„IRLANDCZYK”, „PEWNEGO RAZU W HOLLYWOOD”, „LE MANS ’66”, „HISTORIA MAŁŻEŃSKA”, „JOKER”, „1917”, „MAŁE KOBIETKI”, „JOJO RABBIT”, „PARASITE” – mój krótki przewodnik po oscarowych filmach

.

.

       Już za kilka dni o Oscara w kategorii Best Picture powalczy 9 filmów: „1917”, „Ford v Ferrari”, „Irlandczyk”, „Jojo Rabbit”,”Joker”, „Małe kobietki”, „Historia małżeńska”, „Pewnego razu w Hollywood” i „Parasite”. Jeżeli chcielibyśmy całą tę pulę określić jednym słowem, to można byłoby napisać: „różnorodność”. Trzeba przyznać, że to wszystko są filmy dobre i bardzo dobre, ale czy jest wśród nich jakieś dzieło wybitne? Czy dają one świadectwo naszej współczesności? A może bardziej zwracają się do przeszłości i jest to spowodowane nie tylko nostalgią? A jak one świadczą o kondycji dzisiejszego kina? Czy mimo wszystko nie jest ona lepsza od kondycji świata, w jakim teraz żyjemy?

greydot.

Al Pacino i Robert de Niro – „Irlandczyk” (reż. Martin Scorsese)

.

„IRLANDCZYK”

      Scorsese mimo wszystko nie zawodzi, chociaż – opowiadając swoją kolejną bajkę dla dorosłych o gangsterach – zmienia ton, zwalnia tempo, mniej mitologizuje, trochę tylko koloryzuje… Przemoc jaką tym razem serwuje nam na ekranie nie jest już tak ostentacyjnie brutalna i krwawa, załatwia się ją jakby mimochodem – szybko i bez większych fajerwerków, „malując” co najwyżej ścianę czy bruk. Nie ma już takich ostrych cięć, nagłej akcji, pokawałkowanego montażu jak kiedyś. Wpływ testosteronu na ferajnę facetów nie jest już tak widoczny, jak parę dekad temu (wyjątek stanowi chyba tylko grany przez Pacino Hoffa) – ale to chyba zrozumiałe wśród 70-latków, którzy ten film stworzyli (przy okazji: moim zdaniem cyfrowe ich odmładzanie nie zdało jednak egzaminu, wprowadzając na ekran pewną sztuczność – geriatrycznych zmian nie da się oszukać ).
„Irlandczyk” kosztował ponoć aż 160 mln. dolarów, ale prawdę powiedziawszy tego realizacyjnego rozmachu po nim zbytnio nie widać, zamiast tego jest pewna kameralność, a nawet sitcomowa potoczność. Innymi słowy, ta obejmująca ponad 40 lat historia sprawia wrażenie bardziej gawędziarskiej niż epickiej. Ale to niekoniecznie jest wada, zwłaszcza jeśli robi to sam Scorsese, posługując się takimi hipnotyzującymi legendami aktorstwa, jak Al. Pacino, Robert de Niro czy Joe Pesci. To pewnie dzięki temu ten, trwający trzy i pół godziny film ani trochę mnie nie wynudził, choć też i zbytnio nie ekscytował. Nie będę jednak ukrywał, że oglądało mi się go bardzo dobrze i z wielką przyjemnością – a do niektórych scen wróciłem, aby je obejrzeć ponownie (jedną z zalet Netflixa jest to, że można mieć takie filmy na wyciągnięcie ręki.)
Nie ulega wątpliwości, że „Irlandczyk” jest dziełem mistrzów. Dlaczego więc nie jest filmem wybitnym ani tym bardziej arcydziełem?
Być może jest to wina kompozycji, która całość bardziej rozluźnia, niż kondensuje – rozbijając przy tym dramaturgię, ale też wprowadzając zbytnią gadatliwość oraz chronologiczną konfuzję. Może dlatego, iż na ekranie cały czas widzieliśmy bardziej ikonicznych aktorów niż postacie, w które się oni wcielali? Może dlatego, że walory rozrywkowe przeważają w nim nad jakimkolwiek innymi, a zwłaszcza poznawczymi, jeśli chodzi o amerykańskie społeczeństwo, politykę czy historię…?
Na szczęście, nic z tego nie może zmienić faktu, że film Martina Scorsese to kino solidne, do którego będzie się wracać, jak do starej dobrej klasyki.
(8/10)

greydot.

Christian Bale i Matt Damon – „Ford v Ferrari” (reż. James Mangold)

.

„FORD v FERRARI” („Le Mans ’66”)

       Znakomite kino rozrywkowe – american entertaniment at it’s best. Uproszczenia, sentymentalizm, fajerwerkowość akurat tutaj nie rażą, filmu nie psują, ba… mają przez to większy i szerszy mass appeal – w dobrym tego słowa znaczeniu. To, co gdzie indziej moglibyśmy uznać za wadę, tutaj – wobec uwodzicielskiej siły filmu i adrenaliny, jakiej on dostarcza – staje się dla nas nieistotne. Sama historia, choć oparta na faktach, jest klasycznie (według hollywoodzkich standardów) prosta, a przez to efektywna. Emocji dostarczają typowe, ikoniczne ale i nieodzowne w amerykańskiej mitologii elementy: duch rywalizacji, indywidualizm, wytrwałość, odwaga, waleczność… – poświęcenie dla sprawy, ale i dążenie do jednostkowego tryumfu, który staje się również tryumfem kolektywu, grupy, a w szerszej skali: amerykańskiego społeczeństwa. Christian Bale w roli wyścigowego charta, a jednocześnie samochodowego mechanika, jak zwykle świetny – choć nadpobudliwy i na granicy kreacyjnego przerysowania. Matt Damon tylko z pozoru powściągliwy, bo jest dla nas oczywiste, że w środku aż się gotuje. Chemia jakiej dostarcza nam to duo, działa na nas w trybie natychmiastowym. Podobnie jak same wyścigi. Nie musisz być wcale mobilofilem, żeby ta opowieść cię porwała.
(8/10)

greydot.

Scarlett Johansson i Adam Driver – „Historia małżeńska” (reż. Noah Baumbach)

.

„HISTORIA MAŁŻEŃSKA”  

       Ten film też może porwać i mimo, że nie ma kinowego rozmachu, to oglądając go, można się poczuć jak na rollercoasterze. Rozwodowa psychodrama angażuje emocjonalnie – nie tylko dzięki znakomicie rozpisanym dialogom, ale przede wszystkim dzięki wspaniałej grze aktorskiej (Adam Driver w tym filmie przekonał mnie wreszcie do siebie, ale prawdziwie genialna jest tutaj Scarlett Johansson). „Historia małżeńska” wydawała mi się momentami zbyt teatralna, ale z czasem przekonałem się do tej konwencji i teraz nie traktuję tego jako zarzut, tym bardziej, że jednak pogłębiało to psychologicznie postaci, zaostrzało ich dramat i pozwalało odczuć, w jakiej znaleźli się oni pułapce. Film jest wiwisekcją, w której jak na dłoni widzimy, jak niegłupi i nieźli przecież ludzie przestają wzajemnie się rozumieć (co ciekawe: nadal się przy tym kochając) i pozwalają swoim emocjom wyprowadzić się na manowce, gdzie spotyka ich dewastacja. Pocieszające jest to, że kiedy już przeczołgają się przez ten horror, są jeszcze w stanie się pozbierać (i bynajmniej nie pomagają im w tym ich rozwodowi adwokaci).
(8/10) 

greydot.

George MacKay i Dean-Charles Chapman – „1917” (reż. Sam Mendes)

.

„1917”

       Sam Mendes rzuca nas w okopy I wojny światowej nie tylko dlatego, by przypomnieć nam jakim była ona piekłem, ale przede wszystkim po to, byśmy podążali za zwykłym człowiekiem schwytanym w tryby wojennej machiny – cierpiącym, maltretowanym, ale nie tracącym swojego człowieczeństwa. I właśnie to ostatnie okazuje się być większym heroizmem, niż wszelkie inne wojenne czyny, które rodzą się z brawury, adrenaliny, chęci stania się bohaterem, czy wynikają po prostu z instynktu przerwania. W filmie tym nie ma żadnych komentarzy, które by głębiej wchodziły w historyczną specyfikę tamtej wojny; nie ma egzystencjalnego rozdarcia (z jakim mogliśmy się spotkać choćby u Remarque’a), nie ma antywojennej pasji obnażającej absurd wzajemnego zabijania się i ulegania bezsensownym rozkazom dowódców (jak np. w „Ścieżkach chwały” Kubricka)… Nie, film Mendesa jest inny, gdyż zajmuje się przede wszystkim doświadczeniem jednostkowym człowieka, który musi wykonać swoją misję tu i teraz (to właśnie dlatego kamera Deakinsa towarzyszy głównemu bohaterowi bez przerwy – a nie dlatego, żeby epatować widza technicznym złudzeniem „jednego ujęcia”).
Tak, obraz Mendesa jest również inny dzięki swojej formie – i bynajmniej nie chodzi tylko o jakiś gimmickowy „long take”. Ogromnie wrażenie robi scenografia, choć to prawda, że niekiedy jest ona przeładowana do granic sztuczności, ale mimo to (a może właśnie dlatego) stanowi (według mnie) odpowiednie tło dla tego, co spotyka głównych bohaterów, podkreślając sytuacyjny koszmar jakiego doświadczają żołnierze – cały ten nieludzki, piekielny wręcz anturaż destrukcji, gnicia i zmieszanych z błotem trupów. Choćby tylko z tego powodu – mimo obecnego w tej opowieści heroicznego wątku, który gloryfikuje patriotyzm, poświęcenie i bohaterstwo – „1917” jest bez wątpienie filmem antywojennym.
(8/10)

greydot.

Emma Watson, Florence Pugh, Saoirse Ronan i Eliza Scanlen – „Małe kobietki” (reż. Greta Gerwig)

.

„MAŁE KOBIETKI”

       To jest rzeczywiście jeden z najlepszych amerykańskich filmów wyreżyserowanych przez kobiety. Co prawda, zwykle płeć osoby reżyserującej film jest dla mnie mało istotna, ale tym razem warto – a nawet trzeba – o tym wspomnieć. I to z kilku powodów. Po pierwsze: źródło ekranizacji, czyli „Małe kobietki” Louisy May Alcott, to klasyka literatury „kobiecej” (w tym przypadku bardziej adekwatny byłby chyba przymiotnik „dziewczęcej”), której poczytność z czasem może nieco malała, ale do dzisiaj przetrwała, rezonując ze zmianami, jakie sukcesywnie wymuszał na społeczeństwie feminizm. Po drugie: ukazane na ekranie kobiety są ciałem, duszą, sercem i nerwami, jak również pokarmem, słodyczą, goryczą i solą tego filmu. Po trzecie: kobiety są też tutaj siłą sprawczą, demiurgami tej ekranizacji, przede wszystkim w osobie Grety Gerwig, która film wyreżyserowała oraz obsady aktorskiej (z rewelacyjną Saoirse Ronan na czele).
Sam nie jestem kobietą, ale muszę przyznać, że „Małe kobietki” mnie zabsorbowały i emocjonalnie poruszyły, co pewnie świadczy o tym, że ludzka wrażliwość biegnie ponad płciowymi podziałami. Być może również o tym, że film nawiązał do uniwersalnych kulturowych wartości, takich jak miłość, rodzina, przyjaźń, siostrzeństwo… i zrobił to przekonująco. Sporo jest też o ambicji, godności, ekonomicznej zależności; czy wreszcie o ograniczeniach w wyborze drogi życiowej w osiągnięciu sukcesu i społecznego awansu, jakie wynikały z faktu bycia kobietą w XIX wieku. Moim zdaniem Grecie Gerwig udało się jednocześnie zachować ducha tamtego czasu, jak i uniknąć anachronizmu, dzięki czemu współczesna widownia mogła się przenieść w odległe czasy (magiczny atrybut kina) ale przeżyć dawną historię zgodnie z dzisiejszymi oczekiwaniami i współczesną mentalnością.
Dzięki znakomitej scenografii oddającej materię (architektura, wystrój wnętrz) epoki w najdrobniejszych detalach, jak również dzięki walorom kostiumowym, obraz prezentuje się nie tylko autentycznie, ale i pięknie. Kobiety na planie zachowują się swobodnie i niewymuszenie, a mimo to kompozycje jakie tworzą ze swoich ciał na ekranie – zarówno w grupie, jak i solo – godne są malarskiego płótna. Dość szybko przyzwyczajamy się do nieco porwanej, niechronologicznej narracji; oswajamy się z postaciami, zaczynamy żyć ich życiem – w smutku, radości, szczęściu, rozpaczy… Widzimy, jak całość układa się w kolorową i bogatą mozaikę scen i obrazów. W świecie pełnym cynizmu i nieciekawych indywiduów – bufonów i pozerów okupujących zbiorową wyobraźnię – taki film jest jak świeży powiew ludzkiej normalności. I kobiecej wrażliwości.
(8/10)

greydot.

Taika Waititi i Roman Griffin Davis – „Jojo Rabbit” (reż. Taika Waititi)

.

„JOJO RABBIT”

       Taika Waititi podjął się ryzykownego zadania zrobienia komedii na bazie jednej z najbardziej koszmarnych i tragicznych auto-kompromitacji rodzaju ludzkiego, jakimi były niemiecki faszyzm, wywołana przez niego wojna i Holocaust. Oczywiście, aby taka komedia miała jakiekolwiek szanse powodzenia, musiała przybrać formę satyry i groteski, ale jednocześnie nie zagubić horrendalnej istoty tamtych czasów, ani nie odsuwać na zbyt odległy plan ich potworności i grozy. I to moim zdaniem reżyserowi się udało. Film na przemian śmieszy i przeraża – bawi nas i wzrusza, a jednocześnie uświadamia coś, co nas niepokoi i dręczy – i niestety jest aktualne w każdych czasach.
„Jojo Rabbit” opowiada umiejscowioną w faszystowskich Niemczech historię chłopca, którego wyimaginowanym przyjacielem jest… Hitler. Jojo zaczadzony jest nazistowską ideologią, głowę ma zaśmieconą absurdami antysemickiej propagandy; paraduje w mundurku Hitlerjugend szkoląc się na dzielnego niemieckiego żołnierza, gotowego podbić cały świat, a mimo to… niezdolnego ukręcić kark małemu królikowi. I to jest w filmie pierwszą oznaką tego, że z Jojo żaden tam nazista, a tylko skołowacony chorą ideologią dzieciak o dobrym sercu. Co wkrótce sprawdzi się jeszcze bardziej, kiedy odkryje on w swoim domu ukrywającą się tam żydowską dziewczynę. Jak się możemy domyśleć, Jojo dość szybko będzie się mógł przekonać, że nie tylko nie wzbudza ona w nim żadnej odrazy, ale jest kimś, kto może zostać jego przyjacielem.
Rozumiem, że poczucie humoru Waititi nie każdemu może się spodobać, bo podejmuje on wątki newralgiczne i drażliwe (w filmie są też momenty zgoła upiorne, na które nie przygotowuje nas groteskowo-zabawny trailer), ale jego intencje są na tyle jasne, że nie powinno to wzbudzać jakichś szczególnie negatywnych reakcji. To, że się z czegoś (w tym przypadku: zabójczej rasistowskiej ideologii) śmiejemy, nie powoduje przecież tego, że przestaje to być – w swojej istocie – odrażające i straszne. Reżyser (sam pochodzenia żydowskiego) o tym dobrze wie. A my powinniśmy wiedzieć, że w żadnym momencie on tego nie zapomina. Tym bardziej, że film ma w sumie pozytywne i budujące przesłanie: nie powinniśmy dopuścić do tego, aby jakakolwiek ideologia dehumanizowała w naszych oczach drugiego człowieka.
Czy pozbyliśmy się tego utrapienia i zgryzu w naszych czasach? Niestety, wystarczy się tylko rozejrzeć dookoła – i to wcale niedaleko nas: nienawiść i pogarda dla innych trzyma się ludzkich głów mocno. To dlatego takie filmy, jak „Jojo Rabbit” są nadal potrzebne i zawsze na czasie.
(7.5/10)

greydot.

Joaquin Phoenix – „Joker” (reż Todd Phillips)

.

„JOKER”

       Film ten mocno spolaryzował krytyków, widzów trochę mniej. Mnie również zaciekawiło to, że „Joker” miał w Polsce znacznie lepszą „prasę” (bardzo mało recenzji negatywnych), niż w Stanach. Więcej też było w Polsce widzów takich, którzy filmem wręcz się zachwycili. Lecz nie będziemy się tutaj zajmować szukaniem przyczyn, bo to bardziej odnosiłoby się do widzów niż do samego filmu.
Ja również mam mieszane uczucia w związku z „Jokerem”, bo niestety, im więcej o nim myślałem, tym więcej miałem do niego zastrzeżeń, i to różnej natury.
Skłamałbym, jeśli bym napisał, że film w sali kinowej nie zrobił na mnie większego wrażenia. Ale to była pewnie zasługa niezwykle intensywnej kreacji Joaquina Phoenix’a, ukazanej na ekranie przemocy, ponurej aury i mocno depresyjnej aparycji obrazu – a nie jego psychologicznej czy intelektualnej wagi (a tym bardziej społecznej doniosłości).
Joker to postać komiksowa, najbardziej znana z filmów o Batmanie, ale „chwyt” filmu Phillipsa polegał na tym, że zerwano w nim z konwencją widowiskowego super-bohaterstwa na rzecz (jak zadeklarowali jego twórcy) dramatu psychologicznego, który bardziej byłby podobny do filmów w rodzaju „Taksówkarza” czy „Króla komedii”, niż do dystopijnych fantazji wypełnionych postaciami o kartonowej proweniencji. Niestety, ta komparatystyka z dziełami Scorsesego tylko „Jokerowi” zaszkodziła, bo unaoczniła różnicę klas, jaka te obrazy dzieli.
Z filmu Phillipsa starano się wysnuć jakieś społeczno-polityczne wnioski, komentowano go w kontekście panujących obecnie stosunków ekonomicznych, pogłębiania się przepaści między „bogatymi” i „biednymi”, ale doprawdy nie dostarcza on amunicji większego kalibru ani dostatecznych argumentów, by taki dyskurs prowadzić. Usłyszałem np. niedawno, że „Joker” jest „lewicowy”. Ale przecież ten film – bardziej niż o wykluczeniu klasowym – jest o człowieku, którego osobiste (jednostkowe) doświadczenia – wewnętrzny ból i cierpienie – wreszcie choroba psychiczna (nerwica), doprowadziły do stanu, w którym zaczyna on mordować innych ludzi. Wskutek tego staje się on niepoczytalny – niezdolny do rozróżniania zła i dobra (wartości rozumianych ogólnie, jako wywodzących się z kodeksu podstawowych norm współżycia między ludźmi).
To jest zdecydowanie problem psychiatryczny (jednostkowy), a nie ideologiczny czy społeczny. Swoją drogą to niepokojące, że „bohater naszych czasów” (który dla niektórych staje się pewnym wzorem) jest psychopatą. No i wreszcie: wściekły i morderczy tłum, który szaleje na koniec filmu nie jest lewicowy. Jest anarchistyczny, przepełniony amokiem nienawiści i destrukcji. Co to ma wspólnego ze społeczną sprawiedliwością?
(7/10)

greydot.

Leonardo diCaprio i Bradd Pitt – „Pewnego razu w Hollywood” (reż. Quentin Tarantino)

.

„PEWNEGO RAZU W HOLLYWOOD”

       Czy Quentin Tarantino to taki Stanley Kubrick naszych czasów? Jeśli tak, to świadczy o tym, w jakim kierunku podążyło kino amerykańskie w swojej masie. A jest to według mnie pewna jałowość i dziecinada. Odejście od tematów ważnych, a zajęcie się bardziej zabawą. Poza tym, Kubrick nie kręcił „kubricka”, natomiast Tarantino cały czas kręci „tarantina”. Kubrick robił kino, Tarantino najczęściej wykorzystuje w swoich filmach to, co już zostało w kinie zrobione (podlewając to tylko własnym sosem).
Myślę, że „Pewnego razu w Hollywood” to, co napisałem przed chwilą potwierdza, choć nie jest to pozycja typowa w filmografii Quentina, który swój ostry pazur pokazuje dopiero w końcówce filmu, reszta to takie… ekranowe bajanie.
Źle się to nie ogląda, tym bardziej że widzimy na ekranie m.in. Leonarda diCaprio, czy Brada Pitta – aktorów, którzy sami dla siebie są klasą, więc zazwyczaj wypadają świetnie, dostarczając widzowi sporo przyjemności. Poza tym Tarantino jest jednak bardzo zdolnym człowiekiem: pisze niezłe scenariusze, świetnie reżyseruje, wypełnia go pasja i miłość do kina. Szkopuł w tym, że tak naprawdę… sam nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jego twórczość jest też taka trochę sztubacka, miejscami nawet szpanerska (to dlatego z miejsca podbił on młodą widownię, która ponadto zachwyciła się pewną dozą cynizmu, widocznego zwłaszcza w „Pulp Fiction”, filmu dla kariery reżysera przełomowego). O tym, jak traktuje on w swoich utworach przemoc nie będę pisał, bo jest to osobny temat, choć dość istotny w krytyce, z jaką spotyka się twórczość Tarantino.
To, że „Pewnego razu w Hollywood” jest swego rodzaju bajką, sugeruje już sam tytuł filmu. Problem jest w tym, że ta bajka staje się coraz bardziej rozwlekła, niewiele się w niej dzieje, wątki się rozłażą, nie ma w niej żadnego napięcia… Więc co to za bajka?
Jej zaletą jest to, że przenosi nas ona w inną epokę – i ta epoka rzeczywiście jest ładnie odmalowana. Z tym, że nie ma w tym wiele z realizmu, mimo autentycznej detaliczności, która w sumie jest tylko powierzchownością materii.
Końcówka lat 60. uznawana jest za koniec pewnej epoki. W roku 1969, w którym dzieje się akcja filmu, banda Mansona bestialsko zamordowała Sharon Tate i jej kilku przyjaciół, którzy przebywali z nią w domu Romana Polańskiego. Do tego mordu nawiązuje też w swoim filmie Tarantino, ale w bardzo przewrotny sposób, kreując własną, jakby alternatywną wersję historii. Według mnie posunął się w tym za daleko. Bawić się filmem przez dwie godziny po to tylko, żeby zaserwować nam na koniec specjalność swojej kuchni, czyli krwawą jatkę – orgię przemocy (pornoviolence), która zwykle wprawia w ekstazę jego licznych fanów? I która tak naprawdę nijak się nie ma do tego, co Tarantino pokazywał nam w tym filmie wcześniej.
(7/10)

greydot.

Woo-sik Choi, Kang-ho Song, Hye-jin Jang i So-dam Park – „Parasite” (reż Bong Joon-ho)

.

„PARASITE”

       Jestem w zdecydowanej mniejszości, bo nie uważam „Parasite” za najlepszy film roku ani tym bardziej za dzieło wybitne. Sądzę natomiast, że jest to dobrze zmontowany film, z nieźle napisanym scenariuszem, i rzeczywiście znakomicie wyprodukowany. Widać, że „Parasite” został zrobiony przez bardzo zdolnego reżysera (Bong Joon-ho), ale uznanie go za wiekopomne arcydzieło kina byłoby według mnie przesadą.
Nie sądzę, iż jest to film głęboko wchodzący w problematykę społeczną obecnego, ani tego, że stanowi on asumpt do jakieś głębszej analizy psychologicznej, o filozoficznej nie wspominając.
Cała intryga wydała mi się tak mocno naciągana i niedorzeczna, że nawet satyryczno-metaforyczna formuła nie mogła tego rozgrzeszyć i uwiarygodnić. W sumie wyszła z tego taka lunatyczna baja, podlana krwistym sosem, z wyraźną inklinacją do kiereszowania ciał.
To prawda, że reżyser zgrabnie żongluje różnymi konwencjami kina, zmieniając nagle ton i nastroje, ale według mnie zbyt często to nie działało: bo straszność znosiła śmieszność i vice versa: śmieszność rugowała straszność. To właśnie dlatego film ani za bardzo mnie nie śmieszył, ani też zbytnio mnie nie straszył. Zamiast tego stawał się w moich oczach coraz bardziej dziwaczny.
Ale przede wszystkim ten film ludzi dehumanizuje – i być może to jest główną przyczyna mojej wobec niego rezerwy.
„Pasożyt” wpisuje się w postmodernistyczny model poszatkowanego świata, w którym trudno jest odróżnić dobro od zła, prawdę od fałszu – gdzie estetyka zastępuje etykę, forma staje się ważniejsza od treści i do jednego wora wsypuje się wszelkie możliwe konwencje. No i mamy bigos – potrawę naszych czasów, którą karmi się mózgi konsumentów współczesnej kultury (antykultury?)
(Całą recenzję można przeczytać TUTAJ.)
(6.5/10)

greydot.

Ocena filmów: 10 – arcydzieło, 9 – wybitny, 8 – bardzo dobry, 7 – dobry, 6 – niezły, 5 – przeciętny

*  *  *

Komentarzy 50 to “„IRLANDCZYK”, „PEWNEGO RAZU W HOLLYWOOD”, „LE MANS ’66”, „HISTORIA MAŁŻEŃSKA”, „JOKER”, „1917”, „MAŁE KOBIETKI”, „JOJO RABBIT”, „PARASITE” – mój krótki przewodnik po oscarowych filmach”

  1. tamaryszek Says:

    Ja bym chciała, by Oscar powędrował do „Historii małżeńskiej”. Mój nr dwa to „Joker”. Najobojętniej przyjmuję „Parasite” (czy zdarzy się taki cud, że nie wygra w kategorii film zagraniczny? – ustępując miejsce Almodovarowi?).

    Cały pakiet rekomendacji przeczytałam. Ale odniosę się tylko do „Małych kobietek”, bo wczoraj widziałam. Bardzo w punkt piszesz. Świeży, bezpretensjonalny, aktorsko wyśmienity. Może nie rzucił na kolana, ale bardzo serdeczne zostawił wrażenia. I podoba mi się właśnie ten balans między wiernością tamtym czasom (i staroświeckiej już powieści) a dopasowaniem do współczesnej mentalności. Greta Gerwid zrobiła coś wspaniałego, unikając ckliwości, lukru, naftaliny.

    Bardzo przyzwoity zestaw „najlepszych”. I tylko żal, że Francuzi nie zgłosili „Portretu kobiety w ogniu”.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Zdecydowana większość tych filmów – nominowanych w tym roku – jest bardzo dobra. Sam nie wiem, który jest moim faworytem do Oscara. Te filmy są tak od siebie różne – i podobały mi się z zupełnie różnych powodów.

      Widzę, że znacznie lepiej ode mnie odebrałaś „Jokera”. Nie będę ukrywał, że mam do tego filmu trochę zastrzeżeń – choć w kinie zrobił na mnie spore wrażenie.

      Tak, Francuzi zgłosili „Les Misérables” (niestety nie widziałem), a przecież „Portret kobiety w ogniu” to jeden z najlepszych filmów ubiegłego roku. Moim zdaniem lepszy jednak od „Pain & Glory” (obejrzałem wczoraj – podobał mi się – zwłaszcza Banderas ;) – ale całość była taka trochę… rozbita), o „Parasite” nie wspominając.
      Swoją drogą, jeśli chodzi o „Parasite”, czuję się strasznie osamotniony w moim niepodziwie dla tego filmu, który spłynął po mnie jak woda po kaczce. (Doprawdy trudno mi jest zrozumieć ten tumult powszechnego zachwytu nad „Pasożytem”.)

      Jeszcze à propos „Little Women”: ten film mnie przekonał, jaką klasą jest duet Greta Gerwig – Saoirse Ronan, bo kiedy oglądałem „Lady Bird”, to wtedy jeszcze za bardzo do mnie to nie dotarło. To są jednak niesamowicie zdolne kobiety.

      PS. Dzisiaj jeszcze chciałem obejrzeć „Krainę miodu” i może jeszcze „Judy”. Ciekaw jestem tych filmów.

      • tamaryszek Says:

        „Judy” ominęłam. Natomiast „Kraina miodu” bardzo ok. W tym roku „chodzę na Bałkany” – zajęcia na filologii słowiańskiej – więc wszystko stamtąd jest dla mnie super ważne. Macedonia jest pewniakiem w kategorii dokument pełnometrażowy (w kategorii film zagraniczny raczej nie). Mniejsza zresztą o pewniaki. „Kraina miodu” absolutnie spoza mainstreamu, niemal etnografia, ale uniwersalna i ogląda się ją jak zarazem dokument i dramat egzystencjalny.

        Almodovara, Tarantino, Phillipsa i Bong Joon-ho widziałam po dwa razy. W kinie (!). „Parasite” jest na fali, odbiór ma fantastyczny. Tak na zimno mogę przyklasnąć, że udany miks. Emocjonalnie nie moje fale. Za pierwszym razem byłam zdziwiona, że taka wydmuszka. Za drugim – podobnie, tylko bez zdziwień. ;)
        No to miłego seansu i filmowej wyprawy na Bałkany. :)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          „Kraina miodu” – jeszcze bardziej mnie zachęciłaś :)

          Ha, a jednak też zauważyłaś – i przyznałaś! – że „Parasite” to taka wydmuszka. (Odważne stwierdzenie, kiedy dookoła morze zachwytów, jak nad jakimś arcydziełem).

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No i jestem na świeżo po zetknięciu się z „Krainą miodu”.
          Jak ja lubię takie niespodzianki in plus! – film jest niesamowity! (Równie ciekawa jest historia jego powstania, a następnie międzynarodowej sławy – jak najbardziej zasłużonej).
          Taki film na Oscarach – i to w dwóch kategoriach: Najlepszy Dokument i Najlepszy film zagraniczny – to też chyba jednak niespodzianka.
          Wyobraź sobie to zderzenie rzeczywistości hollywoodzkiego blichtru i stylu życia amerykańskich celebrytów z rzeczywistością i warunkami życia ukazanych w tym filmie ludzi! Czyż ,oprócz szoku, nie ma w tym jeszcze jakiejś… perwersji?
          Ale to dobrze, że przedstawicieli zachodniego high-life’u – i tych, którzy obsługują interes przemysłu filmowego – stać na zwrócenie uwagi na tego rodzaju film, wypromowanie go, a tym samym umożliwienie mu globalnego zasięgu (choć, nie łudźmy się, „Kraina miodu” skazana jest niestety na pozostanie w pewnej niszy).

  2. Agnieszka Krajnik Says:

    „Parasite”. Zgadzam się. Dobra filmowa robota, zaskakująca fabula, wszystko gra ale brakowało mi … po Twojej recenzji już wiem 😉 – emocji, które wywołał „Ból i Blask”.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Emocji brakuje, kiedy przestają nas obchodzić bohaterowie filmu. Mnie nie tylko przestali obchodzić, ale i stali się dla mnie odpychający. Warto zwrócić uwagę, że sam reżyser przedstawiał ich tak, jakby chciał taką reakcję wywołać (stąd ten”pasożyt”, karaluchy, niechlujstwo a nawet… smród!).
      Już chyba lepiej ukazał warstwę wyższą, bo z nich zrobił tylko naiwniaków i idiotów ;)

    • Tess Says:

      Tutaj ktoś miał popdobne odczucia:

      „Parasite is flawlessly directed, shot and edited. It has great acting. Visually, I was in awe.
      So why did it leave me cold?
      I guess it is lacking a point of view. I found it very hard to empathize with anyone – which made it hard to care. When everybody – and I mean everybody – is despicable to varying degrees, what is left?
      Watching Parasite, I felt like the voyeuristic hero of Hitchcock’s Rear Window. The film satisfies our morbid curiosity to stare, but without the gratification of meaning. It is the cinema of anthropological detail – rich in information, but, ultimately, emotionally sterile.”

    • Gniewko Lewandowski Says:

      Wyszedłem z kina – kompletnie zdegustowany (po scenie powrotu dawnej służącej).

      Na film wybrałem się nastawiony pozytywnie, więc początkowe naiwności, grubą krechę i „pessendorferyzmy” przebolałem. Aliści ta biedna rodzina robiła mi się z każdą sceną obrzydliwsza. O ile lubię odzwierciedlenie angielskiej fobii (sługa rządzi domem) bo pięknie się odwzorowała w literaturze (choćby Gormeghast) to jej azjatycka forma jest marna i w podświadomym rozkroku; Z jednej strony deklaratywna lewicowość (bardzo słaba i nieszczera) z drugiej feudalne myślenie.
      To dzieło tak społecznie krytyczne, jak gadki o biedzie Biedronia. Pustka. I to byłoby pół biedy ale to też kicz.
      Słabo mi się zrobiło, nie miałem ochoty na kontakt z tą kabotyńską, przegiętą bajdurą, tom se poszedł. Tyle.

  3. JackieXK Says:

    Film jest zawsze lepszy od rzeczywistości! Bardziej”wygładzony”…przynoszący nadzieję. Ważne, żeby dobrze tę rzeczywistość odzwierciedlał ponieważ – parafrazując M. Twaina: „Rzeczywistość jest znacznie bardziej nieprawdopodobna niż fikcja. Ponieważ fikcja musi być „uprawdopodobniona” a rzeczywistość nie!” :)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Każdy film tworzy swoją własną rzeczywistość, która tak naprawdę jest fikcją – i czym innym być nie może. Film wykorzystuje naszą podatność na poddawanie się fikcji – nie tylko na dawaniu jej wiary, ale przede wszystkim jej przeżywaniu.

      PS. Znaczenie słów Twaina jest chyba trochę inne: „Truth is stranger than fiction, but it is because Fiction is obliged to stick to possibilities; Truth isn’t”. Czyli: „Prawda jest dziwniejsza od fikcji, a to dlatego, że fikcja musi być prawdopodobna (musi ‚trzymać się’ możliwości). Prawda – nie.”)

      • JackieXK Says:

        Wiedziałem, że odpowiesz i że napiszesz cały cytat z Twaina po angielsku, ale… ja napisałem „parafrazując Twaina” ;)
        by the way: znaczenie znam… zapomniałem tylko, jak to dokładnie „leci”po angielsku!
        Pozdrawiam! J.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No tak, rzeczywiście – parafraza to nie dosłowność ;)
          BTW: ten cytat to chyba zaczął się od Byrona, ale jak znam życie, to wcześniej wpadło na to jeszcze wielu innych ;)

  4. Paweł Says:

    Wśród produkcji typowanych do tegorocznego Oscara w kategorii „najlepszego adaptowanego scenariusza” jest „Jojo Rabbit”, film łączący w sobie kilka gatunków, komediodramat psychospołeczny mówiący moim zdaniem nie tyle nawet o samym nazizmie czy III Rzeszy, ale bardziej – przy użyciu takiej luźnej aranżacji historycznej – o mechanizmach indoktrynacji, wychowania w organizacji paramilitarnej czy wręcz militarnej, wpajania i wykorzystywania uprzedzeń, przymusowej ideologizacji i jej śmieszności oraz o psychice dziecka poszukującego jakiegoś wzoru i oparcia własnej tożsamości, przyjaciela, być może ojca…
    Nie jest to arcydzieło, są nieścisłości także historyczne (ale to nie film historyczny), jednak mimo tego film ma swój sens i może przyciągać tych młodszych, ale i tych nieco starszych widzów, którzy – o ile są uważnymi widzami – znajdą tam także pewne aktualne aluzje i odniesienia polityczne czy quasipolityczne, dotyczące generalnie systemu władzy i wykorzystywanych przez nią metod działania.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Film bardzo oryginalny, ze specyficznym poczuciem humoru, nie przymykający oczu na tragizm, ale wysupłujący z rzeczywistości groteskę. (To wszystko przypominało nieco Wesa Andersona).
      Warto śledzić to, co będzie reżyserował Taika Waititi.

  5. Mechaniczna Kulturacja Says:

    Jeśli chodzi o „Jokera” to trudno się nie zgodzić z argumentacją, choć niewątpliwie nas przekonuje najbardziej jako pewnego rodzaju „rozbicie” produkcji komiksowych, choć faktycznie może nie od razu na Oscara. Podobnie mamy z „Parasite” – świetna zabawa, ale także nie dalibyśmy mu statuetki dla najlepszego filmu.
    Bardzo podoba nam się Greta Gerwig, „Lady Bird” w tamtym zestawieniu jeden z najbardziej szczerych, zwyczajnych i po prostu dobrych filmów, a w „Little Women” w zasadzie potwierdza swoje umiejętności + naprawdę urzekające kreacje aktorek.
    Najbardziej chyba różnimy się przy „1917”, który swoją drogą chyba tę statuetkę zgarnie :)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      „Parasite” zamiast mnie bawić, to mnie zaczął irytować. Moja strata ;) A ten hype wokół filmu to mnie już zupełnie powala, jakby jakieś arcydzieło to było.

      „Lady Bird” to dobry film, ale klasa Gerwig (i Saoirse Ronan) objawiła mi się w całej krasie dopiero w „Little Women”.

      Rozumiem te (powtarzanie często) zarzuty wobec „1917”. Mnie te film porwał głównie dzięki swojej formie, bo treści rzeczywiście nie było tam zbyt wiele.

  6. Renata Brodzinska Ziemian Says:

    Właśnie ta tendencja do kiereszowania ciał, może Ty mi wyjaśnisz dlaczego w amerykańskiej i kanadyjskiej telewizji, którą uważam za beznadziejną tak naprawdę, jest tyle kanałów, na których nadaje się filmy, w których morduje się na różne wyszukane sposoby, odziera ciała ze skory na oczach widzów, na części rozbiera się ciała ludzkie w prosektorium, zalewa się to hektolitrami krwi, pokazuje psychopatów.
    Te filmy z lubością są oglądane i podziwiane, ja się pytam: za co???
    Dlaczego jest tyle seriali o jakichś duchach, marach, czarach i innych idiotyzmach? Tego jest tyle, że rysuje się obraz świata pełnego krwi, duchów, zła i przemocy, a ludzie zwyczajni są jak jakieś dziwadła, które do niczego nie są potrzebne.
    Jestem tym światem przerażona. Ogląda to tysiące ludzi, a potem dziwić się, że mają depresję.
    Gdy szukam dobrych komedii, nie znajduje, za to dramaty, w których się wylewa litry łez są na porządku dziennym. Nie rozumiem tej telewizji i nie rozumiem ludzi, którzy to oglądają.
    To jest zwyczajnie coś, czego nie ogarniam i uważam, że jeden ze sposobów, które z ludzi robią chorych idiotów.

  7. Beata Karaś Says:

    Od czasu Oscara dla Titanica przestałam przyglądać się nagrodom przyznawanym przez Akademię. Też popłakałam się na Titanicu, ale w czym miałby on być wybitny – nie wiem. Może kuzyn mnie oświeci 😉

  8. Krystyna Arthur Says:

    Globalizacja nie ominęła nawet mass kultury🙃

  9. JackieXK Says:

    Kiedyś W. Łysiak napisał: „Jeżeli żyjesz równolegle w tych samych czasach, co Marlon Brando, to po prostu musisz oglądać jego filmy!”

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Czy to samo odnosi się do Scorsese, de Niro, Pacino?

      • JackieXK Says:

        No…dla mnie jest to prosta implikacja! I…dlatego to napisałem…
        W zasadzie, jak w filmie grają De Niro, Al Pacino i Pesci razem(!)..so…I have no further questions!
        Jesteś koneserem i choć ci Panowie są już dość”wiekowi”, to dla mnie: Al Pacino, De Niro, J. Nicholson i D. Hoffman… ta 4-ka! A potem…cała reszta!

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie mam się za „konesera” kina, bardziej za jego amatora, czyli człowieka, który lubi oglądać filmy. Pisanie to sprawa drugorzędna, choć nie powiem, że dla mnie nieistotna, bo dzięki temu mój odbiór kina staje się chyba bardziej pełny, pogłębiony…

        • JackieXK Says:

          „Wszystkie smutki miną, gdy je opiszesz!” [Karen Blixen]…
          Kino, to smutki, radości, wzloty upadki i -chyba przede.wszystkim- marzenia. Marzenia przeniesione na ekran i opowiadające jakąś historie. „Taiusiu opowiedz mi bajke”…pewnie brzmi nieco anachronicznie w dzisiejszych.czasach, ale przecież…od zarania kina – o to chodzi w filmie…O opowiedzenie historii. A gdy umiesz opowiedzieć o tym opowiadaniu ciekawie, zachęcić ludzi do jego poznania – chwała Ci! Bo…jak mawiał Ralph Waldo Emerson: „Nie ma nic piękniejszego w życiu, niż umiejętność wzbudzania w ludziach entuzjazmu”! Czego…Tobie i sobie życzę!

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Filmy, podobnie jak mity, nie opisują świata – one go objaśniają… za pomocą fikcji (czyli wyobraźni).

  10. Katarzyna Dyaczyńska Says:

    „ (1917) zajmuje się przede wszystkim doświadczeniem jednostkowym człowieka (…)”.
    Nie jest tak widowiskowy jak „Dunkierka” (jestem bardzo ciekawa jak porównałby Pan te dwa obrazy), ale odbieram go jako bardziej przejmujący, właśnie przez pokazanie dojmującej ludzkiej samotności w bezmiarze wojny. Wspaniały film.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      „1917” jest widowiskowy inaczej ;)
      Chcę przez to powiedzieć, że oba filmy są doskonale zrealizowane technicznie, ale zupełnie inaczej skomponowane (jak również zmontowane). „Dunkierka” rzeczywiście może sprawiać wrażenie filmu bardziej „widowiskowego” ale to ze względu choćby na inną pracę kamery (a właściwie kamer, bo tam jest wiele zupełnie nietypowych ujęć z różnych punktów widzenia i z różnych perspektyw) „1917” zaś sprawia wrażenie, jakby był kręcony jedną kamerą i to w dodatku jednym ujęciem. Ale w filmie Mendesa scenografia (obrazy) są też niesamowite, a przez to jednak również niezwykle „widowiskowe” (w tym filmie fantastycznie też operuje się światłem – przez co niektóre sceny sprawiają wrażenie niemalże wizyjne).
      Ale rzeczywiście, przez to, że w „1917” przywiązujemy się do jednego bohatera, jego los może się nam wydać bardziej przejmujący, niż los postaci ukazanych w „Dunkierce”, gdzie „bohaterem” jest pewna zbiorowość (grupa ludzi).
      Jednakże oba filmy są na wskroś „humanistyczne”, mimo że są zarazem wybitnym osiągnięciem technicznym. Pamiętam, że kiedyś o „Dunkierce” napisałem coś takiego
      „(…) Bardzo dobre zdanie mam natomiast o „Dunkierce”, głównie ze względu na reżyserskie mistrzostwo Christophera Nolana. Film jest świetnie zrealizowany technicznie (fantastyczne zdjęcia, dźwięk, montaż…) a jednocześnie nie gubi tego pierwiastka ‘ludzkiego’, co zdarza się często innym superprodukcjom, w których rozbuchana widowiskowość przytłacza i robotyzuje bohaterów.”

      • Katarzyna Dyaczyńska Says:

        Czuję się zobowiązana do wyjaśnienia użycia terminu „widowiskowy” w odniesieniu do obrazu Nolana, bynajmniej nie umniejszając „Dunkierce” w jakikolwiek sposób. To wspaniały, poruszający film. Niemniej, humanizm wyrażony przez dzieło Mendesa jest taki „na wskroś”, przeszywający i cichy … zgadzam się w pełni, właśnie przez ową jednostkowość. Nolan bardziej „hollywoodzki” w realizacji. Tu i tu, „na śmierć idą po kolei”, a groza wojny obnażona do cna. Oba filmy to pozycje obowiązkowe.

  11. Jacek Szumlas Says:

    „1917” był dla mnie najlepszym filmem zeszłego roku i myślałem, że ‚powymiata’ wszystkie nagrody, nie tylko ‚Bafty’, a jednak tak się nie stało…. Xxxx

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Może dlatego, że poszła fama, że to tylko taka video-game. A poważniej: znam zarzuty wobec tego filmu – niektóre mogę zrozumieć, z innymi się nie zgadzam… Ale czy tak naprawdę o przyznaniu Oskara decyduje wartość artystyczna filmu, czy też może jednak nie?

      • Jacek Szumlas Says:

        hmm… no nie wiem – mnie po prostu mega wzruszył i uważam, że wszystko się w nim idealnie zgrało, m.in. przez t, jak wszystkie środki przekazu filmowego były w nim optymalnie zutilizowane.
        A o przyznaniu Oscara decydują głosy członków Akademii – like it or not – me thinks. Xxxx

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          „o przyznaniu Oscara decyduja glosy czlonkow Akademii”. To oczywiste. Moje pytanie dotyczyło też tego, czy na pewno decyzja (zbiorowa) Akademii przesądza o wartości artystycznej filmu (a tym samym o jego rzeczywistej – poza kontekstem Oscarów – wyższości nad innymi filmami)?

        • Jacek Szumlas Says:

          Moze i masz tu racje, ale ja w to tak nie wnikam i tylko biorę pod uwagę to, jak mnie film pierwotnie ‚dotyka’ czysto emocjonalnie/szczerze wzrusza. Dopiero potem – (jeżeli we mnie dalej ‚siedzi’ ) – się zastanawiam dlaczego i do niego powracam i jakby analizuję.
          Czasami trochę zmieniam zdanie o tym co o nim sadze, po kilku dniach – refleksja, itd. W większości wypadków zdaje sobie sprawę, że jest taki czy inny, i.e. lekki czy też nie; poważny lub tylko czysto rozrywkowy i takie tam. Ale zawsze jak we mnie zostaje/tkwi – (jak ostatnio miałem właśnie z „1917” czy też z „Jojo Rabbit” lub w zeszłym roku, na pewno „Faworyta”, czy tez 3 lata temu: „Moonlight”) – to w tedy uważam, że był naprawdę bardzo dobry, czy też nawet wyśmienity tak jak to bywa raz w roku, czy też tylko raz na dwa lata, if that – niestety. A ty? Xxxx

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ależ ja to rozumiem. Sam podobnie odbieram filmy i już od dawna mam taką teorię, że większość widzów (ale też chyba i krytyków) reaguje na film wpierw „trzewiami” (to jest zawarte właśnie w Twoim stwierdzeniu: „film pierwotnie ‚dotyka’ czysto emocjonalnie / szczerze”), a dopiero potem stara się to umotywować racjonalnie.
          Ja też z czasem zaczynam patrzeć inaczej na pewne filmy (niektóre u mnie zyskują, inne zaś tracą) ale i tak to moje „pierwotne” doświadczenie jest dla mnie najważniejsze i właściwie to ono przesądza o tym, czy film uważam za dobry, czy też nie.
          Niestety, im jestem starszy, tym rzadziej mi się zdarza „olśnienie” jakimś filmem (czego dość często doświadczałem w młodości). Ale i tak są to 2 -3 filmy rocznie, więc nie jest tak źle, tym bardziej, że nadal bardzo lubię chodzić do kina.

        • Jacek Szumlas Says:

          Ha – w punkt ! No to jesteśmy na tej samej stronie i ‚nasz klub’ ma już przynajmniej dwóch członków podobnie malfunkcjonujących – jak by co. Xxxx

  12. Mike Sikora Says:

    „Little Women” – niezależna, ciekawa i interesująca recenzja!
    Tradycyjnie, zdecydowana większość mężczyzn jest zauroczona kobietami. Nic tez dziwnego, że lubią też oni tematykę kobiecego kina.

  13. Aneta Zadroga Says:

    „Pewnego razu w Hollywood”: Nie sądzę Ilu widzów, tyle odbiorów. ;)
    Ja na ten przykład każdą minutę, dla Pana rozwleczonej fabuły, chłonęłam z przyjemnością skupiając się na smaczkach, których są tu tysiące, na genialnych zdjęciach i fantastycznych szczegółach scenografii wykreowanego na potrzeby filmu świata.

    To, co dla Pana jest posunięciem się „za daleko” w tworzeniu alternatywnej rzeczywistości, dla mnie jest zakończeniem, do którego wracam wielokrotnie z czułością i wzruszeniem, dziękując w myślach za kino, w którym może dziać się alternatywna historia, za kino, które niweluje, choćby na płaszczyźnie nierealnej, paskudne zło.

    To, co Pan określa „orgią przemocy wprawiającą w ekstazę fanów Tarantino”, dla mnie jest kiczowatym żartem i mrugnięciem okiem do fanów właśnie, którzy wiedzą, o co chodzi. I tak dalej…

    Bo, szanowny Panie, niezliczone rzesze fanów Tarantino nie cenią jego filmów za hektolitry przelanej na ekranie sztucznej krwi i pornoviolence. Raczej za fenomenalne wyczucie kina i zabawę nim, mistrzowskie dialogi i przewrotność scenariuszy, a jeśli już mowa o przemocy, to raczej za sprowadzenie jej do formy tak przesadzonej, że całkowicie odrealnionej
    Wiem, o czym mówię, jestem wierną i oddaną fanką QT

    Pozdrawiam serdecznie i trzymam kciuki za Pańskie recenzje :)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dziękuję za obszerny i interesujący komentarz, który przeczytałem z zainteresowaniem przy porannej kawie
      Ja zawsze twierdziłem, że widz, któremu film się podobał, jest w kinie osobą wygraną, natomiast ten, któremu się film nie podobał – osobą przegraną (abstrahując od wartości samego filmu i zdolności widza do jej oceny). Czyli: good for you!, Pani Aneto ;)
      A pisząc już poważniej, chciałbym się podzielić z Panią kilkoma uwagami.

      – Mnie również oglądało się ten film dobrze, doceniam pewne jego zalety, ale jednak widzę wady, które mogę dostrzec (chyba) dlatego, że – w przeciwieństwie do Pani – nie jestem wiernym i oddanym fanem Tarantino (nawiasem mówiąc, jeśli ktoś wyznaje, że jest „wiernym” i „oddanym” fanem kogoś, to przypomina mi to postawę wyznawcy jakiegoś kultu – która m.in. wyklucza jakikolwiek krytycyzm wobec tego, co robi „Mistrz”).

      – Ja nie jestem fanem Tarantino, chociaż przyznaję, że jest on – jeśli chodzi o profesjonalizm twórczy kina – bardzo sprawnym reżyserem, który żyje kinem, dla którego kino jest pasją (jak również – co może jest tutaj czymś najistotniejszym: zabawą i sposobem na życie). Jednakże chodzi jeszcze to, co on przekazuje w swoich filmach, jak traktuje w nich np. przemoc – jakie są treści, wymowa i przesłanie jego obrazów. A to, niestety (zwykle) do mnie nie trafia – i raczej nie wzbudza mojego zachwytu.

      – Moja rezerwa wobec twórczości QT datuje się już od samego „Pulp Fiction” – cynizm, szpanerstwo, bawienie się okrucieństwem, sadyzmem i przemocą w tym filmie, przesądziło o moim do niego stosunku (wbrew temu, że przez fanów QT uznany jest on już za kultowe wręcz arcydzieło).
      Nota bene „Kill Bill” to był film, z którego wyszedłem w trakcie projekcji (a coś takiego zdarzyło mi się może ze dwa razy w życiu). Jednakże mam dobre zdanie np. o „Reservoir Dogs”, podobał mi się nawet „Jackie Brown” a zwłaszcza „Django Unchained”.

      – Przyznaję, że Tarantino świetnie bawi się kinem, ale jednak, moim zdaniem, nie ma zbyt wiele do powiedzenia (w porównaniu choćby z takim Kubrickiem – jeśli chodzi o mentalność i filmową filozofię spojrzenia na świat – wypada jak jakiś sztubak).

      Pozdrawiam

      • Aneta Zadroga Says:

        Oczywiście, że good for me, ja nawet z kiepskich filmów i tych, które mnie nie zachwycają coś wynoszę, bo kocham kino samo w sobie :)
        Nie musi Pan również analizować ‚wierności i oddania’, tak, uważam Tarantino za Mistrza i twórcę genialnego, co nie znaczy, że każdy jego film zachwyca mnie Kocham ‚Pulp’ i ‚Wściekłe Psy’ za nieziemsko fantastyczne dialogi, za dzieło absolutnie skończone i idealne uważam ‚Inglorious Bastards’, ‚Django’ lubię za zdjęcia i świetne kreacje, i tak dalej…

        Nie zamierzam Pana do niczego przekonywać, bo sposobu odbioru kina się nie zmieni, zresztą po co to robić, tak jest ciekawiej, jak widzę zresztą, należeć Pan może do tych widzów, którzy byli oburzeni werdyktem w Cannes, gdzie pod przewodnictwem Clinta Eastwooda, ‚Pulp’ dostało Złotą Palmę zamiast typowanego przez wszystkich Kieślowskiego.
        Dla mnie ten film był kamieniem milowym w popkulturowym kinie i zmienił je forever and ever. Co do przesycenia brutalnością – pisałam o tym przewartościowaniu wyżej, nie będę się powtarzać. Ja to kupuję.

        Co do przekazu. Hm. Zabawa formą w taki sposób, że na ekranie otrzymuje się arcydzieło rozrywkowe też jest kinem, w dodatku doskonale zdającym egzamin. Nie musi od razu traktować o bólach i refleksjach filozoficznych tego świata. Takie też jest pop kino, służyć ma rozrywce, a QT jest wyznawcą takiego kina. Widzi Pan, to, co Pana zniechęca, ja kupuję

        Przywołany przez Pana Kubrick to zupełnie inna para kaloszy, a sztubactwo Tarantino to właśnie jedna z jego najciekawszych cech :)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Podzielamy więc miłość do kina 😊
          Ale widzę, że inaczej do niego podchodzimy. Oczywiście dla mnie również kino jest źródłem rozrywki (nie stronię od kina mainstreamowego, nie snobuje się tylko na jakieś art-housy…) ale dla mnie kino jest także dziedziną sztuki, od której oczekuję czegoś głębszego, mądrzejszego… poważniejszego wreszcie (mentalnego poziomu wyższego, niż sztubacki).

          Zwykle w moich komentarzach unikam cytowania „autorytetów”, ale tym, razem chciałbym przytoczyć słowa Francisa Forda Coppoli, który kiedyś wyraził coś podobnego: „…we expect to learn something from cinema, we expect to gain some enlightenment, some knowledge, some inspiration. (…) In some ways I think the cinema is like food; certainly you can add things to make it tempting, tasty and enjoyable but it must also be nutritious to qualify as real food.”
          Tak więc, ja również oczekuję od kina nie tylko rozrywki, ale i czegoś głębszego, poważniejszego, szlachetniejszego w treści – nie tylko hamburgera z frytkami, ale i dania gourmet.

          Nie, nie oburzyłem się, kiedy zamiast Kieślowskiemu dano Złotą Palmę Tarantino. Ale trochę się zmartwiłem, bo domyśliłem się już wtedy, jakie to będzie miało implikacje dla kina w jego szerszym zasięgu – że pociągnie to za sobą swoistą „pauperyzację” intelektualną i artystyczną kina… pewne jego „zdziecinnienie”, czy też raczej właśnie „zesztubacenie”) (pamiętam, że rozmawialiśmy wtedy o tym z Zygmuntem Kałużyńskim, który przyznał mi rację).

          Zresztą, wydarzyła się wtedy rzecz symptomatyczna, związana jednak z tym, o czym tutaj piszę. Być może Pani pamięta, że kiedy Tarantino dobierał oficjalnie Złotą Palmę, pewna kobieta (będąca bodajże krytykiem filmowym, czy nawet członkiem Jury) wyraziła swoją dezaprobatę, to Tarantino pokazał jej wtedy ze sceny (a więc w obecności tysięcy ludzi, może nawet milionów, które oglądały transmisję z tej uroczystości „na żywo”) środkowego palca, czyli tzw. „fucka”. Oczywiście, do tej pory są tym gestem zachwyceni wielbiciele QT, a ja niestety nic na to nie poradzę, że odebrałem to jako zachowanie aroganckie i wulgarne (co rzeczywiście w jakiś sposób nastawiło mnie do osoby Tarantino).
          (Swoją drogą, ten sam gest budzi teraz oburzenie, tylko dlatego, że posłużyła się nim pewna posłanka – założę się, że również wśród tych, którzy sami nieraz pokazywali środkowy palec, uważając, że jest to całkiem „cool”).
          Ja się tym nie oburzam (sam nie jestem żadnym świętoszkiem), ale traktuję to jako obniżenie pewnych standardów i norm – i w pewnym sensie odnosi się to również do całych hord naśladowców wielkiego „genialnego” QT i zalewu kina „pulpą”. (Tak więc, ta zmiana „forever and ever” nie była dla mnie żadną dobrą zmianą).

          Jeszcze raz dziękuję za ciekawą dyskusję (tym bardziej, że w internecie nie jest o to łatwo 😉 ). Wydaje mi się, że poruszyliśmy jakieś istotne dla nas sprawy, skoro się ona tak szeroko rozwinęła 😉

          Pozdrawiam

        • Aneta Zadroga Says:

          Oby tych jedynie słusznych „dobrych zmian” nie zamykać w żadne ramy, bo to nigdy chyba dobrze nie wychodzi ;)
          Pulpa i dziesiątki naśladowców QT w kinie wcale nie obniżyło jego lotów, chce Pan powiedzieć, że dziś nie mamy wartościowego kina na miarę choćby Coppoli, którego swoją drogą uwielbiam? Podobnie, jak Hanekego czy Lyncha, czy Burtona (każdy z innej bajki, każdy w inny sposób mnie ujmuje).
          Ba, za jeden z najlepszych filmów w historii uważam „Dwunastu gniewnych ludzi”, za najlepsze – całą trylogię „Ojca Chrzestnego”, szalejąc jednocześnie za „Fight Clubem” czy ostatnimi „Avengersami”.
          To właśnie w kinie jest cudowne, że może mnie zachwycać i ambitne dzieło, które poruszy ważne emocje i typowy zadowalacz tłumów nastawiony na lekką i przyjemną rozrywkę ;)
          To, że podziwiam i zachwycam się QT nie znaczy, że nie szukam w kinie innych doznań niż czysto hedonistycznej przyjemności z obcowaniem z filmowym światem, którą daje mi Tarantino.
          Będę jednak bronić jego wizji kina, tej świetnej formy i mistrzowskiego wykonania, które sprawiło wielokrotnie i sprawia mi nadal ogromną przyjemność.

          Wręczenia Palmy QT nie pamiętam, byłam wówczas dziecięciem kilkuletnim, całą historię przeczytałam w dziesiątkach opracowań ;) A Pan Kałużyński był zaiste mistrzem w opowiadaniu o kinie, ale też z czułością podchodził do X muzy, przecież w końcu nawet w najgorszym filmie jest ta jedna scena, dla której warto go obejrzeć ;) Idąc za tą myślą, może powinien Pan jednak dooglądać „Kill Billa” :D

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          „Będę jednak bronić jego wizji kina, tej świetnej formy i mistrzowskiego wykonania, które sprawiło wielokrotnie i sprawia mi nadal ogromną przyjemność.”
          Tak trzymać!” 😉

          Ja Panią doskonale rozumiem – choć nie podzielam zachwytu twórczością Tarantino, do której jestem nastawiony bardziej krytycznie.
          Mam nadzieję, że i Pani może mnie zrozumieć (i wcale nie musimy się przy tym przekonywać do swoich racji).

          Kino nie tyle obniżyło loty (uważam, że kondycja kina światowego jest w tej chwili bardzo dobra) co nastąpiło pewne przesunięcie jakościowe polegające właśnie na „nobilitacji”/promowaniu/wynoszenia kina o mniejszym ciężarze gatunkowym (w tym i „pulpy”), bez większych aspiracji psychologicznych, filozoficznych czy społecznych – a tym samym na obniżenie jego rangi artystycznej. Innymi słowy (stosując naszą paralelę gastronomiczną): na wmówieniu szerszej masie odbiorców kina, że hamburger z frytkami (jak też i „pulpa”) to jest „real food”.
          To jest jednak zaburzenie pewnej hierarchii.

          I proszę mnie źle nie zrozumieć: nie zamierzam (nie chcę) odbierać Pani przyjemności z odbioru jakiegokolwiek rodzaju filmów i kina. (Nie mam zresztą aż takiej siły oddziaływania na Pani gust i percepcję).
          Zresztą, szczerze mówiąc, choć do hamburgerów nigdy się nie mogłem przekonać, to dobre frytki lubiłem zawsze 😉

          PS. To ciekawe, bo kiedy wychodziłem z projekcji „Kill Bill” to sobie właśnie przypomniałem Kałużyńskiego, który uważał, że z każdego filmu można wynieść coś interesującego i warto go obejrzeć do końca (do dzisiaj zresztą podzielam tę jego opinię – więc być może obejrzę nie tylko pierwszą część „Kill Bill” ale i drugą 😉 )

  14. CZAS KRWAWEGO KSIĘŻYCA – rzecz o banalności ludzkiej nikczemności | WIZJA LOKALNA Says:

    […] Streets”, „Taxi Driver”, Raging Bull”, „Goodfellas” lub „The Irishman” (De Niro) oraz „Gangs New York”, „The Aviator”, „Shutter […]


Co o tym myślisz?