludzkim przedsięwzięciu można bezwiednie ugrząźć w patosie. Bowiem rzeczywiście wymiar jego wizji, marzenia i czynu był w samej swej istocie monumentalny. Wzniosłość potrafi by zaraźliwa. To właśnie decyduje o wielkości człowieka: jego życie staje się dziełem sztuki, nierozerwalne z celem; pasja i oddanie przenika każdą jego tkankę – unikając przy tym fanatyzmu i naiwnego idealizmu. Sen o wielkości przekuwany w czyn przestaje być mrzonką wielkości urojonej.
A jednak przeczuwamy, że prawdziwa wielkość człowieka może się urzeczywistnić tylko w jego umyśle – wielkością ducha, serca i idei. Zacytujmy Korczaka Ziółkowskiego: “Kiedy legendy umierają, kończą się marzenia; kiedy kończą się marzenia, nie ma już wielkości”.
Czarne Wzgórza w Południowej Dakocie, gdzie urzeczywistnia się sen Ziółkowskiego, pozostają dla Indian ziemią świętą. Rzeźba Szalonego Konia czyni to miejsce jeszcze bardziej szczególnym, nie tylko dla pierwszych mieszkańców Ameryki, ale i dla wszystkich, którzy na własnej “górze swojego życia” chcą zostawić po sobie jakiś ślad.

*

Korczak Ziółkowski

POLSKI SIEROTA

Przygoda Korczaka Ziółkowskiego mogła się przydarzyć tylko w Ameryce. On sam mówił: “Co za honor dla małego polskiego chłopca, sieroty z Bostonu, być poproszonym przez indiańskich wodzów, aby opowiedzieć historię ich rasy. Co za honor! Tylko w Ameryce człowiek może rzeźbić górę”.
Korczak Ziółkowski jest już teraz człowiekiem legendarnym. Człowiekiem legendą dla Amerykanów, dla Polaków i dla Indian. O nim i o jego nadludzkim przedsięwzięciu, które jedną z gór Dakoty zamienia w wodza Siuksów, słyszało miliony ludzi na całym świecie.
Szczególnie przypadek Korczaka winien poruszyć Polaków. Mimo, że urodził się on już na ziemi amerykańskiej, jego dziadkowie przybyli tu znad Wisły. Wprawdzie rodzice Korczaka zginęli w wypadku, kiedy miał on zaledwie rok, to jednak jego polska – romantyczna a zarazem szlachetna – natura była w nim ciągle obecna i dawała o sobie znać przez całe życie. Polski romantyzm, honor i upór – ta domieszka szaleństwa i wiary, która może przenosić góry. W życiu Korczaka to ostatnie urzeczywistniło się niemal dosłownie – za jego przyczyn góra naprawdę się poruszyła.

SUBTELNOŚĆ I SIŁA

Jeszcze jako niemowlę Korczak Ziółkowski został odcięty od swoich polskich korzeni. Od pierwszego roku życia wychowywał się w rodzinach zastępczych i sierocińcach, szczególnie okrutnie traktowany przez pewnych Irlandczyków. O tamtym okresie swego życia nie chce mówić. Wspomina tylko, że był on okropny – źle go traktowano, bito i zmuszano do pracy niczym niewolnika. Nic więc dziwnego, że jego niezależna natura jak najszybciej chciała się wyzwolić od tego jarzma. W wieku 16 lat Korczak zaczyna właściwie samodzielne życie. Ima się różnych zajęć – od prasowacza spodni po odźwiernego w kinie. Kończy szkołę średnią i podejmuje pracę w bostońskiej stoczni. Przez następne 6 lat poznaje tajniki ciesielki i stolarstwa, wykazując od razu niezwykły talent rzeźbiarski, dzięki któremu tak wcześnie  ujawniły się cechy stylu Ziółkowskiego, widoczne w całej jego późniejszej twórczości: połączenie artystycznego smaku i subtelnością z męską siłą, solidnością i zdecydowaniem.
Dostrzeżono prace młodego chłopca, znalazło się nawet kilku możnych i wpływowych protektorów. Na dodatek jeden z nich wyczulił go na jego polskie pochodzenie, budząc w nim poczucie pewnej solidarności z polskim narodem i ze swoimi przodkami. (Dlatego też rzeźbiarz obrał obie  imię Korczak, wywodzące się – jak to odkrył – od herbu rodziny Ziółkowskich). To nie przypadek więc, że pierwszą rzeźbą z marmuru, która przyniosła mu uznanie i sławę, było popiersie wielkiego polskiego męża stanu i genialnego pianisty Ignacego Paderewskiego. W 1939 r. dzieło to zdobyło w publicznym głosowaniu pierwszą nagrodę na Targach Światowych w Nowym Jorku. Samouk, który w swoim życiu nie wziął ani jednej godziny nauki w tym kierunku, który nie ukończył żadnych wielkich szkół i uniwersytetów, znalazł uznanie zarówno wśród koneserów, jak i laików.
Jeszcze w tym samym 1939 r., Korczak znalazł się na Czarnych Wzgórzach. Jednak nie śnił mu się jeszcze wówczas wielki jak góra Szalony Koń. Pracował bowiem jako asystent Gutzona Borgluma przy rzeźbieniu w skale słynnych dzisiaj głów prezydentów, zaledwie 17 mil od miejsca, w którym 10 lat później zacznie tworzyć swoje własne dzieło. Trzeba dodać, że Korczak z Borglumem pracował krótko, bo niespełna jeden sezon. Powodem były ciągłe nieporozumienia z synem Borgluma, Lincolnem.

Korczak Ziółkowski i wódz Henry Standing Bear

LIST STOJĄCEGO NIEDŹWIEDZIA

Po powrocie na Wschód Korczak otrzymał list ze stron, które dopiero co opuścił. Otóż wódz Siuksów Henry Standing Bear zapraszał Ziółkowskiego do siebie zapytując, czy nie byłby on zainteresowany wyrzeźbieniem w górze posągu Szalonego Konia, legendarnego wodza Indian, który wraz z Sitting Bullem przewodził powstaniem Siuksów w latach 70-tych ubiegłego wieku i zasłynął w pamiętnej bitwie pod Little Bighorn, kiedy to Indianie wycięli w pień cały oddział kawalerii amerykańskiej dowodzonej przez generała Custera. Henry Standing Bear pisał wówczas do Ziółkowskiego: “Wszyscy moi bracia wodzowie i ja, chcemy, by Biały Człowiek dowiedział się, że i Czerwonoskórzy Ludzie mieli swoich bohaterów”.
Korczak łamał się z decyzją. W międzyczasie wstąpił do wojska, walczył w artylerii amerykańskiej na frontach II wojny światowej, kilkakrotnie był ranny, dosłużył się nawet stopnia sierżanta… Jednak nawet w wojsku nie zaprzestał rzeźbienia. To właśnie przeżycia wojenne sprawiły, że Korczak Ziółkowski zdecydował się przyjąć zaproszenie Siuksów. Przez dwa lata studiował kulturę i historię Indian, wraz z indiańskimi wodzami wybrał odpowiednią górę, na której w roku 1949 odpalono pierwszy ładunek dynamitu. Ziółkowski miał wówczas 40 lat i zaczynał właściwie swoje drugie życie. Jednak wtedy nie spodziewał się jeszcze, że już do końca swoich dni zostanie na Czarnych Wzgórzach i następne 35 lat poświęci bez reszty pracy nad pomnikiem Szalonego Konia – największym przedsięwzięciem rzeźbiarskim, jakiego podjął się do tej pory człowiek.

TYTAN, MRÓWKA I GOSPODARZ

Początki Crazy Horse Memorial były skromne, żmudne i ciężkie. Korczak wykupił za swoje pieniądze działkę i licencję górniczą, która dawała mu prawo do zajęcia się Thunderhead Mountain, jak nazwał tę górę. Jednak aż dwa lata trwały przygotowania do podjęcia właściwej pracy nad rzeźbą. Korczak musiał wcześniej wyrąbać las, zrobić drogę, skonstruować specjalne schody na szczyt, doprowadzić elektryczność i wodę, zbudować dom i studio…
Przez pierwsze siedem miesięcy mieszkał w wojskowym namiocie. Kiedy więc wreszcie można było zacząć rzeźbić górę, Korczakowe fundusze były na wyczerpaniu. W kieszeni zostało mu raptem 174 dolary.

Właśnie to było zawsze głównym problemem w pracy Ziółkowskiego: finanse. Jednak należy zaznaczyć, że było tak głównie z powodu honorowej polityki, jaką sam przyjął od początku. Wierzył mianowicie w ideę tzw. free enterprise, która zakładała, że ani jednego dolara nie weźmie z pieniędzy podatników. Dlatego też m.in. dwukrotnie odrzucił 10 mln. dolarów, które rząd federalny gotów był przeznaczyć na realizacje projektu. Fundusze miano zbierać prywatnym sumptem – z dobrowolnych datków i biletów wstępu. Jednak warto też dodać, iż Korczak był zdecydowanie przeciwny, aby powstający pomnik traktować jako turystyczny wabik i kuriozum. To dlatego zawsze musiano się wykłócać z nim, by zgodził się np. podnieść opłatę za wstęp na teren obiektu. Wielu ludzi miało więc wejście darmowe, w tym wszyscy Indianie. Każdy traktowany był, niczym gość w domu.

Jeśli ktoś sądzi, że pomysł Indian i zajęcie Ziółkowskiego było jakąś szaleńczą fanaberią, jakimś wymysłem, który pozwalał rzeźbiarzowi uciec od świata i życia pełnego obowiązków, to głęboko się myli. Korczak przez te 35 lat pracy nad Szalonym Koniem udowodnił, że jest człowiekiem żelaznej woli, niesłychanie konsekwentnym  i upartym. Przez cały czas pracował ciężko jak wół i uparcie jak mrówka. A przy tym wszystkim wykazywał niezwykłą inżynierską inwencję i zaradność dobrego gospodarza. Mimo, że samo zmaganie z górą wymagało nadludzkiego wysiłku, Ziółkowski sam starał się zarobić nie tylko na swoje utrzymanie – i utrzymanie licznej rodziny – ale i na dofinansowanie własnego projektu.
Zaczął więc hodować bydło i świnie, wybudował nowoczesną mleczarnie i tartak. Sam konstruował i naprawiał maszyny, przyjmował też inne zlecenia rzeźbiarskie i stolarskie.

No i – last but not the least – założył rodzinę. Poślubił młodszą o 18 lat Ruth, swoją długoletni asystentkę i miał z nią aż … 10 dzieci! Płodny niesłychanie był więc Korczak pod wieloma względami. Niektóre ze swych dzieci sam odbierał przy porodzie. Specjalnie dla nich założono też szkołę. Tak więc Korczak, oprócz tego, że był wizjonerem, był także człowiekiem z krwi i kości, mężem i ojcem – prawdziwym family man. Wprawdzie podkreślał, że u niego na pierwszym miejscu jest góra, na drugim Ruth, a na trzecim dzieci, to w jego sercu nie było wcale takiej hierarchii. Z tym samym uczuciem oddawał je po równo wszystkim. Jego wady – porywczość, wybuchowość, szorstkość – bladły wobec jego zalet. Za te zalety podziwiali go wszyscy – Indianie, żona, dzisięcioro dzieci i tysiące innych ludzi.

Model rzeźby Szalonego Konia. W tle: góra Thunderhead, na której urzeczywistnia się wizja Korczaka Ziółkowskiego.

KAMIENNY JEŹDZIEC

Postać Szalonego Konia wybrali Indianie, natomiast wyczarowanie jej ze skały powierzyli Korczakowi. Ten wyrzeźbił na samym początku model, który przedstawiał Indianina na koniu. Długowłosy jeździec o monumentalnych rysach wyciągniętą ręką wskazuje ponad głowami narowistego konia. Jest w tym zawarta pewna anegdota. Podobno kiedy tułającego się ze swymi współplemieńcami i odmawiającego zamknięcia w rezerwacie Szalonego Konia zapytano ironicznie gdzie jest jego ziemia, ten wskazał palcem przed siebie i powiedział: “Moja ziemia jest tam, gdzie pochowani są moi przodkowie”. To właśnie ten moment został utrwalony przez Korczaka. Początkowo rzeźba miała powstać ze szczytu góry. Korczak planował jej wysokość na 30 m. Później doszedł do wniosku, że jednak Szalony Koń powinien być wyrzeźbiony z całej góry, co powiększało rzeźbę 6-krotnie. Sama twarz byłaby więc wielkości uprzednio planowanego posągu.
Skala na jaką porwał się Ziółkowski jest niesłychana. Podajmy tylko kilka wymiarów: wysokość całej rzeźby ok. 170 m., długość ponad 190 m. Wyciągnięte ramię będzie miało prawie 80 m., (czyli niemal tyle co futbolowy stadion). Zdoła się na nim pomieścić 4 tysiące ludzi. Pomiędzy ramieniem Indianina a szyją konia będzie przestrzeń, w której mógłby się zmieścić kilkupiętrowy budynek, zaś w samym nozdrzu konia można by postawić 5-cio apartamentowy dom.

JEDNO ŻYCIE TO ZA MAŁO

Praca nad Szalonym Koniem była tytaniczna i zdawać by się mogło – syzyfowa. W każdym razie przerastała możliwości i długość życia jednego człowieka. W niczym nie przypominała konwencjonalnej pracy rzeźbiarza. Samym drogom i ich naprawie, całej tej – można tak nazwać – infrastrukturze – poświęcił Korczak niemal połowę czasu. Odstrzeliwanie za pomocą dynamitu samego zarysu głowy do poziomu ramienia, zajęło mu niemal całą dekadę. Następne 10 lat poświęcił Korczak na pozbycie się nadmiaru granitu znad głowy konia. W międzyczasie Korczak łamał sobie żebra, kości rąk i nóg, z krzyża parokrotnie wyskoczyły mu dyski, przeżył dwa ataki serca, nabawił się artretyzmu i głuchoty… Nie złamało to jednak jego determinacji, ducha, ani nawet nie pozbawiło siły fizycznej.

Ziółkowski już na samym początku zdał sobie sprawę, że jedno życie jest za krótkie, by doczekać ukończenia rzeźby. Zmarł w 1982 r. mając 73 lata. Zdążył do tego czasu odstrzelić prawie 7 mln. ton skały (na tym właściwie polegała jego “rzeźbiarka”). Nie wystarczyło to jednak, by z góry wyłonił się choć zarys całej rzeźby. Przez następne lata malowało się więc np. kontury końskiego łba, by oglądający łatwiej mogli wyobrazić sobie ostateczny kształt posągu. Pod koniec lat 90-tych wykończono twarz Indianina i goście, którzy przybywali pod pomnik w tamtym czasie, widzieli jak góra zmienia się wprost na ich oczach. Jednak najprawdopodobniej dopiero ci, którzy przybędą na Czarne Wzgórza gdzieś w połowie XXI w., będą mogli zobaczyć pomnik gotowy, w pełnej okazałości.
Korczak, wiedząc iż nie dokończy rzeźby, przygotował odpowiednio swoją żonę Ruth (przed śmiercią Korczaka wyrysowali dokładne plany, na których opierać się miały dalsze prace), jak również 10 sowich dzieci, które wyrosły w cieniu góry Thunderhead i w większości przejęły pasję ojca. Nie tylko dla nich stał się on wzorem i bohaterem. Do dzisiaj tysiące ludzi z przykładu tego niezwykłego człowieka czerpie natchnienie, moc i wytrwałość dla własnych wysiłków i zamierzeń. Bowiem, jak mówił sam Korczak: “Każdy człowiek ma swoją górę. Ja rzeźbię swoją.”

Korczak Ziółkowski z żoną

HOŁD INDIAŃSKIEJ KULTURZE

Crazy Horse Memorial to nie tylko gigantyczna rzeźba rodząca – podobnie jak w przypadku Mt. Rushmore – podejrzenia o megalomanię. Tym, co zjednało Korczakowi i jego przedsięwzięciu szerokie rzesze ludzi, jak również w końcu przychylność władz stanowych i federalnych, był humanitarny wymiar projektu. U podnóża góry powstać ma bowiem cały kompleks poświęcony kulturze indiańskiej, złożony m.in. z Muzeum Indian Ameryki Północnej, Uniwersytetu i Centrum Szkolenia Medycznego dla Indian.
Nie trzeba podkreślać, jak specjalnym człowiekiem stał się Korczak dla Indian. Co ciekawe, sprawa Indiańska nie leżała mu jeszcze tak bardzo na sercu, gdy rozpoczynał pracę nad rzeźbą. Prawdziwa solidarność i uznanie, szacunek i przyjaźń dla nich przyszły później. Na początku było tylko zlecenie wodza Stojącego Niedźwiedzia, które rzeźbiarz zobowiązał się wykonać. Być może nawet z przekory, i po to, by udowodnić tym ludziom od prezydenckich głów na pobliskiej Mt. Rushmore, że i on potrafi rzeźbić górę.
Dla indiańskich wodzów zaś ówczesne motywacje Ziółkowskiego były nieistotne, choć pod względem charakteru pokrywały się z ich własnymi. Dla nich ważne było to, by pokazać światu, że Indianie nie dzikusy i też swoich bohaterów mają. Zapewne wielu z nich bolało to – i nie mogło znieść tego – że na ich świętych Czarnych Wzgórzach wyrzeźbiono  podobizny wodzów Białego Człowieka – tych, którzy uosabiali dawną opresję, wrogów, morderców…
Niezręczny to obecnie temat i nic dziwnego, że nie eksponowany, i to zarówno przez większość Indian, jak i Jankesów. Tylko od czasu do czasu, takie incydenty, jak w Alcatraz, czy w 1973 r. na miejscu masakry pod Wounded Knee z 1890 r., uświadamiają nam, że zadra ciągle tkwi w indiańskich duszach.

Tak więc, Korczak Ziółkowski stał się wyznawcą, reprezentantem i protektorem kultury Indian. Przyjrzał się im uważniej, bez uprzedzeń, nabrał szacunku dla ich kultury i dziedzictwa. Przy czym zawsze podkreślał, że nie jest żadnym “Indian Lover” – żadnym tam indianofilem. Wszystko to emanowało z niego w sposób naturalny.
W mądrości indiańskich wodzów dostrzegł tę samą mądrość, która wcześniej uderzyła go w traktatach Arystotelesa. Uświadomił też innym ludziom, że każda rasa, plemię, naród ma prawo do tego, by eksponować i kultywować to, co w nich najlepsze, najszlachetniejsze – z czego mogą czerpać dumę i poczucie godności. Każdy ma do tego prawo, na przekór krążącym stereotypom, degradujących innych ludzi do poziomu prymitywów, dzikusów i barbarzyńców.
Zrozumiał to Ziółkowski i przejął się tym tak, że 35 lat swojego życia poświęcił katorżniczej pracy i wytrwał przy swej górze do końca swych dni. A mógł przecież prowadzić lekkie i wystawne życie uznanego rzeźbiarza, artysty, przyjmować atrakcyjne zlecenia od bogaczy, produkować drogie meble, dłutkować i cyzelować małe cacka w przytulnej pracowni. Zamiast tego zamienił się dobrowolnie w galernika zmagającego się z górą, z niepogodą, z niechęcią innych, z wszelkimi przeciwnościami; wysadzającego przez dziesiątki lat miliony ton skały, pokaleczonego, połamanego, głuchego…
Kiedy Korczak Ziółkowski wziął stronę Czerwonych Braci, kosztowało go to wiele. Wśród mieszkańców okolicznego miasteczka Custer (nazwanego tak na cześć niefortunnego generała spod Little Bighorn), wzniecił on rasowe resentymenty i dawną wrogość do Indian, rodem jeszcze z pionierskich czasów. Pewnej nocy zakradł się ktoś do pracowni i potłukł młotkiem jego posągi. Jeszcze wiele lat po tym incydencie, można było pod górą Thunderhead zobaczyć zniszczone popiersia i twarze z obtłuczonymi nosami. Szkody długo nie naprawiano. Zapewne słusznie – uwidoczniono tym symbol i przestrogę przed ślepą nienawiścią i wandalizmem.

PIASKI CZASU

Tłum pod twarzą Szalonego Konia

Przemijanie, ludzka krzątanina – złudzenie, że pozostanie po nas jakiś trwały ślad… W wiecznie ruchomych piaskach czasu?
Albert Camus wyznał kiedyś, że żyje po to, by zostawić na ziemi bliznę. Jeden z przyjaciół Janusza Głowackiego, autora “Antygony w Nowym Jorku”, powiedział mu, że różnica między nimi polega na tym, iż on koło grobu chodzi, a Głowacki biega.
Bez wątpienia dzieła przedłużają – jeśli nie życie, to pamięć o twórcy. Jakaś cząstka Leonarda da Vinci została w uśmiechu Mony Lisy; ziarno trwogi, bólu i szaleństwa Van Gogha nadal tkwi w jego płótnach; odbicie mądrości Tołstoja czy Balzaka do dzisiaj możemy znaleźć w ich książkach; pytania Bergmana nadal padają w jego filmach; piękno Bazyliki św. Piotra uderza po wiekach…
Wszystko to zostało zaklęte w materii.
Na jak długo?
Bernardo Bertolucci, reżyser zarówno “Ostatniego tanga w Paryżu”, jak i “Ostatniego Cesarza”, nie ukrywa fatalizmu, jeśli chodzi o trwałość swoich filmów. Mówi, że dla niego wszystko mogłoby zniknąć i dodaje, że jego stosunek do filmów – nie tylko do własnych – jest podobny do tego, jaki miał mnich z “Małego Buddy”, który robił wspaniałe rysunki kolorowym piaskiem: “talent, pasja, godziny pracy – a nagle zawieje wiatr i wszystko znika”.

Jesteśmy skazani na to, by komunikować się w świecie materialnym i w materii wyrażać nasze sny, przekazywać je innym. Jednak często wielu z nas dochodzi do tego, że prawdziwą i niewzruszoną wartość może mieć dla nas właśnie to, co kryje się za materią. Jest to jeden z największych paradoksów ludzkości: chcemy, aby to, co jest najbardziej ulotne, okazało się czymś najbardziej trwałym i niewzruszonym. Na tym chcemy budować opoki – w tym szukamy oparcia.
Ile w tym rozpaczy i desperacji? Ile nadziei, ile tęsknoty, ile prawdy…?
Kamienne tablice dawno rozsypały się w proch, jednak przecież nie na kamieniu opierała się ich trwałość.

Góra Korczaka Ziółkowskiego to nie tylko granit, który przeobraża się się w pomnik jeźdźca na koniu. To wykuta w skale idea. Idea szlachetności, wielkości człowieka – jego dumy, honoru, wytrwałości, dyscyplinie i pracowitości (wartości, które we współczesnym świecie stały się niemodne a nawet cokolwiek wstydliwe). Tak odbierają ją teraz rzesze ludzi, którzy przybywają na Czarne Wzgórza. Świadczą także o tym tysiące listów, które przychodziły na ręce rzeźbiarza, a później – po jego śmierci – docierały do żony i rodziny Korczaka. Wśród nadawców znalazł się i papież, i prezydenci, i zwykli ludzie. W jednym z takich listów ktoś napisał: ”Swoją energią i swoją wizją oświecał on ludzkość i uczynił świat nieco lepszym miejscem, wartym tego, by jakiś czas tutaj pożyć.”
Z góry Thunderhead  wyłania się z wolna pomnik Szalonego Konia. U jego stóp powstanie zapewne kiedyś centrum kultury indiańskiej, dające tym ludziom zadośćuczynienie i hołdujące ich najlepszym wartościom.

Gdzieś tam, u podnóża góry spoczywają też doczesne szczątki Korczaka, a napis na grobie głosi: “Storyteller in Stone”. Jego duch jest jednak stale obecny wśród ludzi. Duch człowieka, który “opowiadał w kamieniu” – duch człowieka, którego sen i opowieść będzie trwała jak góra i skała.
A może jeszcze trwalsza? Może nieśmiertelna jak idee, których nie imają się przecież zęby czasu?

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

PREZYDENCI WIELCY JAK GÓRA – MT. RUSHMORE

Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce

.

Wykute w skale popiersia amerykańskich prezydentów: Waszyngtona, Jeffersona, Roosevelta i Lincolna (Mt. Rushmore, Dakota Południowa – zdjęcie własne)

.

Wykute w górze Rushmore głowy prezydentów są bez wątpienia jedną z najsłynniejszych ikon funkcjonujących w obiegowej świadomości świata jako symbol typowo amerykański, podobnie jak guma do żucia, Statua Wolności czy Myszka Miki. Prawdą jest również, że obecnie jest to największa rzeźba na świecie. Tak będzie do czasu, kiedy za kilkadziesiąt lat rodzina Ziółkowskich ukończy powstający nieopodal – zaledwie 25 km. od Mt. Rushmore – pomnik wodza indiańskiego Szalonego Konia, w którego głowie już teraz można byłoby zmieścić wszystkie prezydenckie głowy razem wzięte. Dziś ten monument na Czarnych Wzgórzach Dakoty Południowej jest najliczniej odwiedzanym miejscem Środkowego Zachodu. Co roku przybywa tu ponad 3 mln. gości.

*

Jak wszystko, co wiąże się z kulturą amerykańską, również i Mount Rushmore National Memorial trudno jest określić jednoznacznie, zwłaszcza gdyby tak – odrzucając patos i uprzedzenia – zastanowić się nad jego istotą, wartością i znaczeniem. Jednak, czy po odarciu Mt. Rushmore z patosu, coś jeszcze zostaje? Czy potrzeba dużej dozy złośliwości, by zarzucić temu pomnikowi, że jest produktem nacjonalistycznej gigantomanii? Bo przecież wyzierała ona niewątpliwie z jego ideologicznej motywacji, artystycznego konceptu i całej późniejszej realizacji.
Twórca pomnika Gutzon Borglum pisał w swoim dzienniku wkrótce po rozpoczęciu prac na Mt. Rushmore: “Kolosalna sztuka ma swoją wartość – ludzką i ogarniającą ducha – która powinna być na stałe włączona we wszystkie formy narodowej ekspresji – z pełną świadomością i zamysłem, na skalę godną swojego znaczenia i wielkości ludzi, których życie przedstawia”. Zaraz potem z ironicznym przekąsem opisuje przypadek rzeźbiarza, który z dumą przedstawił mu głowę prezydenta wyrzeźbioną w… główce od szpilki. Następnie Borglum dodaje, iż poraził go bezsens i próżność tego “dzieła”.

Jaki jest zatem sens góry Rushmore?
Otóż napisać trzeba, że pełni ona z powodzeniem dwie zasadnicze role. Jedna jest praktyczna, druga ideowa. W sferze idealnej Mt. Rushmore sprawdza się jako patriotyczny symbol. Rzeźbę przedstawiającą, zdaniem Amerykanów, czterech najznamienitszych liderów w historii tego kraju, nazywa się nawet “Świątynią Demokracji”, uważając ją za manifestację amerykańskiego przywiązania do tradycji oraz do wartości o charakterze narodowym. W sferze praktycznej zaś, przedsięwzięcie Borgluma i władz stanowych, a później i federalnych, okazało się znakomitym interesem, przynosząc Dakocie Południowej oraz państwu setki milionów dolarów zysku. Stało się tak, jak przewidywali pomysłodawcy projektu – głowy zapoczątkowały turystyczny boom na Czarnych Wzgórzach, dzięki któremu turystyka jest obecnie drugą po rolnictwie, najbardziej dochodową gałęzią przemysłową stanu.

KOLOROWI BOHATEROWIE  I  EKONOMIA

Od zarania swego państwa Amerykanie przejawiali zamiłowanie do wielkości. Skłonność ta jest zresztą do dziś jedną z głównych charakterystycznych cech tego społeczeństwa. Co ciekawe, nie zawsze jest to li tylko przejaw megalomanii. Często przekonanie, że coś jest tu “naj”, ma realne podstawy w rzeczywistości.
Stany Zjednoczone w XIX w. były już wielkim państwem z ambicjami mocarstwa. I jak twierdzili niektórzy, wielki kraj powinien mieć wielką sztukę. Już w 1849 r. rzucono pomysł, by w Górach Skalistych wyrzeźbić olbrzymiego jak góra Krzysztofa Kolumba. Jednak, zważywszy na możliwości techniczne tamtych czasów, było to niewykonalne.

Musiało upłynąć ponad 70 lat, by podobna idea mogła przybrać realne kształty. Zrodziła się ona w głowie Doane’a Robinsona, historyka stanowego Dakoty Południowej i miała z początku ściśle komercyjny charakter. Robinson nie ukrywał, że chodzi o wykreowanie turystycznej atrakcji, która mogłaby przyciągnąć do Dakoty rzesze turystów, co przyczyniłoby się niewątpliwie do prosperity ekonomicznej stanu. To, że na temat rzeźby proponował tak odległe od siebie w wymowie historycznej postaci, jak kapitanowie Lewis i Clark oraz wódz indiański Czerwona Chmura, świadczy, że kontekst polityczny był mu właściwie obojętny. Chodziło o kolorowych bohaterów Dzikiego Zachodu, nieważne, po której stronie barykady się wsławili. Robinson wybrał też miejsce. Postaci miały być wyrzeźbione ze skalnych iglic zwanych “Needles”, które uważane są dziś za jeden z najciekawszych zakątków Czarnych Wzgórz. Dzięki Bogu i nieprzydatności do tego rodzaju projektu, zostały one zachowane tak, jak przez tysiące lat rzeźbiła jej natura.

Gutzon Borglum ze swoim modelem prezydenckich głów

ARTYSTA  I  BOGOWIE

Inicjatywę Robinsona poparło jednak kilku lokalnych polityków i na Czarne Wzgórza zaproszono Gutzona Borgluma, w którym widziano kompetentnego fachowca i artystę zdolnego podołać podobnemu zadaniu.
Borglum, urodzony w Idaho potomek duńskich Mormonów, był już wówczas znanym rzeźbiarzem, który sprawdził się w dawaniu sobie rady z górą. To on właśnie był twórcą słynnej płaskorzeźby (notabene też największej na świecie) konfederackich przywódców wykutej w ścianie gigantycznego skalnego jaja zwanego Stone Mountain, kamiennej góry leżącej pod samą Atlantą w Georgii. Oprócz tego, że Borglum mocował się  z górami, był on także odpowiednio ukształtowanym artystą, choćby dzięki edukacji w Paryżu, gdzie mógł nauczyć się pewnego romantyczno-secesyjnego wyrafinowania od samego Augusta Rodina.

Dobiegający 60-ki Borglum przybył na Czarne Wzgórza w 1924 r. i z miejsca wykluczył skalne “Igły”. Jego zdaniem miały one złe proporcje i były zbyt zerodowane, by udało się wyrzeźbić w nich jakichkolwiek bohaterów. Uznał też, że postacie Dzikiego Zachodu to temat raczej wąski i lokalny. Jego zdaniem lepiej byłoby nawiązać do bardziej ogólnonarodowej tradycji budowy państwowej potęgi, utrwalając w górach twórców amerykańskiego “Imperium”: “Wierzę, że pomnik narodowy powinien, jak Waszyngton, Jefferson, Lincoln i Roosevelt, posiadać spokój, godność i potęgę odzwierciedlającą bogów, którzy ich inspirowali, jak również sugerować bogów, jakimi sami się stali”.
Po kilkudniowych poszukiwaniach Borglum znalazł odpowiadającą jego wymaganiom górę. Ogromny granitowy blok, dostatecznie wyeksponowany i korzystnie ustawiony względem słońca. Górę tę nazywano Mt. Rushmore.

Tym, którzy ciekawi są pochodzenia tej nazwy, mogę zdradzić, że jest ono dość humorystyczne i zupełnie przypadkowe. W 1885 r. właściciele działek górniczych na Czarnych Wzgórzach wynajęli w Nowym Jorku prawnika, aby zajął się sporną sprawą dotyczącą pewnych tytułów własności. Ten, jadąc na koniu przez wzgórza, zwrócił uwagę na wyniosłą, odróżniającą się od innych skałę i zapytał towarzyszącego mu tubylca o jej nazwę. Usłyszał odpowiedź, że góra ta jeszcze nie ma swojej nazwy, ale od tej chwili może się nazywać tak jak on. Nazwisko adwokata brzmiało Charles Rushmore. Tym oto sposobem zostało utrwalone na wieki wieków.
Sam Rushmore nie mógł pewnie się nadziwić, kiedy dowiedział się o wyborze Borgluma, który niewątpliwie rozsławić miał “jego” górę. Notabene był jednym z pierwszych sponsorów projektu, składając w początkach jego realizacji donację w wysokości aż 5 tys. dolarów, sumę na owe czasy znaczną.

Kamienne oblicza prezydentów (od góry: Jerzy Waszyngton, Tomasz Jefferson, Teodor Roosevelt, Abraham Lincoln)

KOGO NA ŚWIĄTYNNY OŁTARZ ?

Na początku w “Świątyni Demokracji” miał się znaleźć tylko Waszyngton, później Waszyngton i Lincoln, jeszcze później Waszyngton, Lincoln i Jefferson, wreszcie na koniec do grupy “Twórców Imperium” dołączono Teodora Roosevelta.
Całą tę czwórkę uznano za najważniejszych prezydentów w historii państwa – za tych, którzy najbardziej przyczynili się do budowy potęgi Stanów Zjednoczonych, przeprowadzając je z czasów kolonialnych do XX w. Każdemu z owych przywódców przypisuje się kluczowe zasługi; każdy też jest symbolicznym nośnikiem specyficznych wartości, które  Amerykanie deklarują, jako święte i niezbywalne w ich pojmowaniu patriotyzmu, racji stanu i obywatelskich praw. Wartości te mają także znaczenie uniwersalne, uwidaczniając się ich zdaniem w “… umiłowaniu wolności, szacunku dla humanizmu oraz gotowości do poświęcenia życia i własności dla chwalebnych celów. Kryją się one w sercu każdego wielkiego człowieka” – jak głoszą oficjalnie protektorzy monumentu.

Najważniejsze miejsce wśród tych narodowych asów zajmuje Jerzy Waszyngton, pierwszy prezydent niepodległych Stanów Zjednoczonych (dwie kadencje: 1789 – 1797); dowódca naczelny Armii Kontynentalnej w czasie amerykańskiej Rewolucji. Reprezentuje “wolność, niepodległość, inspirującą wizję przyszłości Narodu oraz prezydencką godność”.
Tomasz Jefferson, trzeci prezydent (1801 -1809); autor główny Deklaracji Niepodległości, promotor amerykańskiej ekspansji terytorialnej na Zachód, uosabia niezawisłość państwa, ideę rządu wybieranego przez cały naród, prawo każdego obywatela do “Życia, Wolności i Dążenia do Szczęścia”.
Abraham Lincoln (1861 – 1865) piastował urząd prezydenta w czasie Wojny Secesyjnej, był więc głównodowodzącym wojsk Unii. Uznaje się go za tego, który nie dopuszczając do secesji stanów południowych, ocalił jedność państwa, jak również – zdecydowanie na wyrost – za likwidatora niewolnictwa i wyzwoliciela Murzynów. Lincoln, wg apologetów jest  “przykładem umacniania naszego Narodu, zachowywania i utrwalania tego, co zaczęli Waszyngton i Jefferson. Jego ręka prowadziła do przeznaczenia naszego Kraju w najczarniejszej dla niego godzinie, wskazywała drogę  ku wolności i tolerancji dla wszystkich jego obywateli.”
Teodor Roosevelt (1901 – 1909) to krzewiciel wolności ekonomicznej, rzecznik ochrony środowiska i przyjaciel “zwykłego człowieka pracy”. “Jego przywództwo inspirowało nas do sięgania ku nowym granicom.” Za jego prezydentury wybudowano ważny strategicznie i ekonomicznie Kanał Panamski. Wcześniej zyskał uznanie, biorąc udział w wojnie hiszpańsko – amerykańskiej (szarża Rough Riders na Kubie).

Tak – pięknie i budująco – motywuje się obecność tej czwórki na granitowym zboczu Mt. Rushmore. Najwięcej kontrowersji budziła swego czasu obecność wśród tych “gigantów prezydentury” Teddy’ego Roosevelta (nie mylić z Franklinem D. Rooseveltem, który m.in. wyprowadził Amerykę z Wielkiej Depresji za pomocą tzw. “New Deal”), człowieka współczesnego Borglumowi, zmarłego zaledwie parę lat przed rozpoczęciem prac nad monumentem. Jednak Borglum, który znał Teddy’ego osobiście, uparł się, by umieścić go wśród prezydenckich prominentów.

MŁOTY  I  DYNAMIT

Michał Anioł twierdził, że rzeźbienie jest proste: wystarczy tylko z kamienia, w którym ukryty jest posąg, odłupać zbędne kawałki.  Z Mt. Rushmore musiano się pozbyć ponad 400 tys. ton “zbędnej” skały.
Trudno, by harówka ta nie wzbudzała w nas pewnego uznania i podziwu, bez względu na nasz stosunek do patetycznego kontekstu całej rzeźby. Zważywszy na trudności piętrzące się przed wykonawcami tego zamierzenia – i to zarówno techniczne, jak i ekonomiczne – doprowadzenie go do finału jest doprawdy znacznym wyczynem.
Oficjalne rozpoczęcie prac nastąpiło w sierpniu 1927 r. Jednakże funduszy starczyło zaledwie na cztery miesiące. Następnego roku nie zrobiono z górą nic. Borglum i paru oficjeli z Dakoty zaczęli jeździć po kweście. Prywatne donacje były w sumie znikome, dopiero poparcie Waszyngtonu pozwoliło na kontynuowanie prac. Odkąd ciężar finansowy wziął na siebie Kongres, przerywano je tylko ze względu na złą pogodę. I tak, w ciągu tych 14 lat do ostatecznego odsłonięcia rzeźby w 1941 r., pracowano nad nią łącznie niecałe 7 lat. Na początku przewidywano, że koszta zamkną się w kwocie 400 tys. dolarów. Rzeźba kosztowała jednak blisko 1 mln. dolarów, z czego $840 tys. wyłożono z kasy państwowej, resztę z kies prywatnych. Sam Borglum, zamiast apanaży, narobił sobie długów, które po jego śmierci spłacać musiała rodzina.
Mimo wszystko docenić należy upór, wysiłek, pomysłowość, wytrzymałość, wprawę i kunszt ludzi, którzy mierzyli się z granitem góry Mt. Rushmore. Trzeba pamiętać, że rzeźbienie na taką skalę nie miało wówczas precedensu. Musiano opracowywać zupełnie nowe techniki. Borglum doglądał całości, przenosił wymiary ze swego modelu w studiu na górę (1 cal równał się 1 stopie).

Żmudną obróbką góry zajmowali się głównie byli robotnicy kopalni, które zbankrutowały w dobie ogólnokrajowego kryzysu, jak również drwale czy ranczerzy, którym nie za dobrze się wiodło. Brygada liczyła przeciętnie ok. 30 ludzi, czasem pracowało nawet 70 osób. Choć praca była niezwykle ciężka i niepewna, wisieli oni na górze w słońce czy słotę, radzi zarobić tego dolara na godzinę (najgorzej opłacani dostawali 50 centów za godzinę pracy). I co ciekawe, po jakimś czasie, zapalali się do projektu, mieli poczucie, iż biorą udział w czymś ważnym. Wielu z nich opanowało swe zadanie po mistrzowsku.
Praca przebiegała w trzech etapach. Najpierw odstrzeliwano dynamitem olbrzymie ilości skały, by otrzymać jajowaty kształt przyszłych głów i odsłonić solidny, niezwietrzały granit. Ogólne zarysy twarzy również uzyskiwano za pomocą odstrzałów, tyle że bardziej precyzyjnych, z dokładnością do paru cali. Pomyłka mogła być nieobliczalna w skutkach. Skały przecież nie można sztukować. W sumie, posługując się dynamitem, usunięto ponad 90% zbędnego materiału. Następnie, spuszczani na specjalnych, zawieszonych na linach siodłach “rzeźbiarze” wiercili dziury – jedna obok drugiej i na żądaną głębokość – by później odłupać łączącą je skałę. Wreszcie na koniec, specjalnym młotem pneumatycznym obtłukiwano granit, wygładzając jego powierzchnię i uzyskując teksturę podobną nieco do betonu.
Aż dziw bierze, że w ciągu tych 14 lat nie było ani jednego śmiertelnego wypadku a nawet poważniejszego skaleczenia, czy kontuzji.

Niestety, Gutzon Borglum zmarł w marcu 1941 r., mając 74 lata. Jeszcze parę miesięcy tego roku trwały prace wykończeniowe pod kierunkiem jego syna Lincolna. Ostateczny szlif dano rzeźbie 31 października. W obliczu braku pieniędzy uznano, że samo wykończenie twarzy już wystarczy, choć pierwotnie planowano wyrzeźbić całe popiersia prezydentów, łącznie z rękami.
Gwoli dopełnienia obrazu, podajmy jeszcze wymiary monumentu. Odległość od czubka głowy do podbródka – 20 m., nosy mają ponad 6 metrów (oczywiście Lincoln ma nos nieco dłuższy, bynajmniej nie dlatego, że kłamał), takież szerokie są usta, a pieprzyk Abby’ego ma ponad 40 cm. średnicy. Gdyby tak prezydenci ci wstali, mieliby po około 140 m. wysokości. Mogliby się więc zmierzyć nawet z King Kongiem, a nie wykluczone, że i z japońską Godzillą.

Oflagowana patriotycznie droga w „Świątyni Demokracji”

PROPAGANDOWY  MOLOCH?

Ktoś nazwał pomnik Mt. Rushmore “czterema twarzami paradoksu”. To jedno z bardziej eleganckich określeń. Amerykanie zazwyczaj odbierają skalne głowy monumentu tak, jak im się sugeruje, czyli na modłę patriotyczną. Bardziej krytycznie patrzy na nie Europejczyk.
To, że dzieło o takich rozmiarach jest bez wątpienia sztuczną ingerencją w naturalność pejzażu Czarnych Wzgórz, można jeszcze przeboleć. Tym bardziej, że nadanie mu statusu “National Memorial” przyczyniło się podobno do ochrony środowiska wokół monumentu. Samą rzeźbę można uznać za  udaną artystycznie, choć poszczególne twarze różnią się od siebie pod tym względem. Podobizny Lincolna, a zwłaszcza Roosevelta, mają zdecydowanie więcej wyrazu, są bardziej szczegółowo dopracowane, widać tam bardziej zdecydowaną i śmiałą rękę rzeźbiarza. Natomiast Waszyngton i Jefferson to typowo pomnikowy sztywny patos. Jednak można uznać, że całość w miarę zgrabnie wkomponowana jest w krajobraz.

Najwięcej zastrzeżeń budzić może oprawa i bezpardonowa nadbudowa turystyczna obiektu zwanego Mount Rushmore National Memorial. Podejrzewam, że Borglum miałby wielkie obiekcje, by zgodzić się na te wszystkie potężne marmurowe bloki, kolumny i cokoły, na te pretensjonalne kolorowe “Aleje Flag”… Razem z monstrualnym betonowym parkingiem, który wyrósł tam pod koniec lat 90-tych, zaburza to wszystko równowagę kompozycji, na jakiej zależało artyście. Chociaż kto wie? Wszak uznać to można za pochodną i logiczne rozwinięcie jego wielkościowych zapędów. Bez wątpienia przytłacza to jednak samą rzeźbę. Na domiar złego przywołuje kłopotliwe skojarzenia z jakimś komunistycznym mauzoleum; z sowiecką, a nawet i (za przeproszeniem) faszystowską architektoniczną megalomanią.
Odwiedziłem Mt. Rushmore przed tymi wszystkimi “monumentalnymi” przystawkami, mam więc porównanie. Dawniej głowy prezydentów – z pewną dyskrecją, choć i zaskakująco – współgrały ze swym otoczeniem, z naturalnym pięknem Czarnych Wzgórz. Dziś sprawiają wrażenie dodatku do propagandowego molocha.
Biorąc pod uwagę odporność granitu na erozję, skalne głowy mają szansę przetrwać kilkaset tysięcy lat. Pewna pociecha w tym, że żywotność parkingu jest znacznie krótsza.

Prezydenckie głowy na Mt. Rushmore zagubione wśród dodanych ostatnio granitowo-betonowych nadbudówek

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

*