WIELKI KANION

(Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce)

.

Wielki Kanion w promieniach zachodzącego słońca (zdjęcie własne)

*
Jeden z siedmiu naturalnych cudów świata owiany legendą wyjątkowości, wspaniałości i monumentalizmu. Jedno z tych miejsc, które każdy z nas przynajmniej raz w swoim życiu chciałby zobaczyć. Zetknąć się bezpośrednio z Kanionem, doświadczyć go własnymi zmysłami, napawać się wzrokiem, uchem wyłowić jego naturalne tętno, poczuć go na własnej skórze…
To w takich momentach człowieka ogarnia pycha, jaką jest poczucie, że ta cała cudowność została stworzona specjalnie dla niego, przebierając miarę jego zachwytu. Albo uczucie zgoła pysze przeciwne – wrażenie ludzkiej znikomości wobec nieskończoności czasu, niewzruszoności Ziemi i potęgi jej żywiołów.

*

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Wielki Kanion, był już kwiecień, lecz zima na południowej krawędzi gigantycznego wąwozu usadowiona była jeszcze na dobre. Tłumne szaleństwo sezonu turystycznego jeszcze się nie zaczęło – drogi zamknięte dla prywatnych samochodów latem, teraz były dostępne. Czas nas gonił jednak, więc chcieliśmy utrwalić to, co widzieliśmy, kamerą. Tym bardziej, że – jak myśleliśmy – była to nasza pierwsza i ostatnia wizyta nad Kanionem.
Samo ustawianie sprzętu wymagało sporo uwagi, pochłaniała nas technika, a na Kanion patrzyliśmy w zasadzie przez obiektyw kamery. Oczywiście cierpiała na tym spontaniczność doświadczenia Kanionu, który tym sposobem potraktowany został dość instrumentalnie. Kiedy jednak, będąc już w Chicago, oglądałem nakręcony wówczas materiał, uświadomiłem sobie, jak bogato mimo wszystko zaprezentował się nam Kanion, jak znakomicie trafiliśmy z aurą – niebo się kotłowało, biel śniegu silniej kontrastowała z kolorami skał. Przebijające się przez biało-sine chmury słońce wspaniale oświetlało rzeźbę Kanionu. Tu i ówdzie wyłaniał się błękit nieba rozweselając pejzaż.
Na szczęście tak się złożyło, że byłem później nad Kanionem jeszcze wielokrotnie. Za każdym razem zawierałem z tym miejscem coraz bliższą znajomość – i im więcej wiedziałem o Kanionie, tym bardziej otwierały mi się nań zmysły. Sukcesywnie zmieniał się odbiór tego miejsca i doszedłem do przekonania, że bez głębszej wiedzy o Kanionie – geologicznej, przyrodniczej, historycznej – człowiek może stanąć na krawędzi tej rozpadliny, gapiąc się tylko na niepojęty dlań twór natury, niewiele z tego rozumiejąc. I w zależności od wrażliwości na piękno Ziemi, jego zachwyt trwać może parę minut lub może nie trwać wcale. Zresztą, czasami nie jest to zachwyt, a wręcz obojętność czy – w najlepszym razie – niedosyt.
I konsternacja… Konsternacja wynikająca po prostu z niedoskonałości naszych zmysłów, które nie są przygotowane na właściwą percepcję czegoś takiego, jak Grand Canyon. Przyzwyczajeni jesteśmy do innych odległości, wielkości, proporcji…  Brakuje nam w tym miejscu punktów odniesienia, by pojąć i uzmysłowić sobie prawdziwą potęgę i wspaniałość Kanionu.

HERBATKA  MARSZAŁKA  FOCHA

Trzeba naprawdę dobrego pióra i pewnej literackiej klasy, by opisując Kanion nie popaść w megalomanię słów, jaka bierze się z naiwnego przeświadczenia o tym, że wielkie słowa mogą oddać wielkość tego, do czego się odnoszą. Monumentalizm Kanionu wymusza niejako patos i dzięki tej oczywistości wzniosłość tanieje a boskie atrybuty łatwo obracane są w tandetę.
Te dwa aspekty – równowagę między pompą a powściągliwością – znakomicie oddaje następująca anegdota. Otóż po I wojnie światowej słynny marszałek francuski Ferdynand Foch przebywał w Arizonie na zaproszenie tubylczego magnata. Z wizyty tej uczyniono wielkie wydarzenie publiczne, więc w miejscu spotkania marszałka z Kanionem zgromadziło się sporo dziennikarzy i reporterów. Podprowadzono gościa nad krawędź, oczekując jego reakcji. Ten przez chwilę przyglądał się widokowi, a następnie nachylił się do ucha magnata i coś powiedział po francusku. Wszyscy z zaciekawieniem i niecierpliwością czekali, aż Arizończyk przekaże im słowa Francuza. Wreszcie magnat odwrócił się do dziennikarzy i powiedział: „Marszałek Foch właśnie stwierdził, że ten kanion jest najpiękniejszą manifestacją Boga na całej Ziemi.” To zdanie, zgodne zresztą z oczekiwaniami na taką okazję, zostało zanotowane i poszło w świat. Ciekawe jest zaś, co naprawdę powiedział marszałek. Otóż zaproponował on: „Let’s have a cup of tea” („Chodźmy napić się herbaty”).

Grand Canyon Skywalk

Niekoniecznie jednak musimy wyciągać tu wniosek o doskonałej obojętności marszałka na przymioty kanionu, tudzież o jego żołdackiej gruboskórności. Równie dobrze owa reakcja może świadczyć o jednym, bardzo powszechnym aspekcie w percepcji takiego zjawiska, jakim jest Grand Canyon. Bowiem nie sposób na pierwszy rzut oka ogarnąć czym właściwie jest ten spektakl, który roztacza się przed naszymi oczami.

Odbiór Kanionu – podobnie zresztą jak uwrażliwienie na przyrodę, naturę – jest kwestią osobniczą, indywidualną, bardzo subiektywną. To oczywiste i zrozumiałe, że każdy człowiek reaguje odmiennie, a jego reakcje zależą od wielu, wielu różnych czynników, mieszcząc się pomiędzy doskonałą obojętnością a zachwytem.
Względne jest więc ludzkie uczulenie na piękno (lub brzydotę) natury, na krajobraz, na przyrodę. Przy czym należałoby się tu oprzeć pokusie wartościowania i krytykować człowieka obojętnego pod tym względem, wystawiając mu przy tym dezaprobujące cezurki. Każdy więc ma prawo do obojętności, ale zaiste mnie samemu obojętność wobec kanionu wydaje się niepojęta.

Kiedyś Loepold Tyrmand umieścił w swoich “Zapiskach dyletanta” co następuje: „Pojechałem zobaczyć Wielki Kanion, dotarłem tam po całodziennej podróży samochodem i samolotem. Mówi się, że Wielki Kanion jest główną atrakcją turystyczną Phoenix. (?! – przyp. LA) Zgoda, to ładna rozpadlina, ale generalnie rzecz biorąc, natura sama w sobie mnie nie interesuje. Przed największym cudem przyrody wystarczy dziesięć minut zachwytu; poza tym natura może być ciekawa tylko jako tło”. Chciałoby się tu dopisać: jako tło dla Tyrmanda, bowiem są pasjonaci przyrody – już nawet nie wspominam o biologach, przyrodoznawcach, ekologach, często pasjonatach, ludziach zawodowo zajmujących się przyrodą ożywioną lub nieożywioną – dla których jest ona czymś najistotniejszym, najprawdziwszym, zaś wszystko inne ledwie dodatkiem, łącznie z ludzką kulturą. Lecz ja rozumiem Tyrmanda, który zresztą jest na tyle szczery, by stwierdzić, że jemu natura sama w sobie jest obojętna. A jednak i tak ten zimny (w Ameryce przynajmniej) intelektualista – literat wspomina o zachwycie, co pod jego lekko-cynicznym, chłodno-sceptycznym piórem jest pewnym zaskoczeniem.
Jeśli dobrze sobie przypominam, to podobną rezerwę wobec przyrodniczych fenomenów amerykańskiego Zachodu przejawiał Czesław Miłosz (choćby w swoich „Widzeniach nad Zatoką San Francisco”).

Przeciwwagą dla obojętnych jest świadectwo ludzi przyrodą zafascynowanych. Abe poznać ten sposób widzenia świata przez człowieka, warto przytoczyć tu np. relację Johna Muira z jego spotkań z sekwojami, polodowcowymi dolinami Kalifornii, górami Montany, Idaho, Wyoming, czy Colorado, wreszcie z samym Wielkim Kanionem. Przykładów mogą dostarczyć nie tylko poeci i myśliciele tacy, jak Ralph Waldo Emerson, Henry Wadsworth Longfellow, czy Walt Whitman; malarze (Thomas Moran) i fotografowie (Ansel Adams); również pisarze tej klasy co Rudyard Kipling czy nawet błyskotliwy prześmiewca i humorysta Mark Twain, którego opisy przyrody – choćby hawajskich wulkanów – pozostają niedościgłym mistrzostwem.
Myślę, że warto w tym miejscu przytoczyć także słowa Dalaj Lamy: „Góry, doliny, wodospady, lasy… Będąc przy nich czuję się ich bratem. Kocham to wszystko, w takich chwilach uświadamiam sobie bliskość świętości”. Trzeba posiadać autorytet i pozycję przywódcy Tybetu, by odważyć się na taką konstatację i nie być posądzonym o przesadne uduchowienie czy nietrzeźwy mistycyzm.
Mimo wszystko więc sądzę, że potrzebna byłaby spora doza złej woli lub zwyczajna ślepota, by zaprzeczyć słowom najsłynniejszego amerykańskiego naturalisty Johna Muira: „Bez względu na to jak daleko i długo dotąd wędrowałeś, albo jak wiele słynnych dolin i wąwozów widziałeś, ten właśnie – Wielki Kanion Rzeki Colorado – wyda ci się czymś zupełnie nowym: tak nieziemski w kolorze i okazałości, o tak wspaniałej architekturze – jak gdybyś go odnalazł gdzieś po śmierci, na jakiejś innej planecie… “

Mocowanie się z żywiołem w głębi Kanionu (Photo: Phil G.)

ŻYWIOŁ

Ogromu kanionu nie sposób objąć jednym spojrzeniem. Nawet stojąc na jego krawędzi, przy dobrej widoczności, z pewnych punktów widokowych możemy sięgnąć wzrokiem do ok. 80 km w jedną stronę. Ogarnięcie wzrokiem całego Kanionu nie jest możliwe nawet wtedy, kiedy lecimy samolotem. Dopiero z pozycji satelity, będąc na orbicie okołoziemskiej, moglibyśmy zobaczyć cały Kanion, tyle że z takiej odległości przypominałby on ledwie grafikę mapy, trącąc abstrakcją, tracąc swoją przyrodzoną fizyczność.
Te kłopoty z objęciem rzeczywistego ogromu wąwozu tłumaczą jego rozmiary: długość – 277 mil (450 km, mierząc drogę, jaką wije się rzeka Kolorado – spadek poziomu rzeki na tym odcinku wynosi ok. 650 m), szerokość przeciętna, czyli odległość między krawędziami – 10 mil (16 km). Oczywiście ta ostatnia wielkość zależy od miejsca pomiaru: na początku kanionu, w zwężeniu zwanym Lees Ferry, parę mil na północ od Navajo Bridge, wynosi 0.5 mili (800 m), by w niektórych miejscach rozszerzyć się do 18 mil (ponad 28 km). Wielki Kanion kończy się w Pearce Ferry, koło Grand Wash Cliffs. Dalej jest już Jezioro Mead, powstałe wskutek spiętrzenia rzeki Kolorado przez tamę Hoovera, nieopodal Las Vegas.
Głębokość Wielkiego Kanionu, liczona w pionie od krawędzi do lustra rzeki, wynosi przeciętnie 1 milę (czyli 1600 m), w najgłębszych miejscach sięgając 1800 m.

Sama rzeka Kolorado to potężny żywioł. Jakby nie było to właśnie dzięki niej cały materiał wypełniający Wielki Kanion jeszcze 6 mln. lat temu – czyli piaskowce, wapienie, łupki i inne skały, które dzięki erozji zamieniły się w piasek, żwir, kamienie, glinę…  – został zniesiony do Zatoki Kalifornijskiej. Przeciętna szerokość rzeki w Wielkim Kanionie wynosi ok. 100 m; przeciętna głębokość – ok. 10 m. Tak jest! Ta wydawałoby się niepozorna rzeczka, widziana z krawędzi jako dość leniwa i wąska wstążeczka, ma głębokość 10 metrów, która w pewnych miejscach zwiększa się do trzydziestu paru metrów. Rzeka Kolorado – jako taka, niekoniecznie związana z Kanionem – jest jedną z najważniejszych najciekawszych rzek amerykańskich, mając swoje źródła w Parku Narodowym Gór Skalistych. Płynie przez prawie 1,5 tys. mil w kierunku południowo-zachodnim, wraz ze swoimi dopływami stanowiąc 1/12 część wszystkich zlewisk wód kontynentalnych Ameryki Północnej.
Trochę nieporozumień narosło wokół ilości osadów znoszonych przez rzekę. Różne źródła podają różne wielkości. Opierając się jednak na ostatnich i najbardziej pewnych danych naukowych, materiał zabierany przez Kolorado w centralnym wschodnim punkcie Kanionu (czyli w okolicach Phantom Ranch), to od 40 do 80 tys. ton dziennie. Z tym, że jeszcze nie tak dawno, bo przed 1963 rokiem, kiedy to wybudowano zaporę w Glen Canyon (powstało wówczas ogromne Jezioro Powella), tego materiału było 10 razy więcej, czyli ok. 400 tys. ton. Tutaj do wyobraźni naszej efektownie przemówić może następujący przykład: gdybyśmy musieli 5-tonowymi ciężarówkami wywozić zabierany przez rzekę muł, błoto i żwir, to tych ciężarówek musiałoby w ciągu doby przejechać 80 tysięcy, jedna za drugą – co sekundę.
Oczywiście wiosną każda rzeka, zwłaszcza górska, robi się jeszcze bardziej wściekle rwąca. Kolorado np. przybywa kilkadziesiąt metrów głębokości. Rekord zanotowano w 1921 roku, kiedy to w ciągu doby wody rzeki przeniosły koło Phantom Ranch 27 mln. ton (!) sedymentów.
Zapora w Glen Canyon poskromiła więc znacznie żywioł rzeki Kolorado, wywołując tym zresztą nad wyraz dramatyczne zmiany ekologiczne w obrębie Wielkiego Kanionu. Niemniej jednak Colorado River nadal wywiera wielkie wrażenie, zwłaszcza na tych, którzy mają odwagę popłynąć z jej nurtem.

MŁODY  KANION

Wielki Kanion nie ma więcej jak 6 mln. lat. (W skali geologicznej jest więc młodzikiem – cóż to jest te parę milionów lat w porównaniu z 4 miliardami lat istnienia Ziemi?) Tyle czasu potrzebowała rzeka, by wyrzeźbić w Płaskowyżu Kolorado kanion głęboki na półtora kilometra. Dzięki temu odsłoniła się nam tak pięknie historia Ziemi, jak w żadnym innym miejscu na świecie. Toż stojąc nad Wielkim Kanionem można czytać z tych warstw obnażonych przez rzekę jak z kart księgi zawierających opowieść o tym, co działo się na powierzchni naszej planety przez ostatnie setki milionów lat… Z małą pomocą geologów, oczywiście.
Najgłębsze warstwy do jakich dożłobiła się rzeka mają blisko 2 miliardy lat. Pochodzą więc z ery prekambryjskiej i są niczym innym, jak podstawą olbrzymich ongiś gór, które uległy erozji, czyli po prostu wytarły się w ciągu kilkuset milionów lat. Ta skała metamorficzna (fachowcy mówią o łupkach i gnejsach prekambryjskich) jest znana pod nazwą Vishnu Schist. W wielu miejscach tworzy ona koryto rzeki.
Powyżej Vishnu Schist mamy 1 miliard 200 milionów lat historii geologicznej, odkładania się sedymentów, głównie w morzach, jeziorach i bagnach (wapienie i łupki), z małym wyjątkiem, gdzieś w okresie od 270 mln. do 260 mln. lat temu, kiedy to obszar ten był pustynią (pozostałością jest warstwa piaskowca). Później znowu były morza, a ostatnia warstwa, na której stoimy dziś oglądając Kanion, pochodzi z Mezozoiku, ma więc ok. 250 mln. lat i składa się z tzw. wapienia Kaibab. Warstwy młodsze, które niegdyś wznosiły się ponad nią, uległy zwietrzeniu.

Jest kilka teorii, które starają się tłumaczyć sposób powstania Wielkiego Kanionu. Wszystkie zgodne są co do tego, że główną sprawczynią była rzeka. Oczywiście to, co teraz widzimy – całą tę wspaniałą niepowtarzalną rzeźbę Kanionu, z ostańcami, z kanionami bocznymi, porwaną i poszarpaną skałą – to nie tylko skutek działania rzeki samej, a wielu czynników atmosferycznych: wiatru, słońca, deszczu, śniegu, lodu, zmian temperatur, spływającej ze zboczy wody, innych, często okresowych dopływów. Ta rzeźba Kanionu zmienia się nieustannie. Niestety, żyjemy zbyt krótko, by zmiany te zauważyć… no, chyba że będziemy tak ingerować w przyrodę, jak przy budowie tamy Hoovera czy Glen, o zanieczyszczeniach wyziewami, spalinami czy ściekami nie wspominając.
Jedna zwłaszcza sprawa intryguje badaczy Kanionu. Otóż gdybyśmy tak ulecieli parę kilometrów ponad Płaskowyż Kolorado, to zauważylibyśmy, że jest on wybrzuszony dokładnie w miejscu, gdzie leży Wielki Kanion. Jakim więc sposobem rzeka zaczęła rzeźbić kanion prze środek wzgórka? Niektórzy tłumaczą to tym, że kiedy rzeka rzeźbiła teren, ten się równocześnie podnosił do góry. Ale przecież wyniesienie się Płaskowyżu Kolorado miało miejsce ok. 60 – 70 mln. lat temu. a Kanion jest 10 razu młodszy. Cóż, “timing” się nie zgadza. Zgoda, krawędzie Kanionu podnoszą się i dziś, ale tempo tego wzrostu jest nad wyraz znikome i nie tłumaczy naszego dylematu. Odpowiedź na to próbuje dać hipoteza, wedle której rzeka Kolorado płynęła ongiś w innym kierunku (korytem tzw. Małej Rzeki Kolorado). W pewnym zaś momencie doszło do takiego obniżenia poziomu innych rzek na zachodzie płaskowyżu, że Kolorado zmieniła swój bieg i popłynęła właśnie na zachód, a później na południe do Zatoki Kalifornijskiej. I tak już zostało do dzisiaj.

*  *  *

Kanion, jak widzimy, może być fascynujący nie tylko ze względu na swe niezwykłe walory krajobrazowe, dzięki którym garną się do niego milionowe rzesze turystów. Kryje w sobie wiele innych tajemnic i atrakcji. Inspiruje i prowokuje do eksploracji. A im więcej o Kanionie wiemy, tym bardziej potrafi on nas intrygować i zdumiewać.

Miliony ludzi przybywa każdego roku do Arizony, by na własne oczy zobaczyć najsłynniejszy kanion świata (zdjęcie własne)

*

Tekst jest częścią cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce” publikowanego na łamach prasy polonijnej w latach 90-tych („Dziennik Chicagowski”, „Dziennik Związkowy”). Inne artykuły tego cyklu przeczytać można TUTAJ.

*

Komentarzy 11 to “WIELKI KANION”

  1. Olga Says:

    Wielki Kanion to jest genialne miejsce do zwiedzania. Spędziłam tam (południowa krawędź) 2 dni, i ciągle mi było mało tego widoku, uroku i czaru. Napiszę o moich doświadczeniach. Moja wycieczka była typu „road trip „, więc większość noclegów spędziłam na polach namiotowych lub RV parkingach. W przypadku Wielkiego Kanionu również wygrał Camping. Cena to ok 16$ +3$ za prysznic. Bezpiecznie, wydzielone miejsca, grill i na łonie natury. W samym parku jest możliwość skorzystania z bezpłatnych autobusów, zapewniających dojazd do niemal wszystkich punktów widokowych. Super sprawą jest zejście na dół, pamiętaj jednak o dobrych butach i mega zapasie wody. Wielu ludzi zginęło tam z powodu odwodnienia – to już nie żarty. Wartą polecenia atrakcją jest również lot nad W. Kanionem. Droga przyjemność – krótszy lot ok 30 min – 160$ ale naprawdę warto!!! Aha, rzecz również istotna i piękna to filmik w IMAX Cinema o W.Kanionie – NIEZAPOMNIANY!

    Polecam też bardzo Havasupai Falls – piękne miejsce. Trzeba być tylko gotowym na marsz – o ile dobrze pamiętam 10 mil od parkingu. Na prawdę warto – najpiękniejsze miejsce jakie w życiu widziałem. Należy także wziąć ze sobą zapas wody.

    • Logos Amicus Says:

      Wszystkie uwagi potwierdzam. Południowa krawędź jest łatwo dostępna dla tych, którzy podróżują samochodem. Poza tym między punktami widokowymi kursują parkowe autobusy (wliczone w cenę wstępu do parku narodowego).
      Kanion jest piękny, ale nie ma z nim żartów: każdego roku giną tam ludzie – wpadają w przepaść albo odwadniają się schodząc wgłąb kanionu bez odpowiedniego przygotowania.
      Wyprawa do wodospadu Havasupai wymaga więcej zachodu i odbicia z gęsto uczęszczanego turystycznego szlaku. Ale warto to zrobić.

  2. Miriam Says:

    Kiedyś Wielki Kanion odwiedzili Magda Umer i Andrzej Poniedzielski. Tak pisali o tyk na swoim blogu „Chllip-Hop, czyli jak trwoga do do blooga”:

    Andrzej Poniedzielski:

    „Imagine,
    (…)
    Piszę do Ciebie, że moja Ameryka przebiegła przeze mnie jak ja przez nią. Przez nią – jakże niecałą, jakże ledwo dotkniętą, jakże ledwie spostrzeżoną.

    I do dziś wyświetlają się w mojej głowie co najmniej dwa „amerykańskie filmy”. Pierwszy jest przyrodniczy. Oj! ta przyroda. Ta Przyroda – to przygoda. Dobrze jest choćby po to tam pojechać żeby zobaczyć że tyle Jej jeszcze zostało. Jej ogrom i rozległość, za nic mająca europejskie proporcje, pewnie częściowo sprzyja samoochronie. Taki bowiem ogrom i rozległość trudno zadeptać. Ale i kaktus tam ochroną zdecydowaną obejmą mimo że jest ich miliony. I domek, jeśli już, nad Wielkim Kanionem postawią to z drewna i jedyne co kolorystycznie się zeń wybija to tabliczka nieduża z jego numerem. Oj, dali by tam porządzić naszym zakopiańskim władcom – zobaczyli by jak można miasteczko jak rozpyrgnięty słup ogłoszeniowy – wybudować. A podobno w szkołach to uczą dzieci, że Człowiek to nie jest częścią Przyrody ale że jest tej Przyrody gościem. I podobno wcale nie najważniejszym. Do tego doszło. Takie herezje. Z samego rana. Dziecku.

    To i patrzyłem. Widziałem jak płaska pustynia niedostrzegalnie się unosi i nagle ziemia przerywa się. Uskakuje na ogromną głębokość. Mgliście majaczy przeciwległa, oddalona o kilometry, krawędź tej rozpadliny. A wewnątrz tej rozpadliny – góry. Szczyty – z jakich dumny byłby niejeden kraj, sławiłby je w pieśniach, zdobywał, łamał sobie nogi a nawet i podstawy czaszki – z ogromną, narodową przyjemnością. A tutaj One rosną sobie na dnie. Na dnie Wielkiego Kanionu. Z wysokości krawędzi widać jeszcze jak miedzy tymi „dennymi” górami płynie strumyk żółtawy. Tak widać z tej wysokości. Kiedy się wie, że w rzeczywistości jest to poważna rzeka, taka, że w Europie mogłaby być nawet granicą państwa – czuje się respekt i powagę sytuacji. Czuje się, że wyznaniowe różnice odpowiedzi na pytanie – Kto To Zrobił? – zakrawają na bezwiedne uwagi rzucane dla paddierżania razgawora. Wobec. Wobec talentu i wielkości Tego Kto To Zrobił. Bo jeszcze barwy. Kolory. Jakie? – A wszystkie. Dominują wszystkie kolory brązu. Ale tylko w skałach. Tylko. Tylko wszędzie. Takie to jest „tylko”. Ale żeby jakiś kolor mógł dominować to musi mieć nad czym. To i szarość się pod ten brąz, raz ceglasty, raz brunatny, raz beżowy podłoży. A to znowu jaka aż fioletowa kamienność. A to, widać że może i licha, bo wapienna ale aż jadowicie biała – biel. Zażółci się gdzieś. To znów zapomarańczeje. Zielonością pochodzenia roślinnego to wszystko przyprószone. Niebem, różano-niebieskim przykryte. I tak się stoi. I tak się patrzy. Zatraca się pojęcie „punktu widzenia”. Wystarczy widzieć. Widzi się całym sobą. Tym co w nas było, co jest, co będzie. Siły się jakiejś nabiera bezczelnej. Że niby tak jak On – Wielki Kanion – byłem, jestem. I pobędę sobie ile będę chciał. Niechby i krótka, ale to dobra siła. Przyrodnicza.

    Choćbym nie wiem jak długo próbował To opisywać – nie opiszę. Są bowiem na świecie rzeczy i zjawiska nieopisywalne. Na szczęście.

    Imagine, być może i ja uległem jakiemuś złudzeniu ale wydawało mi się że widziałem tam, na krawędzi Wielkiego Kanionu osobę podobną do Ciebie z dwoma aparatami fotograficznymi. Gdyby któryś z tych aparatów wykonał jakieś, choćby w części „oddające” zdjęcie – to proszę Cię wyślij mi je. A ja wyślę je Tobie jako nieśmiałą ilustrację moich słów.

    Pozdrawiam Cię.”

    Magda Umer:

    „Andryou!
    Szkoda że Wielki Kanion nie jest w stanie przeczytać tego, co o Nim napisałeś. Byłoby mu miło, to nie ma to tamto. A swoją drogą, co On ma z tego życia?
    – Czy coś Go przejmuje, czy ma się jak i czym cieszyć, martwić, zachwycać?
    – „Nie mam drzwi”- odpowiadał kamień indagowany przez panią Wisławę. Może właśnie niedostępność tej Potęgi jest najbardziej fascynująca. Ja także uważam, że nawet najpiękniejsza fotografia nie jest w stanie oddać Jego niezwykłości. Tam się obcuje z Absolutem. Nad Oceanem także. (…)”

    Całość przeczytać można tutaj:

    http://chlip-hop.bloog.pl/id,3081555,title,Imagine,index.html

    Pozdrawiam,
    M.

    • Logos Amicus Says:

      Dziękuję za przypomnienie tych fragmentów zapisków Pani Magdy i Pana Andrzeja. Ciekawe jest zderzenie tego typu wrażliwości jaki oni reprezentują z amerykańską przyrodą i potęgą samego Kanionu.

  3. BJ Says:

    Hmm… i poezja nie jest Panu obca. Jeżeli jest Pan na tyle zainteresowany i jeżeli akurat moja poezja mogłaby Pana w jakimś stopniu uwieść, chętnie ofiaruję Panu swój tomik; proszę tylko o adres, na który będę mogła go wysłać.


Co o tym myślisz?