.
.
Tak się złożyło, że po Birmie podróżowałem w zasadzie sam – ewentualnie w (dość krótkotrwałym) towarzystwie jakiegoś lokalnego przewodnika. Takich kompanów podróży cenię bardzo, bo nikt inny „z zewnątrz” nie jest w stanie przekazać nam informacji, jakich raczej nie znajdziemy w turystycznych przewodnikach. Autentyzm naszego doświadczenia podróżnego zyskuje przez to niezmiernie.
W Birmie (pozostanę przy tej zwyczajowej dla mnie nazwie kraju, bo oficjalnej „Mjanmy” nie znoszę) spędziłem niemal cały miesiąc – a i tak nie mogłem być wszędzie, gdzie chciałbym być. Niemniej jednak ilość wrażeń jakie wywiozłem stamtąd jest nieprzebrana i mimo, że od tamtego czasu upłynęło kilka lat, to są one we mnie ciągle bardzo żywe – do czego na pewno przyczyniają się liczne zdjęcia, na których utrwaliłem moją podróż po tym niesamowicie ciekawym azjatyckim kraju.Do tej pory udało mi się opublikować tu i ówdzie sporo tych fotografii (pewien ich wybór trafił do mojej książki „PODRÓŻE”); napisałem także kilka tekstów odnoszących się do tej wyprawy (o klasztorze Shwe Yan Pyay TUTAJ, o rybakach z Jeziora Inle TUTAJ), ale zostało jeszcze tyle tematów, że postanowiłem ponownie przeszukać moją kolekcję zdjęć oraz poczynione w czasie tej podróży zapiski, by podzielić się tym z innymi – zarówno z tymi, którzy ciekawi są świata, jak i z tymi, którzy sami chcą się wybrać w ten rejon naszego globu. (Mnie samego do tej podróży zainspirowały właśnie tego typu relacje.)
.
.
Zacznę od Jeziora Inle, które na swoją listę miejsc nie do przeoczenia wpisują niemal wszyscy odwiedzający Birmę. A dzieje się tak nie bez kozery, bo jest to naprawdę niezwykle interesująca destynacja, którą na dodatek cechuje ogromna różnorodność tzw. „atrakcji”. Ujmuję to słowo w cudzysłowie, bo nie lubię za bardzo tego wyświechtanego określenia, zwykle oznaczającego coś do cna turystycznie skomercjalizowanego.
Wprawdzie trudno jest w naszych czasach tej komercyjnej skazy uniknąć, jednak mnie się to udało – i nawet „balet rybaków”, którzy dla zarobku odgrywają przed turystami swój show niewiele mający wspólnego z ich rzeczywistym życiem i pracą na jeziorze, nie za bardzo mnie zniesmaczył. Zwłaszcza jak sobie uświadomiłem, że mają oni coraz mniejszy wybór, jeśli chodzi o zarobkowanie, bo ryb w Inle jest niestety coraz mniej.
Prawdę pisząc, ów „balet” nie tylko mnie nie zniesmaczył, ale wręcz zafascynował, bo jego fotogeniczność okazała się nie do przecenienia – zdolna pieścić oko każdego estety łasego na piękne kadry, zwłaszcza w promieniach wschodzącego, czy zachodzącego słońca (udało mi się spotkać z tymi rybakami-tancerzami zarówno o świcie, jak i o zmierzchu – a każda z tych pór była inna).
Mimo tego, co przed chwilą napisałem, w moim fotoreportażu stanowiącym temat niniejszego wpisu nie uwzględnię tych zdjęć „baletowych”, a pokażę prawdziwych rybaków przy pracy, która być może nie jest aż tak spektakularna, ale jest za to autentyczna. Podobnie jak autentyczne były wszystkie stojące na palach domy ludzi, jakie zobaczyłem w czasie kilku moich „rejsów” po jeziorze – wraz z codziennymi czynnościami ich mieszkańców, dzięki którym utrzymują się oni przy życiu.Jezioro Inle jest ogromne (liczy 115 km. kwadratowych), więc nawet jeśli wydaje się być „oblegane” przez turystów, to nie odnosi się takiego wrażenia kiedy się na nie wypłynie – bo przestrzenie tamże są niezmierne. A kiedy „kapitan” łodzi, na której jesteś, wyłączy napędzający ją silnik Diesla, to i cisza jest błoga i kojąca zmysły. Dobrze więc było mknąć tą długą łodzią Intheinów, czuć wiatr we włosach, słońce na twarzy i cieszyć się towarzystwem lecących z tobą ptaków, ale jeszcze lepiej było kołysać się bezgłośnie na niczym niezmąconej tafli wody, obserwując z daleka ludzi przy pracy, biegnąc wzrokiem po horyzont, patrząc na snujące się po odległych wzgórzach mgły.
Takie chwile są bezcenne..
.
.
Unikalność Jeziora Inle to nie tylko umieszczone na palach ludzkie sadyby, ale i liczne odnogi wodnych kanałów prowadzących do wiosek, z których każda jest inna. Przyciągają uwagę pełne stup świątynie, odbywające się cyklicznie targi, na które ściągają mieszkańcy okolicznych wiosek; wreszcie klasztory i pałace ze swoją tajemniczą atmosferą.
Kiedy zacząłem pisać o Inle, to myślałem, że uda mi się w jednym wpisie uwzględnić to, co wydało mi się najciekawsze w mojej peregrynacji jeziora i jego okolic. Ale, jak się okazuje, nie taka łatwa to sprawa, by zmieścić taki materiał (tekst i zdjęcia) w jakichś rozsądnych granicach, dlatego o fantastycznej Świątyni Buddyjskiej Shwe Inn Thein Paya i jeszcze bardziej fantastycznym targu w Thaung Tho postaram się napisać w osobnym wpisie. Nie można również nie wspomnieć o największym mieście regionu, jakim jest kolorowe Nyaungshwe, będące dla większości przybyszów bazą wypadową do eksploracji jeziora i jego okolic.Wszystko co spotkałem na Jeziorze Inle było dla mnie niezwykłe i zaskakujące. Rok wcześniej widziałem „pływające” wioski na jeziorze Tonle Sap w Kambodży, ale to jezioro birmańskie było zupełnie inne – tworząc swoisty mikrokosmos odzwierciedlający różne aspekty tętniącego w nim życia. Rzadko to robię, ale tym razem zdałem się na swojego kapitana-cicerone i dobrze zrobiłem, bo prowadził mnie do miejsc intrygujących: tam gdzie kuje się żelazo i wytapia srebro; tam gdzie z korzeni lotosu tka się przepiękne „jedwabne” suknie, chusty i szale; tam gdzie tubylcy oddają się namiętnie w gry zupełnie mi nieznane; tam gdzie raczy się człowieka winem z okolicznych winnic; czy wreszcie do imponującej pagody Phaung Daw Oo, gdzie posążki Buddy przez setki lat zostały oblepione taką ilością złotych płatków, że przypominają jakieś złote bulwy.
.
.
Płynęliśmy do tych wszystkich miejsc kanałami lub wodnymi „ulicami”, mijając setki osobliwych (dla mnie) domów na palach, pozdrawiając mieszkających w nich ludzi, zajętych swoimi codziennymi sprawami; patrząc na zbiór owoców i warzyw w unoszących się na wodzie ogrodach, które pewnie by gdzieś odpłynęły, gdyby nie długie bambusowe tyki utrzymujące je w jednym miejscu. No i ci prawdziwi rybacy poruszający się po jeziorze za pomocą nogi owiniętej wokół wiosła (nie, nie piszę głupot: tak właśnie, jak nigdzie indziej na świecie, wiosłują tu rybacy Intha); uderzający z całej siły wiosłem o wodę, by ogłuszyć ryby; zarzucający sieci, z których niektóre są w kształcie stożka więżącego na dnie ryby, przebijane następnie dzidą lub ostrym dwójzębem… Można się było temu wszystkiemu przypatrywać bez końca.
Lecz Jezioro Inle to bynajmniej nie sielanka – o czym jednak dowiedziałem się już później, zapoznając się z problemami natury głównie ekologicznej – ale i ekonomicznej także – po powrocie do domu. O kurczących się zasobach ryb już wspomniałem. Ponadto wprowadzono tu gatunki – zarówno roślin, jak i zwierząt – które okazały się inwazyjne, wypierające czy wręcz niszczące te, które żyły tutaj od lat w ekosystemowej równowadze, wliczając w to wymagające szczególnej ochrony gatunki endemiczne. Sam areał wodny szybko się kurczy, a przyczyn jest kilka: coraz większa powierzchnia ogrodów na wodzie; inwazja wodnego hiacynta (którego nazwa wprawdzie ładna jest tudzież piękne jest jego kwiecie, ale rozrasta się to cudo w galopującym tempie, dławiąc inne rośliny). Ponadto, na otaczających jeziorze zboczach gór wykarczowano lasy, cały czas wypala się krzewy i trawę (ta widoczna na zdjęciach „magiczna” mgiełka, to często jest właśnie dym), w związku z czym do jeziora wraz z nurtem rzek wpływa coraz większa ilość osadów, które zamulają Inle, „wzbogacając” go też o minerały, które bynajmniej nie użyźnbiaja ogrodów, ale przyczyniają się do bujniejszego rozrastania się wodnych chwastów.
Tak więc, to nie turystyka jest przyczyną największych kłopotów tutejszych mieszkańców (wręcz przeciwnie: ich poziom życia dzięki turystom znacznie się podniósł), ale to co robią oni sami ze swoim naturalnym środowiskiem. Czy nie jest za późno na odwrócenie tego procesu? Nie wiem.Żeby jednak nie kończyć w minorowym nastroju wyznam, że mimo wszystko tydzień spędzony na Jeziorze Inle i w jego okolicach, uważam za jeden z najpiękniejszych i najciekawszych tygodni mojego życia.
.
.
.
* * *
GALERIA
.
.
Poranne mgłyścielą się w doliniePlusk wodyw jeziorzei ciszaRybak z wiosłemu nogiMistrz równowagina łodzisnującej się, sunącejpo blado niebieskiej tafliChwilamogąca być Wiecznością* * *
27 lutego, 2023 o 9:05 pm
Och i ach, Panie Stanisławie. Tęsknota za Azją szarpie. 😥
27 lutego, 2023 o 9:06 pm
Też bym tam chętnie wyjechał ponownie, choćby jutro 😉 Ciekaw jestem jak bym odebrał Azję post-pandemiczną.
27 lutego, 2023 o 9:06 pm
My za dwa tygodnie ruszamy do Maroka. Dwa tygodnie zwiedzania i poznawania nowych miejsc, zabytków i ludzi. Tęskno za Azją ale tym razem się nie da inaczej. Pozdrawiam serdecznie,
Małgorzata
27 lutego, 2023 o 9:07 pm
Byłem w Maroku rok temu – jestem pewien, że się Wam tam spodoba. Dwa tygodnie to przyzwoity czas, by zobaczyć to, co w tym kraju najciekawsze. Proszę się podzielić wrażeniami i zdjęciami po powrocie. Powodzenia!
27 lutego, 2023 o 9:07 pm
Panie Stanisławie, postaram się bardzo 🙂
27 lutego, 2023 o 9:09 pm
Jeden z nielicznych krajów, który odwiedziłbym ponownie 🌞🌞
27 lutego, 2023 o 9:11 pm
Ja również – choć tych innych krajów, do których chciałbym ponownie pojechać, jest jednak sporo 😉
27 lutego, 2023 o 9:12 pm
Niesamowite, świetne !!!
27 lutego, 2023 o 9:12 pm
Dziękuję za uznanie.
27 lutego, 2023 o 9:16 pm
Amazing pictures!