o występie Stanisław Sojki w Copernicus Center w Chicago
.
.
Niezwykłej radości dostarczył nam Staszek Sojka w ostatni piątkowy wieczór w eklektycznej Sali Copernicus Center, której oswojony kicz nie gryzł się wcale z wysokim muzycznym lotem Sojkowej muzyki, w naturalny sposób łączącej szekspirowski anachronizm, uwspółcześniony nam przez znakomite przekłady Barańczaka i Słomczyńskiego, z lekkością i błyskotliwością swojej melodyjnej frazy, która niosła się w przestronnej sali, aż po niebieskie sklepienie usłane sztucznymi gwiazdami.
Po 20 latach z okładem, Stanisław Sojka gra i śpiewa nam Sonety Szekspira, a my słuchamy, uwiedzeni dźwiękami i słowem, zupełnie jak za pierwszym razem. Bo prawdziwa „miłość z dnia na dzień zmienić się nie może”.
Wspomniałem o radości – i niezmiennej wartości tej muzyki, mimo upływających lat – a jednak z wiekiem uczucia i uwaga nasza się zmieniają, przydając temu doświadczeniu wsłuchania się innej barwy. Inaczej rozkładają się akcenty – być może pojawia się nawet lekka melancholia, słodycz przełamywana jest gorzką domieszką, nadchodzi nostalgia… Bardziej dojmujące staje się przemijanie, mimo łagodności, jaką daje pogodzenie się z życiem – z tym, co jest nieuniknione.
Dzięki Bogu Szekspir był – jak się wydaje – człowiekiem zmysłowym, więc w Sonetach słychać jego uwiedzenie erotyczną stroną świata, związek z żywiołami Natury, które przecież odzywają się też w samym człowieku, wystawionym na łaskę i niełaskę tego, co go niewspółmiernie do siły własnej woli przerasta.
Człowiek targany jest żądzą, która w łagodniejszej wersji jest pragnieniem – ale miłosne uniesienie i jego zaspokojenie staje się lekarstwem. Tymczasowym wszak, skoro oczy „mrużą się, ciężkie sennym nasyceniem” pragnień, które już jutro nad ranem wracają „tak ostre, jak zawsze”.
Autor Sonetów, człowiek zmysłowy i czujący, ale i myślący, wie jednakże czym jest miłość prawdziwa (Sonet CXVI, tłum. Maciej Słomczyński):
Zdrady są z związku dusz wiernych nieznane,
Albowiem miłość nie będzie miłością,
Jeśli jest zmienna, mogąc mieć odmianę,
Lub skłonna odejść za cudzą skłonnością.
(…)
Miłość z dnia na dzień się zmienić nie może,
Przetrwa, aż przyjdzie śmiertelna godzina.Wydaje się to oczywiste, ale przecież nie zawsze przyjmujemy do wiadomości to, co oczywiste – okłamując się lub narzucając sobie samemu pewną ignorancję. Dopiero własne doświadczenie życiowe otwiera nam oczy (a zwłaszcza serce) na prawdziwość tych słów – wtedy, kiedy dotkliwie zazwyczaj, poczujemy coś na własnej skórze, kiedy coś głęboko zapada nam w serce. Czekać więc musimy pokornie, „aż nas zbliży Czas zawzięty”, by „z dwóch żywiołów ciała jedną tylko złożyć Rzecz: łzę, jak ziemia ciężką i słoną jak morze.”
Staszek Sojka wie, o czym śpiewa. Sam w swoim życiu różnych doświadczył kolei i zwrotów, przyznając kiedyś w przypływie (daleko tu jednak idącej) szczerości: „Byłem głupi, ślepy, głuchy i egocentryczny. Despotyczny sukinsyn z miłą twarzą, który śpiewa balsamiczne piosenki. Był czas, kiedy uznawałem za normę, że wszyscy mi salutują. Mam do siebie żal o lekceważenie o przedmiotowe traktowanie ludzi” – alkohol i narkotyki, romanse i rozwody. Jowialny sybaryta i zdawałoby się miś – taki osobnik też może być utrapieniem i źródłem cierpienia dla bliskich.
Ale Sojka ma to za sobą, nauczył się, wyciągnął wnioski i dojrzał – z synami ma świetny kontakt, razem koncertują…
Jednakże pogłębiła się u niego melancholia światem, skoro sam wyznał na koncercie, że najbardziej ulubionym sonetem Szekspira, jest dla niego ten właśnie (Sonet LXVI, tłum. Stanisław Barańczak):W śmierć jak w sen odejść pragnę, znużony tym wszystkim:
Tym, jak rzadko zasługę nagradza zapłata,
Jak miernota się stroi i raduje zyskiem,
Jak czystą ufność krzywdzi wiarołomność świata
Jak hańba blask honoru rychło brudem maże,
Jak żądza na złą drogę dziewiczość sprowadza,
Jak zacność bezskutecznie odpiera potwarze,
Jak moc pospólną trwoni nieudolna władza,
Jak sztuce zamykają usta jej wrogowie,
Jak naukę w pacht biorą ignorantów stada,
Jak prostą prawdomówność głupotą się zowie,
Jak dobru złu na sługę najwyżej się nada
Znużony – odejść pragnę; lecz chęć w sobie dławię:
Jeśli umrę, sam na sam z takim światem cię zostawię.Prawda, że brzmi to ponadczasowo – a więc i współcześnie? I że każdy z nas, w pewnym okresie życia czuje i myśli tak samo?
Ale, jak już wspomniałem, zbyt cierpka i gorzka dawka nie zatruła serc polonijnej publiczności, która momentami wręcz żywiołowo reagowała na to, czym wypełniał salę artysta. A była to nie tylko wielka przyjemność ale i radość.
Sam Sojka mówi o sobie, że „wyrósł na sługę poetów”. I trudno temu zaprzeczyć, gdyż dosłownie wszystkie utwory jakie on śpiewa są czystą poezją. Bo kogóż to Staszek nie brał na warsztat: począwszy od Osieckiej, przez Herberta, Szymborską, Leśmiana, po Miłosza, Jana Pawła II i samego Św. Pawła.
Druga część koncertu to właśnie była mikstura tych utworów, które w całej okazałości ujawniały bogactwo lirycznych (a tym samym duchowych) poszukiwań Sojki – nie tylko jako kompozytora, ale i człowieka wrażliwego na literaturę. Sojka nie poszedł na łatwiznę prezentowania swoich największych „przebojów”, (których notabene zebrało się sporo w ciągu jego długiej – niemal 40-letniej! – karierze), niemniej jednak w repertuarze koncertu znalazły się takie sztandarowe jego piosenki, jak np. Absolutnie nic!, Życie to krótki sen, Tolerancja, Kiedy jesteś taka bliska czy Cud niepamięci. A przy tym usłyszeliśmy i Szymborską (Allegro ma non troppo) i Osiecką (… tylko brać), był również mały hołd dla Mistrza Niemena (Sukces).
Banalne byłoby stwierdzenie, że Stanisław Sojka jest prawdziwym unikatem – a tym samym – skarbem w polskiej muzyce. Komponowanie przychodzi mu niezwykle łatwo, jego gra na pianinie (i nie tylko, bo Sojka to par excellence multiinstrumentalista) jest znakomita i co najważniejsze – „zrośnięta” jakby organicznie z treścią i przekazem słownym wykonywanych przez niego utworów. Jego styl – i brzmienie – jest nie do podrobienia. To swego rodzaju zaskakujący melanż lirycznej wrażliwości z dynamiką – subtelnej melodyki ze zdyscyplinowaną kulturą muzyczną, która swoją proweniencję ma nie tylko w najwyższej jakości muzyce popularnej, ale i w klasyce, oraz bardziej wyrafinowanym jazzie.
Sojka to artysta z wyższej półki, a tym samym bardziej wymagający, niż cała reszta popkulturowego światka. Ale jeśli już się po niego sięga, to wie się po co – i nigdy nie jest się zawiedzionym.
.
© ZDJĘCIA WŁASNE
Koncert Stanisława Sojki odbył się 9 września w sali Copernicus Center w Chicago, a jego organizatorem było Towarzystwo Sztuki..
11 września, 2016 o 3:29 pm
12 września, 2016 o 8:55 am
Kiedys nie rozumialem muzyki Soyki. Teraz po prostu sie nia rozkoszuje. Co za muzyk.
12 września, 2016 o 7:51 pm
Wygląda więc, że do Sojki trzeba dojrzeć ;)
12 września, 2016 o 10:56 am
12 września, 2016 o 8:06 pm
O, w sieci jest więcej takich Sojkowych perełek:
13 września, 2016 o 9:23 am
Ciekawy wywiad z Sojką:
Jego autobiografia byłaby bestsellerem. Opowieścią o sukcesie artysty, któremu czasem brakowało na chleb.
Telenowelą o miłosnych zawirowaniach. Kazaniem o grzechach, których nie udało się uniknąć. Poradnikiem: Jak ugasić życiowe pogorzelisko. Stanisław Sojka, dziecko Śląska. Wnuk organisty, syn mistrza budowlanego i wykształconej u zakonnic „gospodyni domowej”, jako pięciolatek odkrył, że ludzie słuchają jego głosu. Muzyka już go nie opuściła. Siedzimy na powycieranych fotelach w afrykańskiej knajpie na Saskiej Kępie. Stanisław Sojka od lat mieszka w sąsiedztwie. – Shake z mango i paczka marlboro albo dwie, prego – uśmiecha się do znajomych Senegalczyków. Zwraca się do mnie: – O to, szanowna pani, proszę nie pytać. O tamtym nie będę mówił… Czas start – ordynuje. „Kapral, sam tak o sobie mówi. Będzie trudno”, myślę. Zadaję bezpieczne pytanie o przemyślenia z okazji 50. urodzin. W pierwszych minutach spotkania po policzkach Stanisława Sojki ciekną łzy.
Dlaczego Pan płacze?
Stanisław Sojka: Przepraszam, to pewnie z osłabienia, niewiele dziś jadłem. I przez pani pytanie o przemyślenia na „pięćdziesięciolecie”. Jakbym przeczuwał babie lato. Cholera. Płaczę za ludźmi, którzy odeszli. Bliski przyjaciel jest na krawędzi, już dwa lata zmaga się z obcym pasażerem. Właśnie przechodzi trzecią terapię nowotworu, chyba skuteczną… Zawsze, kiedy jechałem, żeby spędzić z nim święta, pobyć, porozmawiać, bałem się. Jak się zachować? A on siłą, nadzieją, uśmieszkiem, wiarą zmiótł problem. Zrozumiałem: trzeba żyć co do minuty.
Na co dziś szkoda Panu czasu?
Na życie jaszczura. Gad leży i wygrzewa się bezczynnie. Unikam błahych przyjemności, lenistwa i nieróbstwa. Mogę powiedzieć: moje pięćdziesiąt lat jest pełnokaloryczne. Nie zmitrężyłem czasu, choć zaliczyłem problemy, dramaty. Zafundowane na własną prośbę.
Co Pan przeskrobał?
Bywałem głupi. Ślepy. Głuchy. Egocentryczny, despotyczny sukinsyn z miłą twarzą, który śpiewa balsamiczne piosenki. Był czas, kiedy uznawałem za normę, że wszyscy mi salutują. Taki byłem wspaniały. Mam do siebie żal o sybarytyzm, który przeszedł w hedonizm. O nieumiarkowanie, lekceważenie i przedmiotowe traktowanie ludzi. Jestem szczęśliwym człowiekiem, Pan Bóg dał wszystko, o co prosiłem. Wciąż daje możliwość naprawienia rzeczy popsutych. Kompasem powinno być sumienie. W zachowaniu wobec drugiego człowieka zobowiązuje nas to, jak traktujemy siebie. A siebie kochamy.
Ale czego konkretnie się Pan wstydzi?
Agresji na przykład. Wie pani, rodzice ostro mnie chowali. Skórzany pas to była jedna z metod subordynowania. Obiecałem sobie: będę nowoczesnym ojcem, pomogę żonie bezstresowo wychować dzieci. Pamiętam noc: kilkumiesięczny Kuba wrzeszczy niemiłosiernie w łóżeczku. Nie pomaga śpiewanie, tulenie, karmienie. Ze złości swoją wielką łapą zlałem go w pupę. Będę się tego wstydził do końca życia. Pozostałe skuchy niech pozostaną tajemnicą.
Jednak otwarcie wyznał Pan w jednym z wywiadów: Zaliczyłem dno.
Dwukrotnie. Nie tak, żebym nie miał gdzie mieszkać, żeby ludzie się ode mnie odwrócili, ale czułem się upokorzony. Myślę o dwóch zdarzeniach. Był rok ’83. Na koncie miałem totalny sukces mojego kwintetu jazzowego. Jeździłem po Europie i śpiewałem klasykę amerykańskiego jazzu. Pieniądze. Popularność. I znużenie. Zrozumiałem, że jestem z Gliwic, nie z delty Missisipi, że powinienem pisać polskie piosenki. Wtedy przestałem się podobać. „Panie Stasiu, jazzowo to pięknie pan śpiewał, a to – nie za bardzo”. Było krucho, na utrzymaniu miałem rodzinę, dom. Żyłem za pożyczone i nie dałem sobie wmówić: „Nie uda się”. W lutym ’86 podpisałem kontrakt na 40 oryginalnych piosenek. Tak się zaczął dzisiejszy Sojka.
Finał z happy endem. A druga historia?
To dramat osobisty. W ostatniej chwili uciekłem z toksycznego, groźnego dla mnie świata i związku z pewną piękną kobietą z Krakowa.
Aktorką Grażyną Trelą?
Stanisław Sojka: Ta miłość spowodowała niewyobrażalne turbulencje w moim życiu rodzinnym. Odszedłem od żony i synów. Ale dzięki temu dostałem bolesną naukę. Po tym związku wiem: nie ma miłości bez dialogu. Hamowanie złości, „kiszenie” żalu to droga do katastrofy. Żyłem w wiecznym poczuciu winy, wiecznie byłem „nie taki”. Wystarczyło, że na koncercie ktoś krzyknął: Kocham cię, Stachu. Miałem tydzień z głowy, więc kłamałem, ściemniałem. Narozrabiałem, choć nie było warto.
Błędy naprawione? Bliscy Panu wybaczyli?
Tak, dali szansę odkupienia. Małżeństwo z Iwoną zakończyło się, ale nie skończyła się przyjaźń ani rodzicielstwo. Dziś liczy się tylko, że z mądrej matki i niegłupiego ojca powstało czterech przyzwoitych ludzi. Moich synów.
Jest Pan fajnym ojcem?
Nie wiem. Starsi – 28-letni Kuba i 25-letni Antek – mieszkają po drugiej stronie ulicy. Pracujemy razem w Soyka Sextecie, dzięki nim to orkiestra mojego życia. Jestem surowym kapelmajstrem, despotą, czasem się zagalopuję, dotknę, ale umiem powiedzieć „przepraszam”. Zrozumiałem, że to nie oni mają dopasować się do ojca, ale ja muszę nauczyć się być z moimi dorosłymi synami. Nie odwrócili się ode mnie. Lubimy „pobywać” ze sobą. Gramy w kości, gotujemy, gadamy nad szklankami whisky. To moje bratnie dusze.
A bliźniacy, którzy nadal mieszkają z mamą we wsi pod Olsztynem?
Niczego nie brakuje naszym kontaktom. To cholernie zdolni artyści. Marcin jest w szkole muzycznej w klasie perkusji. Dla Janka liczą się sztuki wizualne. Lepi świat z plasteliny i go filmuje. Jestem dumny, bo udało mi się im przekazać, że to co liczy się w życiu, to wzrastać, rozwijać się. I przede wszystkim kochać. Jak ja wierzą, że miłość wszystko zwycięży.
Nie potrafi Pan żyć bez miłości?
A pani? Życie bez miłości to ciężki grzech.
Są ludzie, którzy wyznają inne religie.
Chodzi mi o postawę miłości nie tylko rodzicielskiej czy erotycznej. Kiedyś traktowałem ludzi przedmiotowo. Szczególnie kobiety. Była namiętność. I zero odpowiedzialności. Dziś jestem uczniem Ewangelii, rozwinąłem się, kocham bliźniego.
Regularnie czyta Pan Biblię?
Nie, choć można tam znaleźć najbardziej esencjonalną formułę dla człowieka, który czuje się chrześcijaninem. Trudna formuła, bo przecież trzeba „samego siebie dać”. Nie jestem religijnym ortodoksem. Pana Boga boję się i Panu Bogu ufam. Ale nie chodzę do kościoła, nie szwendam się po ulicy z hasłem: „Jezus cię kocha. I wszystko ci załatwi”. Nie będę tulił każdego na ulicy, ale jak upadnie, to podam rękę. I to jest miłość, bez której nie mogę żyć. O tej mogę mówić. Zamykam za to swoją sypialnię, żadnych szczegółów, odsyłam do piosenek: Kiedy jesteś taka bliska albo Niech całują cię oczy moje. To erotyki.
Takie słowa zniewoliły niejedną kobietę?
Zazwyczaj działają (śmiech), ale tylko 90 minut. Fakt, podczas koncertu panowie tracą swoje dziewczyny. Ale gram ostatnią piosenkę i odzyskują je. Nie czekam na wizyty za kulisami, bo tam jest moja ukochana Ewa. Wszedłem w inny etap, jeśli chodzi o „natężenie prokreacyjne”, czyli uganianie się za spódniczkami. Moje kobieciarstwo odeszło w plan historyczny. Wie pani, w młodości miałem ksywkę Całusik. Zakochiwałem się na zabój.
Ma Pan to szczęście, że od tego czasu jest wiecznie zakochany?
Tak się nie da. Znam naturę uczuć, a także ten ciąg napięć, radości – chwil lepszych, gorszych, groźnych. Zakochanie to iskra. Życie w związku to trwały ogień. Trzeba do niego dokładać – czujność, czułość. Nie chciałbym być wiecznie zakochany. Cztery razy wystarczy.
O Bożence z kolonii w Łebie mówił Pan: „Miała francuskie usta i kształty dojrzałej kobiety”.
Szczeniacka miłość. Istotna, choć nie był to związek. Poważną relację zbudowałem z Iwoną, mamą naszych synów. Potem oddałem serce pani z Krakowa. Po tym szaleństwie, poraniony, przez trzy lata byłem sam. Niezwykle pouczający czas, kiedy „już nigdy” nie planowałem się wiązać z kobietą. Uśmiecham się, bo dziesięć lat temu z nieba spadła Ewa. Osoba wyjątkowa i doskonała, człowiek dialogu. Dama z krwi i kości.
Sporo młodsza od Pana?
Nie interesowały mnie młodsze partnerki. Zbyt cenię sobie „pobywanie” z kobietą, żeby zajmować się jej edukacją.
Na czym polega takie „pobywanie”?
To flirt, uwaga, zatrzymanie w zabieganiu, żeby spojrzeć w oczy, wsypanie łyżeczki cukru do jej herbaty, zanim ona to zrobi. Wcześniej z bliskimi żyłem osobno. Wiodę cygańskie życie, ale ciągnie mnie bardziej niż w przeszłości do domu. Mniej koncentruję się na sobie. Pamiętam, kiedyś drażniła mnie „niedyspozycja” kobiet. Jak to gorszy dzień? Jaka fizjologia? Normalnie ma być. Dziś jestem wyczulony: pogłaskać, przytulić, zaopiekować się – staram się zgadywać potrzeby kochanych ludzi.
Więcej na http://www.styl.pl/magazyn/news-zyje-pelnokalorycznie,nId,5435#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox
15 września, 2016 o 9:15 am
Sojka skruszony :)
A o muzyce nic.
(Twój Styl ma jednak tabloidowe ciągotki.)
15 września, 2016 o 9:01 am
A Sojka to sam śpiewał i grał?
16 września, 2016 o 11:43 am
Tak, to był występ solo.
Jednakże gra Sojki na fortepianie jest tak bogata, że nie czuje się potrzeby jakiegoś dodatkowego akompaniamentu orkiestry.
Ale tu pewnie grały także rolę koszty organizacji koncertu – sprowadzenie dodatkowych muzyków przez Ocean byłoby kosztowne.
16 września, 2016 o 9:04 am
Warto chyba zajrzeć na stronę Sojki (Soyki?)
http://www.soyka.pl/
na moje oko świetnie zredagowana
16 września, 2016 o 11:48 am
Na moje też :)
Zdjęcie z czołówki (Sojka już nie-solo ;) )
17 września, 2016 o 6:53 am
Sojka tutaj jakiś inny, ale ciągle w dobrej formie
19 września, 2016 o 5:42 pm
Zabawne :)
A tak w ogóle to Maciej Stuhr dobrze śpiewa… na pewne lepiej, niż jego tato w Opolu ;)
18 września, 2016 o 9:14 am
Witam:)
Nie znałam tego artysty, ma pogodny uśmiech:). Śpiewa wiersze tylko polskich poetów?Znalazłam piosenkę śpiewaną w duecie z innym pieśniarzem:
I jeszcze jedna, która bardzo mi się podoba:)
Tolerancja
Pozdrowienia
19 września, 2016 o 5:49 pm
„Tolerancja” to jedna z najbardziej znanych piosenek Sojki, „Tam na rzece” trochę jakby mniej.
Tej ostatniej nie można otworzyć z YouTube za Oceanem, ale można jej posłuchać tutaj:
Ładna
18 września, 2016 o 9:42 am
No tak, skupiłam się na nazwisku artysty, zaczęłam szukać jego utworów i dopiero teraz czytam artykuł, i już wiem,że wykonuje Sonety Szekspira:)
19 września, 2016 o 5:52 pm
Ech, Julka, czasem mam wrażenie, że Ty mnie coś bujasz ;)
(No bo kto nie słyszał w Polsce o Sojce? ;) )
30 września, 2016 o 9:06 am
No smutno mi,że pan nie wierzy:(
Znam kilku polskich wykonawców, do nich należy: Mira.Kubasińska z zespołem Breakout, Cz..Niemen, TSA, Closterkeller, Kasia Nosowska, Patrycja Markowska,od niedawna Beata Kozidrak i zespół Lady Pank.
No chyba wszystkich wymieniłam ,ale cały czas szukam, staram się poznać kolejnych wykonawców. Pozdrawiam
1 października, 2016 o 5:54 pm
A to wymieniłaś tych, co i ja lubię. (Zaskoczyłaś mnie tą Kubasińską i Breakoutem.)
Dobry rock z bluesowym odcieniem.
22 września, 2016 o 2:10 am
[…] odwiedzających Chicago również inspirowana jest Szekspirem. Zaledwie Sojka przestał śpiewać Sonety, a oto niezwykły alternatywny ansambl teatralny z Wrocławia przywozi nad jezioro Michigan Króla […]