NARCYZM JAKO ÉLAN VITAL – o najnowszym filmie Bradley’a Coopera „Maestro”

.

Pasja życia, pasja tworzenia… (Bradley Cooper jako Maestro Bernstein w euforii)

.

       Bradley Cooper wyreżyserował dopiero drugi film w swojej karierze (po bardzo dobrych „Narodzinach gwiazdy” sprzed pięciu lat), a już sprawia wrażenie, jakby zajmował się tym od dekad – tak pewna jest jego reżyserska ręka w egzekwowaniu tego, co podsuwa mu twórcza intuicja i pomyśli głowa. Muszę wyznać, że tak, jak „piętno” Nolana w „Oppenheimerze” zaczęło mnie w pewnym momencie tego filmu męczyć, tak koncertowa realizacja przez Coopera własnych koncepcji artystycznych w „Maestrze” całkowicie mnie zaangażowała i porwała. Oczywiście stało się tak nie tylko dzięki wirtuozerskiej reżyserii, ale i znakomitej grze aktorskiego duetu: Coopera wcielającego się w postać słynnego amerykańskiego dyrygenta, kompozytora i pianisty Leonarda Bernsteina, oraz grającej jego żonę Felicię, Carey Mulligan. Przyczyniły się do tego również świetne zdjęcia (Matthew Libatique), jak i – last but not least – muzyka, która była przecież esencją, sensem i racją życia Bernsteina – owym „latem”, które w nim śpiewało, i dzięki któremu mógł on tworzyć…. i przetrwać, nie rzucając się do jeziora. („If summer doesn’t sing in you then nothing sings in you. And if nothing sings in you, then you can’t make music” – mówi w filmie Lenny.)

       Cóż, jak wiadomo, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy się biorą za nakręcenie filmowej biografii. A jeśli dotyczy ona postaci kontrowersyjnej i moralnie dwuznacznej – takiej, której życie nie biegło utartymi i niewyboistymi drogami (notabene z biografiami tego typu ludzi mamy do czynienia najczęściej, gdyż są oni najbardziej interesujący dla kina, czy literatury), to tym bardziej można się spodziewać krytyki sposobu, w jaki się takiego człowieka przedstawia – bo zawsze coś się uwypukla i podkreśla, a coś się tuszuje i pomija. Kiedy się dowiedziałem, że rodzina Bernsteina, a zarazem strażnicy jego kompozytorskiej spuścizny, zaaprobowali główny koncept filmu (o czym świadczyło już to, że pozwolili na wykorzystanie w nim jego kompozycji), to myślałem, że pójdzie to bardziej w stronę laurki, niż odbrązawiania. Ostatecznie, coś z tej laurkowości (a przy tym szczypty sentymentalizmu) do „Maestra” się przedostało, ale nie na tyle, by wyjałowić go z emocji i wytrzebić dramaturgicznie, budując jakiś monument superbohatera i geniusza, a nie obraz prawdziwego człowieka z jego wadami, słabością i egoizmem, ulegającego własnej pożądliwości i nałogom. Takim właśnie typem był Lenny – i mniej więcej takim widzimy go na ekranie. (Przy czym, należy porzucić wszelkie nadzieje, że kino jest zdolne do odtworzenia rzeczywistości taką, jaka ona jest naprawdę – co dotyczy także wszystkich rodzajów sztuki. Ale to nie znaczy, że należy dyskontować właściwości poznawcze kina i podważać jego zdolność do kreowania światów autonomicznych, będących w ścisłej relacji do świata, który postrzegamy i w którym żyjemy. W tym właśnie – w przeżywaniu iluzji, jako czegoś rzeczywistego – leży cała moc kina. Emocje, jakich doświadczamy oglądając film są bowiem prawdziwe. Podobnie wzbogacić nas mogą myśli i refleksje, jakie dany film w nas generuje, przyczyniając się do lepszego zrozumienia świata, w jakim żyjemy naprawdę. Mam nadzieję, że przypomnienie tutaj – tak na marginesie – tych oczywistości, zostanie mi wybaczone – ot, takie tanie filozofowanie ;) )

       Wróćmy jednak do filmu. Mając do wyboru wiele różnych ścieżek, Bradley Cooper (jest on również współautorem scenariusza) zdecydował się przedstawić tę biografię przez pryzmat małżeństwa Leonarda i Felicji, jego skłonności homoseksualnych i wynikających stąd napięć (bardziej rodzinnych, niż obyczajowych), jak również – co jest chyba oczywiste – poprzez jego fascynację muzyką, zarówno jako dyrygenta, jak i kompozytora. W efekcie otrzymaliśmy dość zbalansowaną miksturę tych wszystkich elementów, chociaż pozamałżeńskie wyskoki Bernsteina potraktowane zostały zdawkowo (miał on znacznie więcej kochanków mężczyzn, niż to widać w filmie, zaś o kochankach kobietach nie wspomina się wcale). W „Maestrze” milczy się o politycznym zaangażowaniu Bernsteinów (np. o ich sympatiach lewicowych i komunizujących, finansowaniu Czarnych Panter… etc.); mało też się mówi o propagowaniu przez Bernsteina wiedzy muzycznej i jego działalności pedagogicznej. Jednakże nie mam o to pretensji do Coopera, gdyż mogłoby to jego film rozmyć. Ponadto, niemożliwością jest przecież, aby w ciągu dwóch godzin ukazać w pełni całą złożoność faktograficzną dotycząca człowieka o tak bogatym życiorysie, jak Bernsteina. Natomiast bardzo mnie cieszy, iż mogłem w tym filmie usłyszeć muzykę tego kompozytora i zobaczyć go w akcji (oczywiście chodzi mi o Bernsteina ekranowego) podczas dyrygenckich popisów. Wielkie wrażenie zrobiła na mnie zwłaszcza długa (sfilmowana w jednym ujęciu!) sekwencja koncertu z udziałem Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej w Katedrze Ely. Bradley Cooper nie gra w niej dyrygenta. On tym dyrygentem tam jest! (Podobno, przygotowując się do filmu, aktor ten przez dłuższy czas uczył się solidnie dyrygentury, co w tej scenie znakomicie się uwidacznia. Przypomniało mi to inną wspaniałą scenę „dyrygencką” – z filmu Agnieszki Holland o Beethovenie „Kopia mistrza”, do której do dzisiaj czasami wracam… i tak samo będzie pewnie z tym fragmentem „Maestra”).

Bradley Cooper jako Leonard Bernstein dyryguje Londyńską Orkiestrą Symfoniczną

.

       Bradley Cooper to jednak bardzo zdolny człowiek jest. Z filmu na film rośnie moja admiracja dla tego par excellence artysty. Niezwykle jestem ciekaw, jakież to bedę te jego następne projekty, zwłaszcza że wydaje się on testować różne stylistyki i rodzaje kina, choć w zasadzie, jak do tej pory, wszystko krąży wokół muzyki. Nic w tym dziwnego, gdyż Cooper jest także człowiekiem niesłychanie muzykalnym – gra na fortepianie, nieźle śpiewa i komponuje, no a teraz nauczył się jeszcze dyrygentury.

       Poza tym – on a top of everything – jest również doskonałym aktorem, co udowadnia po raz kolejny w swoim najnowszym filmie. Jego wcielenie się w postać Leonarda Bernsteina odbywa się na kilku poziomach: od inkarnacji fizycznej, przez grę ciałem, po utożsamienie się psychiczne. Dzięki temu oglądając „Maestra” widzimy Bernsteina, a nie Coopera, który „wtapia się” w odgrywaną przez siebie postać totalnie. No ale tak już mają aktorzy genialni. Warto zwrócić uwagę, jak wiarygodnie i udanie przedstawia się w filmie zmianę aparycji występujących tam postaci wskutek upływającego czasu oraz idącą za tym przemianę w ich zachowaniu i psychice, ze zmianą głosu i sposobu mówienia włącznie. Idącą za tym retrospektywną sekwencyjność wspomaga zabieg techniczny – prosty acz skuteczny – polegający na zmianie kolorystycznej obrazu i jego proporcji: początkowo przebywamy w świecie czarno-białym, później kolorowym (lecz ciągle wąsko-ekranowym), zaś na koniec roztacza się przed nami barwny obraz szerokiego-ekranu. A przy tym ten nieskazitelny i bogaty dźwięk.

*  *  *

       Bernstein był geniuszem z temperamentem hipertymicznym, co było dla niego zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Z jednej strony rozpierająca go energia, żywiołowość i entuzjazm porywały za sobą publiczność podczas koncertów, na których dyrygował; z drugiej bardzo utrudniały mu komponowanie, wymagające koncentracji i odseparowania się od ludzi, bez towarzystwa i uwagi których trudno się mu było obejść. Czy tutaj można się dopatrywać źródeł jego narcyzmu? Jeśli tak, to ów narcyzm był właśnie pochodną hipertymii, która przez niektórych psychiatrów traktowana jest jako choroba. Dochodził do tego wielki temperament seksualny Lenny’ego, który znajdował ujście w jego relacjach erotycznych zarówno z mężczyznami, jak i kobietami. Innymi słowy, Bernstein to był ludzki żywioł, nad którym trudno było zapanować… zwłaszcza jemu samemu. Niestety, to wszystko musiało być okupione depresją i okresami twórczej niemocy – i właśnie wtedy najbardziej potrzebował wsparcia, które na szczęście zapewniała mu rodzina, a zwłaszcza żona Felicia. Doprawdy, zważywszy na to wszystko, nie zazdroszczę tej kobiecie muszącej się z tym porać, i to przez wiele lat trwania ich małżeństwa. Jej poświęcenie jest w filmie Coopera wyeksponowane tak, iż mamy wrażenie, że zaistniała ona w świecie tylko po to, by wspierać swojego męża-geniusza, znosić jego egoistyczne zachowanie, jak również być lustrem, w którym mogły się odbijać jego sukcesy, zaspokajając jego próżność, narcyzm i potrzebę uznania. Szczęściem Bernstein nie był przy tym tak odpychającą i manipulującą otoczenie postacią, jak inna mistrzyni dyrygentury, którą widzieliśmy nie tak dawno w filmie „Tár”, a wręcz przeciwnie: był przez wszystkich lubiany, a przez swoje dzieci (miał ich z Felicią trójkę) kochany. Myślę, że największym komplementem, jakim obdarzyła Felicia swojego męża, było zdanie, które wypowiedziała ona po jednym z jego dyrygenckich tryumfów: „W Twoim sercu nie ma nienawiści”. Czy była w nim jeszcze miłość do niej samej i ich dzieci? Sądzę, że tak. I zasługą twórców „Maestra” – a zwłaszcza Coopera jest to, iż możemy tę miłość dość dogłębnie odczuć, bez osunięcia się w tani sentymentalizm.

8.5/10

Miłość i pożądanie na manowcach, albo małżeństwo jako poświęcenie się i wzajemne wsparcie. (Carey Mulligan i Bradley Cooper w filmie „Maestro”)

.

„BOHEMIAN RHAPSODY”

.

The show goes on… („Bohemian Rhapsody”)

.

Czy kicz może być arcydziełem? Może. Przykład: utwór zespołu Queen „Bohemian Rhapsody”. Ale pisząc to, nie chcę powiedzieć, że podobnie jest z filmem o takim samym tytule, zajmującym się życiem Freddiego Mercury i muzyką Queen. Nie – ten film nie jest ani kiczem, ani arcydziełem, choć dosyć dobrze oddaje to, co było esencją fenomenu Queen, czyli właśnie kicz przetransformowany w genialną formę estradowo-muzyczną, która przyniosła zespołowi szaloną popularność, a jego frontmana wyniosła do statusu nie tylko gwiazdy pop, ale i uczyniła nieśmiertelną legendą.

Wiem, dlaczego ten film oglądało mi się z wielką przyjemnością, mimo że w wielu miejscach on kulał i gdyby tak rozebrać go na części pierwsze, to lista potknięć byłaby naprawdę długa. Przyczyna jest prosta: muzyka zespołu Queen!

A tej, na ekranie – a właściwie w głośnikach wypełniających salę kinową dźwiękiem – nie brakuje.

Doprawdy, znużyły mnie już te wszystkie litanie zastrzeżeń wobec filmu oraz jojczenia krytyków, którzy spodziewali się po nim Bóg wie czego (czyli dogłębnej analizy psychologicznej bohaterów i ich życia rodzinnego, ścisłości faktów i chronologii wydarzeń, hedonistycznego nurzania się Freddiego w homoseksualizmie i narkotykach, jego męczeńską śmierć na AIDS… itp.) a otrzymali dość przeciętną, ale za to solidnie wyprodukowaną, sprawnie zrealizowaną – nieźle zagraną, udźwiękowioną i sfotografowaną – biopic. Wprawdzie prostą i schematyczną, ale nie pozbawioną walorów rozrywkowych i atrakcyjną dla widzów – zarówno tych, których do obejrzenia (i wysłuchania) „Bohemian Rhapsody” skłoniła nostalgia, jak i tych, którzy poszli do kina powodowani zwykłą ciekawością.

Sukcesem było już to, że ten film w ogóle powstał. Rami Malek nie był pierwszym wyborem do zagrania Freddiego (miał to zrobić Sacha Baron Cohen), reżysera Bryana Singera wywalono z pracy przed zakończeniem realizacji filmu (może dlatego czasem odnosiło się wrażenie, że ten film „reżyseruje” się… sam?) Piętrzyły się kłopoty, ale pewnie determinacja producentów (wśród których – co nie jest bez znaczenia dla ostatecznego kształtu filmu – byli także dwaj członkowie zespołu Queen: Bryan May i Roger Taylor) spowodowała, że projekt doprowadzono do końca i „Bohemian Rhapsody” trafiła wreszcie do kin, odnosząc spory sukces, który – mimo utyskiwań krytyków – przełożył się nie tylko na zyskanie rzeszy fanów, ale również na deszcz nominacji i nagród (Złote Globy, BAFTA, Oscary…).

Czy Malek uniósł swoją rolę? Myślę, że tak. Jego kreacja nie jest doskonała (fatalnie dobrana proteza siekaczy raczej mu w grze nie pomagała i widać było, że się on z nią męczy), ale gesty, manieryzmy, ruchy sceniczne, sposób bycia i chodzenia… to wszystko wyszło Malikowi całkiem nieźle. W jego Freddiego mogliśmy uwierzyć, zwłaszcza na koncertach, kiedy słyszeliśmy prawdziwy głos Mercury’ego.

Znakomicie obsadzeni byli pozostali członkowi zespołu – podobał mi się zwłaszcza Gwilym Lee w roli Maya (łudząco do niego podobny). Reszta była całkiem poprawna – z dozgonną przyjaciółką Freddiego Mary Austin (Lucy Boynton ) i jego menadżerami na czele.

Oczywiście, że chciałbym, aby nakręcono lepszy film o Mercurym – głębszy psychologicznie i nie tak ugrzeczniony – z ostrzejszym pazurem i ciekawszą, nie tak schematyczną, narracją. Zajmujący się również ostatnimi latami jego życia – a tym samym jego cierpieniem i konfrontacją z własną śmiertelnością. Taki, w którym kulminacją jego życia i największą glorią pozostaje występ w Live Aid na Wembley (tak jak to jest w omawianym tu filmie), ale finał znaczony jest ludzką tragedią i przesiąknięty fatum la condition humaine – tym, co widzimy i słyszymy w obrazach i dźwiękach „Mother Love”, czyli w jego ostatnim nagraniu. No ale do tego trzeba zupełnie innego scenariusza i znacznie lepszego reżysera.

Czy taki film kiedyś powstanie? Nie wiem. Ale pewny jestem, że głos Mercury’ego i muzyka zespołu Queen pozostanie z nami na zawsze.

*  *  *

Pomnik Freddiego Mercury w Montreux nad Jeziorem Genewskim (zdjęcie własne)

.

Recenzje pozostałych filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Black Panther”, „Faworyta”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „A Star is Born”, „Roma”.

.

„NARODZINY GWIAZDY”

.

Kontynuując serię recenzji filmów, które znalazły się w tegorocznej Oscarowej puli (w kategorii Best Picture), przyszła kolej na „Narodziny gwiazdy” – jedną z największych niespodzianek kinowych ubiegłego roku.

.

Lady Gaga i Bradley Cooper w filmie „Narodziny gwiazdy

.

„NARODZINY GWIAZDY” („A Star is Born”, reż. Bradley Cooper)

Film, który emocjonalnie oddziałał na mnie chyba najmocniej z wszystkich filmów, jakie obejrzałem w ubiegłym roku. Kiedy zaraz po projekcji ktoś zapytał się o moje wrażenia, odpowiedziałem: nerve wrecking, heart breaking, tear jerking, bo rzeczywiście ładunek uczuciowy w tym filmie był ogromny i to on moim zdaniem zadecydował o powodzeniu „Narodzin gwiazdy” wśród widzów.
Oczywiście, nie miałoby to miejsca, gdyby Bradley’owi Cooperowi (który nie tylko film wyreżyserował, ale i wystąpił w nim w jednaj z głównych ról) nie udało się wiarygodnie ukazać na ekranie tragicznej miłości dwojga bohaterów, którymi byli tutaj: Jackson „Jack” Maine (Cooper), niszczony alkoholizmem idol rocka oraz grana przez Lady Gagę Ally – kelnerka, w której Jack odkrywa wielki muzyczny talent. Pomaga on jej uwierzyć w siebie, namawia do pisania piosenek i wręcz zmusza do tego, by zamiast produkowania się w obskurnych nocnych klubach, zaśpiewała z nim przed stadionowym audytorium.

Historia ta wielokrotnie przenoszona była na ekran (m.in. w pamiętnym filmie z udziałem Barbry Streisand i Krisa Kristoffersona) więc wielu z nas zna jej przebieg: podczas gdy Jack stacza się coraz bardziej, kariera Ally eksploduje, wynosząc ją do statusu gwiazdy. Jednakże w tym najnowszym remake’u opowieść ta nabrała niespodziewanej świeżości, więc można ją było przeżyć na nowo.

To, że Bradley Cooper jest dobrym aktorem, wiedziałem od dawna. O tym, że Lady Gaga (której estradowa persona podoba mi się umiarkowanie) potrafi zagrać tak znakomicie, dowiedziałem się dopiero tym razem. Wydaje mi się, że największym atutem filmu – oprócz warstwy muzycznej – jest autentyzm i intensywność relacji stworzonej na ekranie przez Lady Gagę i Coopera – chemia jaka się między nimi wyzwala, działa na nas jak narkotyk, i to od pierwszego ich zetknięcia się na ekranie.
To nic, że kreacja Coopera powiela cliché alkoholika i rockmana; to nic, że film jest przewidywalny jak banalny melodramat. Ta para na ekranie żyje, cierpi, kocha… i pozbawione jest to krzty sztuczności. Ten film tak łatwo można było położyć. Cooper o tym wiedział, a jednak zaryzykował – nie tylko dlatego, że sam po raz pierwszy wziął się za reżyserię; nie tylko dlatego, że postanowił sam śpiewać (a przy okazji nauczyć się gry na gitarze) a sceny swoich wystąpień koncertowych dla potrzeb filmu nagrywać na żywo… Nie… Jego największym ryzykiem było zaangażowanie do tego filmu Lady Gagi – która nie tylko nie miała żadnego doświadczenia w graniu większych ról, ale stworzyła w pop-kulturze postać tak sztuczną, efekciarską i przejaskrawioną, że głowa boli. Podobno pierwszą rzeczą, jaką Cooper zrobił przy castingu, było zmycie makijażu – tych wszystkich pudrów, kremów i szminek – z twarzy Stefani Germanotta (jak brzmi prawdziwe nazwisko Lady Gagi). Całe szczęście, bo na ekranie zobaczyliśmy normalną, naturalną dziewczynę… wprawdzie o przeciętnej urodzie, ale mającą w sobie taki urok, że kiedy Bradley mówił jej, że jest piękna – wpatrując się w nią maślanym, deczko rauszowym wzrokiem – to można mu było wierzyć, a nawet piękno Ally samemu dostrzec.

No i udało się! Wybór ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo Stefani nie tylko filmu nie zepsuła, ale – jak się wydaje – na wyższy jeszcze poziom wyciągnęła, o sprawdzeniu się jej kompetencji piosenkarskiej nie wspominając. Właśnie, to jeszcze jeden fenomen tego filmu: Lady Gaga stworzyła postać zupełnie do siebie niepodobną, choć nawiązującą do pewnej popowej konwencji własnej kariery. Gdyby bowiem chciała zagrać siebie taką, jaką wystawia na widok publiczny w show-businessie, to pewnie nic by z tego filmu nie wyszło. A tak najlepiej brzmią piosenki, które śpiewa w stylu zbliżonym do tego, jaki uprawia Bradley – czyli bez tej całej cudacznej choreografii i popowej pompy.
Muzyka jest bardzo mocną stroną „Narodzin gwiazdy”. Abstrahując od jej rzeczywistej wartości (to co gra i śpiewa Cooper jest zwykle bardzo dobre, ale miejscami uszu nie urywa; Lady Gaga czasami jest zbyt krzykliwa, ale są momenty, kiedy jej interpretacja nas przeszywa i zapada w głąb duszy) ścieżka dźwiękowa filmu brzmi w kinie rewelacyjnie. Jest znakomitym dopełnieniem obrazu, dodatkowo wzmacniając nasze emocje.
Bardzo dobrze sprawdza się również styl, jaki zastosował autor zdjęć Matthew Libatique („Black Swan”, „Requiem for a Dream”). Bliskie ujęcia twarzy sprawiają, że czujemy obecność Ally i Jacka niemalże intymnie. Świetne jest wykorzystanie światła i koloru. Sposób fotografowania doskonale współgra z tym, co się dzieje przed kamerą. Niewątpliwie to wszystko przyczynia się do autentyzmu tego, co w konsekwencji widzimy na ekranie. W ten film włożono nie tylko ogrom serca, ale i wiele filmowego kunsztu.

Zastanawiam się co sprawia, że tę prostą a jednocześnie niezmiernie smutną historię chcą opowiadać kolejne pokolenia twórców kina, a widzowie oglądać i słuchać? Na czym polega jej uniwersalizm? Najbardziej oczywistą odpowiedzią byłoby wskazanie na miłość i śmierć, która tę miłość przerywa – odwieczne tematy ludzkich opowieści dotyczące właściwie nas wszystkich. Dochodzi do tego ambicja zdobycia sławy i cena, jaką często musi się za to zapłacić. Uświadomienie sobie, że ta sława jest jeszcze jedną iluzją, dla której jesteśmy gotowi poświęcić to, co w życiu najważniejsze, a często nawet i samego siebie; wreszcie, że potrzebujemy drugiego człowieka, a do największej tragedii dochodzi wtedy, kiedy nie możemy być z kimś, kogo naprawdę kochamy.

*  *  *

Recenzje pozostałych filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Black Panther”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „Faworyta”, „Bohemian Rhapsody”, „Roma”.

.

WSZYSTKO JEST MUZYKĄ – „Pieśni Leara” w wykonaniu Teatru Pieśń Kozła

Przedstawienie wrocławskiego teatru w Chicagowskim Teatrze Szekspirowskim

.

teatr-piesn-kozla-1

Wszystko jest muzyką – nawet tragedia

.

     Tak się złożyło, że kolejna produkcja polskich artystów odwiedzających Chicago również inspirowana jest Szekspirem. Zaledwie Sojka przestał śpiewać Sonety, a oto niezwykły alternatywny ansambl teatralny z Wrocławia przywozi nad jezioro Michigan Króla Leara – tragedię słynnego Stratfordczyka przetransformowaną w  oratorio-podobną suitę złożoną z muzycznych miniatur i pieśni sięgających do korzeni tego, co wydaje się być fundamentalnym i uniwersalnym doświadczeniem ludzkiej egzystencji. A wszystko to dzieje się z ambicją sprowokowania w widzu katharsis.

.

teatr-piesn-kozla-2

Synchronizacja ciała, głosu, energii, rytmu, emocji…

.

     Podobno spektakl zrobił furorę kilka lat temu na Festiwalu Teatralnym Fringe w Edynburgu (po przeczytaniu kilku entuzjastycznych recenzji z tamtego przedstawienia skreślam słowo „podobno”) i ja się wcale temu nie dziwię, bo jest to wydarzenie sceniczne pierwszej jakości – w świecie pełnym profanum sięga ono do sacrum, ewokując pewien archaiczny rys, drażniąc i poruszając w nas jakiś pierwotny nerw, który – jak się okazuje – najbardziej chyba czuły jest na dźwięk. Bo to muzyka i śpiew – jak twierdzi (intuicyjnie) reżyser Grzegorz Bral – były wśród ludzi pierwszym teatrem. Właściwie to Szekspir leży tylko u źródeł dramatycznej inspiracji twórców sztuki, bo poszczególne pieśni nawiązują jedynie do niektórych wątków szekspirowskiej tragedii o nieszczęsnym królu Learze i jego córkach, wśród których największą naszą uwagę (i współczucie) skupia wydziedziczona i wygnana przez oszalałego ojca, Kordelia. Nie jest to jednak opowieść linearna, bardziej kolaż muzycznych dźwięków i słów – zazwyczaj harmonijny (oparty na kanwie gregoriańskich chorałów), choć nie pozbawiony miejscami dysonansów i przerywany dość często rytmem głośnych, perkusyjnych uderzeń (stóp o podłogę, dłoni o krzesło, pałek o bębenki…), nadających całości niezwykłej dynamiki. Lament (niekiedy płacz i prawdziwe łzy) przeplatany nerwową furią, liryzm znaczony gwałtowną ekspresją… Cały zespół stanowi jakby żywą całość – organicznie spójną i zintegrowaną. Każdy wchodzi z każdym w bardziej lub mniej ścisłe inter-reakcje. Metodycznie Bral nazywa to „techniką koordynacyjną”, w której synchronizują się głos, ciało, energia, rytm i emocje, tworząc bardzo specyficzną całość, charakteryzującą unikalny styl wszystkich przedstawień z repertuaru Teatru Pieśń Kozła. W Pieśniach Leara nie ma radości, śmiechu, jasności, spokoju… Jest za to dużo rozpaczy, żalu, bólu, cierpienia… Bo chyba jednak te ostatnie aspekty ludzkiej egzystencji dominują naszą La condition humaine – przynajmniej w tej finalnej fazie życia (i śmierci) człowieka, którego wszak i w młodym wieku nękać mogą hamletowskie „pociski zawistnego losu”. A mimo to – kiedy patrzymy na to, co dzieje się na scenie i słuchamy tych pieśni –  nie udzielają się nam żadne negatywne emocje. Nie chcemy się od tego odwracać, jak od nieszczęścia i wstrętnej mizerii, wręcz przeciwnie: nie możemy się od tego oderwać i chłoniemy wszystko w jakimś katarktycznym transie, który dostarcza nam przyjemnego dreszczu, nie sprawiając żadnej przykrości. (Może dlatego, iż wiemy, że to tylko teatr?)

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE 

Teatr Pieśń Kozła wystawiał „Pieśni Leara” na scenie Chicago Shakespeare Theatre w dniach 15 – 18 września, 2016 r.

.

SOJKA, SZEKSPIR I INNI…

o występie Stanisław Sojki w Copernicus Center w Chicago

.

Stanisław Soyka w Copernicus Center

Stanisław Sojka w Copernicus Center

.

    Niezwykłej radości dostarczył nam Staszek Sojka w ostatni piątkowy wieczór w eklektycznej Sali Copernicus Center, której oswojony kicz nie gryzł się wcale z wysokim muzycznym lotem Sojkowej muzyki, w naturalny sposób łączącej szekspirowski anachronizm, uwspółcześniony nam przez znakomite przekłady Barańczaka i Słomczyńskiego, z lekkością i błyskotliwością swojej melodyjnej frazy, która niosła się w przestronnej sali, aż po niebieskie sklepienie usłane sztucznymi gwiazdami.

    Po 20 latach z okładem, Stanisław Sojka gra i śpiewa nam Sonety Szekspira, a my słuchamy, uwiedzeni dźwiękami i słowem, zupełnie jak za pierwszym razem. Bo prawdziwa „miłość z dnia na dzień zmienić się nie może”.

    Wspomniałem o radości – i niezmiennej wartości tej muzyki, mimo upływających lat – a jednak z wiekiem uczucia i uwaga nasza się zmieniają, przydając temu doświadczeniu wsłuchania się innej barwy. Inaczej rozkładają się akcenty – być może pojawia się nawet lekka melancholia, słodycz przełamywana jest gorzką domieszką, nadchodzi nostalgia… Bardziej dojmujące staje się przemijanie, mimo łagodności, jaką daje pogodzenie się z życiem – z tym, co jest nieuniknione.

    Dzięki Bogu Szekspir był – jak się wydaje – człowiekiem zmysłowym, więc w Sonetach słychać jego uwiedzenie erotyczną stroną świata, związek z żywiołami Natury, które przecież odzywają się też w samym człowieku, wystawionym na łaskę i niełaskę tego, co go niewspółmiernie do siły własnej woli przerasta.

    Człowiek targany jest żądzą, która w łagodniejszej wersji jest pragnieniem – ale miłosne uniesienie i jego zaspokojenie staje się lekarstwem. Tymczasowym wszak, skoro oczy „mrużą się, ciężkie sennym nasyceniem” pragnień, które już jutro nad ranem wracają „tak ostre, jak zawsze”.

    Autor Sonetów, człowiek zmysłowy i czujący, ale i myślący, wie jednakże czym jest miłość prawdziwa (Sonet CXVI, tłum. Maciej Słomczyński):

Zdrady są z związku dusz wiernych nieznane,
Albowiem miłość nie będzie miłością,
Jeśli jest zmienna, mogąc mieć odmianę,
Lub skłonna odejść za cudzą skłonnością.
(…)
Miłość z dnia na dzień się zmienić nie może,
Przetrwa, aż przyjdzie śmiertelna godzina.

    Wydaje się to oczywiste, ale przecież nie zawsze przyjmujemy do wiadomości to, co oczywiste – okłamując się lub narzucając sobie samemu pewną ignorancję. Dopiero własne doświadczenie życiowe otwiera nam oczy (a zwłaszcza serce) na prawdziwość tych słów – wtedy, kiedy dotkliwie zazwyczaj, poczujemy coś na własnej skórze, kiedy coś głęboko zapada nam w serce. Czekać więc musimy pokornie, „aż nas zbliży Czas zawzięty”, by „z dwóch żywiołów ciała jedną tylko złożyć Rzecz: łzę, jak ziemia ciężką i słoną jak morze.”

    Staszek Sojka wie, o czym śpiewa. Sam w swoim życiu różnych doświadczył kolei i zwrotów, przyznając kiedyś w przypływie (daleko tu jednak idącej) szczerości: „Byłem głupi, ślepy, głuchy i egocentryczny. Despotyczny sukinsyn z miłą twarzą, który śpiewa balsamiczne piosenki. Był czas, kiedy uznawałem za normę, że wszyscy mi salutują. Mam do siebie żal o lekceważenie o przedmiotowe traktowanie ludzi” – alkohol i narkotyki, romanse i rozwody. Jowialny sybaryta i zdawałoby się miś – taki osobnik też może być utrapieniem i źródłem cierpienia dla bliskich.
Ale Sojka ma to za sobą, nauczył się, wyciągnął wnioski i dojrzał – z synami ma świetny kontakt, razem koncertują…
Jednakże pogłębiła się u niego melancholia światem, skoro sam wyznał na koncercie, że najbardziej ulubionym sonetem Szekspira, jest dla niego ten właśnie (Sonet LXVI, tłum. Stanisław Barańczak):

W śmierć jak w sen odejść pragnę, znużony tym wszystkim:
Tym, jak rzadko zasługę nagradza zapłata,
Jak miernota się stroi i raduje zyskiem,
Jak czystą ufność krzywdzi wiarołomność świata
Jak hańba blask honoru rychło brudem maże,
Jak żądza na złą drogę dziewiczość sprowadza,
Jak zacność bezskutecznie odpiera potwarze,
Jak moc pospólną trwoni nieudolna władza,
Jak sztuce zamykają usta jej wrogowie,
Jak naukę w pacht biorą ignorantów stada,
Jak prostą prawdomówność głupotą się zowie,
Jak dobru złu na sługę najwyżej się nada
Znużony – odejść pragnę; lecz chęć w sobie dławię:
Jeśli umrę, sam na sam z takim światem cię zostawię.

     Prawda, że brzmi to ponadczasowo – a więc i współcześnie? I że każdy z nas, w pewnym okresie życia czuje i myśli tak samo?

    Ale, jak już wspomniałem, zbyt cierpka i gorzka dawka nie zatruła serc polonijnej publiczności, która momentami wręcz żywiołowo reagowała na to, czym wypełniał salę artysta. A była to nie tylko wielka przyjemność ale i radość.

greydot

stanislaw-soyka-w-chicago-fot-stanislaw-blaszczyna

Sojka z kwiatami

    Sam Sojka mówi o sobie, że „wyrósł na sługę poetów”. I trudno temu zaprzeczyć, gdyż dosłownie wszystkie utwory jakie on śpiewa są czystą poezją. Bo kogóż to Staszek nie brał na warsztat: począwszy od Osieckiej, przez Herberta, Szymborską, Leśmiana, po Miłosza, Jana Pawła II i samego Św. Pawła.

    Druga część koncertu to właśnie była mikstura tych utworów, które w całej okazałości ujawniały bogactwo lirycznych (a tym samym duchowych) poszukiwań Sojki – nie tylko jako kompozytora, ale i człowieka wrażliwego na literaturę. Sojka nie poszedł na łatwiznę prezentowania swoich największych „przebojów”, (których notabene zebrało się sporo w ciągu jego długiej – niemal 40-letniej! – karierze), niemniej jednak w repertuarze koncertu znalazły się takie sztandarowe jego piosenki, jak np. Absolutnie nic!, Życie to krótki sen, Tolerancja, Kiedy jesteś taka bliska czy Cud niepamięci. A przy tym usłyszeliśmy i Szymborską (Allegro ma non troppo) i Osiecką (… tylko brać), był również mały hołd dla Mistrza Niemena (Sukces).

    Banalne byłoby stwierdzenie, że Stanisław Sojka jest prawdziwym unikatem – a tym samym – skarbem w polskiej muzyce. Komponowanie przychodzi mu niezwykle łatwo, jego gra na pianinie (i nie tylko, bo Sojka to par excellence multiinstrumentalista) jest znakomita i co najważniejsze – „zrośnięta” jakby organicznie z treścią i przekazem słownym wykonywanych przez niego utworów. Jego styl – i brzmienie – jest nie do podrobienia. To swego rodzaju zaskakujący melanż lirycznej wrażliwości z dynamiką – subtelnej melodyki ze zdyscyplinowaną kulturą muzyczną, która swoją proweniencję ma nie tylko w najwyższej jakości muzyce popularnej, ale i w klasyce, oraz bardziej wyrafinowanym jazzie.

    Sojka to artysta z wyższej półki, a tym samym bardziej wymagający, niż cała reszta popkulturowego światka. Ale jeśli już się po niego sięga, to wie się po co – i nigdy nie jest się zawiedzionym.

greydot.

stanislaw-soyka-w-copernicus-center-chicago-9-wrzesnia-2016-r-fot-stanislaw-blaszczyna

Audytorium zasłuchane i wpatrzone – na sali w Copernicus Center

.

© ZDJĘCIA WŁASNE 

Koncert Stanisława Sojki odbył się 9 września w sali Copernicus Center w Chicago, a jego organizatorem było Towarzystwo Sztuki..

NIGDY NIE WYJECHAŁEM Z POLSKI – twierdzi MICHAŁ URBANIAK

.

Michał Urbaniak koncertujący (zdjęcie własne)

Michał Urbaniak: „Jazz bowiem dzieje się między odwagą a wielkim strachem.” (zdjęcie własne)

Światowej sławy skrzypek i saksofonista jazzowy, multiinstrumentalista, kompozytor, lider zespołów i producent… Jego udziałem jest kariera, jaką rzadko może się poszczycić na Zachodzie polski twórca. To właśnie przypadek Urbaniaka wskazuje się jako wzór artystycznego sukcesu za granicą.

Po przybyciu do Nowego Jorku w 1973 roku, Michał Urbaniak prawie natychmiast skupił na sobie uwagę jazzowego świata Ameryki. Wykorzystując swe kulturowe zaplecze, wykształcenie i kompozytorsko-wirtuozerskie zdolności – z powodzeniem zaczął łączyć europejskość z amerykańskością, tradycję ze współczesnością, klasykę z modernizmem, wierność źródłom ze śmiałością eksperymentu. Stał się grającym eklektykiem, muzykiem – kameleonem… ale w tym pozytywnym znaczeniu, które oznacza wszechstronność, różnorodność, bogactwo, a nie rozmycie, komercyjną mimikrę czy nieokreśloność. Te przeciwieństwa, których się muzyk nabawił, rozszerzyły tylko spectrum jego artystycznych możliwości, wyznaczając napięcie niezbędne do kreacji i rozwoju.
Michał Urbaniak nie daje się zaszufladkować, co nie wzbudza raczej zachwytu promotorów z firm nagraniowych, którzy lubią mieć wyraźnie oznaczony „target” i uważają, że klarowny image, jasno określona persona, mocniej odciska się na uwadze odbiorców, a wtedy wykonawca ma większą szansę na szerszą popularność. Lecz Urbaniak nie chce być reklamowym sloganem. Wie doskonale, że w różnorodności i bogactwie jego siła. To właśnie chciał udowodnić na ostatnich koncertach w Chicago, które odbyły się w „Cafe Lura”, dzięki staraniom m.in. Grażyny Auguścik, nowego szefa artystycznego lokalu.
Spotkaliśmy się w przerwie między kolejnymi koncertami. Oto wybrane wątki naszej rozmowy.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Zaczął pan grać na skrzypcach jeszcze jako dziecko. Czy to były tradycje rodzinne? Jak po raz pierwszy objawił się pański talent?

MICHAŁ URBANIAK: To nie były tradycje rodzinne. Ja byłem takim samym chłopakiem jak inni – grałem w piłkę, jeździłem na rowerze… Mój wujek miał akordeon, to czasami się do niego dobierałem. Ale najważniejszą sprawą chyba było to, że mając te 5 – 6 lat, codziennie, o 12 w południe siadałem przy adapterze, rozkładałem go jak organy, które w kościele widziałem, i udawałem, że gram w natchnieniu. A tam grała orkiestra Stedzia i Wesołowskiego. No i jeszcze rodzice robili party do tydzień, na których skłaniano mnie żebym tańczył. Na te wieczory przychodził też profesor Irzykowski ze swoją żoną. Państwo Irzykowscy byli przyjaciółmi moich rodziców. I któregoś dnia pani Irzykowska powiedziała mamie: „Słuchaj Irenko, on ma talent, powinnaś go posłać do szkoły muzycznej na skrzypce.”

– A dlaczego akurat na skrzypce?

– Dlatego, że skrzypce były takim uznanym królewskim instrumentem, wymagającym talentu, słuchu… itd. I od tamtego czasu zacząłem grać na skrzypcach… po parę godzin dziennie.

– Nigdy się panu nie nudziły te skrzypce? Wiadomo, że wiele dzieci, nawet tych z talentem, nie wytrzymuje rygoru ćwiczeń, zraża się, rezygnuje…

– Poradziłem sobie w ten sposób, że czytałem książkę podczas tych ćwiczeń. Bo rzeczywiście dużo jest przy tym pracy mechanicznej, przy której człowiek się nudzi, i która nie wymaga zbytniego wysiłku mózgowego. No to sobie książkę czytałem.

– Studiował pan w Warszawskiej Akademii Muzycznej a później w moskiewskim konserwatorium?

– W Akademii w Warszawie tak, ale nie w Moskwie. Miałem tam stypendium od Ojstracha, ale nie pojechałem. Sprawa wyglądała tak. Mając 14 lat zakochałem się w jazzie, słuchając konkretnie „Głosu Ameryki”. Połknąłem, jak to się mówi, „bakcyla” jazzu. Nie chciałem jednak psuć sobie warsztatu skrzypiec klasycznych – a było to bardzo ważne, gdyż grałem już zarówno koncerty z orkiestrą symfoniczną, recitale, brałem udział w różnych konkursach. Ja jednak miałem już gitarę, saksofon i trąbkę. I właśnie wtedy zacząłem się wymykać z domu właśnie na koncerty jazzowe. Tak, żeby się rodzice nie dowiedzieli. Pewnego razu dostałem po łbie od profesora za granie na gitarze, ponieważ miałem odciski. Musiałem sie zdecydować. Nie wolno mi już było jeździć na rowerze. W piłkę też już nie mogłem grać… Wtedy kolega mi powiedział: „Słuchaj, saksofon jest łatwiejszy, spróbuj saksofonu.”
Na Widzewie w Łodzi – bo wychowałem się w Łodzi, choć urodziłem się w Warszawie – koledzy mieli zespół i kiedyś poszedłem na próbę. Dali mi nowiutkiego Zelmera, saksofon sopranowy. No i zacząłem na nim grać. Sześć tygodni później zagrałem swój pierwszy koncert w Kutnie. Od tamtego czasu prowadziłem podwójne życie.

– Właśnie, wiemy jak to się skończyło. W jednym z wywiadów powiedział pan, że jest „saksofonistą, który gra na skrzypcach”. Początkowo nie doceniał pan skrzypiec jako instrumentu jazzowego. Dlatego, przechodząc w latach 60-tych do grania jazzu, zamienił pan skrzypce na saksofon i grał prawie wyłącznie na tym instrumencie, stając się jednym z czołowych saksofonistów Europy. Później, ze względów zdrowotnych, chwycił pan ponownie za skrzypce. Czy rozstanie z saksofonem przyszło panu łatwo?

– Bardzo trudno. Do dzisiaj się nie mogę z tym pogodzić.

– Czy rzeczywiście wyglądało to tak krytycznie, że musiał pan dokonać takiej zamiany?

– Krytycznie! Ja po prostu mdlałem na estradzie, kołowało mi się w głowie, na pogotowie mnie zawozili. Inna sprawa, że grałem 24 godziny na dobę. No i musiałem zaprzestać grania, prawie na rok.

– Wkrótce skrzypce stały się dla pana bardzo bogatym instrumentem jazzowym. To właśnie dzięki temu instrumentowi zrobił pan karierę na Zachodzie. Gra pan jednak w dalszym ciągu – zamiennie – na saksofonie i skrzypcach. Czy nie czuje się pan w pewnym sensie innym człowiekiem, grając na tych dwóch, tak różniących się między sobą instrumentach?

– W tej chwili już nie, gdyż właściwie ja cały czas szukałem saksofonu. Na skrzypcach gram więc, jak na saksofonie. Nie gram „skrzypcowo”. Koledzy śmieją się i mówią: „Przecież to brzmi jak saksofon”. I dla mnie to jest wielki komplement.

– Jazz jest muzyką dość elitarną. Ma to swoje konsekwencje. Z jednej strony daje jazzmanom (jak i słuchaczom) poczucie właśnie elitarności, ekskluzywności, z drugiej jednak – ogranicza ich komercyjne możliwości. To znaczy, że nie mogą liczyć na taką popularność, jaką mają np. gwiazdy muzyki pop, a co za tym idzie – na podobną „kasę”.

– To jest prawda, choć są wyjątki. Jednak generalnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o socjologię, jazz to prawie hobby. Ułamek płyt jazzowych w stosunku do wszystkich sprzedawanych płyt wynosi od 2,5 do 3 procent. Ale jest i druga strona medalu. Nielicznym, full-time jazzmanom, udało się życie na tym zbudować. Mnie też.

– I nie zniża się pan nigdy do komercji? Bowiem, żeby dotrzeć do szerszej publiczności, niezbędny jest chyba jednak jakiś kompromis?

– Żeby dojść do szerszej publiczności, trzeba po prostu być lepszym! To jest jedyna metoda na to, żeby być komercjalnym. Miles Davis, muzyk genialny, ciągle szedł z cywilizacją. Czy był komercjalny?

– Był zawsze wierny sobie, wyznaczał kierunki. Właściwie to sam był kierunkiem.

Michał Urbaniak: "Będąc chłopcem wiedziałem już, że jestem podróżnikiem i będę tam, gdzie będę mógł grać najwięcej, najlepiej i po swojemu." (zdjęcie własne)

Michał Urbaniak: „Będąc chłopcem wiedziałem już, że jestem podróżnikiem i będę tam, gdzie będę mógł grać najwięcej, najlepiej i po swojemu.” (zdjęcie własne)

– Dziękuję. Muzyka to również filozofia… Muzyka, dla takiego człowieka jak ja, to 24 godziny życia na dobę. Gdy człowiek budzi się w nocy, to nie myśli o niczym innym, tylko o muzyce. W związku z tym, jest się na bieżąco… Przede wszystkim ze sobą, potem… z cywilizacją. Jeżeli ktoś ma talent muzyczny, to słucha – jeśli słucha, to nie może nie słyszeć tego, co się dzieje naokoło. To musi mieć wpływ. A zasklepiać się, grać i kultywować to, co się kiedyś grało – jak wielu muzyków, niestety, robi – prowadzi do porażki, do odizolowania, stagnacji. I tu wracamy do elitarności jazzu. Otóż jazz wcale nie jest taki elitarny, jak się wydaje. Większość muzyki popowej, zwłaszcza w Ameryce, ma olbrzymią ilość elementów jazzowych. Np. rap. Rapowcy, biorąc z jazzu, stworzyli w ostatnich kilkunastu latach nowy rodzaj muzyki. Bardzo witalnej, prężnej i z wielką przyszłością.

– Ale właśnie rap jest krytykowany – za to, że agresywny, wulgarny, że propaguje przemoc… Ja wiem, że zahacza to o socjologię.

– A mnie właśnie w rapie interesuje strona muzyczna: sprawa rytmu, formy… Oczywiście, są raperzy, których lubię, i raperzy, których nie cierpię. Poza tym, rap jest muzyką, która cały czas się zmienia, rozwija… Najlepszy rap ma i melodię, i rozsądny tekst.

– Wiem, że jazzmani – zresztą chyba nie bez kozery – mają pewne poczucie wyższości nad tymi, którzy uprawiają bardziej popularne odmiany muzyki. Jazz uważany jest zaś za muzykę bardziej wyrafinowaną, specjalną. Czy w takim kontekście nie jest frustrujący dla jazzmana fakt, że inni – posiadający mniejszy talent muzyczny, wiedzę, zaawansowanie muzyczne – znajdują poklask o wiele bardziej szerokich rzesz publiczności?

– Uważam, że większość jazzmanów jest sama sobie winna przez to, że tak właśnie spogląda na sprawę. A jest to spojrzenie według mnie absolutnie błędne. Przede wszystkim należy sobie zdać sprawę z tego, dlaczego tak jest i o co tu chodzi. Nie jest najważniejsze, że muzyka jazzowa jest bardziej wyrafinowana. Obiektywnie – to prawda – pewne rzeczy są w niej trudniejsze i bardziej złożone. Ale kto wie, czy konieczne? Istnieje muzyka prosta, która jest po prostu bardzo dobrą, wartościową muzyką. Problem jazzmanów jest taki, że uprawiają muzykę bardzo personalną i często na krawędzi. Jazz bowiem dzieje się między odwagą a wielkim strachem. Muzyka popularna, czyli tzw. pop, kieruje się natomiast zupełnie innymi regułami. Jej kompozytorzy tworzą muzykę podobną do tej, jaką słuchacz sobie wyobraża, że mógłby zagrać, gdyby był muzykiem. A prawdziwych jazzmanów jest mało. I oto cała odpowiedź.

– Czy jest sens rozróżnianie jazzu na tzw. „europejski” i „amerykański”?

– Jeżeli jazz potraktujemy poważnie, to nie ma czegoś takiego jak jazz „europejski”. To sprawa kulturowego backgroundu. A jednak, z drugiej strony, każdy kraj może mieć swój jazz. Uważam, że w Europie najlepszy jazz i najlepszych słuchaczy ma Norwegia i Polska. Jest w tym jakieś duchowe połączenie. Niemcy np. ciągle szukają marsza w jazzie. Niestety, można powiedzieć, że większość europejskiej muzyki jazzowej jest nudna i trochę bez sensu. Nawiązuje do jakiejś pseudo-klasyki sprzed stu lat, bez żadnej szansy w konkurencji. Strasznie to lokalne. A prawdziwy jazz jest tutaj – Nowy Orlean, Nowy Jork, może Waszyngton… może trochę Chicago z tym bluesem. I to wszystko.

– Nagrał pan niedawno nową płytę. Co na niej jest?

– Płyta nazywa się „Urbanator”. Jest to płyta – marzenie moje. Miałem wizję rapu, czyli hip-hopu z jazzem, od roku 1986. Po nocach słuchałem czarnych stacji, tzw. undergroundu. Muzyki, która nie była dopuszczana oficjalnie do fal. Stało się wówczas dla mnie oczywiste, że tylko tędy prawdziwe oblicze jazzu zostanie uwypuklone na świat. Nad płytą „Urbanator” zacząłem pracować w latach 1989-90. Pierwszy utwór na niej, „Kameleon”, został nagrany w 1991 roku. No i w zasadzie nikt nie chciał w to zainwestować, ani wydać. Każdy oczekiwał ode mnie tego, co zawsze robiłem. Nikt nie chciał zrozumieć, że ja już nie chcę robić tego, że coś innego mam teraz do powiedzenia, W końcu, w ubiegłym roku, wytwórnia „Hip-Hop Records” zainteresowała się projektem, dała nam budżet i zrobiłem płytę, z której jestem bardzo zadowolony. Moim zdaniem rozpoczęła ona nową erę… Dla mnie na pewno. W każdym razie sprowokowała wielu muzyków w Nowym Jorku do robienia podobnych rzeczy.

– Jakiej muzyki słucha pan na co dzień? Czy wraca pan do klasyki?

– Z jazzu słucham albo starych mistrzów albo nowych ciekawych rzeczy. Również rapu, ale tego dobrego. Klasyki nie słucham już tak dużo, jak kiedyś. Ale mam swoich ulubionych kompozytorów. Jednym z nich jest Szymanowski, drugim Lutosławski. Interesują mnie impresjoniści – od Ravela począwszy. Paru Rosjan – Glinka, Korsakow…

– A jak podchodzi pan do Paganiniego?

– Ze straszną ilością pompek przed graniem – tak forsowna jest ta muzyka. Tak poważnie, to grałem kiedyś wszystkie 24 kaprysy Paganiniego. I do dzisiaj mnie szyja boli.

– Jakie ma pan plany na przyszłość?

– Nagrywam płytę poświęconą Milesowi Davisowi. M. in. będzie kilka jego kompozycji w stylu, w którym on nie grał, ale może by zagrał, gdyby żył do dzisiaj. Będą to aranżacje jego standardów, z wpływami rapu i hip-hopu.

– Wróćmy jeszcze do początków pańskiej kariery. Z jakimi uczuciami jechał pan tutaj? Czy zdecydowany na podbój Ameryki?

– Była to dla mnie bardzo osobista sprawa. Takie potwierdzenie własnej wartości, potwierdzenie słuszności mojego działania od czasów, kiedy chwyciłem za saksofon. Właściwie, to od dawna czułem się jak Amerykanin, wiedziałem, że tu należę. I to się potwierdziło. Oczywiście, że czasami dochodziły elementy polskiego strachu, czasami polskiej odwagi, wręcz brawury. Ciągle jednak miałem uczucie, że nie jest to dla mnie takie trudne, jak się wydaje. Najważniejszą sprawą było to, żeby to sobie udowodnić, żeby to się potwierdziło. No i na szczęście to się sprawdziło bardzo szybko.

– Konkurencja w Stanach, zresztą nie tylko jeśli chodzi o muzykę, jest zabójcza.

– Jest zabójcza! Ale muszę powiedzieć, że na dobrą sprawę jest bardzo dużo znakomitych – przeciętnych muzyków, którzy właściwie robią tylko tłok tym najlepszym, w warunkach, w których walczy się o każdą minutę na antenie. Z drugiej jednak strony, kiedy się przekonałem – słuchając nawet tych bardzo znanych muzyków – że ich poziom nie jest aż tak wielki, jakby się mogło wydawać, to po prostu dodało mi otuchy.

– Czy zdecydowany był pan zostać w Ameryce?

– Nigdy nie byłem zdecydowanie nigdzie zostać. Będąc chłopcem wiedziałem już, że jestem podróżnikiem i będę tam, gdzie będę mógł grać najwięcej, najlepiej i po swojemu.

– Czy spotkały tu pana jakieś rozczarowania?

– To będzie aż komiczne, ale przysięgam, że przyjechałem tu jak do siebie. To było jak inkarnacja. Po prostu, wysiadłem z samolotu, później wyszedłem z taksówki na Manhattanie i powiedziałem: „Jestem!” To było jak sen, jak deja vu – miałem wrażenie, że wszystko to gdzieś wcześniej widziałem.

– Czyli wszedł pan w tę kulturę bez żadnych oporów?

– Ja byłem w tej kulturze od dziecka. Jako nastolatek chodziłem tylko na filmy amerykańskie, próbowałem mówić po angielsku – nie mając żadnej lekcji; spisywałem swoje ulubione piosenki amerykańskie. Odwiedziłem Amerykę jeszcze w 1962 roku – przyjechaliśmy tu z zespołem Trzaskowskiego, na stypendium Departamentu Stanu. Mogłem się już wtedy trochę rozejrzeć. Chciałem zostać, ale koledzy mnie wtedy wyśmiali. Minęło 11 lat i znalazłem sie ponownie na Manhattanie. Wiedziałem już wówczas parę rzeczy: że muszę być sobą, że muszę mieć swoją muzykę, żeby nikogo nie słuchać, tylko siebie i robić swoje… To wszystko:” że tutaj jestem, że tu pasuję i że tu jest najlepiej dla mojej muzyki. Bo tę muzykę właśnie tu słyszałem najlepiej i do dzisiaj tak słyszę.

– I nie myśli pan o powrocie do kraju?

– No, chyba że na emeryturę… Ale tak poważnie: to jest źle i sztucznie postawiony problem – powrót czy nie. Proszę pana, ja nigdy z kraju nie wyjechałem.

– Niedawno, jedna z polskich gazet rozpisała ankietę z podobnym, pytaniem wśród znanych Polaków, którzy od dawna przebywają za granicą, I właśnie wielu z nich w ten sam sposób odpowiedziało: że właściwie to oni z Polski nigdy nie wyjechali. Jest w tym trochę z kokieterii, ale rzeczywiście, tak stawiając problem, dajemy dowód swoim starym nawykom myślowym, będącym chyba spuścizną po „kochanym” PRL-u, po tym myśleniu zza „żelaznej kurtyny”. Przecież sama nasza fizyczna obecność gdzieś na jakiejś ziemi, nie przesądza wcale o tym, kim jesteśmy, kim się czujemy…

– Dokładnie. Proszę mi wierzyć, że ja to wiedziałem od samego początku. A mieszkałem też przez parę lat w Szwecji. Po prostu, świat jest mały – to taka mała kula. I wszyscy mieszkamy razem w tej wiosce.

– Dziękuję i gratuluję świetnych koncertów w Chicago.

greydot

Michał Urbaniak koncertujący  (zdjęcie własne)

Michał Urbaniak koncertujący (zdjęcie własne)

* Wywiad z Michałem Urbaniakiem opublikowany został w tygodniku „Relax”, 24 września, 1994 r.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

KOSZ OD KWIATKOWSKIEJ, BASIA, JOASIA I DYLAN…

ze wspomnień wywiadowcy

Wielu artystów zjeżdża nam z Polski do Chicago. Czasem są oni sprawcami wydarzeń, co do których nie można mieć żadnych wątpliwości, jeśli chodzi o kunszt, autentyzm, zaangażowanie i solidność wykonania. Niestety, są też takie, które sprawiają wrażenie kolejnej kwesty zasilającej ubożejącą kiesę artystów w tych ostatnich przemianach często dziwnych i ogólnej pauperyzacji środowisk twórczych w kraju. Chociaż znaleźli się również i tacy, którzy uważali, że przyjeżdżając do Ameryki, nie tylko, że nie zarabiają, ale i dokładają wprost do interesu: ot, taka charytatywna wycieczka kupiecko-krajoznawcza, która czasami, po cichu, nazywana jest po prostu chałturą.

Bob Dylan, Grażyna Szapołowska, Basia Trzetrzelewska, Joanna Trzepiecińska, Irena Kwiatkowska - ze wpsommnień wywiadowcyNie chciałbym jednak, żeby to, co przed chwila napisałem, odnosić do programu „Gwiazdy piosenki kabaretowej”, który pojawił się w listopadzie tego roku* w Chicago. Choćby dlatego, że jego wykonanie – choć miejscami nierówne – to jednak w ogólnym wrażeniu satysfakcjonujące. A brali w nim udział artyści z polskiej czołówki estradowo-filmowo-teatralnej, z których większość to przecież kawał historii polskiej rozrywki: Irena Kwiatkowska, Grażyna Szapołowska, Wojciech Młynarski, Wiesław Gołas; a także pokolenie młodsze: Joanna Trzepiecińska, Zbigniew Zamachowski, Piotr Machalica… Jako wywiadowca, nie mogłem takiej okazji przepuścić. Wziąłem więc „namiary” na Grażynę Szapołowską. Powody? Kiedy pojawiła się na scenie, na widowni rozległo się głębokie westchnienie – i to nie tylko wydobywające się z męskich piersi. To zadecydowało. Poza tym, ta aktorska przeszłość Grażyny i fama polskiej sex-bomby. Przy najbliższej sposobności więc, zadzwoniłem do hotelu w Bensenville, gdzie organizatorzy ulokowali cały zespół. Myślałem, że połączono mnie z pokojem Szapołowskiej:
Ja:
– Dobry wieczór. Nazywam się Stanisław Błaszczyna. Czy mógłbym rozmawiać z panią Szapołowską?
Głos w słuchawce:
– Czy to Filip?
– Nie, Stanisław. Czy to pokój Grażyny Szapołowskiej?
– Ale czy Filip?
– Nie, nie Filip. Czy rozmawiam z panią Ireną Kwiatkowską? (Trudno nie rozpoznać głosu pani Ireny – przyp. StB)
– Tak, Kwiatkowska. A kto pan jest, jak nie Filip?
– Piszę do chicagowskich gazet. Chciałbym przeprowadzić z panią wywiad.
– Ale Szapołowskiej nie ma.
– Jednak mi zależy również na wywiadzie z panią.
– To niech pan zadzwoni do Szapołowskiej.
– Chciałem obie panie prosić o rozmowę.
– Szapołowska tu nie mieszka.
– Najmocniej przepraszam, ale widocznie pan Zamachowski podał mi zły numer telefonu. Myślałem, że dzwonię do pokoju, w którym mieszka pani Szapołowska.
– Niech się pan nie tłumaczy i dzwoni do Szapołowskiej.
– Ale mnie naprawdę zależy na spotkaniu z panią.
– Dzisiaj już miałam 50 wywiadów i nie chcę więcej.
– To może jutro lub pojutrze znajdzie pani dla mnie chwilę?
– Nie znajdę!
– W takim razie bardzo mi przykro. Przeprasza, że niepokoję. Jest pani pierwszą osobą, która mi odmówiła wywiadu.

***

W taki oto sposób dostałem „kosza” od Ireny Kwiatkowskiej.
Chwilę później zorientowałem się, że jednak popełniłem nie tylko faux pas, ale i małe kłamstwo. Parę lat wcześniej nie udało mi się także namówić na dłuższą rozmowę Basi Trzetrzelewskiej. Choć nie było to chyba skutkiem jej niechęci, ani też złej woli. Przyczyny były bardziej natury techniczno-sytuacyjnej. Otóż po bardzo udanym koncercie Trzetrzelewskiej w Chicago Theatre, gdzie olbrzymią, prestiżową w mieście salę wypełniły po brzegi tysiące amerykańskich fanów naszej artystki, poszedłem za kulisy, by się z nią spotkać, pogratulować świetnej formy i namówić na wywiad. Basia była szczęśliwa, zachwycona reakcją publiczności i bardzo miła, ale niestety zwróciła mi uwagę, że to już pierwsza po północy, sama pada ze zmęczenia, a jutro rano jedzie na następny koncert do Indianapolis.
– To może choćby kilka słów – nalegałem.
Na co Basia:
– Proszę zostawić mi pański numer telefonu. Zadzwonię jutro do pana.
W to, że Basia do mnie zadzwoni nie wątpiłem, powiedziałem jej jednak, że niestety już jutro rano wylatuję na Florydę i nie znam jeszcze nowego numeru telefonu.**
– To w takim razie dam panu telefon do mojego studia w Londynie. Proszę zadzwonić za jakieś trzy tygodnie, to sobie porozmawiamy – powiedziała Basia i zapisała numer na moim koncertowym programie.
A jakże, dzwoniłem później z Miami do Anglii kilka razy, lecz zawsze trafiałem na maszynę. Raz jednak odebrała jakaś panienka i poinformowała mnie, że artystki nie będzie w domu przez dłuższy czas, i że zmieniła plany. Wreszcie w mojej redakcji zdecydowano się na jakiś przedruk (obiecanego już wcześniej) wywiadu.
Napisałem wtedy recenzję z tego koncertu, okraszonego w „Relaxie” zdjęciem, na którym osoba mi towarzysząca uwieczniła moment mojego przystąpienia do Basi, przedstawienia się i propozycji. Widać na nim kawałek mnie – wywiadowcy, oraz w pełnej krasie rozpromienioną Basię – roześmianą od ucha do ucha, z obiema rękami w górze a pod zdjęciem podpis: „Basia z radością przyjmuje propozycję udzielenia wywiadu naszej gazecie”. Miała to być odpowiedź redakcji (nie przeczę: nieco złośliwa) na famę, że Basia z reguły bardzo niechętnie traktuje Polonię i w zasadzie jej unika.

***

Mniej więcej w tym samym czasie – bodajże tydzień wcześniej, również w Chicago Theatre – miał miejsce koncert Boba Dylana. Pomyślałem: dlaczego nie spróbować? Spotkać się z człowiekiem, którego wielu uważa za żyjącą legendę, za kogoś kto kształtował pewną epokę… To mogła być prawdziwa gratka wywiadowcza.
Pomysł był zupełnie realny. Wiedziałem, że trzeba to przygotować na parę tygodni wcześniej. Wszedłem więc w kontakt z dyrektorką programową Chicago Theatre, jak również z samym kierownikiem trasy koncertowej Dylana (oczywiście przy wsparciu mojej redakcji), który powiedział, że naturalnie jest to możliwe, że porozmawia z menedżerem Dylana i ustalimy jakiś termin.
Wypadało więc przypomnieć sobie twórczość „barda Ameryki”. Przygotowałem sporo kwestii do poruszenia i tak uzbrojony w determinację, pojechałem do downtown.
Niestety, ludzi, z którymi wcześniej rozmawiałem, jakby wymiotło – ani dyrektorki, ani kierownika, ani menedżera… Za kulisy nie było wstępu. Koncert zaczął się opóźniać. W końcu zjawili się jacyś muzycy, podszedłem do jednego z nich i powołując się na wcześniejsze ustalenia (i nazwiska), wręczyłem mu list polecający z redakcji z prośbą o przekazanie menedżerowi.
Wreszcie, po dobrej godzinie koncert wystartował: na scenę wtoczył się mało przytomny Dylan i zaczął coś tam mamrotać pod nosem (nie przesadzam – to było właśnie mamrotanie – taki był wówczas styl śpiewania Boba). To nie był ten sam człowiek, którego znałem z „Highway 61 Revisited”, „Blond on Blond”, „John Wesley Harding”, „Blood on the Tracks”, „Slow Train Coming” czy „Desire”. Niestety. Zupełnie zwątpiłem w powodzenie mojej misji wywiadowczej. Jakimś cudem Dylan nie tylko dotrwał do końca koncertu ale i zaczął bisować. Po pierwszym wszak bisie na estradę wkroczył rosły osobnik i dosłownie zwinął brutalnie „barda”, który i tak pewnie mało rozumiał z tego, co sie wokół niego działo – z zamkniętymi oczami, na chwiejących się nogach, przygarbiony, ze zmierzwionymi włosami i głębokimi bruzdami wokół ust… Budził raczej współczucie. Nie zwlekając, zapakowano Boba do samochodu i odjechano czym prędzej w nieznanym kierunku. Z takim obrotem sprawy mogłem się jednak liczyć. Nawet jeśli Dylan zgodziłby się na wywiad (zakładając, że byłby w stanie go udzielić), to na zasadzie eksperymentu i ciekawostki, gdyż z tak egzotycznego kraju, jakim niewątpliwie jest dla niego Polska, nikt nigdy go chyba jeszcze nie nachodził (po raz pierwszy Bob Dylan nad Wisłę zawitał dopiero trzy lata później).

***

Wróćmy jednak do kosza od Kwiatkowskiej. Tak więc, wyszły nici z wywiadu z „kobietą pracującą, która żadnej pracy się nie boi”, ale jak widać, wywiadów udzielać nie chce i obrusza się, że jej głos pomylono z głosem Szapołowskiej, i że do tej ostatniej dzwoni się przed nią. (Rzywiście, jak to się mogło zdarzyć! Sam do tej pory nie wiem.)
Jednak naprawdę żałowałem, że nie spotkałem się wówczas z panią Ireną. Niestety, nie spotkałęm się również z Grażyną Szapołowską, a na wywiadzie z nią mi zależało, zwłaszcza po tym, kiedy natknąłem się na rozmowę z aktorką, opublikowaną w polskim „Playboy’u”. Usiłowałem jeszcze skontaktować się z nią nazajutrz, ale poinformowano mnie, że artystka porwała rano samochód przeznaczony do dyspozycji całej grupy i wszelki ślad po niej zaginął.

Spotkałem się natomiast z Joanną Trzepiecińską, jedną z najbardziej urodziwych przedstawicielek młodego pokolenia polskich aktorek, znanej mi z kilku wcześniejszych filmów, które można było obejrzeć na Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce. Wywiad ukazał się w prasie polonijnej i nosił tytuł: „URODA NIE JEST WAŻNA”. Trzeba zaznaczyć, że obok tytułu znalazła się podobizna aktorki w stroju nader niekompletnym (ach te koronki, obnażone ramiona, biust, ręka na udzie i wyzywający wzrok… jednym słowem kwintesencja sex-appealu i uderzająca uroda Joasi w pełnej krasie!) Przyznaję, że nieco przewrotne to było zestawienie. I znów parę gromów posypało się na moją głowę wywiadowcy-zbereźnika ze strony Szanownych Czytelniczek (bo jednak nie Czytelników). Ale mam nadzieję, że przeczytały one przynajmniej wywiad, w którym pani Joanna powiedziała parę interesujących rzeczy, a w dodatku zrobiła to inteligentnie i rozsądnie.
Wśród tematów, nie można było jednak nie wspomnieć o tym, co biło wprost w oczy – o urodzie aktorek. Na ile jest ona ważna w karierze?
– Moim zdaniem uroda wcale nie jest tak ważnym czynnikiem w aktorstwie. Naprawdę, proszę to potraktować całkiem serio. Nie ma kanonu urody dla aktorki – stwierdziła Trzepiecińska.
Wskazałem wtedy, że ten komponent erotyczny zawsze był jednak mocny, jeśli chodzi o popularność, a czasem nawet i kult, aktorek. Dawniej gwiazdy ekrany były jednocześnie boginiami seksu. A i dzisiaj eksponuje się także urodę aktorki, szczególnie wtedy, gdy jest co eksponować. I niekoniecznie musi się to nazywać „kupczeniem” ciałem, ani nawet seksizmem. Joanna Trzepiecińska odparła:
– Wszystko zależy od tego, w jaki sposób to się robi, kto to robi i w jakim celu. Jeszcze raz powtarzam: uroda jest w prawdziwym aktorstwie sprawą drugorzędną. A erotyzmu nie należy uważać za domenę diabelską. Ważny jest gust, smak, wyczucie…
Muszę przyznać, iż wahałem się nieco przed zadaniem następnego pytania, którym ryzykowałem nietakt wobec Joanny. Niemniej jednak ośmieliłem się, powołując się zresztą na obce źródło, zapytać:
– Jedna z polskim gazet nazwała panią „pożeraczką serc” i podała – robiąc to dwuznacznie – że w karierze pomogli pani m.in. Jan Englert, Gustaw Holoubek, Piotr Fronczewski, Olaf Lubaszenko, Bogusławem Linda…
Tutaj Joanna Trzepiecińska odparowała:
– Proszę pana, mnie nie interesują plotkarskie tabloidy i brukowce! A takie w naszym kraju również już są. Niestety, przyszła taka moda z Zachodu.

Na zakończenie – gdy zgodziliśmy się z tym, że tak naprawdę nie ma większego znaczenie, gdzie się mieszka – choć, jak zapewniała aktorka, ona nigdy nie chciałaby wyjeżdżać z Polski – usłyszałem od Joanny słowa, które na pewno znalazły aprobatę i rezonans w sercach Czytelniczek (mojej konserwatywnej bądź co bądź, gazety). W Joannie Trzepiecińskiej, kobiecie z krwi i kości, odezwała się także kobieca dusza:
– Dla mnie ważne jest to, z kim się jest, czy się kogoś kocha, czy się ma rodzinę, czy się człowiek czuje szczęśliwy, czy odczuwa satysfakcję… Ważne jest to nasze małe szczęście, które sobie budujemy wokół nas. I to rzeczywiście może być na Alasce, na Grenlandii, jak i w Południowej Afryce.

Amen.

greydot

* Chodzi o rok 1994. Artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego” 12 maja, 1995 r.
** Należy pamiętać, że wszystko odbywało się jeszcze w epoce przed-komórkowej (1991 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ

greydot

.

APENDYKS. 

Korzystając ze wspominkowej okazji odgrzebywania moich niegdysiejszych wywiadów ze znanymi postaciami polskiej kultury, chciałbym też zamieścić na mojej stronie zdjęcia, które wpadły mi w ręce w czasie przygotowywania tego cyklu. Zdecydowana większość z nich nie była do tej pory publikowana w internecie – jest to więc ich oficjalna premiera w sieci. Żałuję jedynie, że stanowią one zaledwie małą cząstkę mojego archiwum, które podczas ostatnich dwudziestu lat zostało mocno przetrzebione – wiele zdjęć zaginęło, a te, które się zachowały nie są zbyt wysokiej jakości. Niemniej jednak postanowiłem je odkurzyć i zaprezentować – przedstawiają bowiem postacie wszystkim dobrze znane, również ludziom młodym, choć przynależące raczej do starszego pokolenia, a przy tym takie, które zapisały się już w historii polskiej estrady, filmu, teatru czy piosenki.
Zdjęcia pochodzą głównie z występów polskich artystów w Stanach Zjednoczonych (przede wszystkim w Chicago) w latach 90-tych ubiegłego wieku. Mają więc pewną wartość archiwalną. Być może wzbudzą też sentyment wśród nieco starszych Czytelników Wizji Lokalnej, którzy tu również trafiają, choć niezbyt często zostawiają ślad. Skądinąd wiem, że ten sentyment może być dość silny, bo oto kilka dni temu na Facebookowej stronie fanów Czesława Niemena (i innych, dawnych artystów polskiej estrady) zamieściłem nigdy nie publikowane zdjęcie Niemena, co spotkało się z nadspodziewanie gorącym przyjęciem jego wielbicieli (TUTAJ). To właśnie zainspirowało mnie do zamieszczenia tej galerii, jako załącznika do ostatniego wpisu z cyklu „ze wspomnień wywiadowcy”.

.

Czesław Niemen

Czesław Niemen

.

Michał Urbaniak

Michał Urbaniak

,

Urszula Dudziak

Urszula Dudziak

.

Jacek Kaczmarski

Jacek Kaczmarski

.

Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski

Ewa Bem i Jan Ptaszyn Wróblewski

.

Elżbieta Adamiak

Elżbieta Adamiak

.

Grażyna Szapołowska

Grażyna Szapołowska

.

Ewa Wiśniewska, Wiesław Michnikowski i Joanna Szczepkowska

Ewa Wiśniewska, Wiesław Michnikowski i Joanna Szczepkowska

.

Alicja Majewska

Alicja Majewska

 .

© ZDJĘCIA WŁASNE