KAŻDY MA SWOJĄ GÓRĘ… – KORCZAK ZIÓŁKOWSKI I RZEŹBA SZALONEGO KONIA (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)

Korczak Ziółkowski i jego – największa na świecie – rzeźba Szalonego Konia w Dakocie Południowej.
Pisząc o tym człowieku i jego nadludzkim przedsięwzięciu można bezwiednie ugrząźć w patosie. Bowiem rzeczywiście wymiar jego wizji, marzenia i czynu był w samej swej istocie monumentalny. Wzniosłość potrafi by zaraźliwa. To właśnie decyduje o wielkości człowieka: jego życie staje się dziełem sztuki, nierozerwalne z celem; pasja i oddanie przenika każdą jego tkankę – unikając przy tym fanatyzmu i naiwnego idealizmu. Sen o wielkości przekuwany w czyn przestaje być mrzonką wielkości urojonej.
A jednak przeczuwamy, że prawdziwa wielkość człowieka może się urzeczywistnić tylko w jego umyśle – wielkością ducha, serca i idei. Zacytujmy Korczaka Ziółkowskiego: “Kiedy legendy umierają, kończą się marzenia; kiedy kończą się marzenia, nie ma już wielkości”.
Czarne Wzgórza w Południowej Dakocie, gdzie urzeczywistnia się sen Ziółkowskiego, pozostają dla Indian ziemią świętą. Rzeźba Szalonego Konia czyni to miejsce jeszcze bardziej szczególnym, nie tylko dla pierwszych mieszkańców Ameryki, ale i dla wszystkich, którzy na własnej “górze swojego życia” chcą zostawić po sobie jakiś ślad.

*

Korczak Ziółkowski

POLSKI SIEROTA

Przygoda Korczaka Ziółkowskiego mogła się przydarzyć tylko w Ameryce. On sam mówił: “Co za honor dla małego polskiego chłopca, sieroty z Bostonu, być poproszonym przez indiańskich wodzów, aby opowiedzieć historię ich rasy. Co za honor! Tylko w Ameryce człowiek może rzeźbić górę”.
Korczak Ziółkowski jest już teraz człowiekiem legendarnym. Człowiekiem legendą dla Amerykanów, dla Polaków i dla Indian. O nim i o jego nadludzkim przedsięwzięciu, które jedną z gór Dakoty zamienia w wodza Siuksów, słyszało miliony ludzi na całym świecie.
Szczególnie przypadek Korczaka winien poruszyć Polaków. Mimo, że urodził się on już na ziemi amerykańskiej, jego dziadkowie przybyli tu znad Wisły. Wprawdzie rodzice Korczaka zginęli w wypadku, kiedy miał on zaledwie rok, to jednak jego polska – romantyczna a zarazem szlachetna – natura była w nim ciągle obecna i dawała o sobie znać przez całe życie. Polski romantyzm, honor i upór – ta domieszka szaleństwa i wiary, która może przenosić góry. W życiu Korczaka to ostatnie urzeczywistniło się niemal dosłownie – za jego przyczyn góra naprawdę się poruszyła.

SUBTELNOŚĆ I SIŁA

Jeszcze jako niemowlę Korczak Ziółkowski został odcięty od swoich polskich korzeni. Od pierwszego roku życia wychowywał się w rodzinach zastępczych i sierocińcach, szczególnie okrutnie traktowany przez pewnych Irlandczyków. O tamtym okresie swego życia nie chce mówić. Wspomina tylko, że był on okropny – źle go traktowano, bito i zmuszano do pracy niczym niewolnika. Nic więc dziwnego, że jego niezależna natura jak najszybciej chciała się wyzwolić od tego jarzma. W wieku 16 lat Korczak zaczyna właściwie samodzielne życie. Ima się różnych zajęć – od prasowacza spodni po odźwiernego w kinie. Kończy szkołę średnią i podejmuje pracę w bostońskiej stoczni. Przez następne 6 lat poznaje tajniki ciesielki i stolarstwa, wykazując od razu niezwykły talent rzeźbiarski, dzięki któremu tak wcześnie  ujawniły się cechy stylu Ziółkowskiego, widoczne w całej jego późniejszej twórczości: połączenie artystycznego smaku i subtelnością z męską siłą, solidnością i zdecydowaniem.
Dostrzeżono prace młodego chłopca, znalazło się nawet kilku możnych i wpływowych protektorów. Na dodatek jeden z nich wyczulił go na jego polskie pochodzenie, budząc w nim poczucie pewnej solidarności z polskim narodem i ze swoimi przodkami. (Dlatego też rzeźbiarz obrał obie  imię Korczak, wywodzące się – jak to odkrył – od herbu rodziny Ziółkowskich). To nie przypadek więc, że pierwszą rzeźbą z marmuru, która przyniosła mu uznanie i sławę, było popiersie wielkiego polskiego męża stanu i genialnego pianisty Ignacego Paderewskiego. W 1939 r. dzieło to zdobyło w publicznym głosowaniu pierwszą nagrodę na Targach Światowych w Nowym Jorku. Samouk, który w swoim życiu nie wziął ani jednej godziny nauki w tym kierunku, który nie ukończył żadnych wielkich szkół i uniwersytetów, znalazł uznanie zarówno wśród koneserów, jak i laików.
Jeszcze w tym samym 1939 r., Korczak znalazł się na Czarnych Wzgórzach. Jednak nie śnił mu się jeszcze wówczas wielki jak góra Szalony Koń. Pracował bowiem jako asystent Gutzona Borgluma przy rzeźbieniu w skale słynnych dzisiaj głów prezydentów, zaledwie 17 mil od miejsca, w którym 10 lat później zacznie tworzyć swoje własne dzieło. Trzeba dodać, że Korczak z Borglumem pracował krótko, bo niespełna jeden sezon. Powodem były ciągłe nieporozumienia z synem Borgluma, Lincolnem.

Korczak Ziółkowski i wódz Henry Standing Bear

LIST STOJĄCEGO NIEDŹWIEDZIA

Po powrocie na Wschód Korczak otrzymał list ze stron, które dopiero co opuścił. Otóż wódz Siuksów Henry Standing Bear zapraszał Ziółkowskiego do siebie zapytując, czy nie byłby on zainteresowany wyrzeźbieniem w górze posągu Szalonego Konia, legendarnego wodza Indian, który wraz z Sitting Bullem przewodził powstaniem Siuksów w latach 70-tych ubiegłego wieku i zasłynął w pamiętnej bitwie pod Little Bighorn, kiedy to Indianie wycięli w pień cały oddział kawalerii amerykańskiej dowodzonej przez generała Custera. Henry Standing Bear pisał wówczas do Ziółkowskiego: “Wszyscy moi bracia wodzowie i ja, chcemy, by Biały Człowiek dowiedział się, że i Czerwonoskórzy Ludzie mieli swoich bohaterów”.
Korczak łamał się z decyzją. W międzyczasie wstąpił do wojska, walczył w artylerii amerykańskiej na frontach II wojny światowej, kilkakrotnie był ranny, dosłużył się nawet stopnia sierżanta… Jednak nawet w wojsku nie zaprzestał rzeźbienia. To właśnie przeżycia wojenne sprawiły, że Korczak Ziółkowski zdecydował się przyjąć zaproszenie Siuksów. Przez dwa lata studiował kulturę i historię Indian, wraz z indiańskimi wodzami wybrał odpowiednią górę, na której w roku 1949 odpalono pierwszy ładunek dynamitu. Ziółkowski miał wówczas 40 lat i zaczynał właściwie swoje drugie życie. Jednak wtedy nie spodziewał się jeszcze, że już do końca swoich dni zostanie na Czarnych Wzgórzach i następne 35 lat poświęci bez reszty pracy nad pomnikiem Szalonego Konia – największym przedsięwzięciem rzeźbiarskim, jakiego podjął się do tej pory człowiek.

TYTAN, MRÓWKA I GOSPODARZ

Początki Crazy Horse Memorial były skromne, żmudne i ciężkie. Korczak wykupił za swoje pieniądze działkę i licencję górniczą, która dawała mu prawo do zajęcia się Thunderhead Mountain, jak nazwał tę górę. Jednak aż dwa lata trwały przygotowania do podjęcia właściwej pracy nad rzeźbą. Korczak musiał wcześniej wyrąbać las, zrobić drogę, skonstruować specjalne schody na szczyt, doprowadzić elektryczność i wodę, zbudować dom i studio…
Przez pierwsze siedem miesięcy mieszkał w wojskowym namiocie. Kiedy więc wreszcie można było zacząć rzeźbić górę, Korczakowe fundusze były na wyczerpaniu. W kieszeni zostało mu raptem 174 dolary.

Właśnie to było zawsze głównym problemem w pracy Ziółkowskiego: finanse. Jednak należy zaznaczyć, że było tak głównie z powodu honorowej polityki, jaką sam przyjął od początku. Wierzył mianowicie w ideę tzw. free enterprise, która zakładała, że ani jednego dolara nie weźmie z pieniędzy podatników. Dlatego też m.in. dwukrotnie odrzucił 10 mln. dolarów, które rząd federalny gotów był przeznaczyć na realizacje projektu. Fundusze miano zbierać prywatnym sumptem – z dobrowolnych datków i biletów wstępu. Jednak warto też dodać, iż Korczak był zdecydowanie przeciwny, aby powstający pomnik traktować jako turystyczny wabik i kuriozum. To dlatego zawsze musiano się wykłócać z nim, by zgodził się np. podnieść opłatę za wstęp na teren obiektu. Wielu ludzi miało więc wejście darmowe, w tym wszyscy Indianie. Każdy traktowany był, niczym gość w domu.

Jeśli ktoś sądzi, że pomysł Indian i zajęcie Ziółkowskiego było jakąś szaleńczą fanaberią, jakimś wymysłem, który pozwalał rzeźbiarzowi uciec od świata i życia pełnego obowiązków, to głęboko się myli. Korczak przez te 35 lat pracy nad Szalonym Koniem udowodnił, że jest człowiekiem żelaznej woli, niesłychanie konsekwentnym  i upartym. Przez cały czas pracował ciężko jak wół i uparcie jak mrówka. A przy tym wszystkim wykazywał niezwykłą inżynierską inwencję i zaradność dobrego gospodarza. Mimo, że samo zmaganie z górą wymagało nadludzkiego wysiłku, Ziółkowski sam starał się zarobić nie tylko na swoje utrzymanie – i utrzymanie licznej rodziny – ale i na dofinansowanie własnego projektu.
Zaczął więc hodować bydło i świnie, wybudował nowoczesną mleczarnie i tartak. Sam konstruował i naprawiał maszyny, przyjmował też inne zlecenia rzeźbiarskie i stolarskie.

No i – last but not the least – założył rodzinę. Poślubił młodszą o 18 lat Ruth, swoją długoletni asystentkę i miał z nią aż … 10 dzieci! Płodny niesłychanie był więc Korczak pod wieloma względami. Niektóre ze swych dzieci sam odbierał przy porodzie. Specjalnie dla nich założono też szkołę. Tak więc Korczak, oprócz tego, że był wizjonerem, był także człowiekiem z krwi i kości, mężem i ojcem – prawdziwym family man. Wprawdzie podkreślał, że u niego na pierwszym miejscu jest góra, na drugim Ruth, a na trzecim dzieci, to w jego sercu nie było wcale takiej hierarchii. Z tym samym uczuciem oddawał je po równo wszystkim. Jego wady – porywczość, wybuchowość, szorstkość – bladły wobec jego zalet. Za te zalety podziwiali go wszyscy – Indianie, żona, dzisięcioro dzieci i tysiące innych ludzi.

Model rzeźby Szalonego Konia. W tle: góra Thunderhead, na której urzeczywistnia się wizja Korczaka Ziółkowskiego.

KAMIENNY JEŹDZIEC

Postać Szalonego Konia wybrali Indianie, natomiast wyczarowanie jej ze skały powierzyli Korczakowi. Ten wyrzeźbił na samym początku model, który przedstawiał Indianina na koniu. Długowłosy jeździec o monumentalnych rysach wyciągniętą ręką wskazuje ponad głowami narowistego konia. Jest w tym zawarta pewna anegdota. Podobno kiedy tułającego się ze swymi współplemieńcami i odmawiającego zamknięcia w rezerwacie Szalonego Konia zapytano ironicznie gdzie jest jego ziemia, ten wskazał palcem przed siebie i powiedział: “Moja ziemia jest tam, gdzie pochowani są moi przodkowie”. To właśnie ten moment został utrwalony przez Korczaka. Początkowo rzeźba miała powstać ze szczytu góry. Korczak planował jej wysokość na 30 m. Później doszedł do wniosku, że jednak Szalony Koń powinien być wyrzeźbiony z całej góry, co powiększało rzeźbę 6-krotnie. Sama twarz byłaby więc wielkości uprzednio planowanego posągu.
Skala na jaką porwał się Ziółkowski jest niesłychana. Podajmy tylko kilka wymiarów: wysokość całej rzeźby ok. 170 m., długość ponad 190 m. Wyciągnięte ramię będzie miało prawie 80 m., (czyli niemal tyle co futbolowy stadion). Zdoła się na nim pomieścić 4 tysiące ludzi. Pomiędzy ramieniem Indianina a szyją konia będzie przestrzeń, w której mógłby się zmieścić kilkupiętrowy budynek, zaś w samym nozdrzu konia można by postawić 5-cio apartamentowy dom.

JEDNO ŻYCIE TO ZA MAŁO

Praca nad Szalonym Koniem była tytaniczna i zdawać by się mogło – syzyfowa. W każdym razie przerastała możliwości i długość życia jednego człowieka. W niczym nie przypominała konwencjonalnej pracy rzeźbiarza. Samym drogom i ich naprawie, całej tej – można tak nazwać – infrastrukturze – poświęcił Korczak niemal połowę czasu. Odstrzeliwanie za pomocą dynamitu samego zarysu głowy do poziomu ramienia, zajęło mu niemal całą dekadę. Następne 10 lat poświęcił Korczak na pozbycie się nadmiaru granitu znad głowy konia. W międzyczasie Korczak łamał sobie żebra, kości rąk i nóg, z krzyża parokrotnie wyskoczyły mu dyski, przeżył dwa ataki serca, nabawił się artretyzmu i głuchoty… Nie złamało to jednak jego determinacji, ducha, ani nawet nie pozbawiło siły fizycznej.

Ziółkowski już na samym początku zdał sobie sprawę, że jedno życie jest za krótkie, by doczekać ukończenia rzeźby. Zmarł w 1982 r. mając 73 lata. Zdążył do tego czasu odstrzelić prawie 7 mln. ton skały (na tym właściwie polegała jego “rzeźbiarka”). Nie wystarczyło to jednak, by z góry wyłonił się choć zarys całej rzeźby. Przez następne lata malowało się więc np. kontury końskiego łba, by oglądający łatwiej mogli wyobrazić sobie ostateczny kształt posągu. Pod koniec lat 90-tych wykończono twarz Indianina i goście, którzy przybywali pod pomnik w tamtym czasie, widzieli jak góra zmienia się wprost na ich oczach. Jednak najprawdopodobniej dopiero ci, którzy przybędą na Czarne Wzgórza gdzieś w połowie XXI w., będą mogli zobaczyć pomnik gotowy, w pełnej okazałości.
Korczak, wiedząc iż nie dokończy rzeźby, przygotował odpowiednio swoją żonę Ruth (przed śmiercią Korczaka wyrysowali dokładne plany, na których opierać się miały dalsze prace), jak również 10 sowich dzieci, które wyrosły w cieniu góry Thunderhead i w większości przejęły pasję ojca. Nie tylko dla nich stał się on wzorem i bohaterem. Do dzisiaj tysiące ludzi z przykładu tego niezwykłego człowieka czerpie natchnienie, moc i wytrwałość dla własnych wysiłków i zamierzeń. Bowiem, jak mówił sam Korczak: “Każdy człowiek ma swoją górę. Ja rzeźbię swoją.”

Korczak Ziółkowski z żoną

HOŁD INDIAŃSKIEJ KULTURZE

Crazy Horse Memorial to nie tylko gigantyczna rzeźba rodząca – podobnie jak w przypadku Mt. Rushmore – podejrzenia o megalomanię. Tym, co zjednało Korczakowi i jego przedsięwzięciu szerokie rzesze ludzi, jak również w końcu przychylność władz stanowych i federalnych, był humanitarny wymiar projektu. U podnóża góry powstać ma bowiem cały kompleks poświęcony kulturze indiańskiej, złożony m.in. z Muzeum Indian Ameryki Północnej, Uniwersytetu i Centrum Szkolenia Medycznego dla Indian.
Nie trzeba podkreślać, jak specjalnym człowiekiem stał się Korczak dla Indian. Co ciekawe, sprawa Indiańska nie leżała mu jeszcze tak bardzo na sercu, gdy rozpoczynał pracę nad rzeźbą. Prawdziwa solidarność i uznanie, szacunek i przyjaźń dla nich przyszły później. Na początku było tylko zlecenie wodza Stojącego Niedźwiedzia, które rzeźbiarz zobowiązał się wykonać. Być może nawet z przekory, i po to, by udowodnić tym ludziom od prezydenckich głów na pobliskiej Mt. Rushmore, że i on potrafi rzeźbić górę.
Dla indiańskich wodzów zaś ówczesne motywacje Ziółkowskiego były nieistotne, choć pod względem charakteru pokrywały się z ich własnymi. Dla nich ważne było to, by pokazać światu, że Indianie nie dzikusy i też swoich bohaterów mają. Zapewne wielu z nich bolało to – i nie mogło znieść tego – że na ich świętych Czarnych Wzgórzach wyrzeźbiono  podobizny wodzów Białego Człowieka – tych, którzy uosabiali dawną opresję, wrogów, morderców…
Niezręczny to obecnie temat i nic dziwnego, że nie eksponowany, i to zarówno przez większość Indian, jak i Jankesów. Tylko od czasu do czasu, takie incydenty, jak w Alcatraz, czy w 1973 r. na miejscu masakry pod Wounded Knee z 1890 r., uświadamiają nam, że zadra ciągle tkwi w indiańskich duszach.

Tak więc, Korczak Ziółkowski stał się wyznawcą, reprezentantem i protektorem kultury Indian. Przyjrzał się im uważniej, bez uprzedzeń, nabrał szacunku dla ich kultury i dziedzictwa. Przy czym zawsze podkreślał, że nie jest żadnym “Indian Lover” – żadnym tam indianofilem. Wszystko to emanowało z niego w sposób naturalny.
W mądrości indiańskich wodzów dostrzegł tę samą mądrość, która wcześniej uderzyła go w traktatach Arystotelesa. Uświadomił też innym ludziom, że każda rasa, plemię, naród ma prawo do tego, by eksponować i kultywować to, co w nich najlepsze, najszlachetniejsze – z czego mogą czerpać dumę i poczucie godności. Każdy ma do tego prawo, na przekór krążącym stereotypom, degradujących innych ludzi do poziomu prymitywów, dzikusów i barbarzyńców.
Zrozumiał to Ziółkowski i przejął się tym tak, że 35 lat swojego życia poświęcił katorżniczej pracy i wytrwał przy swej górze do końca swych dni. A mógł przecież prowadzić lekkie i wystawne życie uznanego rzeźbiarza, artysty, przyjmować atrakcyjne zlecenia od bogaczy, produkować drogie meble, dłutkować i cyzelować małe cacka w przytulnej pracowni. Zamiast tego zamienił się dobrowolnie w galernika zmagającego się z górą, z niepogodą, z niechęcią innych, z wszelkimi przeciwnościami; wysadzającego przez dziesiątki lat miliony ton skały, pokaleczonego, połamanego, głuchego…
Kiedy Korczak Ziółkowski wziął stronę Czerwonych Braci, kosztowało go to wiele. Wśród mieszkańców okolicznego miasteczka Custer (nazwanego tak na cześć niefortunnego generała spod Little Bighorn), wzniecił on rasowe resentymenty i dawną wrogość do Indian, rodem jeszcze z pionierskich czasów. Pewnej nocy zakradł się ktoś do pracowni i potłukł młotkiem jego posągi. Jeszcze wiele lat po tym incydencie, można było pod górą Thunderhead zobaczyć zniszczone popiersia i twarze z obtłuczonymi nosami. Szkody długo nie naprawiano. Zapewne słusznie – uwidoczniono tym symbol i przestrogę przed ślepą nienawiścią i wandalizmem.

PIASKI CZASU

Tłum pod twarzą Szalonego Konia

Przemijanie, ludzka krzątanina – złudzenie, że pozostanie po nas jakiś trwały ślad… W wiecznie ruchomych piaskach czasu?
Albert Camus wyznał kiedyś, że żyje po to, by zostawić na ziemi bliznę. Jeden z przyjaciół Janusza Głowackiego, autora “Antygony w Nowym Jorku”, powiedział mu, że różnica między nimi polega na tym, iż on koło grobu chodzi, a Głowacki biega.
Bez wątpienia dzieła przedłużają – jeśli nie życie, to pamięć o twórcy. Jakaś cząstka Leonarda da Vinci została w uśmiechu Mony Lisy; ziarno trwogi, bólu i szaleństwa Van Gogha nadal tkwi w jego płótnach; odbicie mądrości Tołstoja czy Balzaka do dzisiaj możemy znaleźć w ich książkach; pytania Bergmana nadal padają w jego filmach; piękno Bazyliki św. Piotra uderza po wiekach…
Wszystko to zostało zaklęte w materii.
Na jak długo?
Bernardo Bertolucci, reżyser zarówno “Ostatniego tanga w Paryżu”, jak i “Ostatniego Cesarza”, nie ukrywa fatalizmu, jeśli chodzi o trwałość swoich filmów. Mówi, że dla niego wszystko mogłoby zniknąć i dodaje, że jego stosunek do filmów – nie tylko do własnych – jest podobny do tego, jaki miał mnich z “Małego Buddy”, który robił wspaniałe rysunki kolorowym piaskiem: “talent, pasja, godziny pracy – a nagle zawieje wiatr i wszystko znika”.

Jesteśmy skazani na to, by komunikować się w świecie materialnym i w materii wyrażać nasze sny, przekazywać je innym. Jednak często wielu z nas dochodzi do tego, że prawdziwą i niewzruszoną wartość może mieć dla nas właśnie to, co kryje się za materią. Jest to jeden z największych paradoksów ludzkości: chcemy, aby to, co jest najbardziej ulotne, okazało się czymś najbardziej trwałym i niewzruszonym. Na tym chcemy budować opoki – w tym szukamy oparcia.
Ile w tym rozpaczy i desperacji? Ile nadziei, ile tęsknoty, ile prawdy…?
Kamienne tablice dawno rozsypały się w proch, jednak przecież nie na kamieniu opierała się ich trwałość.

Góra Korczaka Ziółkowskiego to nie tylko granit, który przeobraża się się w pomnik jeźdźca na koniu. To wykuta w skale idea. Idea szlachetności, wielkości człowieka – jego dumy, honoru, wytrwałości, dyscyplinie i pracowitości (wartości, które we współczesnym świecie stały się niemodne a nawet cokolwiek wstydliwe). Tak odbierają ją teraz rzesze ludzi, którzy przybywają na Czarne Wzgórza. Świadczą także o tym tysiące listów, które przychodziły na ręce rzeźbiarza, a później – po jego śmierci – docierały do żony i rodziny Korczaka. Wśród nadawców znalazł się i papież, i prezydenci, i zwykli ludzie. W jednym z takich listów ktoś napisał: ”Swoją energią i swoją wizją oświecał on ludzkość i uczynił świat nieco lepszym miejscem, wartym tego, by jakiś czas tutaj pożyć.”
Z góry Thunderhead  wyłania się z wolna pomnik Szalonego Konia. U jego stóp powstanie zapewne kiedyś centrum kultury indiańskiej, dające tym ludziom zadośćuczynienie i hołdujące ich najlepszym wartościom.

Gdzieś tam, u podnóża góry spoczywają też doczesne szczątki Korczaka, a napis na grobie głosi: “Storyteller in Stone”. Jego duch jest jednak stale obecny wśród ludzi. Duch człowieka, który “opowiadał w kamieniu” – duch człowieka, którego sen i opowieść będzie trwała jak góra i skała.
A może jeszcze trwalsza? Może nieśmiertelna jak idee, których nie imają się przecież zęby czasu?

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

BITWA NAD LITTLE BIGHORN (Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)

ZWYCIĘSTWO, KTÓRE PRZYPIECZĘTOWAŁO KLĘSKĘ

*

Krwawe starcie nad rzeką Little Bighorn, jakie miało miejsce w 1876 roku w Montanie należy do najsłynniejszych bitew amerykańskich. Jest to zarazem najgłośniejsza, najczęściej opisywana bitwa w historii podboju tzw. Dzikiego Zachodu, jak i największa klęska, jaką poniosła armia Stanów Zjednoczonych w wojnach z Indianami.
Ironią dziejów jest to, że ta spektakularna wiktoria Indian Prerii, była jednocześnie początkiem ich końca. Bizony na preriach zostały już prawie wytępione, teraz przyszła kolej na Indian.

*

Obóz indiański nad rzeką Little Bighorn

*

DROGA ZŁODZIEI

Traktaty z Indianami zawierano po to, by je łamać. Świadczą o tym fakty. Oblicza się, że złamano około pół tysiąca traktatów. Prawie zawsze ponosili za to winę Biali, a konsekwecje Indianie.
Nie inaczej było na północnych Równinach, gdzie dominowali Siuksowie. W 1868 roku w forcie Laramie podpisano z nimi traktat przyznający temu plemieniu prawo do wyłącznego władnia ziemią na zachód od Missouri, aż po Góry Bighorn, włączając w to Czarne Wzgórza. W ten sposób powstał Wielki Rezerwat Siuksów. Dokument zapewniał m.in.: “Żadna biała osoba czy osoby nie mają prawa do osiedlania się lub zajmowania jakiejkolwiek części tego terytorium, jak również przekraczania jego granic bez zgody Indian”.
Doprawdy trudno uznać, że to co działo się w następnych latach na ziemiach Siuksów, odbywało się za ich przyzwoleniem. W 1870 roku zaczęto budować linię kolejową na zachód od Czarnych Wzgórz. Na tychże Czarnych Wzgórzach wkrótce znaleziono złoto i na tereny rezerwatu wtargnęli rozgorączkowani Biali. Było ich coraz więcej. Indianie dalecy byli od tolerowania tego najazdu i niekiedy napadali na przybyszów.
W lipcu 1874 roku Amerykanie zorganizowało pierwszą wojskową ekspedycję. Siódmą Brygadą Kawalerii w sile ponad 1000 żołnierzy dowodził generał George Armstrong Custer. Długi sznur okrytych białym płótnem wozów wojskowych znaczył szlak prowadzący wprost na Paha Sapa (Tak nazywali Siuksowie Czarne Wzgórza, które uznawali za ziemię świętą). Indianie byli wzburzeni, lecz nie interweniowali.

Ekspedycja Custera na Czarnych Wzgórzach (1874 r.)

Różnie się mówi o zadaniach ekspedycji Custera. Trudno dziś wskazać, które motywy brały wówczas górę. Jedno jest pewne – każdy chciał na tej wyprawie ubić swój własny interes.
Oficjalnie miała ona uporządkować coraz bardziej niejasną sytuację, a nawet powstrzymać białych osadników i poszukiwaczy złota od wkraczania na tereny indiańskie. Na ile jednak szczere były słowa prezydenta Ulissesa Granta, który kreował się na zwolennika humanitarnej i pokojowej polityki wobec Indian?: “Chcę zapobiec inwazji tej krainy przez intruzów, tak długo, jak zapewniają to Indianom prawo i traktaty”.
Skądinąd wiadomo, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. To, co miało służyć zapobieżeniu inwazji, samo stało się inwazją. Żołnierze Custera znaleźli nowe pokłady złota i wieść o tym rozeszła się po całym kraju, wzniecając ogromną ekscytację na nieznaną dotąd skalę. Rozpętała się prawdziwa histeria, ludzi ogarnęło szaleństwo kolejnej gorączki złota. Szlakiem przetartym przez Custera zaczęły w kierunku Czarnych Wzgórz ciągnąć złaknione bogactwa hordy. Podnieceni Biali zaczęli tę drogę nazywać “Szlakiem Wolności”. Indianie mieli na jej określenie bardziej trafną ich zdaniem nazwę: “Droga Złodziei “.
W 1874 roku na Czarnych Wzgórzach było już około 15 tysięcy Białych. Wojsko dość nieśmiało próbowało interweniować. Na nic się to zdało. Ci, których usunięto, za kilka dni wracali w to samo miejsce. W stosunku do gwałcicieli umowy nie wyciągano żadnych konsekwencji. Wreszcie Grant wydał dyskretne polecenie, by ignorować te fale najeźdźców.

TARGI

Indianie na gwałt zareagowali różnie. Choć wszyscy sprzeciwiali się mu całą duszą – wszak w sposób haniebny odbierano im drogocenne Paha Sapa, święte ziemie, które stanowiły też dla nich zasobnik żywności – to wielu z nich uznało, że sytuacja jest bez wyjścia. Przy czym uważali, że jeśli już mają odstąpić Czarne Wzgórza, to niech się to stanie jak największym dla Białych kosztem.
Kilkanaście tysięcy Siuksów zebrało się u stóp Czarnych Wzgórz, by wynegocjować warunki nowej umowy ze specjalną komisją senacką, jaka przybyła z Waszyngtonu. Amerykanie gotowi byli wynająć Czarne Wzgórza, ewentualnie zapłacić za nie 6 mln. dolarów. W imieniu Indian mieli wystąpić cieszący się wśród nich wielkim poważaniem wodzowie – Czerwona Chmura oraz Nakrapiany Ogon ze szczepu Siuksów Brule. To właśnie dzięki ich ostremu protestowi skierowanemu do Wielkiego Ojca (tak Indianie nazywali Indianie prezydenta) przeciw inwazji Białych, przybyła na Czarne Wzgórza delegacja rządowa.
Zanim jednak doszło do pierwszej debaty, wszyscy otrzymali wymowne ostrzeżenie. Do obozowiska wtargnął bowiem Mały Wielki Człowiek na czele trzystu wymalowanych w barwy wojenne wojowników. Wzniecając tumult i wymachując strzelbą rzucił gotującym się do ugody wodzom wyzwanie: “Zabiję tego, kto pierwszy zacznie mówić o sprzedaniu Paha Sapa!”. Po czym odjechał, zostawiając za sobą tumany kurzu.
Przypomniało to wszystkim o tych niepokornych Indianach, których wysłannikiem był właśnie Mały Wielki Człowiek. Odmawiali oni zamknięcia w rezerwatach, nie odbierali w agencji racji i przydziałów, odmówili hańbiącego ich zdaniem życia “na garnuszku” Białych. Nie chcieli być żebrakami i zniżać się do brania jałmużny. Takich Indian było około 3 – 4 tysiące, głównie Siuksów, choć przyłączyli się do nich również Czejenowie. Przez swoich zwani byli “wolnymi”, przez Białych “wrogimi”, “dzikimi” lub – nieco bardziej przychylnie – Indianami “nie-traktatowymi”. Było wśród nich wielu wodzów, jednak najsłynniejszymi z nich byli Szalony Koń i Siedzący Byk. Ten ostatni wykrzyczał kiedyś prosto w twarz ugodowcom: “Spójrzcie na mnie! Czy jestem biedny? Biali mogą mnie w końcu dostać, ale do tego czasu mogę zażywać słodkiej wolności. Jesteście głupcami robiąc z siebie niewolników za kawałek tłustego boczku, parę sucharów, trochę cukru i kawy”.

Wojownicy indiańscy

Mimo ostrzeżeń Małego Wielkiego Człowieka, w obozowisku na Czarnych Wzgórzach zaczęły się targi. Trwały wiele dni. Indiańskie wymagania rosły, cierpliwość członków komisji malała. W końcu doszło do zerwania rozmów. Wysłannicy z Waszyngtonu uznali żądania Indian za nierealne do spełnienia. Niektórzy zasugerowali, by postawić Czerwonoskórych przed faktem dokonanym, z góry narzucając im określoną cenę i warunki.
Następne miesiące przyniosły szereg zarządzeń wojskowych i administracyjnych, które już wkrótce okazały się brzemienne w skutkach.

Ograniczono, a w niektórych wypadkach zatrzymano, pomoc dla Indian, dopóki ci nie “zmiękną”. Było to szczególnie dotkliwe i perfidne, gdyż większość z nich od dawna była już uzależniona od przydziałów rządowych. Jednym słowem, zastosowano politykę “poddaj się lub głoduj”, która zresztą najbardziej uderzała w Indian “pokojowych”. Ci niepokorni dalej czuli się panami prerii.
Inspektorzy agencyjni zaczęli słać do władz wojskowych depesze o konieczności zbrojnej interwencji, unieszkodliwienia “niecywilizowanych dzikusów”, którzy zagrażają życiu i własności osiedleńców na Czarnych Wzgórzach i w innych rejonach położonych na terytoriach Dakoty, Montany i Wyoming.
I wreszcie pokazano Indianom gwóźdź do trumny, w której na zawsze miała być pogrzebana ich wolność. W grudniu 1875 roku wydano zarządzenie, by do końca stycznia następnego roku wszyscy Indianie zaraportowali się w swych agencjach. Ci, którzy tego nie usłuchają, będą traktowani jako wrogowie i do poskromienia tych buntowników wysłane zostanie wojsko.

KLESZCZE

Indianie nie mieli w zwyczaju wędrowania po prerii w środku zimy. Tym bardziej nie zamierzali dobrowolnie robić z siebie więźniów i skazywać na mizerię w agencjach. Wszyscy wiedzieli, że wyegzekwowanie tego rozporządzenie jest nierealne. Nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że Indianie zgłoszą się potulnie do niewoli. Był to właściwie pretekst do siłowej pacyfikacji Indian. Zarządzenie było równoznaczne z wypowiedzeniem im wojny.
Już na początku lutego 1876 roku z chicagowskiej kwatery generała Sheridana przekazano stacjonującym na Zachodzie wojskom odpowiednie rozkazy. Zawarty w nich plan był prosty. Przeciwko obozującym gdzieś między górami Bighorn a Czarnymi Wzgórzami Siuksom i Czejenom, wysłane zostaną trzy kolumny wojska, by otoczyć i zapobiec ucieczce Indian. Każda ma wyruszyć z innego miejsca: od strony południowej, z fortu Fetterman ruszy liczący ponad 1000 żołnierzy oddział dowodzony przez generała Georga Crooka; od zachodu, wyruszając z fortu Ellis w środkowej Montanie, zaatakować ma pułkownik John Gibbon z siłą 400 żołnierzy, i wreszcie z fortu Abraham Lincoln leżącego nad Missouri (dzisiaj Bismarck w Dakocie Północnej) wysłana zostanie licząca 650 żołnierzy Siódma Brygada Kawalerii pod dowództwem generała Alfreda Terry’ego, która przyprzeć ma Indian od wschodu. Tak więc, przebywający gdzieś w dolinach rzek Powder, Rosebud i Bighorn Siuksowie i Czejeni, wzięci zostaną w trójpalczaste kleszcze Armii. Kawalerzyści mają być wspomagani przez Szoszonów i Crow, wojowników z plemion wrogich Siuksom, rywalizujących z nimi o tereny łowieckie.
Jak się okazało, nawet wojsko pod rozkazem nie mogło się pozbierać i wyruszyć w drogę w zimie. Dopiero w maju i z początkiem czerwca oddziały te opuściły forty.
Niewielu żołnierzy zdawało sobie sprawę z tego, co ich czeka. A czekały ich największe siły zjednoczonych Indian, jakie kiedykolwiek w historii przeciwstawiły się amerykańskiej armii. Wokół Szalonego Konia, Siedzącego Byka i innych wodzów zgromadzili się wojownicy, którzy mieli już znaczne doświadczenie w walce z Białymi. Poza tym, znaczna ich część była teraz lepiej uzbrojona. Indianie, utrzymując dobre stosunki z handlarzami skórą i futerkami, dysponowali nowoczesnymi karabinami i znacznymi zasobami amunicji. Byli też niezrównanymi jeźdźcami, zdeterminowani i szaleni w walce. Uważali, że walczą w świętej sprawie, sprawiedliwość i duchy są po ich stronie. Większa niż zazwyczaj była też konsolidacja międzyplemienna, zwiększająca szansę na lepsze porozumienie na wypadek walki.

Generał Custer na czele swojego oddziału wkracza na Terytorium Dakoty

*

ATAK  MARTWYCH  ŻOŁNIERZY

Siuksowie i Czejeni każdego lata zbierali się na preriach na narady i wspólne polowania na bizony. W tym roku były to jednak spotkania szczególne, zważywszy na zaistniałą sytuację i zagrożenie ze strony wojska. Pod koniec maja indiańscy zwiadowcy roznieśli wśród wszystkich szczepów wieści o nadciągających od południa niebieskich żołnierzach. Indianie, którzy nie dążyli do walki, zbytnio się owych wieści nie zlękli. Postanowili jednak bardziej niż zazwyczaj zewrzeć swoje siły. Na przełomie maja i czerwca ich wspólne obozowisko liczyło już ponad pół tysiąca tepee, blisko 5 tysięcy ludzi, w tym tysiąc wojowników. Co kilka dni przenoszono je coraz bardziej na zachód, podążając za stadami bizonów i szukając nowych pastwisk dla koni, których Indianie mieli tysiące. W drodze znad rzeki Powder do potoku Rosebud, nad którym rozbito obóz z początkiem czerwca, dołączyło do grupy jeszcze wielu Indian z dalszych stron. Byli wśród nich Czejeni oraz różne szczepy Siuksów – Oglala (Teton), Brule, Sans Arc, Hunkpapa, Minneconjou i Czarne Stopy. Wszyscy wodzowie postanowili stawić czoło nadciągającemu wojsku, jednak Siedzący Byk, który cieszył się wśród nich największym posłuchem odradzał, by Indianie zaatakowali pierwsi

Jako że była to pora corocznego Tańca Słońca, Siedzący Byk przystąpił do obrzędów, których celem było uzyskanie wizji. Ta miała być wskazówką i przepowiednią przyszłości. Aby wpaść w trans, Siedzący Byk pozwolił zadać sobie ponad 100 krwawych ran, tańczył i modlił się przez kilka dni, patrząc w słońce. Na trzeci dzień ogłosił wszem i wobec treść wizji, jaką go obdarzyły duchy. Ujrzał w niej coś, co przypominało szarańczę polnych koników. Byli to galopujący ze wzgórza żołnierze. Z początku wydawało się mu, że atakują oni indiańską wioskę, jednak po chwili okazało się, że zjeżdżają oni ze wzgórza głową w dół, do góry nogami (i kopytami). Wszyscy byli martwi. Wyjawiwszy to, Siedzący Byk upadł wyczerpany na ziemię.
Wizja sprawiła, że przez obóz przebiegł dreszcz radości. Dla Indian bowiem była to oczywista  zapowiedź klęski bladych twarzy, którzy wtargnęli na ich ziemie tylko po to, by ponieść śmierć.

Kto pierwszy?

W tym samym czasie w dolinę Rosebud  wkroczył oddział generała Crooka. Pierwsi z Siuksami i Czejenami starli się towarzyszący wojsku Szoszoni i Crow. Wkrótce do walki wciągnięci zostali także żołnierze. Bitwa trwała niemal przez cały dzień. Po stronie Siuksów wyróżnił się zwłaszcza Szalony Koń, znany z kilku wcześniejszych potyczek z Długimi Nożami, w których ujawnił się jego talent indiańskiego taktyka. Amerykanie stracili 10 żołnierzy, Indianie doliczyli się 30 zabitych wojowników.
Generał Crook uznał tę bitwę za swoje zwycięstwo, gdyż to on został na polu walki, a wycofali się jego wrogowie. W konsekwencji jednak starcie pod Rosebud w dniu 17 czerwca uznać można za sukces Siuksów i Czejenów. Ich postawa, determinacja i skuteczność walki uświadomiły generałowi wielkość wojowniczego potencjału Indian i w konsekwencji pomieszały mu szyki. Generał doszedł do wniosku, że musi poczekać na posiłki i zarządził odwrót. Tym samym oddział, którym dowodził, zniknął praktycznie z wojennej areny, przynajmniej na jakiś czas. Indianie, jak by na to nie patrzeć, wyeliminowali tym samym z gry najsilniejszą z trzech kolumn wysłanych do rozprawy z nimi.
Po tym wydarzeniu Indianie skierowali się w dalszą drogę na zachód. W dolinie rzeki Little Bighorn, którą nazywali ziemią Śliskiej Trawy (Greasy Grass) rozłożyli się obozem, jakiego jeszcze nikt na preriach nie widział. Trudno było wszystkich zliczyć, jednak sądzono, że obóz w ciągu niespełna tygodnia rozrósł się dwukrotnie. Złożony był teraz z nie mniej jak 10 tysięcy osób, w tym od 2 do 3 tysięcy wojowników. Nieopodal pasło się ponad 20 tysięcy koni.
Wodzowie domyślali się, że ostatnia bitwa nie była jeszcze tym, co objawiło się w wizji Siedzącemu Bykowi. Nie przypuszczali jednak, że jego proroctwo spełni się tak szybko.

MÓZG  NA  TWARZY

W międzyczasie Gibbon ze swoimi ludźmi zapędził się bez sensu i za daleko na wschód, gdzie połączył się z oddziałem Terry’ego, w którym znajdował się również Custer. Wszyscy zawrócili na zachód, podążając już razem w górę rzeki Yellowstone. W miejscu gdzie łączy się z nią rzeka Rosebud, generał Terry, który był zwierzchnikiem obu kolumn, zarządził ich rozłączenie. Siódma Brygada Kawalerii miała podążyć na południe w górę Rosebud. Dowództwo tego oddziału powierzył Terry Custerowi, który tylko na to czekał. Wraz z Gibbonem i resztą wojska zaczął się natomiast  poruszać dalej na zachód, w górę Yellowstone, by odbić później na południe tam, gdzie Yellowstone łączy się z rzeką Bighorn.
Podział wojska nastąpił 21 czerwca. Planowano, że za 5 dni oba oddziały się spotkają, otaczając jednocześnie Indian. Na odchodne Gibbon rzucił Custerowi: “Nie bądź zachłanny Custer, poczekaj na nas”. Ten odparł dwuznacznie: “Nie, nie będę”.
Nikt z nich nie wiedział o potyczce pod Rosebud i o odwrocie Crooka; nikt nie miał pojęcia, w jakiej sile zebrali się Indianie, ani gdzie się dokładnie znajdują.

Generał Custer ze swoimi zwiadowcami (Krwawy Nóż wskazuje palcem na mapę)

Custer, nie wiadomo dlaczego, zwlekał jeden dzień z wymarszem. Za to później narzucił mordercze tempo. Za dwa dni jego indiańscy zwiadowcy rekrutujący się z plemion Arikarów i Crow, donieśli mu o odkryciu śladów indiańskiego szlaku i ostrzegli, że Siuksów jest wystarczająco wielu, by mogli walczyć przez trzy dni. “Jest ich więcej, niż Żołnierze mają przy sobie kul” – stwierdził Krwawy Nóż.
Custer nie przejął się tym zbytnio. Palił się do walki i mimo wyczerpania żołnierzy, postanowił zaatakować. Aby szybciej dopaść “czerwonych dzikusów”, zarządził marsz na skróty. Podążył ze swoimi 11 kompaniami na zachód, kierując się wprost na obóz Siuksów i Czejenów rozłożony nad rzeką Little Bighorn.
Następnego dnia rano, czyli 25 czerwca, ludzie Custera dostrzegli ze wzgórza część obozowiska, które w całości znajdowało się po drugiej, zachodniej  stronie rzeki. Nie wiedzieli, że rozciąga się ono na długości aż trzech mil.
Każda z komend, jakie wtedy wydał generał Custer, okazała się wkrótce wielką pomyłką, mimo że daje się usprawiedliwić, jeśli weźmiemy pod uwagę ówczesną świadomość Custera i jego dotychczasowe wojenne doświadczenia. Otóż rozbił on brygadę na trzy oddziały. Kapitanowi Frederickowi Benteen polecił, by wraz z trzema kompaniami liczącymi 125 żołnierzy, odbił na południe, spenetrował teren i ewentualnie zatrzymał Indian, którzy mogą w tamtym kierunku uciekać. Zaraz po odprawie Benteena Amerykanie dostrzegli grupę kilkudziesięciu wojowników i Custer skierował w pogoń za nimi następne trzy kompanie (140 ludzi) pod dowództwem majora Marcusa Reno. Żadnemu z tych oficerów nie zdradził bynajmniej swoich planów ataku na obóz. Zarówno Benteen, jak i Reno skazani zostali na działanie na oślep.
Custerowi zostało ponad 200 kawalerzystów. Pogalopował z nimi wzdłuż rzeki, na północ, mając po lewej stronie obóz położony na przeciwległym brzegu. Do dzisiaj nie jest jasne, dlaczego Custer zapędził się aż tak daleko, choć z perspektywy czasu możemy się dziś domyślać jego intencji.

Musimy mieć na uwadze, że George Custer nie bał się walki z Indianami, ale tego, że mu się oni wymkną. Prawdopodobnie, dzieląc brygadę chciał otoczyć obóz z trzech stron. Od południa zamknąłby Siuksom odwrót Benteen, gdzieś w centrum dałby się im we znaki Reno, natomiast sam zaatakowałby od północy.

Tymczasem major Reno z ponad setką ludzi przekroczył rzekę i znalazł się na południowym krańcu obozu. Indianie byli zaskoczeni, nie wierząc, że Biali z tak znikomą w końcu siłą odważyli się zaatakować tak wielkie zgromadzenie. Szybko się jednak pozbierali i wśród gradu trzepoczących o płótno tepee kul chwycili za strzelby, łuki, lance i toporki.  Już wkrótce to oni byli w natarciu, zmuszając majora i jego ludzi do odwrotu. Reno polecił wycofać się pod osłonę małego zagajnika drzew. To właśnie tam doszło do incydentu, który zupełnie wytrącił z równowagi majora. Kiedy wśród bitewnego zamieszania stał on obok Krwawego Noża, kula trafiła Arikarę w czoło, rozbryzgując krew i mózg na twarzy Reno. Wówczas zaczęła się bezładna ucieczka żołnierzy przez rzekę, w kierunku znajdującego się po drugiej stronie wody wzgórza. Prawie jedna trzecia oddziału została wybita przez Indian. Kiedy żołnierze umocnili nieco swe pozycje na wzgórzu, pojawił się z kawalerią Benteen, który przejął praktycznie dowództwo, z uwagi na szok w jakim się znalazł Reno. Nikt nie wiedział, co się dzieje z pięcioma kompaniami Custera. Kawalerzyści na wzgórzu znaleźli się pod ciągłym oblężeniem aż do następnego dnia. Nie byli w stanie zmienić swojej pozycji. Dopiero gdy Indianie zniknęli, zeszli ze wzgórza i idąc wzdłuż rzeki, po kliku milach natknęli się na to, co zostało z Custera i jego 209 żołnierzy.

Jedna z wielu artystycznych wersji ostatniej walki Custera (H. Steinegger, „General Custer’s death struggle”)

*

Nie przeżył nikt. Spuchnięte od upału, pokiereszowane ciała leżały rozrzucone bezładnie na zboczach wzgórz. Większość z nich była oskalpowana, niektórym odrąbano dłonie lub stopy. Zwłoki były zmasakrowane. Trudno było jednak rozpoznać, które rany były zadane w czasie starcia, które zaś pochodziły od siekier i noży Indianek. Te bowiem zajęły się żołnierzami po bitwie. Trupy wydzielały odór tak niemiłosierny, że ludzie wymiotowali w czasie urządzania im pochówku.
Nie wiadomo dokładnie jak doszło do tego unicestwienia. W rekonstrukcji wydarzeń musimy się opierać albo na domysłach, albo na relacjach Indian. A nie wszystkie z nich są wiarygodne.
Najprawdopodobniej kawaleria Custera nie przekroczyła rzeki, a została zaatakowana na jej wschodnim brzegu i to aż z trzech kierunków. Z obozu na drugą stronę rzeki przedostało się około tysiąca wojowników i to oni uderzyli pierwsi. Kompanie kawalerii rozciągnięte wzdłuż zboczy nie były w stanie się obronić. Indianie mieli przewagę liczebną, dysponowali też nie gorszymi karabinami. Żołnierze ostrzeliwali się zawzięcie, jednak ze względu na zmęczenie i brak wprawy (ponad połowa rekrutów nigdy dotąd nie brała udziału w walce), skuteczność ich ognia była niewielka. Prawdopodobnie nie minęło pół godziny, a wszyscy z nich wyzionęli ducha. Pole usłane było stosami trupów żołnierzy i ich koni.
Dwa dni po tej krwawej jatce, na miejsce bitwy przybył oddział Gibbona i Terry’ego. Czekał ich widok, który wielu z nich będzie prześladował do końca życia. Indian oczywiście już nie zastali. Odeszli oni na zachód, kierując się w stronę gór Bighorn. Po tygodniu podzielili swe siły i poszczególne grupy udały się w różne rejony prerii.

George Armstrong Custer

CZY  CUSTER  BYŁ  SZALONY ?

Podobnie jak to się dzieje z każdym ważnym wydarzeniem w historii, również i bitwa pod Little Bighorn, będąca największą klęską zadaną przez Indian armii amerykańskiej, obrosła w mity i legendy, spod których trzeba wygrzebywać prawdę, oddzielać ziarna faktów od plew fikcji. Ważna okazuje się perspektywa widzenia i zabarwienie emocjonalne, z jakim podchodzi się do tej bitwy. A emocje ciągle są gorące.
Ponawiane są np. próby rehabilitacji Custera, z którego uczyniono zresztą najbardziej chyba rozdęty symbol amerykańskiego dowódcy “pogranicza”. Jednak co ma on symbolizować – do końca nie wiadomo. Najprawdopodobniej, gdyby nie zginął nad Little Bighorn, a jego oddział nie został tam wycięty w pień, nikt by się nim dzisiaj zbytnio nie zajmował.
George Armstrong Custer był niewątpliwie chojrakiem, tyle że w tamtym czasie na Dzikim Zachodzie roiło się od chojraków. Była to właściwie norma.
Czy był szalony?
To prawda, miał pewne cechy mitomana, ale był dość inteligentny i umiał się wyrazić; cechowała go brawura, złakniony był poklasku, jednak jego zachowanie nad Little Bighorn nie było tak wariackie, jak to głoszą jego krytycy. To fakt, że popełnił szereg błędów, lecz mimo wszystko były one w granicach rozsądku i dają się dziś wyjaśnić racjonalnie. Uważa się, że mając nawet przeciw sobie 2 tysiące walczących Indian, mógłby znad Little Bighorn wyjść obronną ręką, gdyby miał lepszych kawalerzystów i inaczej nimi pokierował .

Kardynalną, krytyczną pomyłką Custera było jednak zlekceważenie siły i możliwości Indian oraz brak jasności i koordynacji działań. Nie mieściło się mu w głowie, że to Indianie będą tymi, którzy zaatakują pierwsi. Poza tym, jego szczęście i niesłychane poczucie pewności siebie, stały się już przysłowiowe. W Montanie czekać go miała tylko sława i chwała. Odegrałby się tym samym swoim wrogom w Waszyngtonie, którzy ostatnio tyle mu krwi napsuli. Zapewne też zwycięstwo ułatwiłoby mu drogę do prezydentury, gdyby zdecydował się startować w wyborach. Bowiem ambicje 36-letni Custer miał wcale wysokie, jak na najgorszego w swoim roczniku absolwenta Akademii w West Point.
Custer był ciężkim egotykiem, “twardą dupą”, jak go nazywali żołnierze, mylił się często, w wojsku stosował nepotyzm, ale wariatem nie był.

Klęska Amerykanów nad Little Bighorn zbiegła się niemal dokładnie z setną rocznicą ogłoszenia Deklaracji Niepodległości. Tym bardziej gorzki był to orzech do zgryzienia. Debatom nad przyczynami tej fatalnej porażki do dzisiaj nie ma końca. Podaje się szereg powodów, które ją spowodowały, wskazując najczęściej na przeważające siły Indian, marne wyszkolenie i wyczerpanie żołnierzy, zlekceważenie przez Custera rozkazów zwierzchników i ostrzeżeń indiańskich zwiadowców; osłabiający siły podział kawalerii; napięcie i zawiść panujące między oficerami, a nawet spisek… Militarni eksperci dorzucają jeszcze “słabą dyscyplinę ognia”, wynikającą z załamania się “dowódczej kontroli”.
A przeznaczenie? Przecież objawiło się w wizji Siedzącego Byka.

Sitting Bull

KONIEC  WIELKICH  WODZÓW

W porównaniu z 263 zabitymi żołnierzami, indiańskie ofiary nie były liczne. Jeśli wierzyć Indianom, zginęło około 35 Siuksów i Czejenów.
Tak naprawdę, wbrew krążącym romantyczno-sensacyjnym mitom, Indianami w bitwie nie dowodził Siedzący Byk, który w ogóle nie brał udziału w walce, ze względu na rany zadane sobie podczas Tańca Słońca w dolinie Rosebud. Nie był więc tym, usuniętym z West Point “Czerwonym Napoleonem”, który rozgromił – rzecz niesłychana! – białych generałów. Także Szalony Koń nie kierował całością sił indiańskich. W zaistniałej sytuacji, w całym tym zaskoczeniu, nie było po prostu takiej możliwości. Indianie mieli inny sposób walki niż Biali, walczyli bardziej instynktownie, spontanicznie. Co nie znaczy gorzej – w niektórych przypadkach działało to na ich korzyść. Szalony Koń był być może taktykiem, ale nie w tej bitwie.

Kiedy wiadomość o tym, co się stało nad Little Bighorn dotarła na wschód, niedowierzanie Amerykanów mieszało się z wściekłością władz wojskowych. Na Indian spadły ciężkie represje. Na Zachód wysłano dodatkowe ilości wojska. Terry i Crook w sierpniu dysponowali już kawalerią w sile 3 i pół tysiąca ludzi. Zaczęła się pogoń za rozproszonymi po prerii grupami Indian. Jednak efekty tej letniej kampanii były raczej nikłe. Bardziej skuteczne było działanie wojska w zimie. Siły Indian powoli się wyczerpywały. Na preriach prawie w ogóle nie było już bizonów. Dodatkowym ciosem dla tych niepokornych było zaciąganie się ich współplemieńców pod gwiaździsty sztandar. Widok Indian w niebieskich mundurach demoralizował najbardziej.
Najdłużej i z największą determinacją opierały się grupy Siedzącego Byka i Szalonego Konia. Jednakże, nawet ten ostatni, zdecydował się w końcu na poddać i przyprowadził w maju 1877 roku półtora tysiąca swoich ludzi do agencji Czerwonej Chmury w Wyoming. Cztery miesiące później już nie żył, przebity bagnetem w forcie  Robinson, w którym chcieli go uwięzić Biali, kiedy rozeszły się pogłoski, że planuje on kolejne powstanie Siuksów.
Siedzący Byk schronił się w Kanadzie. Przebywał tam cztery lata, by w końcu powrócić na teren Stanów Zjednoczonych, gdzie natychmiast został aresztowany. Dwa lata traktowano go jak więźnia, później osadzono w rezerwacie Standing Rock na Terytorium Dakoty. Zastrzeliła go w grudniu 1890 roku indiańska policja podczas próby aresztowania w związku z niepokojami wywołanymi przez kult Tańca Ducha. Ale to już inna historia.
Taki był koniec wielkich indiańskich wodzów, których wielkość wszak na nic się zdała w obliczu nadciągającej machiny cywilizacyjnej Białych.

KONIEC

Dzisiejszy widok pola bitwy nad Little Bighorn

*

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

*