TAŃCZĄCY Z WILKAMI – rzecz o tragi-romantyzmie amerykańskiego Pogranicza

.

Między szlachetnością a „dzikością” – „Tańczący z wilkami” nie jest filmem bezstronnym (Rodney Grant i Graham Green)

.

       Zwykle narracja podyktowana jest czyimś interesem. Odnoszę wrażenie, że narracja filmu Kevina Costnera dyktowana była sercem. Jeśli tak, to trzeba być nie tylko kimś krótkowzrocznym, ale i małostkowym, aby zarzucić Costnerowi megalomanię – tak jak zrobiła to jedna z najwybitniejszych krytyków kina Pauline Keal. (Swoją drogą angielskie słowo megalomaniac powinno być tłumaczone nie jako megaloman, a megalomaniak, bo wtedy jego znaczenie uwzględnia także „manię”.) Co zdumiewa tym bardziej, że była ona wnikliwą intelektualistką, bynajmniej nie krótkowzroczną, czy małostkową.
Być może niepotrzebnie już na samym początku odwołuję się do tej niefortunnej opinii Keal, ale na swój sposób mnie ona dotknęła, tym bardziej, że nie znałem jej wcześniej, bo dopiero teraz przeczytałem esej, w którym – oprócz wielu trafnych spostrzeżeń – znalazłem też kilka (moim zdaniem) chybionych, czy też raczej… posiadających drugorzędne znaczenie.

       Cóż, napiszę teraz coś przewrotnego: być może Costner rzeczywiście był megalomanem, ale czy to właśnie nie dzięki temu porwał się na zrobienie tak zamaszystej epiki, tworząc w rezultacie tak znakomity film, jak „Tańczący z wilkami”, który w swojej konwencji jest bliski arcydziełu? A poza tym: któryż z twórców – i to w każdej dziedzinie sztuki – nie jest egomaniakiem (choć niekoniecznie megalomanem)? To dlatego taki zarzut wobec ludzi twórczych, a zwłaszcza artystów, jest czymś jałowym – a tym samym niezbyt relewantnym.

       Od jakiegoś czasu wracam do filmów, które w przeszłości zrobiły ze mnie kinomana – począwszy od „Persony” Bergmana, przez „Odyseję kosmiczną 2001” Kubricka, po „Tańczącego z wilkami” właśnie (mógłbym tu jeszcze wymienić setki innych tytułów, dzięki którym moja miłość do kina utwierdzała się coraz bardziej). I zaskoczony jestem tym, jak bardzo różne są to filmy. Od takich, które były dla mnie doświadczeniem wykraczającym poza ramy i domenę kina (jak np. filmy Tarkowskiego, Herzoga, Kurosawy, czy Malicka); przez te związane z odbiorem bardzo osobistym (jak np. „Ścieżki chwały” Kubricka, „Hair” Formana, czy „Pluton” Stone’a); po dostarczające mi czystej radości tudzież innych emocji – jak to jest w przypadku kina tzw. rozrywkowego, ale też takiego, które z większymi ambicjami artystycznymi tworzyli Fellini, Coppola, Scorsese, czy Scott – czyli doskonałego kina czystego (pure cinema) należącego do szeroko rozumianej pop-kultury.

       „Tańczący z wilkami” należy oczywiście do filmów tego ostatniego rodzaju, choć dla mnie nie był on nigdy tylko li rozrywką, poruszając tematy, którym poświęciłem swego czasu wiele uwagi.* Wszystkie dotyczyły tego, co działo się na tzw. amerykańskim Pograniczu (Frontier), zwłaszcza w XIX wieku, kiedy to setki tysięcy białych osadników parły na Zachód, poddając się (podobno) konieczności objawionego (ponoć) Przeznaczenia (Manifest Destiny) – dokonując przy okazji destrukcji kultur ludów, które zamieszkiwały kontynent Ameryki Północnej od tysiącleci.

greydot

Zderzenie kultur, z których jedna nie miała żadnych szans

.

       Nie mam tu zamiaru pisania recenzji filmu Costnera w ścisłym znaczeniu tego słowa, zamiast tego chciałbym się podzielić kilkoma dość luźnymi uwagami związanymi z moim zetknięciem się z tym filmem po latach. (A od czasu, kiedy go oglądałem ostatnio minęło ich ponad 30.) I jeśli chciałbym w jednym zdaniu określić wrażenia z tego spotkania, to napisałbym, że „Tańczący z wilkami” nic a nic się nie postarzał i także tym razem trafił do mnie z całą swoją mocą wielkiego kina. Mało tego: kto wie czy teraz nie bardziej doceniłem to, jak wspaniale ta prosta historia została opowiedziana – przedstawiona na ekranie w pięknych obrazach – mocno angażująca nasze emocje poprzez ukazanie człowieczeństwa swoich bohaterów w sposób autentyczny i szczery. Z wielkim sercem właśnie. I (co warto zaznaczyć) genialną sprawnością techniczną. Sądzę, że Costner, debiutujący tym filmem w charakterze reżysera, przeszedł tu samego siebie.

       „Tańczący z wilkami” powstał pod koniec lat 80. XX wieku (swoją premierę miał w 1990 roku), a więc w czasie, kiedy wydawało się, że western w kinie wyczerpał swoje możliwości – po czasach chwały w latach 40. i 50. i rewizji, jakiej poddano ten genre zwłaszcza w latach 60. i 70., kiedy to powstały spaghetti westerny Sergia Leone oraz anty-westerny Peckinpaha, Altmana, czy Penna. Wprawdzie mówienie o wyczerpaniu się możliwości westernu może się wydać pochopne, to na pewno lata świetności miał ten gatunek za sobą. Kevin Costner przywrócił go na ekrany w wielkim stylu, choć tak naprawdę jego film nie był klasycznym westernem (choćby dlatego, że nie było w nim ani jednego cowboy’a). Jednakże, chyba po raz pierwszy w historii amerykańskiego kina, tak wielką uwagę poświęcono Indianom, ukazując ich „ludzką” stronę – co stanowiło ostry kontrast z obrazem Indianina-dzikusa, jaki dominował zwłaszcza w naznaczonych rasizmem B-westernach, nagminnie kręconych w Hollywood w pierwszych dekadach istnienia Tinseltown.

       Roger Ebert nazwał „Tańczącego z wilkami” „sentymentalną fantazją”, co jednak w jego oczach nie deprecjonowało filmu. W przeciwieństwie do podejścia Pauline Keal, która uznając film za „dziecięco naiwny”, odmówiła mu większej wartości. Można więc zauważyć i wskazać na podobną cechę filmu, a jednak odnieść się do niego w zupełnie inny sposób: z jednej strony afirmując go, z drugiej zaś nie aprobując. Wszystko właściwie zależy od naszego nastawienia wobec filmu. A to z kolei wynika bardziej z naszych trzewi (serca i nerwów), niż z umysłu (mózgu). Ogólnie rzecz biorąc kino jest według mnie bardziej domeną uczuć i emocji, niż intelektu. Innymi słowy: bardziej oddziałuje na naszą zmysłowość (posługując się przede wszystkim obrazem), niż inteligencję (choć oczywiście może zawierać w sobie mentalną głębię). Wizualność jest w nim (dla widza) ważniejsza, niż zawartość myślowa. Dotyczy to zwłaszcza kina popularnego.

greydot

Miłość na prerii (Mary McDonnell i Kevin Costner)

.

       Tak zwany podbój Dzikiego Zachodu, a wyrażając się bardziej werystycznie: ekspansja osadnictwa europejskich kolonizatorów na zachód amerykańskiego kontynentu, nie miała nic wspólnego z romantyzmem (który zawsze przynależy do sfery mitycznej), za to nacechowana była tragizmem (tysiące ludzi nie przeżywało na szlakach katorżniczej drogi w wozach osadniczych – wystarczy wspomnieć o tym, co spotkało grupę Donnera). Podobnie mało romantyczne było prawdziwe życie Indian prerii, a kulminacją ich przeklętego losu była tragedia załamania się ich kultury, wypieranie przez wrogów (nie tylko „białych”, ale i tych „czerwonoskórych”), zdziesiątkowanie przez choroby, zamknięcie w rezerwatach… A jednak Costnerowi udało się przeforsować (i niejako „zainfekować” tym nas) romantyczną wizję indiańskiego życia, asymilacji i zaprzyjaźnienia się jego (białego) bohatera z Obcymi. I to wbrew temu, że film pełen jest przemocy. To jest zresztą bardzo ciekawa sprawa: przemoc ta – ukazana często z realistycznym brutalizmem – schodzi tu jakby na drugi plan, zdominowana przez humanizm, jakim nacechowani są zarówno grany przez Costnera porucznik John Dunbar, jak i jego indiańscy przyjaciele. Czujemy przy tym, że reżyser używa tej przemocy niejako z dramaturgicznej konieczności, nie napawając się nią, jak to np. robi w swoich filmach Quentin Tarantino. Ostatecznie tym, co wynosimy z „Tańczącego z wilkami” jest właśnie nacechowany sentymentem romantyzm – wiara w przyjaźń i miłość, która zwycięża wszystko. To świadczy o olbrzymiej – bardzo sugestywnej – sile kina w oddziaływaniu na nasze uczucia i emocje. Duże znaczenie w uromantycznieniu filmu ma oczywiście także ukazany w nim romans Dunbara z Uniesioną Pięścią (Mary McDonnell), białą kobietą wychowaną przez Siuksów. Romans przewidywalny i cokolwiek sztampowy, ale i to nam w zasadzie nie przeszkadza, skoro zdolni jesteśmy odczuć jego chemię.

       Często podkreśla się autentyzm z jakim ukazano w filmie Indian. I rzeczywiście: ich stroje może nie są takie, jakich używali oni na co dzień, ale za to są niezwykle malownicze, doskonale prezentując się na ekranie. Słyszymy, jak Indianie mówią językiem Lakotów (notabene nazwa Siuksowie pochodzi z zewnątrz i jest dla Lakotów obraźliwa), chociaż niemalże dla wszystkich z nich był to język obcy, więc swoich kwestii musieli się uczyć na pamięć. Z różnym skutkiem – ale to byli w stanie ocenić tylko prawdziwi Lakoci. Tak, „Tańczący z wilkami” wygląda prawdziwie, chociaż lista historycznych nieścisłości, jakie można w tym filmie zauważyć jest dość długa. Z tym, że rzadko kto zdolny jest te nieścisłości wyłapać. Zresztą, nie są one aż tak istotne – w przeciwieństwie do pewnych aspektów filmu, które jednak nie oddają sprawiedliwości temu, co miało miejsce w rzeczywistości. Moim zdaniem największą krzywdę wyrządzono Indianom z plemienia Paunisów, których przedstawiono w filmie jako żądnych krwi morderców – napadających na bezbronnych osadników i nękających wioski Lakotów. Tak naprawdę, to Paunisi byli tępieni przez Lakotów, którzy mieli nad nimi znaczną przewagę i wypierali ich z zajmowanych przez to plemię terenów. To odwrócenie ról można wszak tłumaczyć tym, że Indianie ci – tak jak ukazuje to Costner – byli postrzegani z perspektywy Dunbara, (którego narracja dominuje w filmie), a więc kogoś identyfikującego się z Lakotami, dla których Paunisi byli wrogami. Pewnym zgrzytem jest również sposób, w jaki reżyser potraktował amerykańskich żołnierzy, którzy starli się pod koniec filmu z Dunbarem i stającymi w jego obronie Lakotami. Rzeczywiście: w swojej podłości i głupocie są oni niemal karykaturalni. Ale kto wie, może właśnie dzięki tym wszystkim tendencyjnym zabiegom „Tańczący z wilkami” wybrzmiewa z taką mocą, trafiając w samo sedno oczekiwań widza i jego wrażliwości? Bo na dobrą sprawę w kinie nie szukamy prawdy. Wręcz przeciwnie: karmimy tam swoje nadzieje i złudzenia. A jeśli reżyser jest dobry, to idziemy za nim jak po sznurku.

Siła woli i charakteru w połączeniu z genialnym wyczuciem kina – bez tego nie byłoby „Tańczącego z wilkami”. (Kevin Costner na planie swojego filmu)

.

       Powiedzieć jednak, że Kevin Costner kręcąc „Tańczącego z wilkami” okazał się reżyserem dobrym, to nic nie powiedzieć. Zaryzykował bym nawet stwierdzenie, że on ten film stworzył w natchnieniu. Notabene za swą pracę w charakterze reżysera Costner dostał Oscara (ostatecznie „Tańczący z wilkami” uzyskał siedem statuetek, w tym w najważniejszej kategorii Best Picture). Wiem co piszę, bo przed chwilą obejrzałem film dokumentalny przedstawiający go przy pracy nad „Tańczącym z wilkami” i nadal jestem pod wielkim wrażeniem tego z jakim zaangażowaniem i fantastycznym wyczuciem kina, tworzył on swoje dzieło życia. Zresztą, nawet gdybym nie widział tego dokumentu, to przecież mistrzostwo reżyserii w „Tańczącym z wilkami” jest dla mnie ewidentne. Co ciekawe, na etapie przed-produkcyjnym Costner poszukiwał kogoś, kto by mógł wyreżyserować ten film – jakby nie wierząc w swoje możliwości (bo przecież nigdy wcześniej sam nie reżyserował) – ale zorientował się, że nikt nie był w stanie ogarnąć jego autorskiej wizji i przenieść jej na ekran w sposób, który by go zadowolił. Dlatego za tę robotę wziął się sam. W rezultacie otrzymaliśmy jeden z najlepszych westernów w historii kina.

       Wróciłem do „Tańczącego z wilkami” z powodów poniekąd osobistych. Jak już wspomniałem tematyką jaką poruszył film zajmowałem się swego czasu dość blisko.* Rezultatem tego był publikowany w prasie polonijnej cykl „Krajobrazy ludzie zdarzenia”, w którym znalazły się artykuły nawiązujące do historii amerykańskiego Pogranicza, ze szczególnym uwzględnieniem kwestii indiańskiej. Pisałem też o amerykańskim Zachodzie z perspektywy kogoś zakochanego wręcz w krajobrazowości i przyrodzie tego rejonu świata, który odwiedzałem wielokrotnie. To ostatnie oczywiście też miało duży wpływ na to, jak odebrałem film Costnera, tym bardziej, że rozpoznawałem na ekranie krajobrazy, które znałem z autopsji. A zdjęcia „Tańczącego z wilkami” są świetne i nawet z tak monotonnego pejzażu, jakim jest preria, potrafiły wydobyć coś, co mogło się potem śnić po nocach. Tworzą więc one wspaniałe tło dla theatrum, w którym ludzie żyją i umierają, kochają i nienawidzą – są szczęśliwi lub cierpią – tracą nadzieję i ją odzyskują.

      Z niecierpliwością czekam na najnowszy film Kevina Costnera, jakim jest „Horizon: An American Saga” – dwuczęściowy western zajmujący losami amerykańskich osadników, który będzie miał swoją światową premierę już za kilka tygodni na Festiwalu w Cannes, a w amerykańskich kinach będzie go można obejrzeć w czerwcu (część I) i sierpniu (cz. II). Mam nadzieję, że Costner stworzył coś równie wielkiego, jak „Tańczący z wilkami”.

greydot

.

Amerykańska preria jako tło dla ludzkiego theatrum

.

greydot

* Zainteresowanym tą tematyką polecam kilka wybranych artykułów, które swego czasu ukazały się w prasie polonijnej w cyklu „Krajobrazy ludzie zdarzenia”:

.
„Indiański Tryptyk”
„Saga o bizonie”
„Bitwa nad Little Bighorn”
„Taniec Ducha i masakra nad Wounded Knee”

.

greydot

Komentarzy 18 to “TAŃCZĄCY Z WILKAMI – rzecz o tragi-romantyzmie amerykańskiego Pogranicza”

  1. Maria Ladzinska Says:

    Jak zawsze piękny komentarz…. Z wielkim sercem właśnie…. 🥰

    Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić cierpienia i dramatu Indian. Ludność Ameryk i Ich kultura została prawie doszczętnie wyniszczona przez Europejczyków. Liczyły się tylko pieniądze.

    Czy oglądał Pan film “ Niebieski Żołnierz” – Peter Strauss w roli głównej?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Niestety, nadal liczą się przede wszystkim pieniądze. Cała reszta to zasłona dymna, okłamywanie i mamienie ludzi, cynizm polityków, stronniczość mediów…

      Tak, „Niebieskiego żołnierza” oglądałem, i to całkiem niedawno. A za pierwszym razem – kiedy miałem kilkanaście lat. Przeżyłem wtedy ten film mocno.

      Tym razem cała ta droga przez amerykańskie pustkowia dwójki bohaterów (granych przez Candice Bergen i Petera Straussa) wydała mi się trochę naiwna, ale finałowa scena masakry, jakiej dokonują na Indianach żołnierze amerykańscy w obozie nad Sandy Creek, nadal robi wrażenie – i człowiek buntuje się przeciw temu barbarzyństwu całym sobą. Film nakręcono w 1970 roku i zapewne na sposób, w jaki ukazano w nim amerykańskich żołnierzy wpłynęły ówczesne protesty przeciwko trwającej wtedy wojnie w Wietnamie. Zbrodnia, jakiej dokonali Amerykanie w wiosce My Lai (mordując tam około 500 cywilów, w większości kobiet i dzieci) była już wtedy powszechnie znana. Nie wiem, czy dzisiaj ktokolwiek tutaj odważyłby się ukazać tę zbrodniczą i haniebną stronę amerykańskiej armii – w dobie politycznej poprawności i gloryfikacji amerykańskiego oręża.

  2. Anna Misterka Says:

    Fajnie, że przeczytałam ten post. Nie bardzo interesuję się kinematografią ale faktycznie „Tańczącego z wilkami” uważam za jeden z najlepszych filmów jakie w życiu obejrzałam. To jest taki film, który słodko uderza w serce, którego nigdy się nie zapomina! Sytuacje życiowe zwykłych ludzi, emocje między nimi, przepiękne, panoramiczne zdjęcia natury i muzyka – symbiotycznie działają na zmysły oglądającego. Czyli ogólnie mówiąc, zgadzam się z panem w każym calu! Dobrze wiedzieć, że Kevin Costner stworzył coś nowego… może równie wielkiego.

    PS Tak tylko zapytam… Czy również podobał się panu film „Far and Away” zbliżony nieco czasowo do omawianego w poście? W mojej opinii to majstersztyk emocjonalny (wyjątkowa love story). Oczywiście nie porównuje obu filmów, bo film Costnera to dzieło epickie. Tak tylko pytam.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Film „Far and Away” oglądałem. Podobał mi się, choć jest zupełnie inny, niż „Tańczący z wilkami” – choćby z tego powodu, że nie pojawia się w nim ani jeden Indianin. A przecież osadnicy tak naprawdę zajmowali ziemię, na której przez tysiące lat żyli Indianie. Sądzę, że najnowszy film Costnera „Horizon: An American Saga”, który również opowiada o amerykańskim osadnictwie, nawiąże jednak do sprawy Indian w tym kontekście.

  3. Ben Maxwell Says:

    Agree with you as he has produced excellent work with real care and diligence for history, people and quality of story as well as action! His work on DwW, Untouchables, Superman, Open Range, No way out and Bodyguard gave us good entertainment. He is a credit to hus profession and his beliefs.

    Thanks

    Kevin

    And of course thanks Stan

    Eloquent words as usual

    Best Harry🐳🕺🇬🇧

  4. Jacek Szumlas Says:

    btw. & fyi. przede wszystkim to co spowodowało, że Costner się za ten film wziął, to była książka napisana przez jego bliskiego przyjaciela: Michaela Blake’a – (który to później też zresztą napisał na jej podstawie scenariusz do tego filmu).

    Niejaki Guy East – którego to poznałem w Londynie, w 1989 r. i który to już wcześniej mi sprzedał prawa na PL, do ekranizacji takiej uroczej sztuki teatralnej: ‚Wożąc Panią Daisy’ – i z którym to dość szybko się zaprzyjaźniłem – wysłał mi właśnie tę książkę Blake’a – na moje urodziny w kwietniu i mi napisał, że właśnie próbuje to postawić na nogi finanse do ekranizacji tejże książki – z zapytaniem czy byłbym ewt. zainteresowany zakupem praw do tego filmu – na etapie scenariusza – na całą Centralną Europę?

    Zakochałem się w tej książce i niebawem też w scenariuszu – ale jednak nie miałem wtedy takiej kasy – (bo ciut wcześniej się już wypsztykałem, kupując prawa na PL, także do: ‘Cinema Paradiso’; ‘Moja Lewa Stopa’; ‘Dzikość Serca’ i ‘Pod Osłoną Nieba’ – (które pokazałem na początku ‘91 w PL na ‘Konfrontacjach’) – i byłem raczej spłukany i postanowiłem – (nawet pożyczając trochę kasy od mojej mamy, której ta książka też sią bardzo spodobała) – zakupić jedynie prawa na Polskę.

    No i reszta to już historia….. 🙏🏻 Xxxx

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Thanx. Ciekawe jest to, co piszesz. (Dobrze pamiętam logo Solopana z czołówek – najczęściej bardzo dobrych filmów). A na “Tańczącym z wilkami” można było sporo zarobić – film, z budżetem ok. 20 mln dolarów, na całym świecie przyniósł wpływy ponad $400 mln.

      • Michał Stanek Says:

        Nie pamiętam gdzie to przeczytałem, ale wg mojego researchu z książką był tak (wklejam z recenzji):

        Michael Blake (1945-2015), dziennikarz i niezbyt wzięty scenarzysta, napisał scenariusz pt. „Tańczący z Wilkami” w drugiej połowie lat 80. Na powieść (1988) przerobił go za namową swojego przyjaciela Kevina Costnera, jako że wówczas – twierdził Costner – łatwiej będzie znaleźć finanse na film. Tak też się stało, a resztę historii wszyscy znają: Costner stanął zarówno przed, jak i – po raz pierwszy – za kamerą, a jego trzygodzinne dzieło (1990) zgarnęło aż 7 Oscarów, w tym właśnie za scenariusz Blake’a. Ogromny sukces filmu przełożył się również na sukces komercyjny książki (trzy miliony sprzedanych egzemplarzy, piętnaście przekładów).

        Książka zresztą mówi o Komanczach, nie Lakotach. A historia Podniesionej pięści to po części przeróbka losów Cynthii Ann Parker.

        Blake 11 lat po premierze filmu napisał poza tym ciąg dalszy – „The Holy Road” („Święty Szlak”), w znacznie bardziej przygnębiającym klimacie, ale dobrą dramaturgią (jest w niej m.in. druga bitwa o Adobe Walls). Jeszcze w 2008 roku anonsowano ekranizację pod wodzą Simona Wincera („Lonesome Dove”), ale temat po drodze umarł.

  5. Beatrycze Says:

    Mogę tylko sądzić po reklamie która widzieliśmy w kinie iż zapowiada się bardzo ciekawy western z fantastyczną obsadą. Urocza Sienna Miller u boku Costnera.

    Myślę również że stworzył kolejne filmowe dzieło. Nie możemy się doczekać czerwcowej projekcji.

    Pozdrawiam.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Czas biegnie szybko, więc czekanie nie będzie takie długie 😉 Rzeczywiście, trailer wygląda nieźle zapowiadając coś niezwykłego. Costner to ambitny i bardzo zdolny człowiek (zarówno jeśli chodzi o reżyserowanie, jak i o aktorstwo) więc można się spodziewać dobrego filmu, a może i bardzo dobrego. Jeśli się nie mylę, to będzie jego pierwszy od 20 lat film, który wyreżyserował. Co ciekawe, pierwsze 2 części są już gotowe, a szykują się jeszcze dwie. Mam nadzieję, że nie będzie to sytuacja „co za dużo, to niezdrowo”, a wręcz przeciwnie: po dwóch pierwszych częściach nie będziemy mieli dość 😉

      • Beatrycze Says:

        To prawda, czas biegnie nieublagalnie panie Staszku.

        Nic dodać nic ująć, pięknie to Pan napisał 👍🏻

        Myślę również iż będzie to kolejny majstersztyk Costnera. Odliczam tygodnie 😀

  6. Maria Ladzinska Says:

    Jak zawsze pięknie napisane…. Z wielkim sercem właśnie…. 🥰 Nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić cierpienia i dramatu Indian. Ludność Ameryk i Ich kultura została prawie doszczętnie wyniszczona przez Europejczyków. Liczyły się tylko pieniądze. Czy oglądał Pan film “ Niebieski Żołnierz” z Peterem Straussem w roli głównej?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Niestety, nadal liczą się przede wszystkim pieniądze. Cała reszta to zasłona dymna, okłamywanie i mamienie ludzi, cynizm polityków, stronniczość mediów…

      Tak, „Niebieskiego żołnierza” oglądałem, i to całkiem niedawno. A za pierwszym razem – kiedy miałem kilkanaście lat. Przeżyłem wtedy ten film mocno.

      Tym razem cała ta droga przez amerykańskie pustkowia dwójki bohaterów (granych przez Candice Bergen i Petera Straussa) wydała mi się trochę naiwna, ale finałowa scena masakry, jakiej dokonują na Indianach żołnierze amerykańscy w obozie nad Sandy Creek, nadal robi wrażenie – i człowiek buntuje się przeciw temu barbarzyństwu całym sobą.

      Film nakręcono w 1970 roku i zapewne na sposób, w jaki ukazano w nim amerykańskich żołnierzy wpłynęły ówczesne protesty przeciwko trwającej wtedy wojnie w Wietnamie. Zbrodnia, jakiej dokonali Amerykanie w wiosce My Lai (mordując tam około 500 cywilów, w większości kobiet i dzieci) była już wtedy powszechnie znana. Nie wiem, czy dzisiaj ktokolwiek tutaj odważyłby się ukazać tę zbrodniczą i haniebną stronę amerykańskiej armii – w dobie politycznej poprawności i gloryfikacji amerykańskiego oręża.


Co o tym myślisz?