MĘŻCZYZNA ZAKRĘCONY – „SPADKOBIERCY”, „J. EDGAR”, „WSTYD”, „SZPIEG”

*

ZAKRĘCENIE RODZINNE: „SPADKOBIERCY” („The Descendants”, reż. Alexander Payne)

Znakomity średni film. Może to trochę niezręcznie brzmi, ale tak jest: jeśli zaakceptujemy przeciętność tego filmu, to w pełni możemy cieszyć się jego świetnością.
Skąd się bierze ten paradoks? Czyżby stąd, że scenariusz filmu jest taki sobie (równie dobrym mogą się pochwalić niektóre sitcomy), zaś jego wykonanie bez mała rewelacyjne? Tu chodzi mi zarówno o reżyserię Alexandra Payne’a (pamiętamy jego świetne „Sideways”, prawda?), jak i o aktorstwo – przede wszystkim George’a Clooney (Matt), jak i grającej jego (filmową) córkę Shailene Woodley.
Moja wielka przychylność dla tego filmu, (dzięki której nie chce mi się nawet wytykać mu jego wad) bierze się po prostu stąd, że potrafił on oddziałać bardzo skutecznie na moje emocje (o łzach wzruszenia jakby nie wypada mi tu pisać, ale o śmiechu… dlaczego nie?) Innymi słowy, „Spadkobiercy” zdołali poruszyć we mnie jakiś sentymentalny nerw (widocznie jeszcze całkiem się on we mnie nie wypalił). I to na tyle mocno, że nie muszę się tego chyba wstydzić… czego dowodem te oto słowa.

Zakręcony nr 1: George Clooney w "Spadkobiercach"

Akcja „Spadkobierców” rozgrywa się na Hawajach. I to jest ważne. Bo Payne jedzie śmiało po bandzie demitologizując rajską mityczną wersję Hawajów, jaka zagnieździła się w masowej wyobraźni całego świata, co najmniej od czasu, kiedy Elvis Presley zawodził grając na ukulele otoczony haremem egzotycznych piękności, ubrany w nieśmiertelną koszulę w hibiskusy i z wianuszkiem kwiatów lei na szyi. To, przed czym będzie chciał uciec reżyser pokazując nam na ekranie „rajskie wyspy”, dość obcesowo dociera do nas już w początkowym monologu jaki serwuje wszystkim widzom Matt, obwieszczając: „Paradise? Paradise can go fuck itself!”.
No właśnie, czy w raju mogą być bezdomni (ilustracja: bezdomni na Waikiki), czy w raju może kogoś boleć ząb, albo jeszcze gorzej – czy można w raju umierać w męczarniach na raka? Dalej: czy w raju człowiek się starzeje? Czy może mieć Alzheimera? Czy może ulec potwornemu wypadkowi i teraz zdychać pod kroplówką?
Raj? Jaki raj? Wal się, taki raju!

Z pewnością Hawaje nie są rajem dla Matta i jego rodziny. Żona miała właśnie wypadek na motorówce i leży od kilku tygodni w śpiączce – raczej bez nadziei na przebudzenie; jego 17-letnia córka pije i puszcza się z dużo od niej starszymi facetami; zaś młodsza, 10-letnia, pokazuje mu środkowy palec i rozprawia w internecie o seksie ze swoimi rówieśnikami. Na dodatek – jak by tego wszystkiego było mało – Matt dowiaduje się, że będąca w komie żona go zdradzała, i to w ich własnym małżeńskim łożu.
Ładny mi raj! Go fuck itself!

Nic dziwnego, że Matt jest tym wszystkim przybity – co tylko otwiera przed Georgem Clooney całe bogactwo możliwości zaprezentowania nam swojej wysokiej aktorskiej klasy. I to nie tylko w scenach wymagających od niego odegrania wściekłości, cierpienia, czy konfuzji (bo wszystko to – zważywszy na dramatyczne okoliczności w jakich się on znalazł – rozumie się samo przez się); ale i wtedy, kiedy wymaga się od niego ukazania komizmu – i to zarówno sytuacyjnego, jak i odnoszącego się do samej postaci Matta. G. C. nie boi się zagrać jak błazen i mięczak. Jednym słowem: Clooney rules! (czyli właściwie dwoma).

Najprawdopodobniej „Spadkobiercy” nie zapiszą się w historii kina jako dzieło wybitne (zresztą, wcale nie mają takiego obowiązku – ani chyba nawet ambicji), lecz z pewnością dostarczą wzruszeń tysiącom widzów na całym świecie, wzmacniając przy tym ich respekt dla tzw. „wartości rodzinnych”, które (mimo ultra-liberalnych prób podminowania i ośmieszenie tychże przez różnych takich „wyzwolonych”) nadal siedzą w ludziach, i to nie tylko w zadeklarowanych tradycjonalistach i konwencjonałach.
A oprócz tego: mogą sporo namieszać przy tegorocznym rozdawaniu Oscarów.

ZAKRĘCENIE POLITYCZNE: „J. EDGAR” (reż. Clint Eastwood)

Odtwórca „Brudnego Harry’ego”, a zarazem reżyser „J. Edgara” (Clint Eastwood) wraz ze scenarzystą „Milka” (Dustin Lance Black) oraz jednym z najpopularniejszych aktorów współczesnych (Leonardo DiCaprio) biorą się za biografię twórcy „niezatapialnego” szefa najbardziej sprawnego (swego czasu) biura śledczego (FBI) na świecie (J. Edgar Hoover).
Czy to wszystko gwarantowało powstanie filmu, który rzuciłby wszystkich na kolana? Czy też może stwarzało ryzyko nakręcenia jakiejś mało strawnej, hollywoodzkiej kaszany?
Cóż, sukcesu nie gwarantowało: bowiem w Hollywood nic nie jest pewne – nawet śmierć (wszak gwiazdy żyją wiecznie) i podatki, (przed którymi wytwórnie filmowe migają się jak mogą).
I ryzyko stwarzało: Eastwood, Black, DiCaprio i Hoover… – trudno sobie wyobrazić bardziej niespolegliwe wobec siebie ludzkie typy.
Ale było obietnicą czegoś ciekawego i kontrowersyjnego, co przykuje uwagę widza.
I tak się stało. Bo w rezultacie otrzymaliśmy obraz, który zaliczyć można do najbardziej solidnych, perfekcyjnych, ale i nieodrodnych hollywoodzkich produkcji – cokolwiek dobrego, czy też złego by to nie oznaczało.
Ostatecznie jednak: „J. Edgar” to przede wszystkim Hollywood, a dopiero później historia.

Zakręcony nr 2: Leonardo DiCaprio w "J. Edgar"

Pamiętając o tym wszystkim (a właściwie: nie pamiętając), film Eastwooda oglądało mi się świetnie. Pochłonął mnie tak, że nie nudziłem się na nim ani minuty. I stało się nawet tak, że moja percepcja wyszła ponad doświadczenie czystej rozrywki, ponieważ „J. Edgar” sprowokował mnie do refleksji na temat źródeł amerykańskiej obsesji inwigilacji i kontroli wszystkich i wszystkiego, permanentnego ulegania syndromowi oblężonej twierdzy (mimo deklarowanego otwarcia się na cały świat), znaczenia amerykańskiego patriotyzmu, (który nieodmiennie wiąże się z ludzkim egoizmem), przenikania się ideałów wolnościowych z ograniczaniem wolności jednostki, powiązania polityki z kulisami życia prywatnego… a nawet – last but not the least – przemian obyczajowych amerykańskiego społeczeństwa.

To prawda, że Eastwood, porywając się na (ekranowe) odtworzenie życia jednej z najbardziej kontrowersyjnych postaci w amerykańskiej historii (i to dość drobiazgowego, uwzględniającego całe dorosłe życie Hoovera) oraz umieszczając je w kontekście najważniejszych wydarzeń, jakie kształtowały Amerykę w XX wieku, ryzykował to, że może tego wszystkiego nie połknąć – a razem z nim zadławić się może też i widz. A jeśliby nawet połknął, to mógłby przecież tego nie strawić – też wraz z widzami, którzy by konsumowali jego film w kinie. Na szczęście, mimo że obraz rzeczywiście wydaje się momentami zbyt przeładowany szczegółami, to jednak jego treść przechodzi przez świadomość bardziej uważnego widza dość gładko – bez większych żołądkowo-mózgowych sensacji. Mało tego: zostawia przy tym wrażenie przyjemnego dosytu.

Oczywiście, największy rwetest wśród pracowników dzisiejszej FBI wzbudziło to, że Eastwood (a w zasadzie autora scenariusza Dustin L. Black, który jest „otwartym” gejem), przedstawili szefa najsilniejszej (?) śledczej instytucji świata jako homoseksualistę… co podobno nie jest takie pewne (choć, jak twierdzi Black, dowodów na to, że Hoover był hetero nie ma praktycznie żadnych, natomiast faktów świadczących o tym, że jednak mógł być gejem, jest całkiem sporo). Lecz podobno, kontestującym filmowy wizerunek Hoovera, nie chodziło o to, że przedstawia się go na ekranie jako geja (takim mógł sobie być), ale o to, że jednak mija się to z prawdą, bo – jak twierdzili – Hoover nigdy w życiu (czy to prywatnym, a zwłaszcza w służbowym) nie pozwoliłby sobie na zachowanie, które kwestionowałoby jego moralną integralność, wiarygodność  i kompetencje jako człowieka pełniącego jedną z najważniejszych funkcji w państwie (a pamiętajmy, że mówimy o czasach, kiedy uznanie kogoś za homoseksualistę oznaczało często kompromitację wykluczającą człowieka z pewnych środowisk – nota bene sam Hoover zakazał zatrudniania homoseksualistów w FBI, nazywając homoseksualizm „wynaturzeniem parszywych zboczeńców”).

Ale to w sumie nieważne. Ważne, że sam film nie traktuje homoseksualizmu jako kompromitację – związek Hoovera z jego długoletnim współpracownikiem ukazany został na ekranie w przychylnym i budzącym sympatię (a nawet wzruszenie… tak, tak, nawet ja się tym wzruszyłem) świetle.

Chociaż, nacisk położony na homoseksualny charakter represji jakiej poddana była psychika Hoovera, (który – kompensując sobie własną seksualną „niekompatybilność” ze społeczeństwem – dążył do władzy nad nim) był moim zdaniem zbyt mocny i co najmniej dwie sceny filmu można było sobie darować. Niemniej jednak osobiste życie Hoovera wydaje się być kluczem do zrozumienia motywów jego działania „w służbie” państwu, także jego antykomunistycznych, czy też anty-anarchistycznych obsesji oraz szukania (na wszelki wypadek) „haka” na co bardziej znaczące persony w amerykańskim życiu publicznym.

Wypada jeszcze na koniec wspomnieć o naprawdę znakomitym (kto wie czy nie najlepszym w jego dotychczasowej karierze) wystąpieniu Leonarda DiCaprio, który mimo zwałów postarzającej go do niepoznaki charakteryzacji, zdołał powołać do ekranowego życia bardzo skomplikowaną postać, nadając jej pełny i ludzki wymiar.

ZAKRĘCENIE SEKSUALNE: „WSTYD” („Shame”, reż. Steve McQueen)

To co daje ci życie, może cię też zabić. To co ci dostarcza największej satysfakcji (a nawet rozkoszy), może także sprawić ci największy ból. W pewnym momencie „Wstydu”, cały ekran wypełnia twarz mężczyzny zniekształcona straszliwym grymasem, z którego bije udręka, poniżenie i cierpienie.
Mężczyzna ten właśnie przeżywa orgazm.

I w tym właściwie mieści się cała esencja filmu Steve’a McQueena. „Wstyd” traktuje bowiem o seksualnym uzależnieniu.

Zakręcony nr 3: Michael Fassbender we "Wstydzie"

Jest coś z archetypicznej prawdy w tym, że wiążemy seks z doświadczeniem śmierci – tak jakby w Naturze ten, co daje życie, musiał być gotowy w tym samym momencie na poświęcenie (w zamian?) życia własnego. (Nie z darma racji np. Francuzi nazywają orgazm „małą śmiercią”.) Ale jest to jednak pewne extremum – coś czego instynkt samozachowawczy nakazuje nam unikać (a czego wydają się być pozbawione samce gatunków, w których panują zwyczaje modliszek).
Tutaj jesteśmy zresztą uwikłani w paradoksalną sprzeczność: indywidualny popęd seksualny wynika z gatunkowego instynktu samozachowawczego, który nie zawsze przecież jest tożsamy z tym pierwszym (czyli przetrwaniem jednostkowym). Stąd pewnie biorą się zachowania mężczyzn, którzy ulegają pożądaniu i postępują wbrew rozsądkowi, co często staje się przyczyną destrukcji ich samych (czy choćby ich dotychczasowego życia). Stają się tylko czymś w rodzaju narzędzia ewolucyjnych sił (podobnie jak partner seksualny modliszki).
Gdzieś w tych wszystkich meandrach instynktu, popędu i nałogowej aberracji zaplątany jest bohater „Wstydu”, manhattański yuppie Brandon Sullivan (Michael Fassbender).

Beaudelaire napisał kiedyś, że seks jest „liryzmem” mas. Nie zawsze. Seks bez erotyki nie jest żadnym „liryzmem” – jest zwierzęcą chucią. Dlatego odarcie seksu z erotyzmu jest pewnym rodzajem kulturowego samobójstwa. Tak, jak stosunek seksualny bez żadnej więzi duchowej pozostawia zazwyczaj za sobą psychiczną pustkę, zagłuszoną tylko chwilowym zaspokojeniem zwierzęcego pożądania – samiec i samica mogą się na chwilę wycofać w swoje genderowe światy, zanurzając się w przynoszącym niejaką ulgę stanie bezmyślności i bezczucia.
Seks Brandonowi nie przynosi jednak żadnej satysfakcji, może jedynie pewien rodzaj chwilowej ulgi. Zamiast tego niesie ze sobą udrękę połączoną z uczuciem odrazy do samego siebie. Dlatego jest on sam – z nikim nie może się na dłużej związać, nikogo nie jest zdolny pokochać. Bo człowiek, który samego siebie nienawidzi, nie jest chyba zdolny do jakiejkolwiek miłości.
Taki właśnie jest Brandon, kolejny mężczyzna „zakręcony”, jeszcze jedna wersja amerykańskiego psychola, który wszakże nie morduje innych (płaci słono prostytutkom za ich usługi seksualne – a może sobie na to pozwolić, bo sporo zarabia) tylko zabija samego siebie… a konkretnie: pustoszy swoje duchowe wnętrze. Wnętrze, które zostało – jak się nam w filmie sugeruje – okaleczone już dawno. Historia zwichnięcia psychiki Brandona sięga bowiem jego dzieciństwa – podobnie jak to się ma w przypadku jego nieszczęsnej siostry (Carrey Mulligan), która idąc za głodem uczucia, uprawia seks z pierwszym lepszym przygodnym mężczyzną okazującym jej zainteresowanie (łudząc się, że jest to zainteresowanie jej całą osobą – a nie tylko tym, co ma ona między nogami).

Film McQueena nie jest jakimś pogłębionym stadium psychiczno-seksualnej dewiacji. Przede wszystkim: tak naprawdę nie poznajemy źródeł tych wszystkich przypadłości bohaterów „Wstydu”. Ale też film nie dostarcza nam wystarczających przesłanek, by wejść głębiej w psychikę występujących postaci i ukazać pełnię ich motywacji i przeżyć. A może właśnie na tym polega alienacja współczesnego człowieka, uwięzionego w sztucznych światach (czy to korporacyjnego biznesu, czy też miejskiej pustyni): jest on w tym wszystkim po prostu pusty, płytki i wydrążony – więc nie ma sensu doszukiwać się w nim jakiejkolwiek głębi?

ZAKRĘCENIE AGENTURALNE: „SZPIEG” („Tinker Tailor Soldier Spy”, reż. Tomas Alfredson)

Z jednej strony mamy sensacyjne, szpanerskie i widowiskowe – czyli „bondowskie” – podejście do globalnej działalności agentów służb specjalnych, a z drugiej strony mamy… „Szpiega”.
Czy to znaczy, że „Szpieg” jest bliższy rzeczywistości szpiegowskiej? Z pozoru tak, ale tak naprawdę to chyba jednak nie bardziej niż „bond” wystylizowany. Bo film Alfredsona to przede wszystkim styl. Ale styl to – jak już ktoś zauważył – człowiek. Może dlatego, właśnie człowiekowi – a konkretnie ludziom, którzy są uwikłani w historię „Szpiega” – poświęca się w tym filmie najwięcej uwagi. Przy czym postacie stworzone po mistrzowsku przez la Carré’a (jak pewnie wszyscy wiedzą: autora słynnej powieści sprzed 40 już lat, która posłużyła tutaj za kanwę scenariusza), z równym mistrzostwem zostały wykreowane na ekranie (w czym zasługa nie tylko reżysera, ale – przede wszystkim jednak – doskonałego aktorstwa).

Zakręcony nr 4: Gary Oldman w "Szpiegu"

Konstrukcja „Szpiega” przypomina mozaikę-labirynt, jest czymś w rodzaju filmowego ekwiwalentu malarskiego impresjonizmu: obrazem, którego piękno można dostrzec dopiero z pewnej perspektywy, jako amalgamat wrażeń i bodźców, które działają nie tylko na nasz zmysł estetyczny, ale i na uczucia oraz myśli. Bo piękno „Szpiega” jest nie tylko formalne. Ono również wynika z tego, co jest w głębi tej formy: a jest tam ludzka treść, jakaś „niezbywalna” prawda o człowieku (i to nie tylko o człowieku szpiegującym).
Nie ukrywam, że ta parabola z odniesieniem do impresjonizmu i mozaikowości obrazu Alfredsona jest mi potrzebna do odparcia ewentualnego zarzutu o nieprzejrzystość, „zagmatwanie”, przeciążenie „Szpiega”… to niezwykłe skomplikowanie szpiegowskiej intrygi, które rzeczywiście wielu widzom utrudniło odbiór (a tym samym zrozumienie) filmu, jeśli nie spowodowało wręcz jego odrzucenie. Muszę przyznać, że i ja nie wszystko mogłem pojąć (zwłaszcza na początku filmu), często gubiłem się w skojarzeniach i domysłach, nie mogłem sklecić do kupy podawanych mi przez narrację faktów, miałem trudności w ogarnięciu sensu, logiki i przyczynowości tego, co działo się na ekranie… Mimo to jednak nie zżymałem się z tego powodu na twórców filmu, co – jak wiem skądinąd – było udziałem tych, którzy oczekiwali, że wszystko zostanie im podane na tacy (jak to się zwykle dzieje w przypadku pierwszego-lepszego sensacyjniaka-średniaka). A tu nie: trzeba było tęgo wysilać mózgownicę, przestawić procesy myślowe na wyższy bieg, zaangażować większą ilość szarych komórek  i połączeń między synapsami.
I co ciekawe, mimo tego mentalnego wysiłku, nie pryskał ów klimat: spowijająca wszystko szaro-stalowo-chmurna aura; mgielne misterium, którym wypełniona była przestrzeń filmowego obrazu.
Tak, zdjęcia w „Szpiegu” są rewelacyjne, ujęcia zaskakujące, montaż wyegzekwowany z ekwilibrystyczną wręcz zręcznością… Wymagało tego choćby okrojenie powieści la Carré’a – to, co Brytyjczycy w 1979 roku pokazali w pięciu ponad godzinnych odcinkach telewizyjnego serialu, Alfredson musiał skompresować do trwającego dwie i pół godziny filmu kinowego. To i tak zakrawa na cud, że całość okazała się w miarę czytelna. Mało tego: w sposób bardzo wierny oddawała charakter i rodzaj la Carré’owego pisarstwa.
No i muzyka… Muzyka w „Szpiegu” jest kapitalna – hipnotyczna, doskonale współtworząca ów nostalgiczno-melancholijny klimat filmu.

Jednak tym, co – oprócz stylu – scalało film Alfredsona najbardziej, to kreacja Gary’ego Oldmana. Jego Smiley to człowiek wycofany wgłąb siebie, zraniony ale nadal mocny, nostalgiczny – ale tą nostalgią gorzką, pełną utajonego cierpienia i totalnego rozczarowania światem (także swoim życiem… o szpiegowskiej degrengoladzie moralnej nie wspominając). Smiley to uśpiony wulkan, z którego snuje się dym, a który w każdej chwili może wybuchnąć – i nie wiadomo czy przyczyną będzie furia, szaleństwo czy też może… słuszny gniew? To prawda, że Smiley jest po uszy zanurzony w agenturalnym g…nie – w błocie, które się do niego przez dziesiątki lat kleiło. Stąd pewnie ta jego powściągliwość i fizyczny bezruch, małomówność i pełne egzystencjalnej udręki spojrzenie… Ale przy tym wszystkim – trudno mi jest ten paradoks wyjaśnić – Smiley nadal sprawia wrażenie człowieka moralnie czystego, nieskorumpowanego, wiernego sobie. Jest kimś, kto w jakiś zagadkowy sposób potrafił zachować godność i szlachetność. Wprawdzie widać po nim, że jest człowiekiem umęczonym, ale jednak nie pozbawionym siły i mądrości, która sprawia, że nadal jest uważany w swoim bagiennym i zdradzieckim środowisku za pewnego rodzaju autorytet. A jednak jego żywiołem jest szara strefa zdrady, mordu i ludzkiej podłości, zamaskowanej tylko polityczną „koniecznością” i usprawiedliwianej historycznym determinizmem. Czy można się więc dziwić, że (zważywszy na to wszystko) także Smileya można zaliczyć do grona mężczyzn „zakręconych”?
Ale postawmy sobie przy tym pytanie: czy aby właśnie takich mężczyzn nie chcemy oglądać na ekranie? Mężczyźni „niezakręceni” są po prostu nudni… Zwłaszcza w kinie.

*  *  *

Komentarzy 55 to “MĘŻCZYZNA ZAKRĘCONY – „SPADKOBIERCY”, „J. EDGAR”, „WSTYD”, „SZPIEG””

  1. Logos Amicus Says:

    „Spadkobiercy”:

    „J. Edgar”:

    „Wstyd”:

    „Szpieg”:

  2. Peckinpah Says:

    Cholera, coraz więcej filmów na ekranach kin, chciałoby się obejrzeć wszystkie, a tu się nie da, bo bilety cholernie drogie :( dlatego w lutym wybrałem dla siebie tylko jeden film, na który czekam („Artysta”), resztę zostawiam na przyszłość, bliższą lub dalszą. Najciekawszym z tej czwórki wydaje się film Eastwooda i spróbuję go obejrzeć… w tym roku, na seans „Szpiega” nie mam ochoty, bo książka le Carre’a nie przypadła mi do gustu, nie doczytałem jej nawet do końca, bo nie rozumiałem o co chodzi. A „Wstyd” to się raczej wstydzę oglądać :) Jeśli to jest tak dołujący film jak poprzedni film McQueena „Głód” to raczej sobie go odpuszczę. Już wolę zobaczyć Hawaje w „Spadkobiercach”, nawet jeśli nie są w tym filmie rajem.
    Pozdrawiam.

    • Logos Amicus Says:

      „Artysta”? Dobry wybór. Film niezwykły – zabawny, wzruszający, bardzo pomysłowo zrobiony. W polskich kinach ma się ukazać za tydzień.
      Nie chciałbyś zobaczyć Fassbendera we „Wstydzie”? (Chociaż, to fakt – film jest raczej dołujący.)
      Hawaje w „Spadkobiercach” nie są rajem, ale Clooney jest OK i historia wciągająca, dobrze zagrana.
      Szkoda, że nie masz ochoty na „Szpiega”. Ja ten film chyba cenię najwyżej z wszystkich, o których tu napisałem.
      Pozdrawiam

      • Peckinpah Says:

        Fassbendera widziałem już w 9-ciu filmach, więc mniej więcej wiem, czego się po nim spodziewać i „Wstyd” raczej i tak nic nie zmieni w mojej i tak wysokiej ocenie gry tego aktora. Bardziej czekam na „Prometeusza” Ridleya Scotta, bo tam Fassbender wystąpił u boku Noomi Rapace, a także Charlize Theron, którą kiedyś lubiłem, by potem się rozczarować jej nieprzemyślanymi wyborami (jak „Hancock”).
        „Artysta” jest już w polskich kinach od tygodnia, ale w Lublinie jest od dzisiaj, więc prawdopodobnie po niedzieli obejrzę. Film niezwykły, to na pewno, bo obecnie trudno znaleźć inny film, w którym twórcy bawią się formułą kina niemego. W dodatku zdążyłem już polubić tę ekipę (M. Hazanavicius, J. Dujardin, B. Bejo), gdyż kilka lat temu oglądałem ich wspólny film „Kair – gniazdo szpiegów”.

        • Logos Amicus Says:

          Nie wiedziałem, że „OSS 117” w Polsce można było oglądać jako „Kair – gniazdo szpiegów”. Swoją drogą tekst o „Artyście” – w którym wspominam o tym filmie Hazanaviciusa – „wisi” już u mnie w blogowej poczekalni (więc zdążyłem ten tytuł uzupełnić).
          Nawiasem mówiąc Bérénice Bejo, która bardzo mi się w „Artyście” spodobała, jest osobistą żoną Hazanaviciusa (Lucky Guy!;)

          Również jestem ciekawy „Prometeusza” – najnowszego filmu Ridley’a Scotta, tym bardziej, że ma on w dorobku filmy znakomite.
          Nie wiem czy słyszałeś o „Coriolanusie” Fiennesa?

        • Peckinpah Says:

          Słyszałem o „Coriolanusie”, ale wątpię, czy mi się spodoba, bo z reguły nie przepadam za adaptacjami sztuk Szekspira. A Scottowi ostatnio coś brakuje pomysłów, podobno się zabiera za kontynuację „Blade Runnera”, zaś „Prometheus” to ponoć klimaty w stylu „Aliena”. Sugeruje to raczej zbliżający się koniec jego kariery :)
          Co do OSS 117 to film jakoś szczególnie mnie nie zachwycił, z początku był niezłą komedią, ale im bliżej końca tym gorzej i mniej śmiesznie. Ale aktorom nie mam nic do zarzucenia, zarówno Jean Dujardin jak i Berenice Bejo wypadli w nim znakomicie i będę trzymał za nich kciuki podczas Oscarów („Artysta” jeszcze przede mną, ale wiem, że i tak wypadli rewelacyjnie).

        • Logos Amicus Says:

          Zgadza się: „Artysta” wszystkim, którzy wzięli udział w jego produkcji, wyszedł znakomicie. Odważny pomysł, ryzykowny, ale świetnie zrealizowany. Myślę, że ten film był zaskoczeniem dla wszystkich. I to pewnie wzmogło jeszcze bardziej aplauz dla artysty.

          „Coriolanus” jest wprawdzie oparty na jednej ze sztuk Szekspira, ale akcja została przeniesiona do współczesności, więc związki z Szekspirem mogły zostać bardzo rozluźnione. Widziałem fragmenty – to może być całkiem niezły film (podobno Ralph Fiennes zaskakująco dobrze poradził sobie z reżyserią). No i jeszcze ci Chorwaci… wygląda na to, że film został wyprodukowany poza kinowym mainstreamem, co również brzmi zachęcająco.

  3. Onibe Says:

    bardzo ciekawe zestawienie – tym razem zaryzykowałbym i poszedł na wszystkie propozycje. Lubię dobre średniaki, a tutaj jest kilku niezłych aktorów, parę ciekawych pomysłów i jakaś doza staranności. Powinno starczyć na przyjemne seanse ;-)

  4. babka filmowa Says:

    Na dniach, może nawet jutro będą „Spadkobiercy”. Później „Wstyd” – liczę, że to będzie uczta, może trochę ciężkostrawna, ale cóż poradzić, często to co dobre, takie bywa. „Edgar” koniecznie (w końcu Eastwood i DiCaprio!) – kiedy to u nas będzie. „Szpiega” odpuszczam, nie przepadam już za takimi historiami, trudno, nawet te znakomite nazwiska nie są mnie w stanie skusić, no chyba, że kiedyś na dvd, z braku czegoś bardziej kuszącego pod reką.

    • Logos Amicus Says:

      Z tego co wiem, „Spadkobiercy” i „Wstyd” grają już chyba w polskich kinach. „Szpiega” już grali, a „J. Edgar” ma być w marcu. (Tego ostatniego warto zobaczyć właśnie ze względu na Eastwooda i DiCaprio – choć oczywiście nie mogę gwarantować, że film Ci się spodoba. Ze „Wstydem” mam jeszcze większe wątpliwości – jeśli chodzi o Twoją przychylność dla tego filmu. Natomiast „Spadkobiercy”… są chyba najbardziej „save” pod tym względem :)
      Koniec końców – wszystko jednak musisz sprawdzić sama.
      Myślę, że warto, bo każdy film jest na sposób ciekawy… nawet (zwłaszcza?) „Szpieg”.
      Naprawdę nie jest dla Ciebie „kuszący”? ;)

      • babka filmowa Says:

        Mówisz, że masz wątpliwości, by „wstyd” zdobył moją przychylność? Nie doceniasz mnie. :)
        Co do „Spadkobierców” – dziś widziałam, mam podobne odczucia do twoich, może trochę mniejszy zachwyt i mniejsze wzruszenie. Clooney świetny, poza tym to jedyny facet, także aktor po 50-tce, który mi się podoba. :)

        • Logos Amicus Says:

          Czekam na Twoją – bardziej rozszerzoną ;) – opinię o „Spadkobiercach”.
          Wątpliwości co do „Wstydu”? Nie brały się z mojego powątpiewania w twoją wartość, ale ze specyfiki filmu ;)

  5. Ewa Says:

    Zastanawiam się Amicusie, co też jest w twoim pisaniu, że wracam tu ‚coirusz’. Tak horrendalnie długich wpisów nie uświadczysz gdzie indziej, zadajesz pytania i odpowiadasz na nie, piszesz najczęściej o mało interesujących mnie sprawach. A jednak. Byłam tu dziś rano pierwsza; poczytałam, ucieszyłam się że mniejszą grozą i smutkiem wieje stąd niż zazwyczaj.

    Do każdego filmu miałam zabawny i adekwatny (sądzę) komentarz, ale ‚odpuściłam’. A teraz wróciłam, poczytałam ponownie i… wracam na swoje, mocno zaniedbane czasowo, podwórko. Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Mówisz, Ewo, że zazwyczaj wieje u mnie grozą i smutkiem?
      A Ty jednak wracasz „coirusz”, zastanawiając się co też jest w tym moim pisaniu. No właśnie, co?
      Może po prostu lubisz horrory? :)

      PS. Szkoda mi tych Twoich „zabawnych” i „adekwatnych” komentarzy – i to do każdego filmu :)

  6. AnnaS Says:

    ojej, przeczytałam własnie najbardziej zachęcającą recenzje „Spadkobierców”, przed którymi do tej pory broniłam się rękami i nogami bo mimo że Clooneya lubię w pewnych ilościach, trochę mnie zmęczył, a jedną z córek gra bohaterka „The secret life of the american teenanger”, która [przynajmniej w tym serialu] jest straszną aktorką, ale zobaczymy

    co do dalszych filmów, Wstyd wchodzi u mnie do kin dopiero 24 lutego, więc muszę cierpliwie czekać jeszcze calutki tydzień, a napięcie muszę przyznać rośnie ;)

    • Logos Amicus Says:

      Ja wcześniej Shailene Woodley nie znałem. Mówisz, że jest „straszną aktorką”?
      No popatrz, a mnie w „Spadkobiercach” bardzo się spodobała. Może zmienisz o niej zdanie, kiedy ją zobaczysz w tym filmie? (Pod warunkiem, że się zdecydujesz go obejrzeć. Moim zdaniem warto – choć, oczywiście, nie mogę ręczyć za to że Ci się spodoba. Podobnie jest ze „Wstydem”.)

    • Logos Amicus Says:

      Z pewnym zdumieniem przeczytałem wczoraj w polskim „Newsweeku” (8-12.02.2012) artykuł Piotra Bratkowskiego i Roberta Ziębińskiego pt. „Życie to pułapka”. Moją uwagę zwróciła opublikowana na dwóch pełnych stronach fotografia – kadr z filmu Eastwooda, z takim oto podpisem: „‚J. EDGAR’. Leonardo DiCaprio jako J. Edgar Hoover świetny, ale prawda o legendarnym twórcy FBI – ocenzurowana”.
      Ki licho – pomyślałem. I oto jaki kwiatek w artykule znalazłem:
      (z rozdziału zatytułowanego „Lesbijka i republikanin kręcą film”, str. 85):

      „Eastwood też niekoniecznie chciał stworzyć wierny portret Hoovera. Jako zdeklarowany konserwatysta (…) usunął ze swojego filmu elementy, które dla republikańskich wielbicieli Hoovera wciąż pozostają niewygodne. Hoover Eastwooda nigdy nie był homoseksualistą, nigdy nie przebierał się w damskie ciuchy ani nie miał romansy z podwładnym. Jego obsesyjna potrzeba władzy i kontroli (…) wynikała przede wszystkim z opacznie rozumianego patriotyzmu. Teza interesująca, ale dość łatwa do obalenia, co szybko zresztą uczyniło amerykańskie środowisko gejów i lesbijek, szydząc publicznie z filmu Eastwooda”

      Jak można pisać (i to w piśmie, które chce uchodzić za „renomowane”) recenzję z filmu nie widząc go wcześniej – ani nawet nie zapoznając się z jego zawartością? (Zresztą, spotykam to w polskiej prasie nie po raz pierwszy.)
      Otóż prawda jest taka, że w tym filmie jest dokładnie na odwrót:

      Clint Eastwood właśnie NIE usunął ze swojego filmu elementów, które dla republikańskich wielbicieli Hoovera wciąż pozostają niewygodne. Hoover Eastwooda JEST homoseksualistą, PRZEBIERA się w damskie ciuchy i MA romans z podwładnym.
      Ponadto: Szydziło z filmu Eastwooda NIE środowisko gejów i lesbijek, a właśnie środowisko konserwatystów, zwłaszcza związanych z FBI. Także dlatego, że autorem scenariusza filmu Eastwooda jest zdeklarowany i otwarty gej Dustin Lance Black (nota bene ten sam, który napisał scenariusz do „Milka”, filmu o homoseksualnym merze San Francisco).

      Napisałem do autorów tego artykułu, że ich postawa wydaje mi się po prostu nieuczciwa i że czytelnikom Newsweeka należy się sprostowanie.
      Nawiasem mówiąc: bardzo bym się zdziwił gdyby ci panowie odpowiedzieli na mój list, a jeszcze bardziej – gdyby zamieścili w Newsweeku sprostowanie. Pewnie przełkną tę żabę i wszystko spłynie po nich jak po kaczce.

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2012/02/j-edgar-artykuc582-newsweek.jpg
      Dwie strony z polskiego Newsweeka (a na następnych: recenzja z filmu, którego recenzenci nie widzieli).

  7. Ysabell Says:

    Wszystkie wymienione filmy mnie ciekawią i planuję zobaczyć, choć nie wiem czy w kinie, czy już w domu.

    „Szpiega” (jak ja nie znoszę tego polskiego tytułu!) już widziałam i podobał mi się niesamowicie. Zupełnie subiektywnie był to dla mnie jak na razie najlepszy zeszłoroczny film. Zachwycił mnie bezgranicznie, zarówno pod względem aktorstwa (tu nie tylko Oldman, ale i Strong, Cumberbatch, ale przecież i Hurt, Hinds, Jones, Firth i — chyba najbardziej dla mnie zauważalny — Dencik), jak i scenariusza, montażu, światła, ujęć, muzyki i całego tego filmowego „klimatu”. Bo z „Tinker, Tailor…” klimat aż się wylewa.
    I chociaż jestem w stanie zrozumieć, że niektórym ten film ogląda się ciężko, to ja tego problemu nie miałam o tyle, że od samiuteńkiego początku nie starałam się wyciągać wniosków, łączyć faktów i próbować zgadywać kto jest winien, tylko po prostu obserwowałam. Starałam się tylko nie pogubić w bohaterach (moim zdaniem zadanie nietrudne, bo też casting był świetny) i chłonąć to, co na ekranie. I była to bardzo dobra strategia, bo film mnie zachwycił. I jesli się uda, to obejrzę go jeszcze raz w kinie (jeszcze go u nas grają w jakichś studyjnych). :)

    Poza tym w kinie chciałabym zobaczyć „J. Edgara”, bo co prawda za DiCapro nie przepadam, ale to dobry aktor, a za to Eastwooda czczę i uwielbiam. Trailer zapowiada świetny film, nawet dobrze, że wchodzi u nas dopiero za jakiś czas, bo ostatnio coś dużo dobrych filmów i człowieka (czyt. mnie) przestaje być stać na kino. „Wstyd” z kolei bardzo mnie ciekawi, najbardziej chyba dlatego, że jest blisko sfery moich naukowych zainteresowań (seksuologia w aspekcie psychologicznym). Choć z drugiej strony, to nieco również od filmu odstrasza: jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby zadowolił mnie film na temat, na który wiem za dużo — zawsze rażą uproszczenia czy nielogiczności. A „Spadkobierców” też obejrzę chętnie, chociaż bez fanatyzmu. Dla Clooneya, oczywiście, i żeby mieć jakieś pojęcie przed oskarami.

    No i właśnie tutaj pytanie do Ciebie: czy warto na „Wstyd” albo „Spadkobierców” się wybrać do kina, czy nie stracą za wiele oglądani w domu?

    Rozpisałam się nieco przesadnie, ale tak jak Ewa ucieszyłam się, że dzisiaj u Ciebie nie dość, że pozytywnie, to jeszcze o filmach, które akurat mnie interesują. :)

    • Logos Amicus Says:

      Witam Ysabell,
      cieszy mnie Twoje uznanie dla „Szpiega” (oczywiście mam na myśli film, a nie jego tytuł ;) )
      Jest on również na mojej liście najlepszych filmów ubiegłego roku, którą otwiera chyba jednak „Rozstanie” (bardzo polecam ten film).
      Nie wiem czy „Wstyd” zadowoli Cię jako profesjonalistkę (psychologa i seksuologa), ale jako widza… całkiem możliwe, że tak (choć jest to jednak film specyficzny).

      Myślę, że „Wstyd” nie straci na tym, jeśli będziesz go oglądać w domu. „Spadkobiercy”? Może trochę – bo jest tam sporo hawajskich widoczków. Ale ten film to przede wszystkim drama rodzinne – więc i na mniejszym ekranie powinien wypaść nieźle.
      Chociaż, jeśli chodzi o mnie, to generalnie preferuję jednak oglądanie filmów na dużym ekranie.

      Nie rozpisałaś się „przesadnie” ;)
      Ja lubię obszerniejsze komentarze… zwłaszcza jeśli są tak ciekawe, jak Twój.
      Pozdrawiam

      • Ysabell Says:

        Och, ja też wolę oglądać filmy w kinie. Niestety, ani doba nie jest z gumy, ani pieniądze się same w portfelu nie rozmnażają (mam nadzieję, że to tylko tymczasowe: może się kiedyś nauczą :) )… trzeba wybierać. Ale cieszy mnie to, że ostatnio zdecydowanie jest z czego wybierać.

        „Wstyd” na pewno obejrzę, nawet jeżelibym miała marudzić przez cały seans (tak jak mój ulubiony mąż na niektórych filmach o IIWŚ), bo jestem go bardzo ciekawa. Chociaż kiedy zobaczyłam ostatnio przelotem w Warszawie polski plakat „Wstydu”, to mi się jakoś smutno zrobiło. Wcześniej widziałam kilka plakatów zagranicznych, które były naprawdę dobre (od minimalistycznego z samą pogniecioną pościelą, przez ten węgierski wycofany przez cenzurę, aż po Fassbendera w pościeli), a tutaj średnio ciekawe ujęcie kobiety (dziwnym trafem widziałam z pięć plakatów i wszystkie były z Mulligan, choć ponoć istnieje równie nieciekawa wersja z Fassbenderem), a do tego jak marny dowcip hasło „Najodważniejszy film roku”. Film — może, plakat — zdecydowanie nie najoważniejszy. Ale i tak nie uda im się mnie zniechęcić.

    • Logos Amicus Says:

      Nie wiem, co się dzieje z tymi polskimi plakatami. Są po prostu często mylący – nie oddające ani treści, ani charakteru filmu. Pewnie chodzi o czysto komercyjne zagrania.

      Rzeczywiście, twarz Carey Mulligan (bardzo dobrej zresztą aktorki) wypełniająca cały polski plakat do „Wstydu”, to przesada – nie mówię oczywiście o urodzie tego zdjęcia. (Przecież cały film „niesie” Fassbender). On (poster) mógłby być dobry, ale do innego filmu:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2012/02/wstyd-plakat-polski.jpg

      Jednak ta wersja zagraniczna, na której widać także Fassbendera, jest moim zdaniem lepsza:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2012/02/wstyd-plakat.jpg

      A Węgrzy rzeczywiście zagrali śmiało:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2012/02/wstyd-plakaty-wc499gierskie.jpg

      Pozdawiam

  8. giocarte Says:

    A ja mam takie pytanko do Logosa (rozumiem, że ten temat to takie wprawki przedoscarowe :) : obstawisz może u bukmachera decyzje Akademii? :)
    dujardin aktor pierwszoplanowy, scenariusz oryginalny – midnight in Paris i parę innych pewniaków bądź prawie-pewniaków, a ewentualny zysk jest całkiem spory :)

    • Logos Amicus Says:

      Do hazardu mam pociąg – powiedzmy sobie – umiarkowany. Więc nie obstawiam.
      W ogóle Oscary od pewnego czasu nie budzą już we mnie jakiejś szczególnej pasji, ale oczywiście całą ceremonię będę oglądał (jak zresztą niemal każdego roku robimy to w gronie znajomych i przyjaciół).
      Powiedzmy sobie szczerze, że w kategorii najważniejszej, czyli Best Picture, nie ma jakichś rzucających na kolana kamieni milowych w historii kina (najsympatyczniejszy jest chyba jednak „Artysta”, ale i on nie jest przecież „Obywatelem Kane”).
      Prywatnie to kibicuję Michelle Williams (uwiodła mnie wcielając się w Marilyn).
      Cieszyłbym się z Oscara dla Agnieszki Holland za „W ciemności”, ale pewnie zdobędzie go irańskie „Rozstanie”… co też mnie bardzo ucieszy :)

  9. liritio Says:

    Muszę w końcu zobaczyć Fassbendera w czymś poważnym, „X-men: Pierwsza klasa” i wcielenie się w młodego Magneto, cóż… Niekoniecznie do ról powalających to zaliczam :) A tak naprawdę ostatnia (i pierwsza) rola Fassbendera, która mnie znokautowała, to „Fish Tank”. Dawno temu. Rola w „Bękartach wojny” to raczej uroczy epizod. I tak czeka na mnie „Głód”, najwyraźniej poczeka krócej, niż „Wstyd”, który mimo dobrej roli Fassbendera (a przynajmniej dobrą rolą określaną) coraz bardziej wydaje mi się filmem niekoniecznie wartym natychmiastowego oglądania.
    Podobnie jak „Spadkobiercy” Clooneya. Bardzo trafnie napisałeś: „Znakomity średni film. Może to trochę niezręcznie brzmi, ale tak jest: jeśli zaakceptujemy przeciętność tego filmu, to w pełni możemy cieszyć się jego świetnością.” To tak jak „Up in the Air”, dokładnie, znakomity średni film. Jak bardzo wiele filmów, które ostatnio przeleciały mi przed oczami.

    Że „Szpiegiem” się zachwyciłam to wiesz, cieszy mnie Twoje uznanie dla filmu, który naprawdę jest jednym z najlepszych, które widziałam w tym i zeszłym roku. Szkoda, że zainteresowanie „Szpiegiem” jest średnie.

    • Logos Amicus Says:

      To prawda, „Wstyd” może poczekać, ale do obejrzenia „Spadkobierców” namawiam. Masz rację, że to określenie „znakomity średni film” pasuje też jak ulał do „Up in the Air”, ale chyba jednak „Spadkobiercy” plasują się nieco wyżej (wydają mi się być po prostu… bogatsi ;) )

      A za „Szpiega” jeszcze raz dziękuję :)
      (Szkoda, że co poniektórzy tak się przed nim wzbraniają.)

      • liritio Says:

        O proszę, że na „Spadkobierców” namawiasz, to interesujące, nie wydawał mi się to film istotny w jakikolwiek sposób. „Up in the Air” to trochę pusty filmik, chociaż ja się ucieszyłam Verą Farmigą – ale (jak w przypadku „Spadkobierców” chyba), „Up in the Air” dostało sporo nominacji oscarowych, które były zaskoczeniem. Zaskoczeniem w stylu „nie, no w sumie miło, ale za co?”

        Co do „Szpiega” – nie wiem za co mi dziękujesz, ale nie ma za co :)) Muzyka ze „Szpiega” mi ostatnio mocno towarzyszy, ależ to jest dobry film. I Dencik, którego dotąd nie znałam (nie kojarzyłam w każdym razie), fantastyczna rola.

        • Logos Amicus Says:

          „Spadkobiercy” (ech te polskie tytuły… again ;) ) też dostali sporo nominacji oskarowych, które – podobnie jak w przypadku „Up in the Air” – były dla mnie zaskoczeniem. Zaskoczeniem w stylu: „nie, no w sumie miło, ale za co… aż tak? ;)
          Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłem trailer do tego filmu, to też sobie pomyślałem, że… można go sobie darować. Kiedy jednak później poszła fama i sam chciałem się przekonać. No i było OK, ale – jak Ty to mówisz – bez szaleństw ;)

          Na „Szpiega” zwróciłem ponownie uwagę, kiedy przeczytałem bardzo pochlebną Twoją recenzję tego filmu. Posłuchałem sobie też wtedy muzyki z tego filmu, nasiąknąłem nieco jej klimatem… no i w końcu znalazłem się w kinie ;)
          (stąd te podziękowania)

          Próbka z Iglesiasa (Alberto Iglesiasa ;) ):

        • liritio Says:

          Ja jak zwykle nie wiem, czy ten komentarz wyjdzie w dobrej kolejności…. Nieważne.
          „Spadkobiercami” mnie trochę zainteresowałeś (jeszcze ten tytuł to nie jest najgorsze, co może tutaj film spotkać :) „Jak zostać królem” jest moim mistrzem ostatnich sezonów). Ciekawa też jestem tej roli Clooneya, chociaż pamiętam wiele innych jego naprawdę dobrych ról („Syriana”, „Michael Clayton”, to takie moje ulubione jego występy).
          Mówię „bez szaleństw”…? Faktycznie, mówię. Tak :)
          I bardzo się cieszę, że „Szpiegiem” nasiąknąłeś :) muzyka jest świetna i bardzo dobrze oddaje cały charakter tego filmu. Lekki niepokój, lekka nostalgia, potem to zmienne tempo… Coś takiego w tym słychać.

        • Logos Amicus Says:

          “Syriana”, “Michael Clayton”… piszesz.
          Chyba jednak wolałbym, żeby Clooney pozostał przy takich klimatach.

        • liritio Says:

          Znaczy przy klimatach „Michaela Claytona”? To akurat ja też bym wolała. Ten film uważam za bardzo dobry, chociaż ( u nas przynajmniej) nie zebrał chyba dobrych recenzji, z tego co kojarzę. Zresztą „Syriana” podobnie, film świetny, a tutaj chłodno przyjęty.
          A jeżeli chodzi o reżysera „Michaela Claytona”, Gilroya, byłam zawiedziona jego kolejnym filmem („Gra dla dwojga”, Julia Roberts i Clive Owen), niby niezły, ale już nie tak dobry. Z tego co widziałam w filmografii Clooneya, szykuje się jakiś film w jego reżyserii ze scenariuszem Sorkina, co już nieźle wróży.

        • Logos Amicus Says:

          Aaron Sorkin to bardzo dobry scenarzysta. Nie miał jeszcze 30 lat, kiedy napisał sztukę „A Few Good Men” – później napisał wg niej scenariusz filmu, który pewnie znasz. Później było telewizyjne „The West Wing”… i jeszcze parę innych niezłych rzeczy.
          No i oczywiście: scenariusz do „The Social Network”, za który w ubiegłym roku Sorkin dostał Oscara.
          Zapowiada się więc rzeczywiście ciekawie (film z Clooney’m jest już gotowy, ma tytuł „The Challenge”, ale nie ma jeszcze trailera, ani daty premiery).

  10. babka filmowa Says:

    Dziś wyczytałam, że „Szpieg” pojawił się już na dvd. To bardzo dobrze, bo jako nie wzbraniająca sie przed nim w takim wydaniu, będę go mogła zobaczyć. :)

    Logos Amicus: „Czekam na Twoją – bardziej rozszerzoną ;) – opinię o “Spadkobiercach”.
    Wątpliwości co do “Wstydu”? Nie brały się z mojego powątpiewania w twoją wartość, ale ze specyfiki filmu ;)”

    Melduję, że zadanie zostało wykonane!
    Co do specyfiki „Wstydu” – spoko, lubię takie specyficzne filmy, a jesli jeszcze gra w nich ktoś tak znakomity jak Fassbender, to idę jak w dym :) Jutro seans przedpremierowy, ale nie będę szaleć, poczekam jeszcze kilka dni na normalne seanse.

  11. tamaryszek Says:

    Logosie, teraz dopiero przeczytałam, bo wreszcie udało mi się obejrzeć choć jeden z tytułów.
    Widziałam dziś „Wstyd” McQueena. Ja bym dorzuciła przynajmniej gwiazdkę do tego, co piszesz. Świetny!
    Właściwie trochę przerażający, trochę wprawiający w zakłopotanie (może udziela się wstyd bohatera albo to skutek strategii reżysera, która każe mi go podglądać). Wnikliwość, którą wprowadza gra Fassbendera (i dobry scenariusz) zupełnie mi wystarcza. Konteksty wyjaśniające jakieś motywacje, rozmowy etc. nie są wcale potrzebne.

    Bardzo mi się podobało też zestawianie bohaterów, np. Brandon i jego siostra Sissy; Brandon i szef (to dopiero palant!), Brandon i ta dziewczyna z metra albo (ważniejsza) kobieta z pracy, z którą umawia się na randkę.
    Wiele wynika z tych zestawień.

    Z jednej strony wydaje mi się, że zakręcenie Brandona jest psychotyczne (bo skrajne), z drugiej – symptomatyczne dla czasów (jak sugerujesz). Jeśli mówię o przerażeniu, mam na myśli to, jak trudno się uwolnić o tego, co nam się „wdrukowało” w głowę, jak nas te schematy uzależnień pożerają. Najtrudniej uwolnić głowę, z niej bierze się reszta.

    Widziałam też kilka dni temu „Sponsoring” Szumowskiej. Doceniam kilka spraw, ale pozostawił mnie zupełnie obojętną. Tym bardziej „Wstyd” oceniam wysoko.

    • Logos Amicus Says:

      Film McQueena uwiera, wpędza w zakłopotanie, a może nawet – jak sugerujesz – powoduje, że wstydzić zaczyna się sam widz. Bo któż z nas jest zupełnie wolny od uzależnień (jest ich przecież cała gama – do wyboru, do koloru!); bo któż z nas jest do końca pogodzony z przemożnością, z jaką natura przesiąka (nacechowuje) nas seksem; bo któż z nas nie odczuwa konsternacji próbując znaleźć granicę między erotyzmem a „zwierzęcym” seksem – między kulturą a imperatywem gatunkowej (ewolucyjnej) reprodukcji?

      Nie sądzę jednak, że „zakręcenie” Brandona jest „psychotyczne” (a tym samym skrajne). On właściwie cierpi na nerwicę seksualną, która nie jest psychozą. A o tym, że Brandon nie jest psychotykiem (choć stoi na granicy socjopatii) świadczy właśnie to, że odczuwa on wstyd. Jest też bez wątpienia człowiekiem wrażliwym. I mimo wszystko i budzącym większą sympatię, niż np jego ekstrawertyczny szef, dla którego (przypadkowy) seks jest „czystą” rozrywkową konsumpcją (i którego zachowanie jest ewidentnie obrzydliwe, choć przecież jak najbardziej mieszczące się w „seksualnej” normie, czy też w stereotypie palanta-podrywacza).
      Zauważ, że Brandon nie krzywdzi w zasadzie nikogo (oprócz samego siebie). Żadnej kobiety do niczego nie zmusza, korzysta tylko z ich „seksualnych usług” – z oferty jaką kobiety przedstawiają mężczyźnie. Wszystkie kobiety zupełnie świadomie biorą udział w tej grze, która jednak dla Brandona stała się nałogiem. I oddają się mu – nie tylko bez przymusu, ale wręcz z (samiczkowatą?) ochotą.
      Czy jest on w stanie się z tego nałogu wydostać?
      Myślę, że tak. Pierwszy krok ma już za sobą: uświadomił sobie bowiem to, że to, co robi jest złe. Brzmi to może zbyt moralizatorsko, ale tak jest – on się chce z tego zła wyzwolić. (Kolejny to zresztą argument za tym, że nie jest on psychopatą, bo psychopata w zasadzie nie jest zdolny do odczuwania winy.)

      PS. Ciekaw jestem najnowszego filmu Szumowskiej, ale docierające do mnie opinie o nim nie są zbyt zachęcające. Podejrzewam szpan i płyciznę, ale chciałbym się mylić.
      Aaaa… i jeszcze coś: polecam Ci „Szpiega”. Myślę, że potrafisz ten film (zwłaszcza jego klimat i styl) docenić.

  12. tamaryszek Says:

    Nerwica nie jest psychozą… Może nie, nie znam się na terminologii. W każdym razie problem facet ma. Jest w tym jakaś skrajność, ale rzeczywiście – nie odbierałam go jako postać poddaną jakiejkolwiek ocenie moralnej, nie jest dla mnie dewiantem etc. Dużo ważniejsza jest autodestrukcja, którą uruchomił i nie może powstrzymać.
    Przecież ta scena w barze, gdy prowokacyjnie podrywa dziewczynę przy jej partnerze, to prośba o cios.
    Mocne rozwiązanie wątku z siostrą uwiarygodnia moment ewentualnej zmiany.
    No właśnie, co będzie dalej? Ten kuszący uśmiech pani z metra… Ulegnie czy się oprze? Od tego wiele zależy.
    Lubię tego aktora, a po tym filmie uważam, że jest naprawdę z pierwszej ligi.

    Na razie nie mam „Szpiega” pod ręką. Przegapiłam.

    • Logos Amicus Says:

      Wg mnie Brandon jest chyba jednak dewiantem (bo ma zwichrowaną osobowość i jego postępowanie odstaje od społecznej „normy”), ale nie jest psychotykiem Też nie jestem specjalistą psychiatrą i mogę się mylić, ale swego czasu przeorałem dość dogłębnie (i jednak z przejęciem) wszystkie książki profesora Kępińskiego i na tej podstawie opieram to, co tutaj o Brandonie piszę.

      Jest wiele świetnych momentów we „Wstydzie”. Bardzo podobały mi się te sceny z dziewczyną w metrze (ona, tzn. ta dziewczyna, też jest ważna, może nawet ważniejsza od kobiety, z którą mu nie wyszła randka – a to dlatego, że być może to, co zrobi Brandon po ponownym spotkaniu jej w metrze, zadecyduje o jego życiu – o zmianie w jego podejściu do erotyzmu i seksu, o wyzwoleniu się z nałogu.
      Podoba mi się wieloznaczność tej ostatniej sceny, która niczym klamra spina cały film.

  13. babka filmowa Says:

    Plakat węgierski przesadzony i na wyrost. Sugeruje „ble”, którego w filmie nie ma. Film jest wyjątkowo jak na taka tematykę „smacznie” zrobiony, zadnej obsceny, typowej fizjologii, zero obleśności, niejeden reżyser mógłby się od McQueena uczyć sztuki obrazu rzeczy „wstydliwych” (nazwijmy to tak umownie).

    Przeczytałam z uwagą Twoją recenzję. Przyznam, że zaskoczyło mnie słowo „dewiant” w stosunku do Brandona. Może zbyt dawno przeglądałam Kępińskiego, ale jak dla mnie to za mocne określenie. Ja odebrałam go jako nałogowca, jakich wszelkiej maści są na świecie miliony. Czlowieka, który krzywdzi przede wszystkim sam siebie, a przy okazji tych, ktorzy go kochają, jak każdy nałogowiec. Nie wiem, czy ludzie w szponach nałogu, np. hazardu, obżarstwa, telewizji też są dewiantami? Ale może masz rację. Nie będę teraz gorączkowo guglała, żeby sobie czy tobie coś udowodnić, zresztą, nieważne. Tylko to takie brzydkie słowo „dewiant” – kojarzy sie z najgorszymi zboczeńcami seksualnymi, którzy bardzo krzywdzą ludzi i nie czują w związku z tym żadnego wstydu czy wyrzutów sumienia.

    Zgadzam się z Tobą, pierwsza i ostania scena, niby takie same, ale jednak trochę inne, są najważniejszymi – klamrowymi scenami filmu. Szkoda, że się nie dowiemy, czy Brandon zareaguje tak samo jak w pierwszej, ale przynajmniej los Brandona leży w naszych rękach, a raczej głowach. Wydaje mi się, że nie jest stracony, najlepszym dowodem na to, jest to, że nie jest mu już wszystko obojętne.

    Podobają mi się te określenia, jakie przytaczasz na okoliczność seksu czy orgazmu. Ładnie powiedziane i coś jest na rzeczy, z tą małą śmiercią. Albo, że seks jest „liryzmem” mas. Biedne masy…. :)
    Czy współczesny człowiek jest pusty, jak piszesz, płytki, wydrążony? A może bardziej zamulony? Gdzieś ta głebia w nim jest, jak w Brandonie, ale że skazuje się na życie monotonne, bez żadnych prawdziwych uniesień, no to się zamula.
    Mam kilka słów u siebie o „Wstydzie”, niestety, nie są tak dobitnie i trafnie skondensowane jak u Ciebie, ale co ja poradzę? :)

    • Logos Amicus Says:

      Masz rację, nawet jeśli zachowanie Brandona podpada pod dewiację, to ja nie chcę go tak nazywać (i w recenzji tego nie zrobiłem, tylko w komentarzu – odpowiedzi dla tamaryszka).
      Tak więc tego dewianta odwołuję, bo rzeczywiście jest to określenie zbyt mocne i – co tu kryć – obrzydliwe. Zakłada jednoznacznie negatywny stosunek do Brandona, a ja przecież tak go nie widzę (a nawet – na swój sposób Brandona lubię, także mu współczuję).

      PS. Twoją recenzję ze „Wstydu” czytałem. Ale muszę ją jeszcze jakoś „przegryźć” ;)

  14. babka filmowa Says:

    We mnie Brandon też nie wzbudza negatywnych uczuć. Jest człowiekiem na pewien sposób słabym, a taki wywołuje u mnie zawsze odruch opiekuńczy, wspólczujący, czy zainteresowania, nie ma mowy o pogardzie czy potepieniu. Na takie zasługuje jego cyniczny szef.

    Gryź, gryź, tylko powoli i ostrożnie, bo będę miała wyrzuty sumienia, gdy się udławisz. Ale rozumiem, że o to łatwo. :)

    • Logos Amicus Says:

      No i przegryzłem :)
      Cóż, Twoja recenzja „Wstydu” jest analityczna jak się patrzy i właściwie nie stwarza dla mnie większego pola do dyskusji, bo z niemal wszystkimi Twoimi spostrzeżeniami się identyfikuje (zgadzam). Poza tym, uświadomiłaś mi kilka aspektów tego filmu. Np. sposób filmowania scen erotycznych. Na pewno wielka w tym zasługa nie tylko operatora, ale i reżysera oraz aktorów: mianowicie to, że sceny te nie miały w sobie krzty… pornograficznej… nie wiem jak to nazwać… lubieżności, prostactwa – chęci epatowania erotyzmem dla samego efektu wzbudzenia podniecenia u widza. A już scena orgii, w której bierze udział Brandon razem z dwiema (bodajże) kobietami, to doprawdy majstersztyk, jeśli chodzi o sztukę fotografowania i montażu. To, że Fassbender zagrał to tak a nie inaczej (czyli bez żadnej asekuracji i „na całego”) świadczy tylko o jego klasie i o tym, że jest aktorem „rasowym”, który nie boi się żadnego wyzwania – gotów nawet poświęcić swój narcyzm.

  15. sotion Says:

    Z recenzowanych w tej notce filmów póki co ogladałem tylko „Spadkobierców” i po raz drugi tak jak w przypadku ” Skóry ” Almodovara mam podobne odczucia. Niby nie wybitny film ale sprawił spora przyjemnośc ogladania. Niestety nie namieszał na rozdaniu Oskarów.

    • Logos Amicus Says:

      „Niestety nie namieszał na rozdaniu Oskarów.”

      No nie namieszał. Prawdę mówiąc nie był to film „oskarowy”.
      Zresztą, w tegorocznych Oscarach nie namieszały też filmy, które były naprawdę wg mnie dobre – nie tylko, że nie namieszały, ale wręcz zaległa o nich na Oscarach cisza (np. „Melancholia”, „J.Edgar”, „Szpieg”…)

  16. Aga Says:

    Byłam na „Wstydzie” w piątek i do tej pory nie mogę się otrząsnąć. Porażający i jednocześnie subtelny, obnażający także nas – dwie sceny w metrze są nie tylko klamrą ale także wiele mówią o nas (kobietach). W/g mnie film pokazuje zasadniczą różnicę między zwykłą łajzą (płeć obojętna), która ze zdrady czerpie przyjemność, nie ma wyrzutów sumienia, bo wyznaje że zasady przyzwoitości/moralności jej/jego nie dotyczą, a człowiekiem chorym, cierpiącymi. Ten film wyśmiewa też zakorzenioną kulturę macho – nieustające zdobywanie, to konieczność wpisana w bycie mężczyzną.
    Na mnie podziałał bardzo emocjonalnie, a nawet wzruszająco. Podobało mi się też pokazanie różnicy między fascynacją, erotyką – rewelacyjny wątek z koleżanką z pracy, świetnie wygrane niuanse, a chorobliwą koniecznością – nocna podróż przez miasto, zakończona orgią.
    Na tym polega mistrzostwo, że nie ma tu cienia pornografii, która z założenia ma pobudzać zmysły, jest przerażenie i współczucie dla głównego bohatera.
    Fassbender – rewelacyjny, dawno nie widziałam takiego przekraczania granic, wejścia w rolę. Całość kojarzy mi się nieco z „Cząstkami elementarnymi” podobny klimat osamotnienia i rozpaczy.

    • Logos Amicus Says:

      Zawsze tak jest, że przejmujemy się… jesteśmy pod wrażeniem filmów, które wiele mówią o na samych.

      Scena z dziewczyną w metrze. Większość z nas – tych, którzy film widzieli – wskazuje na tę scenę. Bo ona rzeczywiście jest wymowna i zapada w pamięć. Nie tylko dlatego, że jest klamrą spinającą film. Również dlatego, że – mimo, że film nie jest pozbawiony scen ukazujących seks – jest w nich erotyzm, którego w innych scenach właściwie nie ma (bo seks a erotyzm to wg mnie dwie różne sprawy).

  17. sotion13 Says:

    Obejrzałem SZPIEGA. Bardzo mi się podobał. Szczególnie to ujętne i misterne budowanie zageszczonej atmosfery niedomówienń, niedopowiedzeń. Zegarmistrzowska robota. Takie kino siła rzeczy nie porwie każdego. Miło było jednak poczuc z ekranu prawdziwa brytyjskość.

  18. Słowianka Edyta Says:

    „Wstyd”, to ważny film dla mojego pokolenia, dobrze uchwyciłeś poruszane w nim problemy, mnie natomiast porusza ta najsmutniejsza dziewczyna na świecie


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: