POD SKÓRĄ WITKACEGO

O wystawie „Witkacy. Sejsmograf epoki przyspieszenia.” w Muzeum Narodowym w Warszawie.

.

Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Fałsz kobiety – Autoportret z portretem Maryli Grossmanowej” (1927)

.

       Pisał o nim Gombrowicz: „Nigdy nie był w stanie spoczynku, zawsze naprężony, dręczący siebie i innych nieustannym aktorstwem, żądzą epatowania i skupiania na sobie uwagi, wiecznie bawiący się okrutnie ludźmi. (…) Nic bardziej pokręconego, dziwacznego, trudnego niż jego sposób mówienia, obliczony na efekt, zawsze na pograniczu zgrywy, błazeństwa, cyrku.”
Gombrowicz ze swoją przenikliwością jak zwykle trafia w sedno, a to co mówi o Witkacym jako o osobie, doskonale charakteryzuje również jego twórczość.

Fascynująca wystawa w warszawskim Muzeum Narodowym zaskoczyła mnie swoim rozmachem, a skomasowanie w jednym miejscu setek fotografii, rysunków, portretów i obrazów Witkiewicza wraz z artefaktami umożliwiającymi kontekstualizację twórczości Witkiewicza, pozwoliła na zagłębienie się w dziwnym – zarazem pociągającym, jak i odpychającym – świecie genialnego ekscentryka z Zakopanego.

Witkac był twórcą totalnym i taka też jest ta wystawa – mimo, że skupia się raczej na jego twórczości plastycznej. Filozofia i pisarstwo znajdują się w tle, ale za to monstrualna osobowość i wyobraźnia tego „połykacza haszyszów, morfinomana, megalomana, schizofrenika, paranoika, kpiarza, cynika, perwersiarza, dadaisty i pseudowariata” (znowu Gombrowicz) unosi się nad wszystkim, niczym jakiś kosmiczny potwór z jego wizyjnych obrazów.

Wprawdzie zgromadzone na wystawie rysunki Witkacego wydały mi się jakimiś (znajdującymi się często na granicy pornografii) bazgrołami erotomana z dowcipem na poziomie gimbazy, to portrety utwierdziły mnie tylko w przekonaniu jakim Witkacy wielkim artystą był. Bo te prace są po prostu genialne, zarówno pod względem plastycznego artyzmu i pewności ręki, jak i głębi oddania psyche portretowanych ludzi, czyli uchwycenia ich charakterologicznych osobliwości. A przy tym inwencja portrecisty, jeśli chodzi o autorskie potraktowanie modela – czyli obdarzenie go jakimś wyobrażeniowym emploi ustalonym arbitralnie, wraz z formą, przez twórcę – jest imponująca.

Sam tytuł wystawy „Witkacy. Sejsmograf epoki przyspieszenia.” doskonale oddaje to, co było esencjonalne dla postrzegania świata przez Witkiewicza, czyli nadwrażliwą czułość na zachodzące zmiany: postępującą dehumanizację mas, mechanizację życia, militaryzm, narodziny totalitaryzmów i osuwanie się Europy w wojenną przepaść. Kulminacją jego pesymizmu i strachu przed nadchodzącą katastrofą – zniewoleniem Polski i krwawą łaźnią jaką zaczęła urządzać sobie Europa – było samobójstwo. (Notabene dokonane następnego dnia po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski. Co ciekawe, wystawę tę odwiedziłem dokładnie w rocznicę śmierci Witkiewicza i sam nie wiem, co sądzić o tej koincydencji.)

*  *  *

UWAGA: wystawa „Witkacy. Sejsmograf epoki przyspieszenia.” w Muzeum Narodowym jest otwarta do 9 października.

.

.

KTO IDZIE POD PRĄD TEN DOJDZIE DO ŹRÓDEŁ – rozmowa z LECHEM MAJEWSKIM

.

Jeden z najbardziej oryginalnych polskich twórców. Jest nie tylko reżyserem, ale i pisarzem, poetą, scenarzystą, malarzem – artystą wszechstronnym i totalnym, świadomym Tajemnicy, jaką jest świat i życie. Do Chicago przyjechał ze swoim najnowszym filmem „Dolina Bogów”, który pokazany został na ostatnim Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce. Spotkaliśmy się po 25 latach, przez które śledziłem niezwykłą karierę Lecha Majewskiego. Rezultatem spotkania jest ta oto rozmowa.

.

STANISLAW BŁASZCZYNA: Odkąd sam przekroczyłem „smugę cienia” zacząłem zwracać uwagę na to jak odchodzą pewni ludzie, z którymi czułem jakiś związek, jeśli chodzi o widzenie świata, stosunek do życia, kultury, sztuki… To byli ludzie, którzy sporo wiedzieli o wieku XX. Wraz z nimi odchodzi wiedza, przywiązanie do pewnych wartości, o których wydaje się zapominać współczesny świat. Nowe pokolenia nie będą o tym wiele widzieć. Jak Ty odbierasz ten proces – przemijania tego wszystkiego?

Lech Majewski: „Czuję się banitą i outsiderem”

LECH MAJEWSKI: Mówiąc brutalnie: to jest naturalny bieg rzeczy. A mówiąc bardziej z punktu socjologicznego – to odchodzą ludzie, którzy wiedzą, czym była rzeczywistość. Ponieważ, tak się dziwnie składa, że taki dodatkowy aspekt wiedzy przychodzi dopiero w ciężkich czasach – w czasach wojen i katastrof. Ktoś, kto tego nie przeżył, mało może powiedzieć o tym czym jest świat, życie, rzeczywistość. No, chyba że doświadczył jakiejś osobistej katastrofy.
To jest taki jungowski dotyk realności. W takich momentach dotykamy jakby jadra egzystencji. A teraz ludzie żyją właściwie w takim całkowitym uśpieniu, otoczeni wirtualnym światem. Zwłaszcza młodzi ludzie funkcjonują w taki świecie wirtualnym – tam się odbywa randkowanie, seks… tam się odbywa nauka, stamtąd pochodzi wiedza o świecie, tam się spędza wolny czas… Wszystko się tam dzieje.

– Niedawno miałem tutaj w Chicago spotkanie autorskie, które prowadził m.in. Zbyszek Banaś i on zwrócił uwagę na to, że my – a miał na myśli mnie, siebie, wymienił też przy tym inne osoby, takie np. jak Agnieszka Holland, Krzysztof Zanussi – ciągle żyjemy niejako w XX wieku. A to jest pokolenie, które już odchodzi. Czy nie żal ci ludzi, których już teraz z nami nie ma, a z którymi czuliśmy pewien związek – poprzez ich książki, filmy, muzykę, sztukę…?

– W twoim pytaniu zawarta jest taka ukryta fetyszyzacja wieku XX, który uważam za najbardziej zbrodniczy w historii ludzkości. Wszystko co wiek XX zafundował – i kulturze, i człowiekowi – uważam za zgrozę. Z jednej strony, politycznej, jest to wiek totalitaryzmu i przemysłu śmierci na niespotykaną skalę w żadnym innym stuleciu. Te wszystkie obozy zagłady, te okopy I wojny światowej, to wykorzystanie broni chemicznej przeciwko młodym ludziom … przeciwko kwiatom cywilizacji zachodniej – ci wszyscy młodzi piękni Francuzi, Niemcy, Anglicy, Szwajcarzy, którzy ginęli w jakichś okropnych konwulsjach, rozwalani moździerzami, szrapnelami, w oparach gazy musztardowego, truci i paleni iperytem… To były niesamowite sceny, które się tam działy, straszne dramaty. I być może – w myśl zasady Oscara Wilde’a, że „natura naśladuje sztukę” – sprowokowali to wszystko ludzie, którzy rozbili formę klasyczną, rozbili formę piękna. Wiek XX obrzydził piękno, rozwalając je. Zaczęli Picasso z Braquiem, Strawiński, Joyce… To wszystko było rozbijanie istniejącej formy. Akurat – trzeba to powiedzieć – ci pionierzy rozbijania formy byli geniuszami lecz pozostawili za sobą taki ogon epigoński, gdzie tych „picassów”, „strawińskich”, „joyce’ów” było na pęczki. Ta destrukcja harmonii w muzyce – o czym rozmawiałem np. z Henrykiem Mikołajem Góreckim, który zresztą w młodości swojej sam się też przyczynił do tej „siekierezady” muzycznej – która jest męcząca, nie do słuchania… jest jakimś dziwolągiem, grzechem wobec tego, czym może być muzyka.
Oczywiście to wszystko mści się na nas. A my jesteśmy takimi „bękartami” złego stulecia. To myśmy położyli podwaliny pod tę brzydotę, która panuje teraz na świecie.

– Czy jest jakaś nadzieja?

Było kilka ratunków w tym stuleciu. Jednym z nich jest według mnie kino. Sztuka XX wieku wyrzekła się piękna, wyrzekła się ciała człowieczego – zamiast tego mieliśmy jakieś kikuty, potwory, jakiś holocaust postaci w sztuce wizualnej – te wszystkie rzeźby z dziurami w człowieku. To niejako zapowiadało niszczenie ciała człowieka systemami politycznymi, tymi wojnami potwornymi – i to na taką skalę, która nie miała precedensu w historii ludzkości.
Ale taką arką, która przewiozła człowieka przez XX wiek, było kino. Stąd ta ówczesna idealizacja bohaterów filmowych – niewyobrażalna dla dzisiejszego widza, bo obecnie jest raczej celebryctwo, a wtedy to była miłość i pasja. Taki Rudolf Valentino, Greta Garbo, czy Pola Negri to były istoty wręcz boskie. Teraz wiemy, że te istoty nie są boskie, tylko są częścią naszego zastępczego życia.
Ale wracając do twojego pytania – ja bym nie idealizował wieku XX. I nie jest mi brak tych ludzi; ci co mieli coś do powiedzenie, to już to powiedzieli – to jest ich dziedzictwem, i to jest do wykorzystania. Ja osobiście wolę sięgać do większych artystów niż ci, o których mówiliśmy, bo dla mnie nieporównywalnie większą sztukę tworzyli Brueghel, Bosch, Dante czy Milton… nie mówiąc o innych Bachach, Szekspirach… całej tej plejadzie tytanów sztuki. Ci z XX wieku będą już chyba wkrótce zapomniani. Ponieważ ich sztuka jest marna. To jest produkt handlowo-gazetowy… To nie jest sztuka.

– Ja nie tyle miałem na myśli artystów plastyków, co pisarzy, myślicieli, filozofów. Ale też reżyserów takiej miary jak Bergman, Kurosawa, Antonioni, Kubrick, Fellini…
Nie miałem też zamiaru w jakikolwiek sposób fetyszyzować wieku XX – również uważam, że to był najokrutniejszy wiek w historii ludzkości. Chodziło mi o to, że ci ludzie, którzy na własnej skórze doświadczyli systemów totalitarnych – czy to komunizmu, czy faszyzmu – wykształcili przez to pewne przeciwciała, których zaczyna brakować współczesnym pokoleniom. Oni starali się dotrzeć do źródeł, dociec przyczyn tych totalitaryzmów, określić człowieka i świat wobec ogromu zbrodni popełnionych przez te systemy. Byli taką żyjącą przestrogą przed tym. A teraz już ich nie ma.
Ja kiedyś – może absurdalnie – pomyślałem sobie, że zazdroszczę tamtym ludziom…. nie tego, że doświadczyli tak strasznych czasów, ale że byli konfrontowani z czymś tak ekstremalnym egzystencjalnie – i to ich w jakiś sposób pogłębiło, zbliżało do tego rdzenia egzystencji – do czego ja, pozbawiony tamtych doświadczeń, nie mam dostępu. Czasy – wbrew pozorom – zrobiły się miałkie i nijakie. Żyjemy w jeszcze większej iluzji niż kiedyś.

– Nie mam tu nic do dodania.

– Wspomniałeś, cytując Wilde’a, że „natura naśladuje sztukę”. Ja bym jednak nie przeceniał roli, czy też wpływu artystów – zwłaszcza plastyków – na politykę. Oni, rozbijając formę, deformując ciało człowieka, jakby przeczuwali czy też antycypowali to, co się będzie działo podczas I czy II wojny światowej, w obozach masowej zagłady – czuli ten strach przez skórę, przez co wielu z nich tworzyło na granicy szaleństwa. Ale chyba zbyt daleko idziemy mówiąc, że ich twórczość miała wpływ na politykę, a zwłaszcza, że prowadziło to do ludobójstwa.

– A ja bym jednak ten wpływ doceniał. Uważam, że to szło ręka w rękę – niszczenie formy, niszczenie harmonii, proporcji… z niszczeniem umysłów, z niszczeniem człowieka. Uważam, że to, iż te wojny były tak okrutne, odzwierciedlała sztuka, i że to był taki system luster, bo zachowanie ludzi odzwierciedlało też sztukę.

– Sprzężenie zwrotne?

– Tak, uważam, że… nie wiadomo, czy nie należy za to winić… Picassa. Albo tego powierzchownego Warhola, który wisi tu w muzeum – i to jego plakatowe badziewie, które jest tak podziwiane. Jak widzę całe Chicago jest teraz obwieszone „dziełami” tego czwartorzędnego cwaniaka od reklamy.
Ja nie chcę być grzeczny w tych moich opiniach, bo po prostu nie toleruję pewnych uznanych świętości.
Wczoraj, kiedy tak stałem w Art Institute of Chicago przed tym tondo Boticcellego, to myślałem o tym, jak to jego piękno ciągle emanuje, tyle lat po jego śmierci. Niby takie małe kółko, które wisi na ścianie – ale jaką to ma nadal siłę przekazywania piękna.

– Wobec tego mogę zadać pytanie: czy kultura jest na wymarciu?

Lech Majewski w Chicago

– Kultury już nie ma. Ona umarła dość dawno. Ona istnieje, ale jako dziedzictwo – w sensie muzealno-bibliotecznym. Człowiek osiągnął pewne szczyty kulturowe – i one są, permanentnie istnieją. Ale kultura, jako taka, w chwili obecnej jest zamieniona przez produkty „kulturowe”, które, co prawda, pojawiają się w muzeach, salach wystawowych czy filharmoniach, ale tak naprawdę są tylko zapełnianiem pustego miejsca na nowych ścianach, czy też wypełnianiem dźwiękami nowej przestrzeni.
Pamiętam, że kiedyś chodziłem na festiwal współczesnych oper i to były dwa tygodnie przeżywania tortur dźwiękowych. Wieczór w wieczór czekałem, jak coś we mnie odżyje, bo wysłucham pięknej muzyki. Mówię „pięknej” nie w sensie klasycznym, tylko takiej, które w człowieku coś porusza… Takiej np. jaką tworzył Henryk Mikołaj Górecki. Ale nie. Spotkały mnie dwa tygodnie tortur muzycznych – jakiegoś piłowania po uszach – kakofonii, wrzasków, ryków, rozwalania fortepianu…. Jakichś takich dzikich odruchów z domu wariatów, przeniesionych da deski teatralne filharmonii. I ja cały czas czułem się jak dziecko, które wiedziało, że król jest nagi. A tam siedziała grupa słuchaczy, czy też widzów – bo to się z tego happeningi prawie że robiły – i ta grupa była malutka, w sumie były to chyba tylko rodziny wykonawców i krytycy muzyczni, którzy mieli poważne miny… Król był nagi, ale oni twierdzili, że ma przepiękne szaty.
Ja cały czas się czuję jak to dziecko, które mówi: „król jest nagi”, Warhol jest po prostu okropny, muzyka współczesna jest fatalna, to wszystko jest badziewie! Ludzie, obudźcie się! Te bohomazy, te połamane rzeźby w parkach, te rury powyginane, ten złom na wystawach, te jakieś kółka i kwadraty… to jest jedno wielkie gówno!

– Zastanawiałem się czasem nad tym, na ile to wodolejstwo opisujące sztukę współczesną (dajmy na to: pisuar, „Biały kwadrat na białym tle”, fotografię kobiety jedzącej banana, albo też bohomaz ukazujący dwa maźnięcia pędzla umoczonego w czarnej farbie) jest szczere, tzn. czy ci, którzy opisują podobne „dzieła” w sążnistych esejach, roztaczając wszelkie przemądrzałe teorie na ten temat, wierzą w to, co piszą? Czy rzeczywiście widzą w tym jakąś wartość i próbują doszukać się w tym sensu? Czy jest to tylko jakaś poza? A może robią to zupełnie cynicznie na zlecenie jakiejś kliki pakującej to badziewie do muzeów lub zarabiającej na tej hucpie miliony dolarów?

– Ja uczestniczę jednak w życiu artystycznym świata, mam swoje wystawy, moje prace są pokazywane w różnych muzeach… Ale jak czytam te wszystkie opisy… No to do wszystkiego można dorobić brodę. Wszystko można opisać jakimiś mądrymi – czy też udającymi mądrość – słowami, ale czy rzeczywiście jest tam jakaś esencja?
Ja zrobiłem film „Młyn i krzyż”, który był wynikiem mojego czytania genialnej książki Michaela Gibsona na temat jednego jedynego obrazu Brueghela pt. „Droga na Kalwarię”. W tym jednym obrazie jest Wszechświat i Universum, Mądrość i Geniusz… ileś ukrytych znaczeń i symboli; są opowieści o świecie, o ówczesnej Flandrii a jednocześnie spotkanie z Chrystusem, z religią i wiarą, z cierpieniem, głupotą ludzką… To wszystko tam jest. Michael Gibson napisał analizę 230-to stronicową, chociaż na początku miał 500 stron, ale wydawca kazał mu to obciąć o połowę – i on to z bólem serca zrobił. Ale została taka kwintesencja – tam nie ma grama „tłuszczu” literackiego, nie ma grama zbędnych informacji… Natomiast zapytałem się go, czy jako historyk sztuki pisał o Picassie? Odpowiedział, że tak. A czy pisałeś o jakiejś jednej jego pracy? „Tak”. A ile stron o niej napisałeś? A on, zajrzał gdzieś tam do swoich papierów i powiedział: „osiemnaście”. Ale przyznał się bez bicia, że szło mu to z trudem.

– A może jest to również sprawa pewnej wrażliwości?

– To nie jest sprawa wrażliwości. Tam po prostu nie ma nic do opisywania. Ja przeczytałem te 18 stron i to było dla mnie żałosne. To była projekcja tego, co on by chciał tam zobaczyć.

– Są obrazy Picassa, które mi się bardzo podobają. Np. jest u nas w Art Institute jego obraz „Stary gitarzysta”, o którym sam swego czasu coś tam napisałem.

– No tak, ale ile on miał lat, kiedy go namalował?

– Dwadzieścia dwa?

– No właśnie, to były te okresy „błękitny”, „różowy” – a więc młodziutki Picasso. W Barcelonie, jak się idzie do jego muzeum i ogląda się to, co on rysował czy malował jako dziecko – ośmio-, jedenasto-letnie… to wygląda to tak, jakby mu anioł wsadził do ręki pędzel czy ołówek. Tylko on w pewnym momencie doszedł do wniosku, że trzeba to wszystko porąbać – bo się zapatrzył w afrykańskie maski. I jak zaczął to rąbać, a świat mu przyklasnął, to już przy tym pozostał.

– Czym według Ciebie jest elita. A jeśli coś takiego istnieje, to jaki jest teraz według Ciebie stan europejskich elit?

– Nie mam pojęcia. Bo zarówno ciebie, jak i mnie można zaliczyć do elity, ale to zawsze jest jakieś grupowe uznanie czegoś… Nie wiem. Ludzie też patrzą na mnie, że jestem elitą, a ja się czuję outsiderem. Z kolei inni mnie widzą jako outsidera. Nie jestem tak bardzo zależny od opinii innych – to jest ta schopenhauerowska podstawa szczęścia: „nie oddawaj się w ręce innych” – w sensie opinii, osądu. Bo jeżeli się oddasz, to od razu, natychmiast masz na sobie to chomąto niewoli.

– Podejrzewam więc jak bardzo „inny”, „obcy” musiałeś się poczuć w Hollywood, gdzie zrobiłeś jeden ze swoich pierwszych filmów.

– Przypominam sobie, że kiedy pracowaliśmy nad „Basquiatem”, to mieszkałem w Los Angeles w takim domu po Grecie Garbo, na wzgórzu o nazwie Mt. Olympus, będącej częścią Hollywoood. Były wtedy moje urodziny, zebrało się trochę ludzi, i m.in. przyszedł taki mój sąsiad – reżyser i aktor amerykański Paul Bartel (on zrobił np. film ”Eating Raoul” – taką zjadliwą satyrę na wyższe sfery – a swego czasu nazywany był nawet amerykańskim Buñuelem). Ludzie się rozjechali, ale myśmy jeszcze siedzieli, była 2-ga w nocy, i ja zacząłem się mu żalić, że tak trudno nam zebrać pieniądze na „Basquiata”). I kiedy tak się żaliłem, to on w pewnym momencie mi przerywa i mówi: „Shut up!” Wyjrzyj przez okno i powiedz mi co widzisz?”. A z mojego okna roztaczał się wspaniały widok na całe Los Angeles, na te wszystkie migoczące światełka, aż po Ocean… Ja tak trochę zgłupiałem ale mówię: no jak, co widzę? Los Angeles, Hollywood… Na co on: „Przecież jesteś poetą, powiedz coś ciekawszego!”. Więc mówię: „Lollywood”, „La La Land”… A on: „Nie, nie! To co widzisz to jest ogromne cmentarzysko. Te wszystkie migoczące światełka to są światełka ze świec na grobach…” Ja tak patrzę i myślę: „O co mu chodzi? Ćpał coś?” A on mówi dalej: „To wszystko są światełka na grobach pomysłów filmowych”. No to zacząłem patrzeć na ten widok jak na grobowce, bo rzeczywiście w Los Angeles każdy ma pomysł na scenariusz, na film… i to wszystko umiera śmiercią naturalną, i tam każdy człowiek – na stacji benzynowej, w sklepie, restauracji – to jest niespełniony scenarzysta, reżyser, aktor… „A Ty Lechu – mówi dalej Paul – Ty jesteś księciem!”. Jakim księciem? – myślę sobie. „Jesteś księciem, bo robisz swoje filmy! A to jest taka wąska grupa ludzi na świecie, która robi swoje filmy. Czy Ty zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś księciem!?” Nie ukrywam, że słysząc to bardzo miło się poczułem.
Kiedy więc mówisz o elitach, to jako książę jestem elitą. Ale ja się kimś takim nie czuję. Bo czuję się banitą. Tym bardziej, że jestem prześladowany.

Lech Majewski: „Kultury już nie ma. Ona umarła dość dawno.”

.

– Dlaczego tak mówisz? Prześladowany? Przez kogo? I za co?

– Za niezależność poglądów.

– Czym to się przejawia?

– Ostracyzmem. Faktem, że festiwal w Gdyni nie daje mi nagród. Nigdy nie zaprosili mnie tam do jurorowania. Boją się tej mojej niezależności.

– Kiedy czytałem sprawozdania z ostatniego festiwalu w Gdyni, to szukałem czegoś na temat Twojego filmu i prawie nic nie znalazłem, a przecież pokazano na nim „Dolinę Bogów”.

– To się właśnie nazywa banicja.

– Ale przecież ci ludzie są niby otwarci, wyrobieni filmowo, zainteresowani kinem, a nie tylko tą popularną komercją…

– Dobrze, że dodałeś „niby”. Ale to jest też moja siła. Gdybym ja był, tak jak wielu moich kolegów reżyserów, zagłaskany w Polsce, to nic bym nie zrobił. Nie chcę tu wymieniać nazwisk, ale jest taka cała plejada zagłaskanych, co się od tych głasków nie podnieśli.

– Ale czy oni są kupowani przez to, że daje im się środki do robienia filmów? Że są hołubieni? Czy też dostają się do jakiegoś środowiska, wchodzą w skład koterii? W jaki sposób przejawia się to zagłaskanie?

– Właśnie to wszystko wymieniłeś. Wszystko to – all above and beyond.

– Sam powiedziałeś, że podczas projekcji „Doliny Bogów” na festiwalu Camerimage w Polsce, z sali wyszło kilkadziesiąt osób (swoją drogą bardzo mnie to zdziwiło, bo wyobrażałem sobie, że uczestnicy tego prestiżowego bądź co bądź festiwalu, to widzowie wyrobieni, nie nastawieni tylko na łatwą rozrywkę – i akurat oni mogli zostać do końca filmu… choćby z grzeczności). Czy jednak starasz się zrozumieć tzw. „zwykłego” widza, który zwykle ma problemy z odbiorem twoich filmów? Czy w ogóle Cię nie obchodzi to, kiedy ktoś Twoje filmy krytykuje? Czy starasz się zrozumieć pewne zarzuty, racje krytyków? Sam kiedyś przyznałeś, że każda interpretacja jest równouprawniona.

– Tak, interpretacja jest własnością danej osoby i można to publikować, interpretować. Ale czy ja rozumiem pewne zarzuty? Trudno powiedzieć – jedne rozumiem, innych nie. Case by case. Istnieje też granica reagowania na zarzuty, bo robienie filmów – a zwłaszcza filmów takich jak ja robię – jest tak trudne, tak skomplikowane, tak niezwykłe, że ja powinienem dostać jakiegoś Nobla czy Oscara za to, że ja je w ogóle zrealizowałem. Dysponuję przy tym naprawdę małymi środkami, a jednak grają u mnie gwiazdy, jakoś te filmy wyglądają… To jest też pewnego rodzaju talent wyciskania soku z kamienia.

– Wiem, że dla Ciebie język wizualny, jest ważniejszy niż zwykła narracja. To również może się przyczyniać do tego, że Twoje filmy nie są tak powszechnie oglądane.

– Uważam, że język wizualny jest narracją…

– Również tak sądzę. Ale jeśli obrazy – które często mają symboliczne znaczenie – są trudne do zrozumienia, odczytania, to może sprawiać, że film staje się właśnie hermetyczny.

– …natomiast kino jest obsadzone przez filologów, którzy przedkładają mówione słowo nad czytanie wizualne.

– Wielką wagę przykładasz do roli symbolu w sztuce. Pewne symbole mogą być rozpoznawalne, chociaż – jak sam mówiłeś w swoich wykładach – współczesny odbiorca sztuki stał się ślepy na tę symbolikę, która była w miarę czytelna w pewnych epokach z przeszłości. Jeśli na domiar tego autor/artysta używa swojej „prywatnej” symboliki, to jeszcze bardziej może to zwiększyć nieczytelność tego, co tworzy. I nie będzie to wina odbiorcy.

– Ale ta symbolika akcydentalna, moja osobista… ona również działa na ludzi. I to ludzi obcych kulturowo. Oni ją odczytują jako swoją własną.

– Czyli spotkanie z samym sobą?

– I to jest celem moich filmów.

– Czego unika kultura masowa, która robi wszystko, aby ludzie o sobie zapomnieli.

– Tak, kultura masowa zbudowana jest na ucieczce od samego siebie. A ja odwrotnie – robię rzeczy polegające na spotkaniu człowieka z samym sobą. I to jest totalnie pod prąd. Ale – jak powiedział pewien mądry chiński filozof – kto idzie pod prąd, ten dojdzie do źródeł.

– Znam Twój szacunek dla Tajemnicy. Czym dla Ciebie jest ta Tajemnica?

– Życiem. Tajemnica jest ekwiwalentna z życiem. Jest zbiorem tego wszystkiego, czym dla mnie jest życie. Każda rzecz – u podstaw, u początku, u końca i w samym środku – jest Tajemnicą. Sam proces rozmawiania tej cywilizacji – wszystko jest bardzo tajemnicze.

– Czy to oznacza barierę poznania, niemożność zrozumienia…

– Oczywiście. To jest to sokratejskie „wiem, że nic nie wiem”. To jest właśnie szczytem wiedzy. Tylko najmądrzejszy człowiek może powiedzieć, że wie, że nic nie wie. Znam wielu naukowców, fascynuje mnie fizyka, chemia, matematyka… I zauważyłem jedno: im większy ekspert, tym ma większą świadomość coraz większego pola swojej niewiedzy.

– Ale czy jest to kwestia niemożności poznania, czy też niedostatecznego zakresu naszej wiedzy, która jednak z biegiem czasu staje się coraz większa. Czy Tajemnica nie wynika po prostu z ograniczoności naszej percepcji i wiedzy?
A może największą Tajemnicą jest to, że nie ma żadnej Tajemnicy?

– (śmiech serdeczny)

– No tak, możesz mnie wyśmiać. Ale to była tylko taka prowokacja, bo również dla mnie cały świat i życie jest jedną wielką Tajemnicą.

*  *  *

fotografie: Stanisław Błaszczyna

„Rozmawiając po ćwierćwieczu”

.

Wywiad z Lechem Majewski przeprowadzony przeze mnie 25 lat temu w Chicago przeczytać można TUTAJ, natomiast tekst o najnowszym filmie reżysera „Dolina Bogów” TUTAJ.

.

„DOLINA BOGÓW”, ALBO O WYCISKANIU SOKU Z KAMIENIA (kilka uwag o najnowszym filmie Lecha Majewskiego)

Wśród tytułów 31. Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce znalazła się również „Dolina Bogów” – najnowszy film Lecha Majewskiego, będącego wśród polskich reżyserów postacią niezwykłą. On sam mówi o sobie, że jest w polskim kinie outsiderem, a nawet banitą. Dodam, że jest on również poetą, malarzem, pisarzem – artystą wszechstronnym, dla którego kino stanowi medium, za pomocą którego można doskonale posługiwać się symbolami w próbach dotarcia do Tajemnicy i głębi ludzkiego wnętrza.

.

John Malkovich jako najbogatszy człowiek świata w „Dolinie Bogów” Lecha Majewskiego

.

       Muszę przyznać, że nie czuję się na siłach, by napisać recenzję „Doliny Bogów” – i to z kilku względów.

Po pierwsze – z powodu mojego osobistego stosunku do Lecha Majewskiego, którego zawsze bardzo ceniłem, którego karierę śledziłem, którego sposób widzenia świata i sztuki bardzo się pokrywa z moim (w jego i moim… posłużę się tu określeniem samego Majewskiego… pejzażu intymnym, znalazło się – toute proportion gardée – zadziwiająco wiele punktów stycznych); i wreszcie – co jest trochę paradoksalne – z powodu naszego spotkania, które trwało kilka godzin i miało miejsce zaledwie wczoraj (wbrew pozorom to, co powinno mi dostarczyć amunicji do napisania takiego tekstu, w pewien sposób mnie obezwładnia).

Po drugie – film Majewskiego jest tak oryginalny, specyficzny i niezwykły (zarówno w formie, jak i w treści), że wymyka się według mnie standardowej metodyce pisania recenzji filmowej, stawiając pod znakiem zapytania możliwość wyartykułowania czegoś adekwatnego do tego, co zawiera się w symbolicznej tkance znaczeniowej obrazu. Tym bardziej, że „Dolinę Bogów” wypełnia takie mnóstwo symboli i metafor, które same w sobie mogą być wieloznaczne, albo – co gorsze – wymykające się nie tylko znaczeniom i sensom, ale i samym interpretacjom, pozostawiając (chyba jednak większość widzów) w konsternacji, a samego krytyka w stanie jakiejś prokrastynacji. Gdyż istota symbolu, z samej swojej natury, jest nieuchwytna. Jak pisał Jung: „Symbol jest wyrażeniem nieokreślonym, o wielu znaczeniach, wskazującym na coś, co nie daje się w pełni zdefiniować, a zatem nie jest w pełni znane”. Z tego powodu analiza sztuki symbolicznej staje się nie tylko ryzykowna, ale (być może) wręcz niemożliwa.

Po trzecie – oglądałem film Majewskiego w sali Copernicus Center, która być może piękna jest (swoim pięknem dość specyficznym), ale niezbyt dobrze nadaje się do projekcji takich obrazów, jak „Dolina Bogów”, w których niezmiernie ważna jest nie tylko wizualność, ale i dźwięk. A ten ostatni był niestety fatalny (reżyser zapewnił mnie, że na nośniku jakość dźwięku jest idealna) – i to nie tylko dla zawartej na ścieżce dźwiękowej muzyki, ale i dla obecnych w filmie dialogów, których niezrozumiałość jeszcze bardziej mogła spowodować niezrozumienie tego, co chciał nam przekazać film (posługujący się przecież – w oddziaływaniu na widza – nie tylko obrazem). Tak więc, oglądanie „Doliny Bogów”, było dla mnie czasami niczym chodzenie po pięknym szlaku z uwierającym mnie w bucie kamykiem.

Oczywiście były takie momenty, kiedy na ten kamień nie zwracałem uwagi, pochłonięty pięknem jakie roztaczały na ekranie filmowe kadry. Osobiście dotykały mnie obrazy, które znałem z własnych peregrynacji terenów, na których kręcono film, a gdzie swego czasu spędziłem kawał swojego życia, przemierzając wielokrotnie drogiAmerykańskiego Południowego Zachodu. Niesamowite scenerie – zwłaszcza krajobrazy Utah i Arizony – do dzisiaj są we mnie obecne, schwytane w siatce mózgowych neuronów. I to rezonowało z tym, co widziałem na ekranie, wprowadzając mnie w stan pewnego uniesienia.
No i oczywiście sami Indianie, których kultura i los zajmowały mnie i obchodziły właściwie od dzieciństwa.

Wspominam o tym wszystkim, gdyż chcę zwrócić uwagę na to, jak osobiste doświadczenia życiowe wpływają na naszą percepcję… tutaj: na odbiór filmu. Wydaje się to być oczywiste, a jednak często o tym zapominamy, ferując wyroki, wystawiając cenzurki i opisując nasze subiektywne wrażenia jakby były one objawieniem prawdy obiektywnej.
Ale to nie tylko krajobrazy, które Majewski i jego operatorzy mieli w Utah na wyciągniecie ręki – i podane im przez Naturę jak na dłoni Boga. Bo jeszcze ważniejsze dla filmu były te obrazy i wizje, pochodzące wprost z pejzaży wewnętrznych reżysera, który jest przecież także poetą i malarzem. I muszę przyznać, że niektóre z nich zrobiły na mnie wielkie wrażenie. Bo były niesamowite i przepiękne. Nic dziwnego, że wczoraj kładłem się do snu mając je pod powiekami – a i dzisiaj z filmem Majewskiego się budziłem. Podejrzewam więc, że moja podświadomość nadal miele „Dolinę Bogów” gdzieś w moim wnętrzu, i że coś z tego będzie się przedostawać do mojej świadomości – i to zapewne w najmniej oczekiwanych momentach.
Kto wie, może to jest właśnie najlepszy sposób przyjmowania sztuki Majewskiego?

* * *

       Film „Dolina Bogów” – w tej warstwie odbieranej i rozpatrywanej racjonalnie – opowiada w sumie bardzo prostą historię. Tak prostą, że może się to narazić na zarzut banału, stereotypu i trywialności.

Bo oto mamy archaiczną kulturę ludu pozostającego w organicznym i duchowym związku z Naturą (wyznającego i strzegącego wartości, które cywilizacja zachodnia dawno już zarzuciła i utraciła), skonfrontowanego z nowoczesną cywilizacją wyzysku, chciwości i eksploatacji, wyrafinowaną technicznie ale wydrążoną duchowo i pustą; cywilizacją pławiącą się w konsumpcji i pieniądzu, (który zastąpił wszystkich dotychczasowych bogów); cywilizacją będącą w stanie rozkładu i dekadencji, ociekającą absurdem i oddającą się dziwacznym ekscesom.

Bo oto mamy cierpiącą ofiarę korporacyjnego wypalenia; mężczyznę, którego na dodatek opuściła żona, chwytającego za (koniecznie wieczne) pióro, by stworzyć fikcję konkurencyjną wobec fikcji światów wirtualnych, w jakich zaczęli żyć współcześni mu ludzie – ale taką, która by do prawdy się zbliżała, a nie od niej oddalała.

Bo oto widzimy najbogatszego człowieka świata o nazwisku Wes Tauros (czy skojarzenie z Westeros, bajeczną krainą z „Gry o Tron” jest tu przypadkowe?), który jest w stanie zaspokoić wszystkie swoje ekstrawagancje, ale nie może za żadne skarby kupić spokoju i pozbyć się bólu po stracie swojej żony i dziecka. Góra pieniędzy (sam mieszka w zamku na szczycie niebotycznej skały) nie może dostarczyć mu Sensu ani nawet sensu. Niczym wellesowski Obywatel Kane (który wpatrywał się w „pączek róży”, mimo że otaczały go bogactwa architektury i sztuki) swojej pustki nie może wypełnić żadnym materialnym luksusem. Nic więc dziwnego, że tęskni za śmiercią. Niestety, w międzyczasie chce wykupić znajdujące się na terenach indiańskich złoża uranu, burząc tym spokój zamieszkujących Dolinę duchów, bogów i ludzi.

Bo oto mamy Naturę mszczącą się za gwałt zadawany jej przez człowieka. (Swoją drogą daję głowę, że 99.99% widzów nie będzie miało pojęcia, że kolosalny bobas rozgniatający pod swoimi stopami korporacyjne wieżowce, bierze się z indiańskiej mitologii, w której skały zamieniały się w ludzi i potwory. Yéʼiitsoh – czyli Wielki Gigant – był dzieckiem kobiety, która poszła się załatwić nad rzekę i czyszcząc się wsadziła do pochwy otoczaka, a Słońce widząc to, zapłodniło ja swoim promieniem. Współczesny widz, skonfrontowany z obrazem kamiennego Olbrzyma/Dzieciaka depczącego miejskie wieżowce, skojarzyć go może z japońską Godzillą, a w najlepszym przypadku – jeśli zna malarstwo – z Kolosem Goi.)
Nota bene Majewski do mitologii Indian Nahajo podchodzi moim zdaniem dość powierzchownie i wybiórczo – biorąc z niej to, co mu pasuje do jego wizjonerskiego konceptu. (Swoją drogą, prawdziwym wyzwaniem byłaby próba sfilmowania tych potwornie surrealistycznych historii zawartych w Diné Bahaneʼ [„Opowieść o ludziach”] czyli w micie kreacyjnym Navajów). Ponadto, twórca „Doliny Bogów” adaptuje do filmu swoją własną, „osobistą” symbolikę, znaną już tylko jemu samemu. To może jeszcze bardziej zwiększyć hermetyczność jego dzieła.

Tak więc, jeśli ktoś oglądając „Dolinę Bogów” zaczyna mieć mętlik w głowie i ni w ząb nie rozumie z tego, co widzi na ekranie – a np. zamiast symboliki sceny postrzega jej dziwaczność – to niekoniecznie dzieje się tak dlatego, że ten widz jest baranem, nieukiem czy tumanem. Tak po prostu działa ludzka psychika, której mechanizm polega na logicznej (próbie) interpretacji faktów, wyłapywaniu sensu, kojarzeniu nieznanego z tym, co jest już znane… Wreszcie: na spójnym oglądzie i śledzeniu danej narracji, która zazwyczaj jest przyczynowo-skutkowa (bo tylko wtedy może być zrozumiała).

Ja doskonale rozumiem Majewskiego, który bardziej ceni język wizualny, a narracja (w sensie arystotelskim) jest dla niego drugorzędna. Zgadzam się z nim jak najbardziej, kiedy mówi, że „wnętrze człowieka jest splotem wielu warstw i emocji, które są tylko częściowo uświadomione”. Podoba mi się to, że akceptuje on logikę paradoksalną, która dla niego jest logiką głębszą. Szanuję jego wybór, kiedy pisze: „mój stosunek do opisywania człowieka jest przeciwny do kinowego beahawioryzmu w czystej postaci”. Również odnoszę czasem wrażenie, iż rzeczywistość ma – jak uważa sam Majewski – „cudowny dar umykania opisowi”. Ale jak to wszystko funkcjonuje w twórczości Majewskiego? Tu można się spierać.
Szkopuł w tym, że tak naprawdę nie wiemy jak działa podświadomość. To co jest nam dane (i na co jesteśmy w pewnym sensie skazani) to nasza świadomość, z całą swoją niedoskonałością percepcji. Świadomość, rządząca się przecież swoimi prawami. I być może to właśnie one nie pozwalają nam dotrzeć do istoty rzeczy – do rzeczywistości, która pozostaje nam nieznana (co być może chroni nas przed obłędem).

Czy można się jakoś przebić poza tę barierę? Czy może niekiedy zamanifestować się przed nami to, co zazwyczaj jest ukryte? Czy możemy czasem uszczknąć rąbka tej kosmicznej Wielkiej Tajemnicy? Mimo wszystko sądzę, że tak (choć według mnie jest to czymś niezmiernie rzadkim). Czy tego rodzaju objawienia zdarzają się w filmach Majewskiego? Być może.

Lech Majewski nie kryje swojego egotyzmu, kiedy mówi: „szkoda mi czasu na coś, co nie dotyczy bezpośrednio moich przeżyć i rozmyślań”, czy też, dodając przy innej okazji: „dla mnie ratunkiem stała się wyobraźnia i ‘umitycznienie’ tego, co jest moim jednostkowym doświadczeniem”.
Tylko czy nie grozi to ufikcyjnianiem samego siebie (podobnie jak „umitycznienie” może grozić mitomanią) ale również rozdmuchiwaniem własnego EGO, które – jak wiemy – i tak u artystów jest już wielkie jak stąd do wieczności? I czy w konsekwencji nie prowadzi to do jeszcze większej hermetyzacji i odosobnienia? Może nawet do pychy twórcy, który patrzy na bezrozumny tłum z wyżyn swojego artystycznego księstwa? A mimo deklarowanej wiary w „głębię” człowieka, tak naprawdę nie zwraca na tego drugiego człowieka większej uwagi, bo najbardziej liczy się dla niego zapatrzenie we własne wnętrze?

To tylko uwagi ogólne – wszelkie podobieństwa z konkretnymi artystami przypadkowe.

* * *

       Lecz wróćmy do „Doliny Bogów”.

Z Lechem Majewski umówiliśmy się na brunch. Wielką przyjemnością było dla mnie spotkać się z reżyserem po 25 latach, kiedy zetknęliśmy się po raz pierwszy, i to również we Chicago przy okazji Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, na którym pokazano wtedy jeden z jego pierwszych obrazów „Ewangelię według Harry’ego”. (Po rozmowie tej pozostał ślad w formie wywiadu, z którym zapoznać się można tutaj).

Na początku postanowiłem podzielić się z Majewskim swoimi wrażeniami z projekcji „Doliny Bogów”, i chciałem to zrobić w sposób szczery, więc od razu zaznaczyłem, że nie będzie to laurka, ryzykując tym, że popsuje to nieco nasze spotkanie. Ale Majewski rzeczywiście był ciekaw, co mu mam do powiedzenia, zwłaszcza, kiedy wspomniałem, iż ze swoimi znajomymi dość długo rozmawialiśmy wczoraj o jego filmie. Widząc moje wahanie („może jednak niepotrzebnie o tym wspominam?”), ośmielił mnie, mówiąc: „Nie. Bardzo potrzebnie! Tym bardziej, że masz na świeżo ten film, i to jest interesujące dla mnie. Zwłaszcza, że niewielu ludzi go do tej pory widziało.” „Ale też nie chciałbym Ci robić przykrości” – mówię, znowu się nieco ociągając, na co Majewski odpowiedział: „Ależ rób mi przykrość. Ja tym żyję.” (śmiech).
Zacząłem więc od pochwał, od tego, co mi się w „Dolinie Bogów” podobało (o tym wspomniałem już wcześniej, więc nie chcę się teraz powtarzać), ale nie omieszkałem też wspomnieć o pewnych zastrzeżeniach – zainspirowanych poniekąd wczorajszą rozmową ze znajomymi, którzy mieli jednak problem z odbiorem filmu, o jego zrozumieniu nie wspominając. Słuchając ich, starałem się w jaki sposób ten film obronić, choć sam miałem do niego stosunek dość ambiwalentny.

„Dolina Bogów” wydała mi się stylistycznie niespójna. Ja wiem, że chodziło o zderzenie się dwóch różnych światów (kontrast), ale zestawianie ze sobą naturalnych pejzaży i tych wygenerowanych komputerowo, stwarzało pewien dysonans estetyczny – tak jakby te obrazy pochodziły z różnych filmów. Podobnie było z grą aktorską. Sceny w których brali udział profesjonalni aktorzy (choćby tej miary, co John Malkovich, który jak zwykle wypadł tutaj wręcz charyzmatycznie), zdecydowanie pozostawały w kontraście ze scenami, gdzie występowali Indianie Navajo, spośród których większość stanowili aktorzy nieprofesjonalni. W związku z tym niektóre z tych scen wypadły nieprzekonująco, czasem nawet sztucznie, zwłaszcza że z samą ich scenografią też bywało różnie. Tym sposobem do filmu wkradała się pewna pretensjonalność.
To, że film powstawał tak długo (ponad 4 lata) też nie wpływało dobrze na jego spójność, bo przecież cholernie trudno jest zmontować tak różniący się materiał w jedną płynną całość. Tym bardziej, że niedostatki budżetowe zmuszały zapewne twórców filmu do pewnych kompromisów, też nie wpływających raczej pozytywnie na jego końcową jakość artystyczną.
Majewski słuchał tego cierpliwie, ale kiedy wspomniałem o fatalnym dźwięku w Sali kinowej Copernicus Center, to wybuchnął: „Przestań już mi o tym mówić, bo mnie tutaj zaraz szlag trafi!”

Na szczęście w tym momencie przynieśli nam zamówione dania i zmieniliśmy temat naszej rozmowy (Lech Majewski sporo opowiedział mi o Wenecji, w której mieszka, i z którą związany jest prawie od dziecka).

* * *

       Po brunchu przenieśliśmy się w bardziej ustronne miejsce, gdzie łatwiej było przeprowadzić wywiad. Rozmawialiśmy o kinie, kulturze, sztuce… mając za oknem chicagowskie downtown, widok na rzekę, mosty i wieżowce – na ulice pełne ludzi śpieszących gdzieś we wszystkich kierunkach.

Całość wywiadu postaram się publikować w innym miejscu, tutaj wspomnę jedynie o wątku dotyczącym „Doliny Bogów”. Zaczął się on od mojej uwagi, nawiązującej do pewnych zastrzeżeń wobec tego filmu, które starałem się już wyartykułować wcześniej: Wspomniałeś wczoraj na spotkaniu z publicznością o swojej mamie, która kiedyś zapytała się Ciebie: „Kiedy wreszcie zrobisz film dla ludzi?”. Podejrzewam, że było to powiedziane tak pół-żartem, pół-serio, ale jest w tej pretensji zawarty pewien zarzut, gdyż Twoje filmy rzeczywiście mogą być uznane za dzieła niezrozumiałe, nieczytelne, zawiłe, nieprzenikliwe… a będąc takimi nie są w stanie trafić do tzw. „szerszej” grupy widzów, wśród których znajudją się przecież ludzie wrażliwi, otwarci na sztukę, szukający w kinie czegoś więcej, niż tylko rozrywki? Czy Tobie nie przeszkadza to, że Twoje filmy są takie hermetyczne?

LECH MAJEWSKI: Hermetyczne? To zależy dla kogo. Ja się spotykam z tak rozbieżnymi opiniami… Dla jednych są hermetyczne, dla innych są wspaniałe. Jak byś zobaczył reakcje na moje filmy młodych ludzi z Ameryki Południowej… Ja tam jestem bez przerwy zapraszany, ze względu na oddźwięk, jakie te filmy u nich budzą. Niedawno byłem w Iranie, gdzie był taki zjazd młodych filmowców, na który przyjechała ogromna ilość ludzi z całego świata – i oni znają moją twórczość. Podobnie jest w Japonii, gdzie powstało kilka fan-clubów… Trudno powiedzieć… Ja mam ciągle wrażenie, że jak powiem jedno, to mogę też powiedzieć drugie. Bo z jednej strony, owszem, to nie są blockbustery, ale jakby rozłożyć to na czas trwania tych filmów, to podejrzewam, że niejeden bluckbuster by się powstydził…

– Gdyż – jak to się mówi – przetrwają próbę czasu?

– Nie wiem, może niektóre przetrwają? „Angleus” jest takim filmem, który ciągle gdzieś się pojawia; „Wojaczek” też jest takim filmem, który się pojawia i inspiruje. Między innymi inspirował „Idę”; miedzy innymi inspirował Gusa Van Santa w „Last Days”; inspirował takiego angielskiego reżysera, który zrobił film „Control” o liderze Joy Division – znany, nagradzany na wielu festiwalach… Tak więc ciągle coś ktoś odkrywa. Tarantino mi wyznał na Camerimage, że jego inspirują „Szklane usta”. Mało tego! Mój amerykański dystrybutor napisał mi, że jeżeli chodzi o DVD to najlepiej sprzedają się właśnie „Szklane usta”, które są całkowicie niemym filmem. I to lepiej się sprzedają, niż „Młyn i krzyż”, który też się bardzo dobrze rozchodzi. Naprawdę, tak już jest, że co nie powiem, to nagle przylatuje kometa z wiadomością, że jest odwrotnie. Mogę z jednej strony powiedzieć, że owszem, nie mam dużej dystrybucji, ale z drugiej strony, jakimś dziwnym trafem, cały czas coś się gdzieś pojawia.

– Czy starasz się zrozumieć tzw. „zwykłego” widza? (Takiego pewnie miała na myśli Twoja mama pytając, kiedy wreszcie zrobisz film „dla ludzi”). Czy w ogóle Cię nie obchodzi to, kiedy ktoś – z takiej pozycji – Twoje filmy krytykuje? Czy starasz się zrozumieć pewne zarzuty, racje krytyków? Sam przyznałeś, że każda interpretacja jest równouprawniona.

– Tak, interpretacja jest własnością danej osoby i można to publikować, interpretować… Taki jest wynik wypuszczania czegoś w świat. Taka jest party parcel of this business. Ale czy ja rozumiem pewne zarzuty? Trudno powiedzieć – jedne rozumiem, innych nie. Case by case. Istnieje też granica reagowania na zarzuty, bo robienie filmów – a zwłaszcza filmów takich jak ja robię – jest tak trudne, tak skomplikowane, tak niezwykłe, że ja powinienem dostać jakiegoś Nobla czy Oscara za to, że ja je w ogóle zrealizowałem. Dysponuję przy tym naprawdę małymi środkami, a jednak grają u mnie gwiazdy, jakoś te filmy wyglądają… To jest też pewnego rodzaju talent wyciskania soku z kamienia.

– Wiem, że dla Ciebie ten język wizualny, jest ważniejszy niż zwykła narracja. To również może się przyczyniać do tego, że Twoje filmy nie są tak powszechnie oglądane.

– Uważam, że język wizualny jest narracją…

– Również tak sądzę. Ale jeśli obrazy – które często mają symboliczne znaczenie – są trudne do zrozumienia, odczytania, to może sprawiać, że film staje się właśnie hermetyczny.

– …natomiast kino jest obsadzone przez filologów, którzy przedkładają mówione słowo nad czytanie wizualne.

– Wielką wagę przykładasz do roli symbolu w sztuce. Pewne symbole mogą być rozpoznawalne, chociaż – jak sam mówiłeś w swoich wykładach – współczesny odbiorca sztuki stał się ślepy na tę symbolikę, która była w miarę czytelna w pewnych epokach z przeszłości. Jeśli na domiar tego autor/artysta używa swojej „prywatnej” symboliki, to jeszcze bardziej może to zwiększyć nieczytelność tego, co tworzy. I nie będzie to wina odbiorcy.

– Ale ta symbolika akcydentalna, moja osobista… ona również działa na ludzi. I to ludzi obcych kulturowo. Oni ją odczytują jako swoją własną.

– Czyli spotkanie z samym sobą?

– I to jest celem moich filmów.

– Czego unika kultura masowa, która robi wszystko, aby ludzie o sobie zapomnieli.

– Tak, kultura masowa zbudowana jest na ucieczce od samego siebie. A ja odwrotnie – robię rzeczy polegające na spotkaniu człowieka z samym sobą. I to jest totalnie pod prąd. Ale – jak powiedział pewien mądry chiński filozof – kto idzie pod prąd, ten dojdzie do źródeł.

I w tym momencie spojrzeliśmy za okno, patrząc z góry na tłum ludzi przewalający się po obu stronach Chicago River, której brzegi porastały aluminiowo-szklane wieżowce downtown. Środkiem drogi pełnej samochodów jechał rowerzysta, który – nie trzymając kierownicy – coś tam tekstował wpatrzony w ekran swojego smartfona

Po chwili milczenia Majewski zwrócił się do mnie i powiedział: „Ja ci mogę zagwarantować, że obojętnie jak odbierasz ‚Dolinę Bogów’, to będzie to film, który będziesz pamiętał do końca życia.”

*  *  *

Wyraźni w tłumie bez wyrazu? Spotkanie z Lechem Majewskim w Chicago

.

Całość wywiadu z Lechem Majewskim przeczytać można TUTAJ.

.

CZY EUROPA PSUJE SIĘ OD GŁOWY? – o filmie „Słodki koniec dnia”

.

Kiedy się zabierałem do napisania noty o tym filmie, to myślałem, że zajmie mi ona jakieś pół strony. Ale kiedy skończyłem, okazało się, że tych zapisanych stron jest cztery. Nakręcony we Włoszech, ale zdecydowanie polski obraz ze scenariuszem napisanym specjalnie dla Krystyny Jandy, sprowokował mnie do bardziej intensywnego myślenia, niż się spodziewałem, co jednak nie przełożyło się na moją dobrą o nim opinię. „Słodki koniec dnia” prowokuje, mówi o schyłku i dekadencji, ale chyba niechcący obnaża zepsucie tam, gdzie tego zepsucia sam nie dostrzega.

.

Jaki jest stan europejskich elit? (Krystyna Janda w filmie „Słodki koniec dnia”)

.

       Pamiętam jak urzekł mnie pierwszy film Jacka Borcucha, który widziałem. Nosił on tytuł „Wszystko co kocham” i był dość nostalgicznym, ale jednocześnie spontanicznym powrotem reżysera do czasów swojej młodości – nieco żywiołowym i rozwichrzonym, ale przy tym autentycznym i szczerym. Gorzej było niestety z następnym jego filmem „Nieulotne”, w którym młodzi ludzie usiłowali wejść w świat dorosłości, ale za bardzo nie wiedzieli, czego chcą (tam szukać) – wprawiając również w konsternację nas, widzów.

Ciekaw więc byłem najnowszego obrazu Borcucha „Słodki koniec dnia”, tym bardziej, że zagrała w nim dawno już nie widziana na kinowych ekranach Krystyna Janda (moje zaciekawienie z tego powodu jeszcze bardziej wzrosło, kiedy na ostatnim Festiwalu Filmowym Sundance za wystąpienie w tym filmie otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki); a tu jeszcze w obsadzie gwiazda (bardziej kina włoskiego niż polskiego) Kasia Smutniak; a tu scenariusz pisany m.in. przez Szczepana Twardocha, uznanego w Polsce za pisarza dobrego, choć kontrowersyjnego („Morfina”); a tu muzyka Blooma i Możdżera… No i jeszcze ta Toskania.

mgła

Początek „Słodkiego końca dnia” był zachęcający. Zamiast pocztówkowych, nieskazitelnie pięknych toskańskich pejzaży, którymi zazwyczaj napawają się operatorzy filmów z akcją osadzoną w tej idyllicznej krainie oliwek, cyprysów i wina, (którą, nawiasem mówiąc ja sam uwielbiam) patrzyliśmy na kadry Michała Dymka, który z włoskiego krajobrazu wydobył mglistą szarość, niekiedy wręcz mroczność – nawet w czasie dnia nie widzieliśmy jaskrawych kolorów, bo obraz zdominowały barwy zimne i stonowane, pozbawione nasycenia. Światło słoneczne, jeśli było, to było wyblakłe i przefiltrowane; zieleń i żółć – pieszcząca zazwyczaj w Toskanii nasze oczy – tutaj była brudna, poszarzała… I akurat w tym momencie to wszystko mi odpowiadało, gdyż mogło się przełożyć na równie intrygującą i niebanalną filmową historię o europejskiej dekadencji. Bo cóż po pięknie w czasie nerwowym?
Bardziej oswajały niż raziły aż nadto oczywiste odniesienia do znajomych scen z innych filmów. Docierały do nas znaki i symbole, które – miałem taką nadzieję – staną się bardziej czytelne i uzasadnione później. Do ludzi obecnych na ekranie, przybliżały nas ich gesty, zachowanie, słowa… Krystyna Janda we wszystkich scenach zwracała na siebie największą uwagę… Wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku, ale w pewnym momencie „Słodkiego końca dnia” zaczęło mi coś w nim zgrzytać.

bomba

Bomba wybuchła gdzieś tak w połowie filmu, zaraz po niej nastąpiła nie mniej wybuchowa przemowa głównej bohaterki, granej przez Jandę Marii Linde, pochodzącej z Polski laureatki Nobla, która odrzucając tę obmierzłą nagrodę, będącą dla niej symbolem psującej się (od głowy?) Europy, stwierdziła ponadto, że atak terrorystyczny, jakiego właśnie dokonano w Rzymie (i który pochłonął wiele ofiar śmiertelnych) jest niczym innym, jak… dziełem sztuki. A śmierć tych ludzi była dla nich… darem, jaki otrzymali oni od tych, którzy ich zabili.
Od tego momentu czekałem, jak to wszystko dalej się rozwinie – jak wytłumaczy ona tę histeryczno-niedorzeczną tyradę, jakie poda argumenty; wreszcie: co ona tak naprawdę sobą reprezentuje, jaka była jej twórczość, na czym polegało jej oddziaływanie na ludzi, na czym jej zależy, co ją w Europie boli… ? A może zamkną ją – jak Ezrę Pounda  w klatce (którą właśnie wybudowano na rynku jej miasta) – w psychiatryku?
Lecz na próżno – film spuścił z tonu i dalej „poleciał” już tylko bliżej nieokreśloną mamałygą, w której grana przez Jandę „poetka” (jakże trudno byłoby wyobrazić sobie jej „poezję”) zachowywała się coraz bardziej niezrozumiale, irytująco i antypatycznie.
Niestety, im więcej o tym filmie myślę (a daje on jednak do myślenia) tym mniej mi się on podoba. (Ale bardziej ze względu na treść, niż na formę).
Jedną z kluczowych kwestii, jaką podejmuje „Słodki koniec dnia” jest problem, jaki ma obecnie Europa z imigrantami (to polityka). Drugą jest wolność artysty do (najbardziej nawet skrajnych i kontrowersyjnych) wypowiedzi (to psychologia i etyka). Film, chcąc nie chcąc, pyta się też o kondycję europejskiej kultury i jej elit.
I tutaj budzą się we mnie spore zastrzeżenia… właśnie wobec tych europejskich elit, których przedstawicielką jest także Maria Linde.

ciacho

Po pierwsze: jej romans z (młodszym od niej o jakieś 30 lat) wielce urodziwym Egipcjaninem, sporo mówi nie tylko o hedonistycznych skłonnościach (te według mnie nie są tutaj tak istotne, podobnie jak to, że na „intelektualnych” spotkaniach z nią pali się „skręty”, alkohol leje się strumieniami, a ona sama „ćpa” na jakichś podejrzanych bibach), co o jej stosunku, zarówno do własnej rodziny (mąż, córka z dziećmi), jak i do imigrantów.
Ten jej flirt (nawiasem mówiąc w grze Jandy nie ma żadnej zmysłowości, dlatego afera ta wypada dość sztywno, sucho i pozbawiona jest jakiejkolwiek namiętności) nie ma jednak żądnej głębi – podobnie jak nie ma większej głębi w tym, jak Maria pojmuje kulturę imigrantów (to, że nie wie ona nawet tego w jaki sposób trzymać książkę arabskiego myśliciela, którą dostała w prezencie od swojego kochanka, jest tutaj symptomatyczne). Dla niej ten chłopak jest tylko takim „ciachem”, po które sięga znudzona, starzejąca się kobieta, łudząca się, że młodość jej kochanka ją samą odmłodzi, pozwalając jej zrzucić więdnące ciało niczym kolejną sukienkę (tak przynajmniej można wywnioskować z tego, co widzimy na ekranie). Po drodze, oczywiście, Noblistka rani swoich najbliższych (nawet jej własna córka mówi o niej, że jest „popierdolona”), powoduje to, że wszyscy się od niej odwracają (i akurat jej najbliżsi robią to nie dlatego, że palnęła jakąś kosmiczną bzdurę, która poszła w świat i de facto ją skompromitowała).

fochy

Dla mnie najgorsze w tym filmie jest to, że Borcuch i Twardoch właśnie z takiego materiału wyciągają postulat o wolności artysty i jego prawa do ekspresji samego siebie. No ja przepraszam! W takim razie co z konsekwencjami jakie to za sobą pociąga? Co z odpowiedzialnością za słowa, za swoje czyny? Co z etyką (którą tak przecież napełniają sobie usta obrońcy imigrantów)? A tu sama Noblistka mówi wprost, że jest niemoralna („I am immoral”) i że nie podziela systemu wartości, który może jest dobry dla ogółu, ale nie dla niej. (Nota bene, mówienie w tym kontekście o „autorytecie moralnym” może wyglądać na jawną kpinę).
Jest jeszcze jeden szkopuł. Film nie daje nam żadnych przesłanek, byśmy uwierzyli w to, że Maria Linde rzeczywiście jest poetką – i do tego wybitną, zasługująca na najwyższą nagrodę w literackim świecie. Nie mamy pojęcia, jaka jest jej twórczość, czego dotyczy. Żeby choć żachnięto się o tym w filmie! A tu nic! Zamiast tego widzimy strzelającą fochy seniorkę, której bunt – oprócz niezrozumiałej dla nikogo przemowy – ujawnia się w piratowaniu swoim nowym Porsche, niezatrzymywaniu się do kontroli drogowej, uczeniu swojej wnuczki przeklinania (dzięki temu dla niej Sinatra okazuje się „wykurwisty”) tudzież w pisaniu listu do męża (z którym – jak na razie – mieszka pod jednym dachem) z prośbą, żeby zamiast w pantoflach, chodził po domu w butach. Czy to wszystko nie jest infantylne, zwłaszcza jak na zachowanie intelektualistki, której słucha świat?
Właśnie! Sama Maria Linde mówi, że to ją wykreowali inni (intelektualiści, literaci, krytycy…) i że ona nie ma z tym nic wspólnego. To nie jest jej wina, że zrobiono z niej autorytet.

bańka

Nie wiem, czy celowo, ale tutaj twórcy filmu zdradzili jeszcze jeden problem współczesnych elit – używania i ulegania mechanizmowi, w którym lansuje się, gloryfikuje, mitologizuje i nadyma bańkę sławy wokół kogoś, kogo twórczość jest problematyczna, a jej wartość pozostawia czasem wiele do życzenia.
Poza tym, tyrada Marii Linde zwróciła się też przeciw Nagrodzie Nobla. Bo czy warto padać na kolana przez werdyktem jakiejś spółki, skompromitowanej skandalem i bynajmniej nie kierującej się wartością literacką a swoim ideologiczno-politycznym widzimisię czy jakąś koterią?
Podsumowując wszystko, co do tej pory napisałem: czy nie jest to aby diagnoza stanu (choroby?) sporej części elit współczesnej Europy?

*  *  *

5.5/10

NIEZNOŚNA LEKKOŚĆ GŁUPOTY, czyli słów kilka na marginesie wystawionej w Chicago sztuki Gabrieli Zapolskiej „Ich czworo”

.

Nie jest sprawiedliwy dla Zapolskiej Miłosz, który w swojej „Historii literatury polskiej” poświęca jej tylko jeden akapit, pisząc na dodatek, że „jej powieści (…) przejaskrawione i sensacyjne, dziś uważane są za literaturę jarmarczną” a „brak poważnego intelektualnego wyrobienia Zapolskiej skazywał ją na grube uproszczenia”. Nie jest też prawdą, że „gdyby nie artystyczny sukces tych dwóch dramatów [chodzi o „Moralność pani Dulskiej” i „Panna Maliczewska” – przyp. S.B.] Zapolska, niegdyś uważana za czołową wyrazicielkę naturalizmu, zostałaby zapomniana.”

.

Otóż Gabriela Zapolska nie jest zapomniana i to nie tylko dzięki „Moralności pani Dulskiej” – która rzeczywiście pozostaje jej dziełem sztandarowym i powszechnie znanym, bo „lekturowym” – ale przede wszystkim z powodu niezwykłej aktualności poruszanej przez nią tematyki, którą jest – z grubsza – dobieranie się do ludzkich przywar: głupoty, zakłamania, małości, obłudy, nieodpowiedzialności, ślepoty, zawiści, pozerstwa, histerii, próżności… (tutaj każdy z nas może sobie dodać kilka swoich własnych wad). A te, niestety, są nieprzemijające. Przy czym ważne – i chyba jednak decydujące – jest to, że język, jakim posługuje się w swoim pisarstwie Zapolska, sprawia wrażenie nowoczesnego, i – wyjąwszy pojawiające się tu i ówdzie archaizmy – w niczym nie przypomina fin de siècle’owej ramoty.

tragedia ludzi głupich

Anna Dolecki i Grzegorz Chiliński

Zapolska jest dla swoich bohaterów bezwzględna i widoczne jest to zwłaszcza w sztuce „Ich czworo”, której już sam podtytuł („tragedia ludzi głupich”) jest symptomatyczny i wymowny. Sama autorka pisze wprost: „W ‚Ich czworgu’ chciałam właśnie dać syntezę ludzkiej przeciętnej głupoty, z którą zmuszeni jesteśmy żyć i się spotykać na każdym kroku”. Co ciekawe, nawiązując do małżeńskiej zdrady i rozpadu rodziny, a jednocześnie okłamywania nie tylko innych, ale i samego siebie, Zapolska pisze o rzeczach sobie doskonale znanych, jakby z życia jej samej wziętych – bo przecież ona sama znana była szeroko jako skandalistka, ze swoimi rozwodami i kochankami, nie przystająca raczej do modelu przyzwoitej, tradycyjnej i stabilnej rodziny, której sama nie była w stanie – z różnych powodów – stworzyć. Być może z tego brało się jej jadowite wręcz wnikanie w samo sedno ludzkich wad i słabości, które przypisywała ona bez wyjątku wszystkim. Być może dlatego całe środowisko mieszczańskie wydawało się jej jedną wielką menażerią filistrów, każde małżeństwo skażone obłudą, każdy mężczyzna predatorem, a każda kobieta manipulatorką.
Pewnie ową totalną mizantropię Zapolskiej psychoanalityk mógłby rozebrać na części pierwsze – wskazując na jej źródła i motywy – ale nawet pobieżna znajomość ludzkiej psyche (oraz biografii Zapolskiej) skłania do wniosku, że autorka projektowała na ludzi głównie swoje własne wady i skażenia charakteru tudzież brała na świecie odwet za swoje nieudane życie. Znała więc całą tę ludzką malady od podszewki – to ją bolało i sierdziło, z tym żyła… i dlatego była – w tym co pisze – taka cięta, wnikliwa, drapieżna, bezlitosna i dosadna. Jako „zbuntowana kobieta” była dla wszystkich nie do zniesienia; jako ekscentryczka – dziwaczna; jako towarzyszka życia – irytująca i przykra… Niespełniona aktorsko i artystycznie wpadała w urojenia wielkościowe (chcąc być np. „sto razy lepszą” od Modrzejewskiej); płodząc dla zarobku trącące grafomanią teksty uważała, że inni (taki np. Sienkiewicz) nie dorastają jej do pięt… etc.

Zapolska forever

A jednak Gabriela Zapolska przetrwała, a jej najlepsze utwory bronią się do dzisiaj przed zapomnieniem, będąc jednak znakomitą literaturą. Dzięki składającemu się z chicagowskich aktorów, nowo-powstałemu zespołowi Polish American Actors Theatre, który za swój debiut wybrał właśnie sztukę „Ich czworo”, wróciłem do pisarstwa Zapolskiej, przypominając sobie kilka jej opowiadań, powieści oraz sztuk teatralnych (polecam zwłaszcza doskonałą adaptację teatru telewizji Skiz, ale też Pannę Maliczewską). I muszę przyznać, że zaskoczyła mnie ich świeżość – to, że się jednak nie zestarzały i nadal mogą w nas rezonować. Świetne rysy charakterologiczne, żywe i po mistrzowsku prowadzone dialogi, gęsta psychologicznie proza… to wszystko sprawia, że słów Zapolskiej także i współcześnie słucha się z emocjonalnym zaangażowaniem i uwagą.
Oczywiście, że jest to wszystko skondensowane, wybiórcze i przerysowane, ale dzięki temu wyraziste i mimo wszystko wiarygodne psychologicznie. Zapolska swoim talentem potrafi nas omotać, nawet jeśli – stosując przy tym środki przejaskrawione i wyolbrzymioną formę – dotyka nas do żywego, ukazując nam nasze własne cienie oraz chowane skrzętnie wstydy. A mimo tego dostarczając przy tym swoistej satysfakcji, w której najprawdopodobniej jest coś z katharsis. To podobnie jak z gogolowską denuncjacją „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie?”, w której pewien masochizm pozwala widzom na dość przewrotne czerpanie przyjemności z wiwisekcyjnego babrania się w czymś, co przypomina ich własne, bardziej lub mniej utytłane, zbrukane i ochlapane błotkiem wnętrza.
I oto mierzą się z czymś takim nasi aktorzy z Chicago, wystawiając sztukę Zapolskiej „Ich czworo” na deskach Teatru Chopina.

rozterki

Nie roszcząc sobie pretensji do pisania recenzji z tego przedstawienia, chciałbym jednak poczynić kilka uwag, które przychodzą mi w związku z tym do głowy.
Zacznę może od małego utyskiwania: otóż można zauważyć – i myślę, że przyznają mi tu rację sami zainteresowani artyści – że w naszym polonijnym grajdołku trudno jest o recenzje z prawdziwego zdarzenia. Brak jest tekstów krytycznych, bardziej kompleksowych, które by sięgały profesjonalnego poziomu. Najczęściej więc jest to bardziej lub mniej zdawkowa notatka – tekścik niewolny od banału i schematów, którego właściwie jedyną zaletą i funkcją jest pozostawienie śladu po danym wydarzeniu w polonijnych mediach.

Edyta Luckos

Lecz przyczyną jest tu nie tylko brak dobrych piór i publicystyczne lenistwo. W grę wchodzi także – i kto wie czy w nie największym stopniu – to, że… zwykle znajomi piszą recenzje znajomym.
Oczywiście nie ma w tym jeszcze nic nagannego. Mnie samemu zdarzyło się to kilkakrotnie. Schody zaczynają się jednak wtedy, kiedy znajomość (a często nawet zażyłość) tak silnie rzutuje na opinię piszącego tekst, że staje się on po prostu mało wiarygodny. Skądinąd to wszystko jest zrozumiałe, bo przecież każdy z nas jest człowiekiem i kibicowanie „swoim” jest takie… ludzkie.
Jednakże dla mnie, napisanie recenzji dotyczącej twórczości kogoś, kogo dobrze znam (a zwłaszcza kogoś, kogo osobiście lubię) staje się czymś trudnym, czy choćby tylko niezręcznym, i to nie tylko wtedy, kiedy coś mi się nie spodobało, a chcąc zachować uczciwość musiałbym to skrytykować, robiąc komuś przykrość. Zdarzało mi się więc również zaniechanie pisania podobnego tekstu – wolałem swoje uwagi krytyczne przekazać komuś osobiście, a nie obnosić się z tym publicznie.
Tak, trudno jest w tym wszystkim o obiektywizm, a niezależność wymaga zachowania pewnego dystansu, także tego towarzyskiego.
W tych warunkach dochodzi do tego jeszcze pewne ryzyko: jeśli napiszesz coś pochlebnie to możesz być posądzony o kumoterstwo; kiedy zaś wyrazisz się krytycznie – możesz stać się pariasem, a nawet i wrogiem (to ostatnie piszę tak pół żartem, pół serio, bo przecież wiadomo, że przez jakiś tam tekścik świat się raczej nie zawali).

pierwszy plan i tło

Może jednak, po tych wszystkich asekuracjach, przejdę do meritum, czyli napiszę o moich wrażeniach wyniesionych z przedstawienia „Ich czworo”, które obejrzałem w Teatrze Chopina.
Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na spory rozmach tej produkcji, która – mimo że zajmująca się sztuką dość kameralną i angażująca aktorów prowadzących raczej podwójne życie zawodowe, dla których teatr nie jest źródłem utrzymania – robi wrażenie solidnej, noszącej bez wątpienia cechy profesjonalizmu.
W Chicago dość często gościmy polskie zawodowe zespoły teatralne, które zazwyczaj raczą nas przedstawieniami na znakomitym poziomie artystycznym – świetnie zagranymi i mimo dość ubogiej oprawy inscenizacyjnej, atrakcyjnymi, więc chcąc nie chcąc przyjmujemy je za tło naszych lokalnych przedsięwzięć teatralnych, zestawiając i porównując te produkcje ze sobą. I muszę przyznać, że w tym porównaniu nasz teatr polonijny nie wypada tak źle, a w niektórych wypadkach wypada nawet bardzo dobrze. Moim zdaniem „Ich czworo” umiejscawia się gdzieś tak pośrodku, ze zdecydowanym jednak wychyleniem w stronę pozytywów. Dzięki temu obejrzenie tej sztuki sprawiło mi sporą satysfakcję. I chyba podobnie było z odbiorem publiczności, która szczelnie wypełniła salę – i to w każdym z trzech dni, w jakich wystawiana była sztuka.
Wszyscy aktorzy dość odważnie weszli w tekst Zapolskiej, który wymagał od nich pewnej karykaturyzacji postaci. Rodziło to niebezpieczeństwo ich przejaskrawienia, jednak farsowa forma „Ich czworo” okazała się tu buforem, dzięki któremu wyrazista gra aktorów bardziej bawiła, niż raziła, stanowiąc przy tym alibi dla ich – niekiedy zbyt intensywnej, jak na mój gust – ekspresji. To zresztą wynika z charakteru twórczości Zapolskiej, która mimo, że zaliczana jest do (pokrewnego choćby Zoli) naturalizmu, to zawsze posługiwała się niezbyt naturalnymi środkami, obecnymi przecież w każdej karykaturze czy tragifarsie. Pewnie dlatego teksty Zapolskiej z jednej strony mogły być melodramatyczne, z drugiej zaś – brutalne.

ludzka menażeria

Wprawdzie sztuka nosi tytuł „Ich czworo”, to tak naprawdę chodzi w niej o „ich siedmioro”, chociaż pewne postaci mają więcej do powiedzenia (a aktorzy, tym samym do zagrania) niż inne. Grana przez Annę Dolecki Żona wydaje się być w centrum całego tego ko(s)micznego zgiełku, i w sporej części spektaklu to ona właśnie dominuje – zarówno scenę, jak i uwagę widowni (jestem pewien, że nie tylko jej męskiej części, której atencja – zważywszy na wyeksponowaną przez aktorkę kobiecość – wydaje się być jak najbardziej zrozumiała, wręcz oczywista). Anna Dolecki gra kobietę pustą, głupią i zachowującą się obrzydliwie, a jednak – być może dzięki przymiotom pozascenicznym – nie budzącą w nas spodziewanej abominacji czy awersji. (Do końca nie wiem, czy to źle czy dobrze, jednak muszę przyznać, że w mojej pamięci zagrana przez nią postać zapisała się trwale).

Julitta Mroczkowska

Julitta Mroczkowska jest klasą samą w sobie. Na jakiejkolwiek scenie się nie pojawi zwraca na siebie uwagę wszystkich – głównie swoim profesjonalizmem. Z nią każdy reżyser może iść jak w dym, bo może być pewny, że aktorka ta zawsze trafi w sedno. Tak też stało się tym razem, bo Mroczkowska na scenie zaistniała doskonale – z nerwem, ale też i z wdziękiem, mimo że i ona miała do odegrania postać dość żałosną i budząca politowanie.
Co tu kryć, bardzo spodobała mi się Edyta Luckos w roli Panny Mani. Równie przewrotna jak Żona – i podobnie jak ona szafująca swoim sex appealem – obracająca się wokół Męża (nie swojego, of course) jak fryga, usiłująca go omotać… Luckos, nie dość, że była w swej grze koncertowa, to jeszcze potrafiła się przy tym fantastycznie poruszać, z jakąś taką… dynamiczną gracją.
Dobrze też wypadł w roli Fedyckiego Grzegorz Chiliński. Jego „kochanek” to taki „picuś-glancuś”, który za fasadą lekkoducha i bawidamka skrywa zwykłego, pozbawionego honoru hochsztaplera. Też, niestety, wzbudza w nas bardziej rozbawienie niż będącą tutaj bardziej na miejscu irytację. (Dzieje się tak pewnie dlatego, że nie bierzemy tej jego szulerki zbyt poważnie.) Chiliński w wywiadach podkreśla to, że jest aktorem-amatorem, ale moim zdaniem powinien porzucić to wyznanie, gdyż to co robi wcale nie odstaje poziomem od gry jego bardziej zaawansowanych profesjonalnie koleżanek i kolegów.
Marcin Kowalik miał zagrać Męża, człeka osaczonego przez ludzką głupotę i bezbarwne życie, a przez to udręczonego i stłamszonego, więc ten występ nie mógł być fajerwerkiem, a zamiast tego był tym, czym był, czyli objawieniem człowieczka w szarym swetrze (choć jego runięcie na deski/posadzkę Teatru Chopina było jednak dla wielu widzów wstrząsające).
Znakomita była Aldona Olchowska jako służąca. Szkoda tylko, że miała taka mało do zagrania, bo to jest przyjemność patrzeć jak ona się zachowuje na scenie – ze świetną mimiką i gestami, w których była zarówno frywolność, jak i nieodparty wdzięk.
„Pożal się Boże dorośli” są w tej sztuce dorosłymi, więc ich mizeria i degrengolada – ta ich żałosna moral insanity – jest jakby na ich własne życzenie, ale najbardziej tragiczną i godną prawdziwego współczucia osobą w sztuce Zapolskiej jest według mnie Dziecko, czyli kilkunastoletnia dziewczynka, córka Męża i Żony. Wciela się w nią – trzeba powiedzieć, że nader śmiało – Nicole Figlewicz, stając się czymś w rodzaju wyrzutu sumienia w świecie ogarniętym szaleństwem i niegodziwością „dorosłych”.

Polonia ensemble

Mariusz Kotowski, reżyser „Ich czworo”, spadł na Chicago jak meteoryt, założył nową trupę mobilizując tutejszych, bardziej lub mniej aktywnych aktorów, i wraz z nimi – jak również, co warte podkreślenia, z całym zespołem ludzi niezbędnych – w ciągu zaledwie kilku miesięcy zaprezentował polonijnej publiczności spektakl z prawdziwego zdarzenia, mając w zanadrzu następne.
Tak się składa, że w tym samym niemal czasie inny, bardzo się wyróżniający chicagowski zespół o familiarnej nazwie TEATR NASZ pod dyrekcją Andrzeja Krukowskiego wystawił Gombrowicza (nota bene, nie tak dawno wstecz prezentując też z sukcesem „Bal w operze” Tuwima). Agata Paleczny ze swoimi Warsztatami Teatralnymi, dosłownie na dniach przedstawi w Copernicus Center jubileuszowy program „Bajkowe Podróże, czyli wspomnień czar”. Z kolei, pełna ambicji i pomysłów Kinga Modjeska ma nam za kilka tygodni pokazać (pod szyldem Sceny Polonia) mickiewiczowskie „Dziady”. (O bardziej kameralnych wieczorach nawet nie wspominam.)
Tak więc, dzieje się! Ja nie pamiętam w naszym Wietrznym Mieście takiego scenicznego wzmożenia i czadu.
To cieszy, ponieważ nieraz odnosiłem wrażenie, iż polonijni aktorzy, mimo swojego potencjału nie mają po prostu w czym grać – są niedostrzegani i zaniedbywani, a tym samym czują się niedoceniani i niespełnieni. Miejmy nadzieję, że to się wreszcie zmieni, czego wszystkim artystom – a i samej chicagowskiej publiczności – życzę!

znój i afirmacja

Pozwolę sobie jeszcze na koniec wrócić na chwilę do przedstawienia „Ich czworo”, by zwrócić uwagę na to, jak wielkiego wysiłku – i to wielu zaangażowanych osób – wymaga stworzenie podobnego spektaklu. My, ludzie postronni, nie zdajemy sobie z tego tak do końca sprawę, lecz należy to mieć na uwadze i wspierać podobne przedsięwzięcia na różne sposoby. A jeśli stoi za tym prawdziwy walor artystyczny (tak jak w przypadku omawianej tu sztuki) to tym bardziej warto ten trud docenić.
Każdy człowiek potrzebuje afirmacji tego, co robi.
I jeszcze jedna rzecz… wcale nie drobnostka. Otóż chciałbym zwrócić uwagę na niezwykłą fotogeniczność wszystkich bez wyjątku, wystawianych w Chicago spektakli. Jest to zasługą nie tylko reżyserów i aktorów (choć choreografia jest głównie ich dziełem), ale i twórców kostiumów oraz scenografii. Tę fotogeniczność potrafi znakomicie dostrzec i uchwycić – z właściwym sobie artyzmem – np. Krzysztof Babiracki, „nadworny” fotograf TEATRU NASZEGO (mam nadzieję, że się z powodu tego określenia nie obrazi). Wyróżnia się również na tym polu Andrzej Brach, którego szczodre fotoreportaże z przedstawień znaleźć można na stronach internetowych wielu artystów.
Ja sam próbuję zrobić czasem trochę zdjęć, ale uwiązanie do jednego miejsca na sali – do fotelu widza – tudzież niechęć do przeszkadzania sąsiadom, dość mocno moje fotograficzne pole manewru ogranicza. Niemniej jednak udało mi się utrwalić kilka obrazków z przedstawienia „Ich czworo”. I chciałbym nimi mój tekst zilustrować, mając nadzieję, że choć trochę oddadzą one ducha sceny, intencje aktorów oraz atmosferę panującą wówczas w teatrze.

* * *

Fot. Stanisław Błaszczyna

O SAMOTNYM TŁUMIE, WIELKIEJ MIŁOŚCI I INNYCH DEMONACH

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XX)

.

zapiski notatki kajet notes

.

Demonstrujący tłum nigdy nie zaspakaja swoich potrzeb wyższych, bo w tłumie ich nie ma – następuje równanie do średniej, jak również zniżanie się do zachowań instynktownych, często irracjonalnych.
Tłum nie myśli.

Nawet jeśli tłum występuje w imię jakiejś wyższej idei, to w akcie tłumnej demonstracji następuje jej zglajszachtowanie – sprowadzenie do bezrefleksyjnego stereotypu, często do parodii samej siebie.

Tłum jest zazwyczaj narzędziem w rękach manipulatorów, którzy – by osiągnąć cel – zawsze wmawiają tłumowi, że nie tylko działają oni w imię jego dobra, ale że sam tłum może o czymś decydować i że jest w tych decyzjach suwerenny i nieomylny.

O zachowaniach tłumu decydują hormony – impulsy i popędy – a nie refleksja. (Tłum jest domeną emocji, a nie myślenia.)

Włączenie się w tłum najczęściej wiąże się z regresją – to niejako zejście na niższy próg człowieczeństwa. (To ciekawe i warte zastanowienia, że właśnie w takim momencie ludzie przeżywają często euforię.) Co oczywiście nie oznacza, że tłum z zasady jest agresywny.

Tłum zaczyna funkcjonować w innej rzeczywistości, która nie jest, w stosunku do obiektywnej rzeczywistości, ani komplementarna ani alternatywna, tylko efemeryczna. W końcu i tak – prędzej czy później – następuje (wtedy już indywidualne) otrzeźwienie.

greydot

Jednakże właściwości tłumu nie zawsze są wartością negatywną, przynoszącą samo zło. Można je również wykorzystać w dobrej sprawie – wtedy tłum jest siłą pozytywną. Szkopuł w tym, ze często nie wiemy, co jest złe, a co dobre – zło nam się przedstawia jako dobro, a dobro jako zło.

greydot

Sądzę, że prawdziwy bunt jest aktem indywidualnym.
Tak więc określenie „zbuntowany tłum” jest w pewnym sensie oksymoronem: bo ktoś, kto przyłącza się do takiego tłumu automatycznie staje się oportunistą (przejmując ideę tłumu staje się jego częścią, pozbawiając się tym samym suwerenności – w działaniu i myśleniu).
Y Gasset pisał o „buncie mas”, ale w rzeczywistości opisywał powstawanie zatomizowanego tworu – nowej wersji europejskiego społeczeństwa, której „bunt” polegał nie na zdobywaniu kolejnych poziomów wolności (wliczając w to wolność indywidualną), ale wręcz przeciwnie: na rozrastanie się w masę, która de facto wolność indywidualną niszczyła (co wkrótce urzeczywistniło się w postaci państw totalitarnych – w komunizmie i faszyzmie). Podobne fiasko ponosi dziś ideologia neoliberalna, obiecując człowiekowi wolność, a w rzeczywistości pozbawiając go tożsamości i zmuszając do zachowań szablonowych w rodzaju politycznej poprawności czy kompulsywnej konsumpcji.
Niestety, wygląda na to, że nadal – w skali społecznej – jeden rodzaj zniewolenia zamieniamy na inny.

greydot

Pewne zachowania społeczne są zaraźliwe. Wydaje mi się, że sporą część winy za takie tragedie, jakimi są ostatnie masowe zabójstwa w różnych stanach, ponosimy my sami – nasza fascynacja mordem, która przybiera maskę strachu, przerażenia i oczywiście (często głębokiego i szczerego) współczucia dla ofiar. Winna jest również wynikająca z tego wszystkiego orgia wiadomości, którymi główne media katują nas non stop przez wiele dni. Skądinąd wiadomo, że np. samobójstwa mają tendencje do tego, by przybierać formę epidemii w pewnych kręgach społecznych – rozprzestrzeniają się tak, jak wiadomości o nich. Wydaje mi się, że podobnie jest z masowymi morderstwami, tak mocno nagłaśnianymi przez media, które wręcz się nimi napawają. Kto wie, czy np. tragedia w szkole Sand Hook wydarzyłaby się, gdyby nie wcześniejsza strzelanina w Oregonie, czy uczynienie z Brevika światowej sławy „gwiazdą” masowego mordu. Kto wie, czy tych, którzy decydują się na taki straszny czyn, nie napędza właśnie narcystyczny pęd do zostania swego rodzaju anty-bohaterem (w przypadku muzułmanów: męczennikiem), którego nazwisko znajdzie się nagle na ustach milionów ludzi całego globu? Te warholowskie 15 minut sławy – nieważne, że nienawistnej, ale przynajmniej przełamujące doskonałą anonimowość i poczucie zupełnej bezwartościowości, jakie żywi wobec siebie zabójca. Albo wykrzyczenie wobec świata własnej desperacji, może nawet krzywdy, jaką według nich wyrządził im ten świat i najbliższe otoczenie?

Może więc przydałoby się więcej powściągliwości? Mniej medialnej burzy? Może lepsze byłoby też zachowanie anonimowości mordercy?
No i wreszcie, last but not the least: może wreszcie ktoś zrobiłby porządek z tymi wszystkimi karabinami i pistoletami, do których łatwy dostęp – jak widać – mają także szaleńcy, będący w stanie zgromadzić ich cały arsenał? Czy rzeczywiście na wszystkim można robić pieniądze? (bo tu nie chodzi o żadne prawo do posiadania broni w imię obywatelskiej wolności, tylko właśnie o FORSĘ – może więc nadszedł także czas by tych wszystkich hipokrytów i cyników z NRA rozgonić na siedem wiatrów?)

Jest jeszcze nasz prezydent. Wzrusza się albo peroruje, załamuje mu się głos, ociera ukradkiem łzy jakie mu się kręcą w oku (nie wątpię, że szczere). Ale czy kiedy podpisuje rozkazy ataku dronami w Jemenie czy Afganistanie, podczas których giną niewinni ludzie, w tym również i dzieci – to czy nie powinna mu przy tym zadrżeć ręka? Wbrew pozorom życie afgańskiego czy jemeńskiego dziecka jest tyle samo warte, co amerykańskiego – a ból rodziców na całym świecie jest taki sam.


greydot

Nie wiem jaki jest wpływ nauk Nietzschego na upodobnienie się świata do jego idée fixe. Natomiast jestem pewien, że próba wprowadzenia w życie jego postulatów (np. tych wynikających z afirmacji „mocy” i utworzenia kasty nadludzkich panów) byłaby koszmarem.
Aż się nie chce wierzyć, że ktoś – dokładnie pół wieku później – usiłował to zrealizować. Czy jednak można za to winić Nietzschego? Moim zdaniem nie. On był tylko rodzajem medium, za pomocą którego objawiły się symptomy choroby, na którą zaczęła zapadać europejska kultura, cywilizacja Zachodu.

Niestety, nie wahałbym się pewnych idei Nietzschego nazwać „banialukami” – jakimś absurdalnym „para-romantyzmem”, rodzajem idealizmu, do którego – idąc nad wyraz pokrętnymi ścieżkami – dotarł Nietzsche, wychodząc (żeby było jeszcze dziwniej) z naturalizmu i biologizmu.
Sądzę, że lepiej mu wychodziła krytyka, (ważna o tyle, że obnażała i wskazywała słabe miejsca europejskiej cywilizacji), niż jakakolwiek konstruktywna afirmacja.

Co ciekawe i znaczące, Nietzsche był również znakomitym krytykiem samego siebie. Może właśnie dlatego nie stworzył on żadnego naprawdę spójnego, koherentnego „systemu”.

Prawdę mówiąc, Nietzsche zawsze interesował mnie bardziej jako człowiek (myślący, wrażliwy, cierpiący, poszukujący, walczący…), niż jako filozof. Moje pochylanie nad nim bardziej jest humanistyczne (antropologiczne) niż filozoficzne.
Może dlatego nigdy nie potrafiłem go potępić.

Nie sądzę, że Nietzsche był człowiekiem okrutnym, jednakże to, co czasami pisał – jeśli by tak zastosować jego idee w praktyce, lub potraktować poważnie i dosłownie (a tak np. – po „nietzscheańsku” – potraktowali hitlerowcy osoby chore i „gorszej” rasy) – prowadziłoby do okrucieństwa.

Oczywiście, że od czasu Nietzschego doszło do pewnych przewartościowań w naszej kulturze. Nie zmienia to jednak faktu, że podjęta przez niego próba „przewartościowania wszystkich wartości” zakończyła się fiaskiem i popchnęła go w szaleństwo. Porwał się na coś, co go przerosło i za co „zapłacił” obłędem.

greydot

W pismach Nietzschego kilkakrotnie można znaleźć fragmenty, w których wyraża się on o ludziach jak o jakimś nawozie historii (sugeruje np. że można np. poświęcić życie milionów ludzi, jeśli służy to osiągnięciu jakiegoś wyższego – jego zdaniem – celu). Była to swego rodzaju antycypacja poglądów jakie reprezentowali (w praktyce) autokraci sprawujący władzę w systemach totalitarnych (i to zarówno faszystowskich, jak i komunistycznych).

Nietzsche potrafił zmieniać swoje poglądy dosłownie z jednego akapitu na drugi. Był takim eksperymentatorem – badaczem duchowych i myślowych ekstremów. Oprócz rzeczy genialnych, pisał też wierutne bzdury. Nie stworzył też jakiegoś spójnego systemu filozoficznego. Jego poglądy ulegały ciągłej ewolucji. Z tego też względu trudno uchwycić coś naprawdę stałego w jego myśli.
To co pisał często było bardziej literaturą, niż filozofowaniem, które można byłoby traktować serio. (Koniec końców, dla mnie Nietzsche bardziej jest artystą czy też poetą, niż filozofem, którego można pojmować dosłownie.)

greydot

Szaleniec niekoniecznie jest – jak ktoś napisał – istotą „bezgranicznie głupią”. Choć, jeśli ktoś „postradał zmysły”, to potocznie mówi się, że „zgłupiał”. A jednak szaleństwo nie jest tożsame z głupotą. Wystarczy zresztą popatrzeć, jak wielu szaleńców jest branych za mędrców… i vice versa. Bo któż, jak nie ludzie „szaleni”, byli założycielami największych religii? (vide: Budda, Chrystus, Mahomet…) Ponadto, czy człowiek nie musi być do pewnego stopnia „szalony”, aby zostać uznanym np. za „świętego”? Albo porwać się – wbrew wszystkim i wszystkiemu – na istniejący w świecie „porządek”?

Jeśli jednak geniusz staje się „szaleńcem i potworem”, to przestaje tym samym być człowiekiem mądrym. Według mnie „potworność” wyklucza mądrość.

Co miał na myśli Brecht, pisząc że w każdym geniuszu jest coś z szaleńca i potwora? Może to, iż często geniusze zachowują się amoralnie (czyli są na bakier z obowiązującymi normami obyczajowymi), a czasem wręcz nikczemnie?
Jednakże to, że geniusz staje się czasami nikczemnikiem nie powoduje tego, że przestaje on być człowiekiem genialnym.

Związek geniuszu i obłąkania to rzecz powszechnie znana, już choćby od czasów Arystotelesa, który stwierdził, że „każdy wielki geniusz ma coś z szaleńca”. Sama europejska psychiatria, która raczkowała w XIX wieku, wydała wtedy taką – uznaną już dzisiaj za klasyczną – pozycję, jak „Geniusz i obłąkanie” (autorem był Lombroso).
Przykłady ludzi, którzy zostali uznani za genialnych, a którzy zapadli na chorobę psychiczną, można mnożyć. Ale przecież nie każdy rodzaj ludzkiego „szaleństwa” podpada pod diagnozę psychiatryczną (czyli nie każdy szaleniec jest psychiatrycznym „wariatem” – tak jak nie każde „szaleństwo” klinicznym obłąkaniem). Np. podczas II wojny światowej „oszalała” prawie cała Europa i pół świata… lecz było to „szaleństwo” cywilizacyjne, kulturowe, a nie kliniczne.

greydot

Wobec zbrodni ludobójstwa rzeczowość jest zawsze czymś bardziej adekwatnym, prawdziwszym i uczciwszym, niż wszelka stylizacja i mimesis – czyli np. sentymentalizm, liryzm, mitologizacja, patos…
Tam gdzie zaczyna się mordowanie ludzi, powinna się kończyć literatura

greydot
Fragment „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza pochodzący z czasów niemieckiej okupacji Warszawy. Otóż w czerwcu 1943 roku, na jednym z tajnych wieczorów autorskich, swoje nowe opowiadanie („Wielki Tydzień”) przeczytał Jerzy Andrzejewski (spotkanie miało miejsce w mieszkaniu Marii Morawskiej, wdowie po rektorze UJ; obecni, oprócz Iwaszkiewicza, byli także m.in. Zofia Nałkowska, Maria Dąbrowska, ksiądz Ziaja…). Utwór ten napisany został na gorąco przez Andrzejewskiego, zaraz po tragicznych wydarzeniach powstania żydowskiego w getcie warszawskim.
I oto co mówi Iwaszkiewicz (dla którego nota bene literatura była bardzo ważna w życiu, może nawet najważniejsza): „Opowiadanie Andrzejewskiego zrobiło bardzo niedobre wrażenie. Ja myślę, że jest ono bardzo dobrze napisane i porusza jedno z naszych najważniejszych zagadnień, zasadniczy problem moralny każdego z nas. A mimo wszystko opowiadanie opisujące to, cośmy przeżyli tak niedawno, robi wrażenie niepokojące. Zdarzenia opisane odnoszą się do końca kwietnia.(…) Nie ostygły jeszcze popioły getta, a on już pisał na ten temat opowiadanie. Transponował tę straszną rzeczywistość w jakiś świat zorganizowany, skomponowany. To chyba nigdy nie może się udać. A co najważniejsze, że możemy skonfrontować to, cośmy przeżywali przed chwilą (…) I oczywiście opis nie oddaje ani dziesiątej części naszych przeżyć (…). Pozostając jeszcze w sferze naszych świeżych przeżyć, nie sprosta tym przeżyciom, nie stając się dziełem sztuki.”

Tak więc okazuje się, że aby sprostać wyzwaniu literackiej próby ogarnięcia życiowego koszmaru, potrzebny jest dystans – i to nie tylko czasowy, ale i psychiczny. W przeciwnym razie do gardła rzuca się nam rzeczywistość, a literatura wydaje się mrzonką.

greydot

Lepiej jest żyć, niż o życiu czytać.
Czy to samo odnosi się do pisania?

greydot
Literatura jest zawsze czymś wtórnym dla doświadczenia życiowego. Co nie oznacza, że nieważnym.

greydot

Świadectwo Borowskiego. Obawiam się, że dzięki niemu (i temu co zrobił) mogła się nam objawić pewna okrutna prawda: jeśli człowiek w pełni pojął i „zrozumiał” Auschwitz, to jedynym dla niego wyjściem z tej opresji (wiedzy i świadomości) jest samobójstwo.
Ucieczka jest niemożliwa.
Tym bardziej płonna jest ucieczka w literaturę.

 

greydot

Po lekturze „Losu utraconego” Imre Kertésza.
Oczywiście, że wielu ludzi, którzy przeżyli obóz, zadawało sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Trudno mi uwierzyć, że wobec koszmaru, którego doświadczyli, przeszło im przez myśl, aby dziękować za to jakiejś „Opatrzności” (gdyż wobec tego co się stało, pojęcie „Opatrzności” wydaje się być jakąś Monstrualną Ironią!)
Czy wszyscy z nich byli winni? Czy można obwiniać nawet tych, którzy dopuścili się w obozie czynów nagannych, czy wręcz nikczemnych?

Początkowo, kiedy pisałem o zwątpieniu w człowieka, którego doświadczyłem przy zderzeniu się z Auschwitz, bardziej miałem na uwadze właśnie owo zło, które wyzwoliło się w więźniach, niż to, które było udziałem niemieckich (najczęściej) oprawców. Esesman w czarnym mundurze i z pejczem w ręce, zrazu wydawał mi się bardziej jakimś kosmitą, niż człowiekiem – dopiero później zdałem sobie sprawę z jego „ludzkiej” natury i z konsekwencji, jakie miało jego zachowanie na ogólny sąd o człowieku.

Tak więc na początku było przerażenie tym, czego dopuszczali się wobec siebie sami więźniowie.
Jak sobie dałem z tym radę? Otóż pomógł mi w tym np. Herling-Grudziński i jego słowa, że nie można sądzić człowieka (oskarżając go o „nieludzkość”), którego zmuszono do życia w nieludzkich warunkach.
Tadeusz Borowski tego nie zaakceptował (nie zrozumiał?) i dlatego się zabił. Pisząc, że Borowski poznał „pewną okrutną prawdę” o człowieku – i wskazując przy tym na to, że uświadomienie takiej „prawdy” musi konsekwentnie prowadzić do samobójstwa – nie wyraziłbym się jednak ściśle. To była bowiem „prawda” Borowskiego. A w takim miejscu jak Auschwitz, jest jeszcze wiele innych „prawd” (podobnie jak istnieje wiele „prawd” o Powstaniu Warszawskim).

Dlaczego piszę „prawda”, ujmując to słowo w nawias?
Ponieważ sądzę, iż owa „prawda” bardziej jest ludzką opinią, stanowiskiem, perspektywą, niż prawdą absolutną, (do której według mnie nie mamy dostępu w naszym ludzkim świecie).
A więc relatywizm?
Niekoniecznie.
Jeśli bowiem przyjmujemy już pewien system wartości (czyli potrafimy w naszym sumieniu odróżniać Dobro od Zła… co jest według mnie naszą ludzką powinnością – moralnym imperatywem), to nie powinniśmy mieć większych kłopotów z tym, co uznać za naszą prawdę.

Naturalnie, będzie to dotyczyć tylko jakiegoś fragmentu rzeczywistości… Ale nie mamy innego wyjścia, gdyż pełni rzeczywistości nie jesteśmy w stanie ogarnąć.
To właśnie dlatego nie mogę zgodzić się z tym, że samobójstwo Borowskiego było, jak ktoś napisał, „jedynie słuszną odpowiedzią” na rzeczywistość. Może wikłam się tu w jakieś sprzeczności, ale inaczej chyba myśleć nie mogę.

A jaka jest np. prawda o Maksymilianie Kolbe?
Otóż ja już dawno temu żywiłem podejrzenie, że było to samobójstwo. Kolbe wykorzystał sytuację, by zakończyć życie i wyzwolić się z koszmaru. Zastanowiłem się jeszcze nad tym, czy aby nie poczuł się on winny, bo przecież jego pisemko publikowało przed wojną teksty antysemickie, co można uznać jako pewien przyczynek do tworzenia atmosfery anty-żydowskiej histerii, która doprowadziła w końcu – a co najmniej ułatwiła – „ostateczne rozwiązanie” i zagładę większości europejskich Żydów. Ale o tym nikt nie mówi, bo wszak uznany on został człowiekiem „świętym”.
Jednakże później przyszła inna refleksja: może Kolbe, zdjęty litością, rzeczywiście chciał dostrzec w drugim człowieku Chrystusa i oddał za niego życie? Tym samym stając się symbolem ostatecznego poświęcenia dla bliźniego? Tej prawdy uchwycili się jego wyznawcy. I trudno się temu dziwić, gdyż ludziom trudno jest żyć bez nadziei (bo jakkolwiek uznalibyśmy ją może za naiwną „matkę głupich”, to jest ona również nam potrzebna jak powietrze do oddychania i woda do picia…)

W ludziach jest zarówno Kain i Abel, ale w końcu kogoś jednoznacznie potrafimy nazwać Kainem i Ablem. To jest ten bilans, dzięki któremu możemy dość jednoznacznie powiedzieć: ten człowiek jest zły, a ten dobry. Pisząc kiedyś, że były momenty kiedy utożsamiłem się również z tym esesmanem-oprawcą w obozie, pisałem o jakieś abstrakcji, którą pomyślałem chcąc przeniknąć ludzką naturę. Przecież, tak naprawdę, zawsze utożsamiałem się tylko z tymi, których krew wsiąkała w ziemię Auschwitz, a ciała ulotniły się przez kominy krematoriów.
Czasem jednak ogarniał mnie lęk i męczyła niepewność, czy zawsze w tych warunkach zachowywałbym się po ludzku, i czy nie zacząłbym patrzeć na świat oczami Borowskiego, co mogłoby być jednoznaczne z niezgodą na dalsze przebywanie na takimż świecie.

greydot

Bardzo byłbym ciekaw świata, jaki stworzyliby ludzie, których zabito w obozach zagłady, gdyby przeżyli wojnę. A wyginęły ich legiony. Byli wśród nich genialni naukowcy, artyści, myśliciele… Czy można sobie coś takiego wyobrazić? Na pewno nie. Talmud mówi, że kiedy umiera człowiek, to tak, jakby ginął z nim świat cały. A tu – w sposób okrutny i w tak krótkim czasie – zginęły tych ludzi miliony.

greydot

Kiedy wiadomo było, że wojna jest przegrana, samobójstwo popełniło tysiące Niemców. Ale czy z powodu poczucia winy, że było się po stronie katów? Wątpię. Głównie powodował nimi strach przed nadciągającą sowiecką „barbarzyńską” hordą.
Wrażliwość na wyrządzone zło?
Raczej strach przed karą i przed nowym „porządkiem” zwycięzców.

greydot
Jak wyglądałaby Europa bez zagłady? Można by próbować sobie to wyobrazić, ale prawdopodobieństwo tego, że wyobrazimy sobie stan, który odpowiadałby rzeczywistości, jest nikłe. Obawiam się, że zafundowalibyśmy sobie jakąś inną, równie potworną katastrofę, ponieważ w całej Europie panowała wówczas taka – prąca do konfrontacji – mentalność straceńczo-kombatancka, (która była m.in. skutkiem problemów i konfliktów nabrzmiałych po I wojnie światowej.) Być może Hitler uprzedził – i niejako ustrzegł – inne państwa przed popełnieniem podobnej zbrodni? Może wśród tych państw znalazłaby się i Polska?

greydot

Wata… wata, którą się owijamy, by się zbyt boleśnie nie poobijać; zasłona dymna, którą się okadzamy, by cała potworność świata nagle nie wypaliła nam oczu.

greydot

Pewnego razu (po opublikowaniu przeze mnie tekstu „Anus Mundi”) usłyszałem oświadczenie: „Nie byłam w Oświęcimiu i nie wybieram się. Mam wrażenie, że nie muszę tego miejsca oglądać. Świadomość tego, co się działo, wystarcza mi. Natomiast nie wiem, czy widziałeś video „Holocaust Survivor’s Death Camp Dance Flap”. Mężczyzna, który przeżył obóz koncentracyjny w Oświęcimiu, wraca tam z wnukami, by na miejscu zagłady zatańczyć do piosenki „I will survive”. Zszokowało to Niemców i Polaków, mnie się zaś wydało cudowną apoteozą celebracji życia i przezwyciężeniem duchów przeszłości.”

Mnie to ani nie szokuje, ani nie oburza. Ale mogę tylko mówić za siebie. Skoro jednak protestują przeciw temu video ci, którzy faktycznie przeżyli Zagładę, to trudno to ignorować i nie brać tego pod uwagę. Może jednak, po prostu, warto ten fakt uszanować?
Wydaje mi się, że nieporozumienia wokół tych kontrowersji wynikają z polaryzacji dwóch odmiennych postaw. Bowiem z jednej strony jest bezbrzeżny smutek, rozpacz i przerażenie, jakie ogarniają ludzi w konfrontacji z tą potworną zbrodnią (i trudno się przecież tej reakcji dziwić, bo jest ona jak najbardziej uzasadniona i ludzka); z drugiej zaś – radość z ocalenia, afirmacja życia. Trudno jest takie reakcje przejawiać w tym samym czasie, a niektórzy uważają, że także i w tym samym miejscu – zwłaszcza w miejscu, gdzie miała miejsce Zagłada.
Istnieje przy tym jeszcze jedno niebezpieczeństwo: banalizacji i wyparcia czegoś, o czym jednak trzeba pamiętać w całym rzeczywistym wymiarze, także i w tym mało komfortowym, bolesnym, wręcz przerażającym. Według mnie pamięć taka jest konieczna do tego, abyśmy jednak byli świadomi tego, jak łatwo w naszej europejskiej cywilizacji (którą ponoć tak się szczycimy) o dokonanie podobnych zbrodni (a były one możliwe właśnie i dzięki temu, że pewne rzeczy wypierano ze swojej świadomości; że nie chciano ich dostrzegać; że dokonywano wygodnej i życzeniowej interpretacji faktów).
Kogoś, kto tańczy na zgliszczach (czy też popiołach pomordowanych), można jednak podejrzewać o to, że czyni to bez świadomości tego, jak potworny i bolesny był to pożar (zbrodnia) ewentualnie ze swojej świadomości to wypiera – bez faktycznego i dogłębnego zrozumienia tego, czym ta hekatomba była spowodowana.

greydot

Nie wyobrażam sobie życia nudnego, choćby z powodu tej jego właściwości, o której mówił Nietzsche: „Żyć, to znaczy być w ciągłym zagrożeniu”. A poza tym – ileż to ekscytujących rzeczy dookoła.
Czy ci, którzy tęsknią za spokojem, wiedzą za czym tęsknią? Czy nie ma w tym czegoś z zakamuflowanego pragnienia bezruchu, może nawet śmierci?
A swoją drogą: jakże często ceną, jaką się płaci za doznanie tzw. „świętego spokoju” jest właśnie nuda. Przypomina mi się tutaj to, co o nudzie napisał Pascal w swoich „Myślach”: „Nie ma dla człowieka nic równie nieznośnego, jak zażywać pełnego spoczynku., bez namiętności, bez spraw, rozrywek, zatrudnienia. Czuje wówczas swoją nicość, opuszczenie, niewystarczalność, zależność, niemoc, próżnię. Bezzwłocznie wyłoni się z jego duszy nuda, melancholia, smutek, troska, żal, rozpacz.”

greydot

Starość? Może nie tyle czuję już oddech starości na swoim karku, co odczuwam (niekiedy) przejmującą melancholię przemijania – siebie samego, moich bliskich, nas wszystkich i wszystkiego, co wokół nas.
Ale przecież wiem, że bez przemijania niemożliwa byłaby jakakolwiek zmiana, ewolucja, rozwój.
Czy z wiekiem to odczucie przemijania się wzmacnia? Myślę, że u większości ludzi tak. Jeśli chodzi o mnie, to również tak odczuwam, ale – jak tak zwracam się ku przeszłości – przemijalność wszystkiego, z całą jaskrawością i z wielkim przejęciem uświadomiłem już sobie w dzieciństwie, czy też (bardzo) wczesnej młodości. I od tamtego czasu ta świadomość jest ze mną – z większym lub mniejszym nasileniem – przez cały czas.

greydot

Miłość ma różne oblicza a występujący w niej egoizm maskujemy na wiele sposobów, zwłaszcza kiedy chcemy miłość uszlachetnić, wysublimować. Niezbyt z ową szlachetną wizją miłości współbrzmi to, że bardzo często nasza miłość jest zaborcza – tzn. zwykle chcemy kogoś posiąść na własność (psychicznie i fizycznie). To dążenie w skrajnych przypadkach jest silniejsze od instynktu samozachowawczego, więc kiedy nie może się zrealizować, kończy się czasami samobójstwem (lub zabójstwem).

W miłości odwzajemnionej egoizm staje się walutą wymienną – dwoje ludzi ofiarowuje się sobie nawzajem (mając przy tym często poczucie bezinteresowności). Jednak zdarza się również, że człowiek w miłości niejako się „zatraca się” – tzn. osoba kochana staje się dla niego ważniejsza od niego samego. I to w pewnym sensie można uznać za najwyższy stopień miłości, na jaki nas stać (choć, przyznaję, jest to dość desperackie i straceńcze). W tym przypadku rzeczywiście możemy powiedzieć, że został przezwyciężony wrodzony nam egoizm.

greydot

Miłość jest wytworem kultury, która w mit ujmuje hormonalną burzę, jaką miłość jest w wymiarze biologicznym. Zważmy na to, jaką rolę odgrywa miłość w każdej kulturze – i jak zmienia się jej obraz w zależności od mitologicznej fluktuacji danej kultury, która najlepiej widoczna jest w sztuce, w literaturze…
Każda epoka (i każdy rodzaj kultury) ma ten obraz miłości inny – i to właśnie jest dowodem na to, jak mocno – nierozerwalnie wręcz – miłość jest z kulturą sprzężona.
Można więc napisać wprost: bez kultury nie byłoby miłości, podobnie zresztą, jak nienawiści.

Erotyzm to nic innego, jak nasze „kulturalne” podejście do zwierzęcej (w swej istocie i proweniencji) „chuci” – do pożądania, seksu.

greydot

Miłość a przywiązanie?
To są pokrewne sobie uczucia, jednak różnią się od siebie, choćby intensywnością. Warto przy tym dodać, że miłość może przerodzić się w przywiązanie… chociaż nie musi (zdarza się przecież zamieniać w nienawiść).
Ale też przywiązanie może zaistnieć bez miłości.
Każdy z nas jednakże pojmuje miłość inaczej.

greydot
Miłość to nie kwestia wiary, ale „emocji i przeżywania”. Zdarza się, że ktoś tej emocji nie przeżył i wtedy mówi, że w miłość nie wierzy. (Gdyż nie wie, że miłość to nie sprawa wiary a doświadczenia.)

greydot
Miłość wielka i prawdziwa to rzadki ptak, trochę jak Feniks… Nie może to więc być ptak żyjący w stadach, bo wtedy wszyscy byśmy spłonęli.

greydot
Nie wiem, czy Bóg jest miłością, jak twierdzą ludzie „wierzący”. Tak naprawdę, to na temat Boga jest mi trudno cokolwiek powiedzieć. Mogę Go sobie tylko wyobrażać. To samo zresztą robią wszystkie bez wyjątku religie świata, (dlatego np. teologię uważam za wiedzę o ludzkich wyobrażeniach o Bogu, a nie za samą wiedzę o Nim samym).
Natomiast wiem, że człowiek pozbawiony miłości, albo taki, który miłości nigdy nie zaznał (a więc w nią nie wierzący) – jest człowiekiem nie tylko nieszczęśliwym (nieszczęsnym) ale i niebezpiecznym, bo skłonnym do destrukcji, będącej rodzajem zemsty na świecie za swoje uczuciowe upośledzenie i prostrację.

greydot

Hołd oddawany miłości „najwyższej”. Ktoś mówi, że w takiej miłości „człowiek niejako ‚zatraca się’ – tzn. osoba kochana staje się dla niego ważniejsza od niego samego”; ktoś inny, że „miłość ma w gruncie rzeczy wyraz desperacki i straceńczy.”
Należy jednak zdawać sobie sprawę z tego, że jest to bardzo romantyczne spojrzenie na miłość – jak również, że jest to właściwie sięganie do jej mitycznych źródeł (rozpropagowanych głównie przez literaturę i sztukę).
Taka miłość najbardziej chyba działa na nasze emocje, uczucia i wyobraźnię, ma tylko jeden – niebagatelny wszak – mankament: jest destruktywna.
A przecież ta prawdziwa, pożądana przez nas miłość, nie powinna być czymś co niszczy, tylko tym co buduje.

greydot

Istnieje (materialistyczne w zasadzie) przekonanie, że wszystko co dzieje się w naszym mózgu jest sprawą chemii, a konkretnie reakcji chemicznych. Jednakże redukowanie wszystkich naszych fenomenów kognitywnych do materii (chemii) wynika moim zdaniem (po części, przynajmniej) z naszej bezradności wobec mocno jednak ograniczonych, możliwości poznawczych człowieka. Nauka, podobnie jak religia, także z czasem ustępowała ze swoich zarozumiałych – i w istocie dyletanckich – besserwisserskich pozycji.
Tak więc, kto wie? – może rzeczywiście „środki psychoaktywne” pozwalają nam przynajmniej przeczuć coś takiego, jak wieczność? Umożliwiają wejście w inne wymiary rzeczywistości, może nawet dotknięcie absolutu?

greydot

Tautologia. Czy aby czasem nie jest emfazą prawdy?

greydot

A jeśli by tak poezję uznać za próbę wyrażenia czegoś niewyrażalnego, wyobrażenia czegoś niewyobrażalnego, wypowiedzenia czegoś niewypowiadalnego…?

greydot

Oglądając album z malarstwem Jacka Malczewskiego po raz kolejny zdałem sobie sprawę z tego, jak odważnym był Malczewski kolorystą (o jego precyzyjnym rysunku, mistrzowskim ujęciu formy, bujnej, symbolicznej wyobraźni nie wspominając). Daltonizujące snoby mogą kręcić nosem, ale ja lubię czasami popatrzeć sobie na taką orgię barw.
Rezygnacja z koloru (odnosi się to zarówno do malarstwa, jak i fotografii) musi mieć jednak swoje uzasadnienie – w przeciwnym razie staje się czymś pretensjonalnym. Do Malczewskiego na szczęście to się nie odnosi, bo on najwyżej redukował czasami (rzadko) kolorystykę swych obrazów do jednej tonacji, która i tak pulsowała bogactwem walorów, tonów i odcieni (jak np. w „Śmierci Ellenai”).

greydot

Pamiętam, że przed „Ofelią” Millaisa w londyńskiej Tate siedziałem dobry kwadrans. Już sam landscape można było studiować godzinami (Millais poświęcił mu pięć miesięcy pracy – malując po 11 godzin dziennie), ale to w końcu tylko tło (choć rojące się od symboli), bo najważniejszy jest tu trup Ofelii. Oczywiście, że jest w tym obrazie Śmierć (w kontraście do bujnej – i kolorowej – natury) ale warto zwróć uwagę, że Ofelia ma otwarte oczy – więc przy odrobinie erotycznej wyobraźni można odnieść wrażenie, że ona ma minę tak trochę jak przy orgazmie (nie bez kozery Francuzi nazywali orgazm La petite mort – a oni, jeśli chodzi o miłość i Erosa, to wiedzieli co mówią).

greydot

Malczewski „pisał” pędzlem (ten jego symbolizm jest przecież bardzo literacki, podatny na narrację i bogate interpretacje), ale „literacki” był też Matejko – niemal wszystkie jego obrazy to próba opisania historii, a w niektórych przypadkach, to nawet… jej tworzenia – głównie mitologizacji, idealizacji…

Malczewski i „Śmierć Elenai”. Jest jednak pewna omdlałość w ciele kobiety z tego obrazu, która odróżnia tu śmierć od snu. W tym stanie Ellenai już śnić nie może.

greydot

Ludzka twarz jako enigma. To jest ten paradoks: twarz potrafi ujawnić prawdę, ale też i prawdę skrywa. Mało tego – potrafi nas wprowadzić w błąd albo ukazać coś, co w istocie jest fałszywe. W każdym przypadku jednak, określa charakter i osobowość człowieka, który jest jej „właścicielem”.

greydot

No cóż, malarze byli różni… Zwłaszcza ci wielcy. Tym co ich łączyło była wrażliwość na kolor i fakturę, determinacja, by na płótnie oddać swoją wersję widzenia świata. To ich wyróżniało spośród innych ludzi.
Byli niezwykli, ale czy wszyscy byli szaleni, jak się czasami twierdzi?
To jest trochę taki romantyczny mit, który utrwaliła zwłaszcza secesja, dekadencja, bohema… bo wtedy wypadało być szalonym, więc wśród malarzy szaleństwo kwitło (tak bardzo, że nawet zaczęto podejrzewać, że przyczyną tego jest ołów, którego używano do wyrobu farb).

Ale tak po prawdzie to malarze charaktery mieli bardzo różne: od wyciszenia i skromności Fra Angelico, po wybujały, gwałtowny macho-izm Picassa. Byli wśród nich mordercy (Caravaggio) i ludzie powszechnie szanowani (Tycjan, Poussin), biedacy (Van Gogh, Rembrandt) i bogacze (van Dyck, Rubens); bon vivanci (Courbert, Delacroix) i stateczni sztywniacy (David, Ingres)… Niektórzy byli elokwentni i zostawili po sobie interesujące pisanie, inni zaś byli milczkami i opowiadali głównie za pomocą swojej malowanej sztuki. Było sporo geniuszy wyobraźni (Bosch), intelektu (da Vinci), pasji (Goya), oryginalności (Klee), cierpienia (Michelangelo), pracowitości (Durer)…
Innymi słowy: malarze to bardzo kolorowy i ciekawy ludek.

greydot

John Constable: „There is nothing ugly; I never saw an ugly thing in my life: for let the form of an object be what it may, – light, shade, and perpective will always make it beautiful.”

Constable napisał, że nic nie jest brzydkie pewnie dlatego, że dobry malarz nawet brzydotę potrafi zamienić (za pomocą swojej sztuki) w coś pięknego.

greydot

Sztuka – a tym samym i piękno – nie istnieje w naturze bez człowieka.

greydot

Czym innym jest dla nas ciemność, a czym innym jasność, lecz w naturze nie ma między nimi różnicy bo wszystko w niej ma takie samo znaczenie.
Na palecie malarza czekają barwy, które oddać mogą czarne chmury i burzę równie dobrze jak czyste niebo i słońce.
W naszych oczach rzeczywistość się zmienia więc chcemy utrwalić jej chwile nie wiedząc o tym, że Wszechświat i tak w końcu cały znieruchomieje. (A może już teraz jest nieruchomy i widzimy tylko jego kolejne zastygłe w bezruchu stop-klatki?)

greydot

Czyli wszystko dzieje się mimochodem i mimochodem też przemija – jak burza, jak słońce, jak człowiek, jak śnieg…
Jak życie…

greydot

Każda sztuka pozostaje martwa dopóki jej nie ożywimy naszą uwagą.

greydot

Na pewno dbanie o (rzeczywiste) proporcje nie jest w malarstwie najważniejsze, zwłaszcza w malarstwie pejzażowym. Przykład wielu malarzy – nawet tych klasycznych – pokazuje, że musieli oni pewne proporcje „naciągać”, podporządkowywać je niejako własnej koncepcji kompozycyjnej. (Przykłady: choćby El Greco, Tycjan, Giorgione, Mantegna, Maniasco, Rembrandt, Goya, Gainsborough… by wymienić tylko niektórych.)
Jak się tak zastanowić, to właściwie zdecydowana większość najsłynniejszych malarzy nie była wierna rzeczywistym proporcjom człowieka, o tych innych, występujących w przyrodzie, nie wspominając. I to wszystko mimo renesansowej dbałości – właśnie o proporcje i harmonię.
Bowiem najbardziej liczy się jednak harmonia kompozycyjna i kolorystyczna.

greydot

Czy ukazując (patrząc na) piękną kobietę, która wygląda „kwitnąco”, musimy się zamartwiać tym (a choćby tylko uświadomić sobie), że prędzej czy później ona przekwitnie – że jej uroda przeminie jak piękno kwiatu, który więdnie?
Tutaj wpadamy chyba w pułapkę snucia dość niepewnych paraleli i metafor – porównywania roślin z ludźmi. Kwiaty, które przekwitły, wyrzuca się, kobiet – jednak nie (zwłaszcza jeśli się je kocha).

greydot

Znany ze swoich kwiecistych portretów Fantin-Latour był jednak intrygującą postacią. Zdziwiło mnie np. jego zainteresowanie muzyką Wagnera (swoją wizytę w Bayreuth na premierze „Pierścienia Nibelungów” zaliczył do jednych z najważniejszych wydarzeń w swoim życiu), bo jakoś nie mogłem sobie skojarzyć tej wagnerowskiej fascynacji z psyche malarza ładnych kwiatków (co innego ubóstwiający muzykę Niemca Nietzsche, który do Wagnera bardzo mi pasował – mimo, że w końcu stał się jego wrogiem).

Muszę przyznać, że z początku Fantin-Latoura znałem tylko z jego obrazów kanonicznych, czyli tych przedstawiających kwiaty. Dopiero później dowiedziałem się o jego próbach portretowych, a jeszcze później – o jego litografiach i kompozycjach alegorycznych odwołujących się nie tylko do muzyki Wagnera, ale i Berlioza, Brahmsa czy Schumanna.
Co ciekawe – sam Fantin-Latour te ostatnie prace cenił najbardziej, ale paradoksalnie były one przez krytyków i odbiorców raczej ignorowane i w końcu sławę artyście przyniosły te jego kwiaty, którymi właściwie zarabiał na życie. Choć zapewne nie malował je tylko z przykrego obowiązku – wręcz przeciwnie: on musiał to malowanie ich bardzo lubić, w przeciwnym razie nie byłyby takie piękne.

greydot

Niektórzy wolą obrazy przedstawiające pewną anegdotę, wypełnione jakimś pierwiastkiem antropologicznym – bo tylko wtedy (jak mówią) może on mieć – i przekazywać – „emocję”.
Ja to widzę nieco inaczej. Dla mnie np. martwe natury nie są emocjonalnie puste, ani zimne. Mam wrażenie, że czuję w nich właśnie te emocje, które zapewne odczuwał artysta, kiedy je malował.
Nie wiem, może to jakaś nadinterpretacja, ale np. każdy z kwiatów Fantin-Latoura wydaje mi się mieć swoją „osobowość”. Tak je chyba traktował sam malarz – jako coś indywidualnego i żywego.

greydot

Ktoś ciekawie napisał: „Muzea to miejsca niezwykłe. Każdy obraz, który w nich jest, bez względu, jaki nosi tytuł, nie jest ‚martwą naturą’, jak mówią Polacy, tylko ‚cichym życiem’, jak mówią Niemcy, i to ukryte życie decyduje o ich życiu w nas, w naszej świadomości, bo innego życia nie ma. Malarstwo i postrzeganie sztuki wzrokiem jest swoistą umiejętnością. Słuchowcy umieją to zrozumieć. Widzenie jest taką samą łaską, jak słyszenie. Ale ma też coś więcej: łaskę niesłyszenia, łaskę ciszy. Łaska ciszy jest być może przywilejem największym, bo daje nam spokój. W zakończeniu Mistrza i Małgorzaty padają słowa znaczące: on nie zasłużył na niebo, on zasłużył na spokój. Malarstwo od swoich początków, od czasów grot z Lascaux, daje nam taki właśnie spokój, jest ciszą, nie gra i nie mówi, choć zawiera w sobie tak wiele dźwięków i tak wiele słów.”

Właśnie – nie „martwa natura” ale „ciche życie” (Stilleben, still life) – to tłumaczenie też mi się bardziej podoba.
Trafne spostrzeżenie o powiązaniu malarstwa z ciszą. Choć niektórzy widzą w nim muzykę, której nie można usłyszeć uchem. Ale malarstwo, choć odbywa się bez dźwięcznych słów, dla wielu jest jednak czymś bardzo wymownym.

greydot

Zauważyłem, że od jakiegoś czasu (XIX wiek?) zbyt wiele poświęca się w dyskusjach energii na spory czym jest sztuka, kim jest artysta, co to jest dzieło sztuki. Często sprowadza się to do sporu czysto językowego (definicji) – a przecież, w gruncie rzeczy, nie powinno to być takie ważne. Ważne jest meritum – sens. Także swoista uczciwość artystyczna.
Moim zdaniem, jeśli ktoś idzie na skróty, to przestaje być artystą. Niekoniecznie ekstremalność jest wyznacznikiem artyzmu – zwykle nie jest. Stąd np. moja rezerwa wobec ekscesów, szokowania, prowokacji – „rewolucyjnej” demolce wszystkiego, co było do tej pory. Według mnie więcej w tym destrukcji niż kreacji.

greydot

Tak często obecny w sztuce współczesnej masochizm i ekshibicjonizm to fetysz, nie sztuka. Tak więc, bardzo często w tej sztuce mamy do czynienia z fetyszyzacją.

Zresztą, najprawdopodobniej, na samym początku sztuki był fetysz. Innymi słowy: to właśnie ludzkie zapotrzebowanie na fetysz było pierwotnym źródłem sztuki.

greydot

Marina Abramović super star. Najsłynniejsza współczesna performerka. Jej sztandarowym wyczynem było patrzenie przez parę miesięcy w oczy ludzi, którzy tłumnie walili na to wydarzenie drzwiami i oknami Muzeum Sztuki Nowoczesnej na Manhattanie.
W związku z wystąpieniem Abramović ciekawe pytania zadała na swoim blogu latająca pyza. Jak sama autorka napisała, są to jednocześnie pytania o kondycję współczesnego człowieka, o sens współczesnej sztuki.

„Pytanie (a właściwie pytania) pierwsze.
Dlaczego w dwudziestym pierwszym wieku tak ogromne emocje wywołuje coś tak prostego, pierwotnego jak spojrzenie drugiej osoby? Dlaczego w erze, gdzie nagość w sferze publicznej jest powszechna, gdzie swoboda seksualna jest synonimem nowoczesności krępuje nas proste spojrzenie w oczy? Dlaczego tak unikamy dłuższego kontaktu wzrokowego z innymi? Z iloma osobami dziennie wymieniamy pospieszne spojrzenia, ale tak naprawdę nigdy na siebie nie patrzymy? Jak często zdarza się nam spuścić wzrok rozmawiając z kimś? Boimy się siebie nawzajem? Pojedyncze spojrzenie może zadecydować o dalszych relacjach, może wyrazić coś, co chcielibyśmy zachować dla siebie, może sprowokować nieporozumienie. Nie chcemy aby inni wyczytali z naszej twarzy towarzyszące nam emocje, ale równocześnie też sami zamykamy się na innych. A równocześnie wszyscy chcemy być zauważani, chcemy aby ktoś nam poświęcił chwilę uwagi, aby patrząc na nas dostrzegł nasze ja. Czy gigantyczny sukces tej wystawy bierze się z głodu, z naszej potrzeby uwagi, której nie zaspokaja codzienność? A może sprawił to fakt, że ludzie poczuli się komfortowo siedząc na przeciw kogoś, kto bezinteresownie daruje im chwilę uwagi, równocześnie nie chcąc nic w zamian, nie naruszając ich otoczki bezpieczeństwa?

Pytanie drugie.
A gdyby to był ktoś inny? Gdyby zwyczajna osoba usiadła sobie w parku i oferowała darmowe, szczere spojrzenie w oczy? Coś na kształt free hugs? Czy również tutaj ustawiałyby się kolejki? A może o sukcesie zadecydowała postać samej artystki, którą film wyraźnie kreuje na postać kultową. Patrząc na jej błogi, dobrotliwy wyraz twarzy przychodzą mi skojarzenia ze świętą, istotą uduchowioną, ale też z gwiazdą, która przyciąga uwagę samym nazwiskiem. I tu pojawia się…

Pytanie trzecie.
Na ile ten performance to zwyczajne show artystycznej autokreacji, egoistyczna, tania celebracja własnego ja? W końcu sam tytuł performance’u wskazuje jego główny temat – artystka, nic więcej. Rzadko mamy do czynienia bezpośrednio z twórcami dzieł, które podziwiamy – obrazów, filmów, instalacji… Artysta zazwyczaj chowa się gdzieś za kulisami, a w projekcie Abramović jest obecny, jest w centrum uwagi, wystawia się na widok, oceny, zagrożenia. Czy artysta, który staje się sztuką, który sam uznaje się za własne dzieło, nie sięga niebezpiecznej granicy? To artystyczne dno czy artystyczny olimp?Ale też co takiego ma nam do zaoferowania dziś sztuka współczesna, która wydaje się desperacko szukać nowych tematów i form ekspresji, miota się między martwymi rekinami a dmuchanymi pudlami, pomiędzy agresywnością i banałem. Postawić samego siebie w centrum wydaje się aktem najbardziej desperackim, ale trzeba przyznać nie pozbawionym sensu…”

Tyle pyza. Nie wiem czy istnieją jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, jednak chciałbym się pokusić przynajmniej o pewną próbę odpowiedzi cząstkowych:

1. Może dlatego boimy się szczerości (za jej synonim można uznać spojrzenie prosto w oczy) bo żyjemy w swoistej bańce pozorów i często spojrzenie kogoś obcego uważamy za inwazję w naszą prywatność, a poza tym nie wiemy czego się po takiej osobie spodziewać? Ale przecież tę potrzebę kontaktu (w tym i wzrokowego) można zaspokajać w gronie naszych przyjaciół, rodziny, bliskich – wśród tych, których kochamy. Dlaczego tak się nie dzieje i wybieramy sztuczną sytuację (taka jak ta z Abramović)? Czy nie dlatego, że jesteśmy – albo czujemy się – samotni? Często – samotni w tłumie? I samotność tę próbujemy zabić w przestrzeni wirtualnej – prowadząc blogi, strony na Facebooku, udzielając się na różnych forach… etc. Nie wydaje mi się, że Abramović siedziała w MOMie i patrzyła w oczy ludziom bezinteresownie. Ale ważne było to, iż odbywało się to w sytuacji jakby „rozbrojonej” – ludzie kontaktujący się wzrokowo z artystką czuli, że przebywają w strefie bezpiecznej, a na dodatek wśród ludzi im podobnych, co zapewniało im coś w rodzaju poczucia wspólnoty. Czuli się też w ten sposób wyróżnieni – stawali się ważni.

2. Nie, gdyby to był ktoś inny, niż uznana artystka Abramović – i w innej sytuacji (nie w tej sztucznie wykreowanej i kultowo namaszczonej w MOMie) – to moim zdaniem nic by z tego nie wyszło. Mamy tu do czynienia z wyraźną idolatrią – Abramović to z jednej strony kapłanka, a z drugiej strony postać kultowa, „celebrytka”, jak byśmy to niezbyt elegancko dzisiaj nazwali. To tworzyło pewne napięcie związane z wyzwoleniem się – często silnych – emocji.

3. Performance Abramović to ani dno ani Olimp – ot, dość banalny pomysł (okazał się mimo to kontrowersyjny) znalazł swoje urzeczywistnienie w jednej z najważniejszych „świątyń” sztuki współczesnej, odnosząc (choćby tylko frekwencyjny) sukces, dzięki czemu zapisze się z pewnością w historii tejże sztuki.

greydot

Owszem, ja również – od czasu kiedy wszystko zaczęło być uważane za sztukę – sam sobie przyznaję prawo decydowania o tym (uznawania tego) co według mnie jest sztuką, a co nią nie jest (nie mam innego wyjścia – postmodernizm postawił mnie niejako pod ścianą i takich wyborów muszę dokonywać sam).
Lecz sprawy mają się już inaczej, kiedy weźmiemy pod uwagę przeszłość, czyli odniesiemy się do historii sztuki, kiedy to kryteria jej oceny były w miarę czytelne (w zasadzie wszyscy się zgadzali co do tego, co można nazwać sztuką).

Jednakże o tym co jest sztuką nie może decydować TYLKO efekt, jaki na nas dane dzieło (sztuki) wywiera. Bo skoro żadnego wrażenia nie robi na kimś muzyka Bacha, to czy nie byłoby czymś bezczelnym twierdzić, że nie jest ona sztuką? Albo jeśli nie podobają się komuś freski Rafaela, tudzież jest ktoś doskonale obojętny patrząc na rzeźby Michała Anioła czy obrazy Rembrandta, to czy na tej podstawie ma prawo twierdzić, że to co stworzyli ci twórcy nie jest sztuką? (Owszem, powiedzieć tak można, ale nikt nie będzie tego brał poważnie.)
Oczywiście, że liczy się efekt (czyli to, jak na kogoś działa czyjaś twórczość), ale powinny się także liczyć (i liczą się) również inne rzeczy – takie właśnie jak forma, biegłość warsztatowa artysty, jego przesłanie, wrażliwość, pasja, wpływ jaki on ma na twórczość innych… etc.

greydot

Uznaję emocje za coś ważnego – nie tylko w naszych kontaktach z innymi ludźmi i światem – ale i w samym procesie poznawania świata. Rozum to według mnie za mało. Sam podchodzę do niego (rozumu i jego możliwości) z rezerwą (bo widzę, że czysty racjonalizm ze swoim utylitaryzmem, zrobił jednak w świecie wiele złego).
Oprócz emocji, ważna jest także intuicja. (Przyznaję, że mój stosunek do ludzi bardziej chyba jednak kreuje „serce”, niż intelekt.)

Myślę, że większość ludzi odbiera świat (a zwłaszcza sztukę – kino, literaturę, muzykę…) przede wszystkim „trzewiami” (to jest ten pierwotny impuls poznawczy leżący ponad progiem naszej świadomości, czyli od nas niezależny), a dopiero później ten swój odbiór (reakcję, doświadczenie) racjonalizuje.

Istnieją w nas pokłady wrażliwości nieprzewidywalnej i nieoswojonej.
Żyją jak taki pół-dziki – i pół-kulturalny – zwierzak.

greydot.

GOMBRO à la GRABO, CZYLI GĘBA UJAJCOWIONA, PUPA UHAHANA…

o „Dziennikach” Witolda Gombrowicza, wyreżyserowanych przez Mikołaja Grabowskiego i wystawionych przez aktorów teatru IMKA z Warszawy na scenie Copernicus Center w Chicago

.

Gombrowicz zdekonsruowany (Piotr Adamczyk, Magda Cielecka i Jan Peszek mówią

Gombrowicz zdekonstruowany (Piotr Adamczyk, Magdalena Cielecka i Jan Peszek mówią „Dziennikiem”)

.
Mistyfikacja jest zalecona pisarzowi. Niech zmąci wodę
wokół siebie, aby nie wiedziano kto zacz – pajac? kpiarz?
mędrzec? oszust? odkrywca? blagier? przewodnik?
A może jest on tym wszystkim naraz?

1.

Jechać z Gombrowiczem do polonijnego epicentrum w Ameryce, to jak wkładać kij w mrowisko… Albo tak by się mogło wydawać, mając na względzie obrazoburstwo gombrowiczowskiego podejścia do tzw. „polskości” (tradycja, religia, kultura, mentalność…) i konserwatyzm amerykańskiej – zwłaszcza chicagowskiej – Polonii, dla której Polska (Ojczyzna) to świętość, a katolicyzm to jej fundament. Ale – jak się okazuje – nie taki diabeł straszny, jak go malują i nie taka Polonia amerykańska mentalnie zastygła i w polskości zesklerowaciała, jak krąży o niej fama. Oba podejścia są już chyba anachronizmem, bo ów zjadliwy „diabeł” cyniczny zamiast straszyć śmieszy, a Polonia miast zapałać świętym oburzeniem, pokłada się ze śmiechu. Bo właśnie do czegoś takiego doszło na deskach i w fotelach Centrum Kopernikowskiego w ostatni weekend.
A może tu chodzi jeszcze o coś innego?

2.

Paradoksem jest to, że Gombrowicza – mimo, że wręcz organicznie nie znosił upupiania i przyprawiania gęby – upupili, przyprawiając mu także gębę, jego właśni admiratorzy. Bowiem już samo używanie pupy i gęby jako wytrychu, nie tylko do osobowości, ale i twórczości pisarza, jest według mnie jego upupianiem i doprawianiem gęby – a przede wszystkim spłycaniem jego twórczości, swoistą grepserą, która ma zastąpić bogactwo Gombrowiczowych wątków (można by wymienić kilkanaście takich grepsów obecnych w popularnym – ale i profesjonalnym – obiegu, w powszechnej świadomości dyletantów i laików – ale i tzw. „znawców” – podczas gdy zbiór tematów pisarza jest nieprzebrany, a kanwa, na której on to wszystko wykładał, niebywale rozległa… tylko kto Gombrowicza tak naprawdę czyta?)
To prawda, że Gombrowicz związany był z polskością (ale z czym innym miał być związany, z chińszczyzną!?*), lecz polskość wcale nie była dla niego tematem kluczowym, tak jak by tego chcieli jego egzegeci, komentatorzy i gimnazjalni poloniści. Sam o tym pisał w Dziennikach: „Ale we mnie, może w skutek większego geograficznego dystansu, a może wskutek większego dystansu duchowego, ten proces antypolski został zamrożony, a ja o Polsce pisałem zawsze chłodno, jak o jednej z przeszkód, utrudniających mi życie, dla mnie Polska była i jest tylko jednym z rozlicznych moich kłopotów, ani na chwilę nie zapomniałem o drugorzędności tego tematu.” (podkreślenia Gombrowicza)
Warto zwrócić uwagę na określenie: „antypolski”. Bo tutaj sam pisarz przyznaje się, do tego jaka była jego rzeczywista postawa, pozbawiając tym samym argumentów tych, którzy utrzymywali, że mimo krytyki polskości, Gombrowicz był w rzeczywistości patriotą, tyle że ukrytym – kimś w rodzaju takiego patrioty à rebours – bo przecież, gdyby Polska była mu obojętna i niewiele go obchodziła, to by o niej tyle nie pisał. A skoro pisał, to był nią przejęty i chciał jej dobra – chcąc zarówno Polaka, jak i jego polskość, poprawić. Mnie się jednak wydaje, że owa polskość przyczepiła się do Gombrowicza, jak – nie przymierzając – rzep do psiego ogona i on po prostu chciał ją z siebie strząsnąć, by – jak sam to wyraził – dotrzeć do samego siebie – do kogoś, kto nie jest już określony przez narodowość i miejsce, skąd się pochodzi, tylko przez swoją własną „ludzkość” (człowieczeństwo) oraz indywidualność i osobniczy rozwój. Ale czy to w ogóle jest możliwe? A może to kolejny erudycyjny fikołek pisarza, który fajnie się czyta, ale który wisi jednak abstrakcyjnie w powietrzu i ma niewiele wspólnego z rzeczywistym gruntem, po którym drepczemy naszymi nóżkami? Tym bardziej, że nie ma jednak ucieczki przed formą: uchylając się przed jedną formą, wpadamy natychmiast w drugą. (Gombrowicz: „Im bardziej jest się poza formą, tym bardziej jest się w jej mocy”. Poza tym: czyż to nie forma nas stwarza, a nie my formę?)

3.

Mikołaj Grabowski, który wziął na swoje barki (czy też raczej głowę) karkołomne według mnie zadanie wyboru fragmentów z „Dziennika” i zaadaptowania ich na teatralną scenę, oczywiście nie pominął tychże wątków polskich, wydawałoby się: cokolwiek już wytartych (awantura o nie miała przecież miejsce dobre pół wieku temu) i w jego pisarstwie zwietrzałych; nawiązał nawet do polityki (przytaczając filipikę Gombrowicza przeciw demokratycznym wyborom), jak również do pacyfistycznej postawy pisarza, który jako żołnierz byłby, wedle jego własnych słów, „katastrofą” (to też jest od dawna nagminny zarzut przeciw Gombrowiczowi: że w obliczu wojny zachował się jak tchórz, zamiast walki z Niemcami wybierając wieloletni urlop w Argentynie, gdzie się tylko wymądrzał, usprawiedliwiając swoją antypolską postawę jakąś wydumaną literacką ekwilibrystyką.) Nie zabrakło też ustępów szydzących z polskich kompleksów leczonych bałwochwalstwem wobec naszych narodowych skarbów i świętości (bo przecicż byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa, mamy Wawel, Słowackiego i Mickiewicza; Chopin, Kopernik – a nawet Nietzsche! – byli Polakami, no i wiadomo: nie wypadliśmy sroce spod ogona – to wszystko powtarzane mechanicznie na scenie jak przez bandę manekinów – ćmoków ssących przy tym cukierki i mlaskających – niczym marionetki pociągane za sznur przez Adamczyka). Nie zabrakło też znanego wszem i wobec grepsu o Sienkiewiczu – tym „pierwszorzędnym pisarzu drugorzędnym” (choć takie określenia, jak „ten demon, ta katastrofa naszego rozumu, ten szkodnik” zostały chyba na scenie pominięte – ja przynajmniej ich sobie nie przypominam).
Dostało się też snobom i stadnemu zachwytowi nad sztuką, filistrom prowadzonym na pasku mód, pseudo-smakoszom sztuki „wysokiej”, którzy jak pies Pawłowa ślinią się na widok wszystkiego, co podsuwa się im pod nos, mówiąc że to jest wielkie, piękne, boskie i w ogóle arcydzieło.

4.

Ale na szczęście Grabowski wyłuskał z „Dzienników” również to, co odnosiło się do sedna egzystencjalnego doświadczania świata przez pisarza, jako istoty zanurzonej w rzeczywistości, która nie szczędzi mu swoich strasznych odsłon – zwłaszcza w tej warstwie z pozoru zwykłej i banalnej, ale ciągle podmywanej przez podziemny nurt rzeki ciemnej i wezbranej, nasączonej grozą. Problem w tym, że owa groza rozchodziła się natychmiast po kościach aktorów, rozwiewała się momentalnie w kiczowatym wystroju sali Copernicus Center – rozstrzeliwana przez salwy śmiechu rozbawionej tym wszystkim publiczności (by nie napisać w tym kontekście: gawiedzi**).
No bo czyż śmieszne nie jest to, że armia żuczków na plaży leży przewrócona na grzbiet, że stworzenia te przypiekane są niemiłosiernie przez słońce, przebierając w powietrzu nóżkami, bezradne wobec fatalizmu cierpienia i zgonu jaki w końcu czeka wszystkie istoty żywe? Albo: czyż to nie są jaja jak berety z tym zdychającym psem, którego agonię można odebrać tak albo tak, czy też może jeszcze siak czy owak – w zależności od widzimisię i samopoczucia jego pana, człowieka ponoć myślącego, a na dodatek kulturalnego?
Jest jeszcze ogromna potliwość pisarza – z samego siebie się wypacającego w upale – i płynącego gdzieś, płyyyyynąąąąceeeego… rzeką „niesamowitą” i o zmętniałej wodzie „jak z innej planety”, w tej rozlewności powszechnej nad otchłanią bezdenną, w tym rozpływaniu się namacalnego – w tym rozżarzeniu i rozedrganiu – kiedy gubi się sens i zaczynają się dziać rzeczy dziwne: „Dręcząca zawiłość na horyzoncie, ciężkie i brudne wymiona nieba zwisające nad splątaniem rozpędzonym i wrącym tej milionowej zmory niepojętej.” Człowieka trwoga przenika.
A tu śmiech na sali!

5.

Reżyser scenicznych „Dzienników” powiedział w jednym z wywiadów, że zależało mu na tym, by tekst Gombrowicza ukazać w sytuacji „krystalicznej, czystej i prostej”, zaś Magdalena Cielecka oświadczyła, że „wszystkie treści, cała zawartość Witolda Gombrowicza nie jest zaburzona przez inne rzeczy, nie odciąga naszej uwagi od zrozumienia tekstu”, innymi słowy: „zależało nam na tym, żeby widz wyszedł z teatru raczej z myślą Gombrowicza, niż z obrazami z przedstawienia.”
Ja jednak uważam, że tak się nie stało. Otóż aktorzy moim zdaniem tak „przysiedli” tekst Gombrowicza, tak wciągnęli go w swoje pląsy i galop, tak go „przy-SWOILI”, tak go ochędożyli sobą, że Gombrowicz w tej polifonii form wsobnych nie tyle utkwił (zawsze się bał uwięzienia w formie własnej, a co dopiero cudzej), co rozproszył się i rozniósł po sali, rozlał potokiem słów w tym gadulstwie nieokiełznanym – frazą, którą publiczność łapała jak umiała. A jak złapała – jakieś słówko, minę i gest – to się śmiała.
Ale, to nie wszystko – bo to nie był śmiech pozwalający na Katahrsis (wbrew temu co sobie założył reżyser, mówiąc: „śmiech gombrowiczowski nie jest po to, żeby widza ubawić, uhahać, tylko po to, żeby przez ten śmiech widz się oczyścił, tak jak Katharsis w antycznym teatrze”), ale śmiech właśnie uhahany. (Panie reżyserze, tu uwaga na marginesie: Katharsis!?, w sali, na Jackowie, nieopodal Milwaukee Ave. w Chicago? Really!? No jak przeżywali Katharsis, skoro go nie przeżywali?)

Paradoksalnie, do tego zawładnięcia – wzięcia w interpretacyjny jasyr – prozy Gombrowicza przyczyniło się to, że w przedstawieniu tym wzięli udział świetni aktorzy, obdarzeni mocnym charakterem i wyraźną osobowością sceniczną. To dlatego, summa summarum, wszyscy odnieśli wrażenie, że jest to przedstawienie nadzwyczaj udane. A im bardziej odnosili takie wrażenie, tym bardziej stawało się ono udane… Ale jednak udane było jako komedia, która często aż zanadto zbliżała się do kabaretu, a czasem to nawet do groteski.*** Dlatego widownia tak dobrze się bawiła, dlatego rozweseliła się i uśmiała – ale raczej pozostała impregnowana na gombrowiczowski sarkazm, złośliwość, zjadliwość, prześmiewczość, szyderstwo i drwinę. Innymi słowy, wątpię w to, że publiczność polonijna przeglądnęła się w Gombrowiczu jak w gogolowskim lustrze, uświadamiając sobie, że przecież z samej siebie się śmieje. Nie, z samego siebie tak się śmiać nie można – śmieliśmy się z innych.
I jak na komendę. Także klaskaliśmy. Bo oto Adamczyk rzuca w nas Gombrowiczem: „Oklaski.” (tutaj zaczynamy klaskać) „Oklaski znawców.” (klaszczemy nieco głośniej) „Oklaski amatorów.” (to samo mniej więcej natężenie oklasków) „Oklaski ignorantów.” (tutaj klaszczemy nieco ciszej) „Oklaski stadowe.” (mimo wszystko – a może właśnie dlatego – klaskanie się wzmaga!) „Oklaski wywołane oklaskami.” (nie ma co się zastanawiać – klaszczemy dalej) „Oklaski rosnące sobą” (rzeczywiście – rosną w nas i rosną), „piętrzące się na sobie” (tak właśnie: jedno klaskanie wchodzi na drugie wzmożone, coraz bardziej głośne), „podniecające” (tutaj rozlega się aplauz prawie), „wywołujące siebie” (oklaskowe continuum uderza pod sufit)…„i już nikt nie mógł nie klaskać, gdyż wszyscy klaskali” (tak, tak – tak właśnie było!).

6.

Tak więc aktorzy opanowali Gombrowicza na scenie. Ale i widownię. Kiedy oglądałem klip z jakiegoś wcześniejszego wystawienia ‚Dzienników” w Polsce (Lubin czy Lublin – już nie pamiętam), uderzyło mnie to, jak inaczej zagrali to samo aktorzy w Chicago. Tam: bez większego przekonania, bezbarwnie, potykając się nawet; tutaj – z pewnością, wyrazistością, polotem i werwą. Ja myślę, że doszło do czegoś w rodzaju sprzężenia zwrotnego – aktorzy i widzowie nakręcali się nawzajem, przez co w aktorską trupę wstąpiło życie – jakaś nadzwyczajna performerska energia.
Gombrowicza przy tym rozebrali i zdekonstruowali, ale jakby go przy tym wzmacniając – tyle, że bardziej w tej warstwie werbalnej, niż znaczeniowej, bardziej jednak w obrazkach i ruchu, niż w semantyce i myśli.
Czy to źle, czy dobrze? Nie wiem.

To w sumie zdumiewające, jak łatwo Gombrowicz „dziennikowy” dał się temu zespołowi „podebrać” scenicznie. Można było odnieść wrażenie, że to sam Gombrowicz rozpisał siebie na poszczególne postaci, dzięki czemu one wcale nie musiały szukać autora – on im się tam po prostu wykładał: jak nie na rzece Paranie, to na argentyńskim piasku, jak nie w sali koncertowej, to w salonie snoba… Ujawnia to tylko wielkie możliwości polifoniczne tego co pisał Gombrowicz – co pewnie było skutkiem specyficznego (rozczłonkowanego, rozedrganego, nadwrażliwego…) postrzegania przez niego rzeczywistości i próbą ujęcia tego w ekspresji słowa.
Teatr IMKA wymyślił sobie przed premierą hasło: „Każdy z nas jest Gombrowiczem”, ale – jak przyznała Cielecka – było to raczej hasło marketingowe. A jednak w tym coś jest: bo przecież na scenie każdy z aktorów stawał się w jakimś sensie Gombrowiczem, choćby przez to, że mówił „nim” w pierwszej osobie.
Jan Peszek to Gombrowicz stary, ale nadal obsesyjnie zajęty ciałem (i to nie tylko swoim), hiper-ruchliwy (nie tylko mentalnie), esteta i satyr – raz ostry i przenikliwy, innym razem zaś mętny, zrzędliwy, cyniczny. Widziałem, że aktor ten doskonale znajdował się w tym Gombrowiczu, który przypominał jego samego (inteligencja, biologizm, estetyzm, kinetyka, styl – o pewnym powinowactwie poglądowym nie wspominając) i wykładał to na scenie jak w swoim dominium. Peszek zawsze dla mnie będzie wielki (m.in. za interpretację Schaeffera, która dzięki niemu utkwiła mi w głowie jeszcze w czasach mego pacholęctwa).
Piotr Adamczyk zaś to Gombrowicz wcielający się często w to, z czego sam szydził, ale także narrator, dyrygent, instrumentalista i… tancerz. Aktor wszechstronny i koncertowy – w dobrym tego słowa znaczeniu. Magdalena Cielecka rozsiewała po scenie Gombrowicza wydelikaconego (jej kobiecość raczej nie była przeszkodą w ukazaniu tej „feminalnej” strony pisarza), dyszącego i potliwego – zmagającego się zarówno z przejaskrawionym, jak i ciemnym nurtem egzystencji. Uderzyła mnie inscenizacyjna pewność tej aktorki – jej wielka umiejętność poruszania się zarówno w repertuarze gestów, jak i znaczeniach wypowiadanych przez siebie słów. Tomasz Karolak to coś jakby parobkowa antyteza Jaśniepanicza, z jednej strony misiowaty, ale z drugiej bardzo energiczny; bezpośredni i fizyczny, ale mający pretensje do empatii; z pozoru prostacki, ale z tęsknotą za inteligencją. Wydawało mi się, że to on głównie pchał „Dzienniki” w stronę kabaretu. W stronę Polaka gbura grawitował zaś Andrzej Konopka – ponurym zwykle spojrzeniem taksujący widownię, jakby taki Polak trochę skacowany. Miał swoje wzloty, ale też lekkie potknięcia – myślę że najlepiej niestety wyszło mu wykręcanie sobie gęby Sienkiewiczem i sarmatą. Aktor ten poszedł więc w stronę szyderstwa, ponuractwa i karykatury. Iwona Bielska… Tę panią jest mi rozgryźć trudno, bo raz była taka, innym razem znów owaka; raz grała tak, to znowu siak – nadawała się dobrze zarówno na kobietę z zasadami – wyniosłą i arystokratyczną, jak i na rajfurę – zjadliwą i gderliwą. W tej swojej czerni i w krześle jeżdżącym po całej scenie na kółkach, sprawiała na mnie wrażenie matrony – ale takiej wywrotowej, z anarchistycznym zacięciem. No i – last but not the leastOlga Mysłowska, czyli Gombrowicz wokalny. Przenikliwa, przenikliwa… Statyczna i drobna, lecz w istocie silna. Płynąca w tym nurcie z czerni z miną zaciętego mima. Niby krucha, bo filigranowa, a jednak potrafiąca wprowadzić nas w niezłe wibracje – naprawdę zatrzęsły mną czasami te jej tony i interpretacje. Wydawać by się mogło, że ten demarczykowo-sopranowy duch nie przystaje do komedii jaką odstawiali wszyscy aktorzy, ale jednak dla mnie to zagrało i brzmiało – było kontrapunktem i przeciwwagą do (być może zanadto) rozochoconego humorem i śmiechem, ruchliwego towarzystwa z IMKI.
No cóż – wychodzi na to, że było bogato.

7.

Jak nie żałowałem, że nie było mnie w Copernicus Center, kiedy przybył tu Obama, tak miałbym czego żałować, gdyby mi się nie udało być tu na spektaklu IMKI.

greydot.

* To oczywiście nawiązanie do riposty Gombrowicza, który na „wydziwianie” (m.in. Kisiela), że ma on „niezdrowy romans i zasadniczy szał” z polskim dziedzictwem, odparł: „A z jakimże mam mieć? Z chińskim?”, co naturalnie było klasycznym odwróceniem kota ogonem i miało jednak coś ze „rżnięcia głupa”.

** Nie chcę być jednak tak złośliwy, jak Gombrowicz, który swego czasu stwierdził: „większość czytelników to lud prymitywny”.

*** Nic nie robiąc sobie z tego, co Gombrowicz napisał o grotesce: „Gro­tes­ka to sig­num nieudol­ności, mar­ka fab­ryczna tandety.” Pewnie dlatego, że pisarz sam często w niej się pławił.

.

Ciało zagrało - zmagania Gombrowicza nagim bytem i niewygodną egzystencją w strasznym świecie. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody kolos (aktor anonimowy), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.

Ciało zagrało – zmagania Gombrowicza z nagim bytem i niewygodną, potliwą egzystencją w świecie rozpławionym i rozbabranym. Od lewej: Magda Cielecka, Jan Peszek, Tomasz Karolak, młody bóg – latynoski kolos (aktor nieznany), Andrzej Konopka i Iwona Bielska.

.
© ZDJĘCIA WŁASNE

.

PS. Za te zdjęcia to Karolak chciał mnie rozstrzelać (mierząc do mnie z karabinu), ale na szczęście więziła go forma… nie mówiąc już o tym, że karabin był atrapą – i na pewno nie była to strzelba Czechowa.

.