RAPORT O UTRACONEJ NIEWINNOŚCI – czyli skarga zawiedzionego kinomana („WAR HORSE”, „HUGO”, „MISSION: IMPOSSIBLE – GHOST PROTOCOL”)

*
Tak się teraz zastanawiam: czy to ja opuszczam kino widowiskowo-popularne, czy też to kino opuszcza mnie? Co się dzieje? Czy coś się ze mną stało? Może ja w końcu dorastam (trudno mi wszak w to uwierzyć), a coś złego stało się z tuzami kina popularnego, którzy pasję tworzenia wielkiego kina zastąpili wiarą w wiecznie żywą naiwność widza „masowego”, wykorzystując jego niechęć do głębszej refleksji, a nawet i samego myślenia?

*

ZAWÓD 1: „MISSION: IMPOSSIBLE – GHOST PROTOCOL” (reż. Brad Bird)

Widowiskowy szał opanował kino globalnie: Super-bohater wdrapuje się na najwyższy wieżowiec świata w Dubaju (Tom Cruise w „Mission: Impossible – Ghost Protocol”)

Wszystko wskazuje na to, że stałem się nieodpowiednim widzem do oglądania tego typu filmów, jak ostatni sequel serii „misji niemożliwych” (do wykonania?). I nie jest to chyba kwestia wieku, bo oto widzę sporo leciwych już krytyków kina, którzy tym filmem są zachwyceni… o całej rzeszy krytyków młodszych, tudzież tabunach rozentuzjazmowanych widzów nie wspominając. Gdzie w takim razie leży problem?
Muszę przy tym dodać, iż zdaję sobie sprawę z tego, że wobec takiej sytuacji problem mam ja, a nie sam film, który przecież z widownią radzi sobie świetnie.
Tak więc ad rem: mam problem z tym, by zawiesić wyższe funkcje mojego mózgu i oddać się zupełnie bezmyślnemu, ale za to pełnemu, adrenaliny, dreszczy i emocji potokowi akcji, w której ucieczka goni ucieczkę, gdzie mnóstwo wszelakich efektów specjalnych (tych od „zapierania w piersi tchu”) oraz bardziej lub mniej pomysłowych gadżetów. Ale przecież kiedyś takiego problemu nie miałem. Wystarczy przypomnieć choćby pierwszą część „Mission: Impossible” sprzed 16 lat (może jednak nie miałem problemu, bo wyreżyserował ją sam Brian De Palma?), albo inne filmy przygody i „akcji” – od „Terminatora”, „Łowcy robotów” przez „Zabójczą broń” i „Raport mniejszości” po „Gladiatora” czy „Waleczne serce”. A może po prostu były to filmy lepsze i mimo swojej prostoty zawierały w sobie jakieś solidniejsze i szlachetniejsze ziarno, niż tylko chęć rozerwania widza za pomocą kaskadersko-cyrkowych wyczynów i szalonej akcji? Dodajmy – akcji o nieprawdopodobnym wręcz zapętleniu, która jakimś cudem zawsze (zazwyczaj w ostatniej sekundzie) docierała do zamierzonego celu: triumfu głównego (par excellence) bohatera nad wcielonymi siłami Zła gotującymi Armagedon wszystkim, nieświadomym śmiertelnego zagrożenia, mieszkańcom Ziemi – w tym oto (ostatnim) momencie ocalonych przed totalną zagładą.

Owszem, w „MI – Ghost Protocol” widać sporo dobrej, a może nawet i znakomitej filmowej roboty, ale odnieść to można raczej tylko do jego strony technicznej, warsztatowej (film pod tym względem jest niewątpliwie produkcyjnym majstersztykiem), lecz już nie fabularnej, narracyjnej (co tu kryć – sam wątek jest jednym wielkim i niestety dość prymitywnym schematem, o którego wiarygodności i logice lepiej nie wspominać). Nie wierzę, że nie można było – nawet przy całym tym efekciarsko-widowiskowym sztafażu – zrobić filmu bardziej inteligentnego, o większej i choćby ciut głębszej zawartości myślowej. Ale najwidoczniej jego twórcom na tym nie zależało. Zależało im natomiast na pewno na wyprodukowaniu blockbustera, czyli kinowego hitu, który by nie tylko zwrócił wielkie koszta produkcji filmu, ale i zasilił wydatnie kiesy samych producentów (a więc – w tym konkretnym przypadku – przede wszystkim Toma Cruise’a).
Cóż, pisząc tu o kasie staję się chyba małostkowy. To jeszcze jeden powód, bym w ogóle nie wypowiadał się na temat tego filmu, choć aż ciśnie mi się na pióro parę konkretnych zarzutów… Np. co do scenariuszowej sztampy, wykrojonych z papieru postaci (wszelkie próby ich „pogłębienia” tylko bardziej kompromitują ich psychologiczną wiarygodność), czy też samego montażu, który przy sekwencjach wyczynowej akcji jakoś sobie radzi, jednakże „pęka”, kiedy przychodzi do sklejenia ich ze sobą w jakąś sensowną, bardziej wiarygodna całość. W sumie: puste to wszystko (choć rozdmuchane i wielce krzykliwe), szpanerskie (lecz bynajmniej nie stylowe), dość bezmyślne (może jednak o to w tym wszystkim chodzi?), no i czcze, czcze (choć spektakularne).
Wystarczy! Spuszczam więc zasłonę milczenia… ale kto chce, to nich się bawi.

ZAWÓD 2: „HUGO” (reż. Martin Scorsese)

Martin Scorsese robi kino „familijne” (reżyser z młodymi aktorami na planie filmowym „Hugo”)

Jest takie zdjęcie z filmowego planu „Hugo”, na którym Martin Scorsese pokazuje swoim młodocianym aktorom odtwarzającym parę głównych bohaterów filmu (najprawdopodobniej) ilustrację z książki Briana Selznicka „The Invention of Hugo Cabret”, będącą inspiracją dla scenariusza „Hugo”. Słynny reżyser, specjalista od okrucieństwa i przemocy, twórca jednych z najbardziej mrocznych i niepokojących obrazów w historii kina –  wreszcie facet, który przecież zawsze wiedział czego chce – robi to z miną wyraźnie bezradną, cokolwiek pustą i zrezygnowaną. W każdym razie nie ma w niej krzty entuzjazmu, ani choćby cienia miłości, która ponoć skłoniła go do nakręcenia „Hugo”, mającego być hołdem, a zarazem wyznaniem miłości do kina (czy choćby tylko emblematem zaangażowania Scorsesego w restaurację dawnych filmów).
Czyżby to tylko chwilowe zmęczenie reżysera, który w słusznym wieku lat 70 musiał kierować machiną produkcji kosztującą – bagatela! -170 mln. dolarów? Machiną, na dodatek, zaangażowaną do stworzenia czegoś, co miało (ponoć) porwać głównie dzieci? I choć moją wstawkę z tym zdjęciem z planu może ktoś wziąć za manipulację, to oczywiście nie zrobiłbym tego, gdyby najnowszy film Martina Scorsesego wydał mi się znakomity (a przyznam się, że tego po nim oczekiwałem). Lecz niestety, tak się nie stało.
Ale żeby uniknąć nieporozumień: to nie było tak, że ja, siedząc w kinowej sali i oglądając ten film, cierpiałem i co chwila wyłapywałem jego wady, punktowałem wpadki i niedociągnięcia, ostrząc sobie język na pogrążającą go w odmętach kinowej brei krytykę. Nie. Ja ten film oglądałem z niejaką (momentami nawet sporą) przyjemnością, choćby z tylko z tego powodu, że jest to naprawdę ładny obrazek, który imponuje artystyczną kompetencją, fantastyczną scenografią, produkcyjnym rozmachem… tyle, że – jeśli chodzi o opowiadaną historię i losy bohaterów – pozostawił mnie on w stanie zgoła obojętnym, a szumnie zapowiadana magia i tajemnica jakoś do końca nie chciała mi się na kinowym ekranie objawić (dobry film sam powinien być magiczny, a nie tylko starać się magię ukazać). Kiedy więc wychodziłem z kina to gotów byłem machnąć na ten film ręką i już do niego nie wracać, ale… nazwisko reżysera i jego pozycja w historii kina obliguje. Stąd ta notka, której miało nie być.

Skądinąd wiem, jak wielką rzeszę admiratorów zdobył sobie „Hugo” (w Polsce bodajże funkcjonuje on pod tytułem „Hugo i jego wynalazek” – choć ja sobie żadnego wynalazku, jakiego by  dokonał Hugo, przypomnieć nie mogę) wśród widowni, a nawet wśród krytyków. I nawet jeśli uwzględnimy wśród nich ludzi bezpośrednio zainteresowanych jego konkretnym (czyli finansowym) sukcesem (w końcu przy produkcji brała udział armia ludzi, a 170 mln. dolarów piechotą nie chodziło), to i tak pozostaje cała masa ludzi, którzy odbierali film bezinteresownie. Jeśli więc dobrze się nim bawili, to… Good for them! W najmniejszym stopniu nie jest moją intencją im tej zabawy psuć. Ich zysk – moja strata. Mogę się tylko zastanowić, co spowodowało ten ich zachwyt, a moją rezerwę?

– Skąd więc ta admiracja (u innych)?
Może to siła autosugestii i spolegliwa podatność na (ograne skądinąd lecz ciągle uniwersalne) sentymentalne chwyty kina familijnego? Może samo nastawienie do filmu (zapowiadanego jako kwintesencję magii i tajemniczości)? – często coś nam się podoba, bo bardzo chcemy aby się podobało (a fakt, że tak samo reagują wokół nas inni ludzie, tylko ten fenomen wzmacnia). Może „magia” nazwiska reżysera, który – skoro Mistrz – to musi tworzyć obrazy co najmniej bliskie arcydziełu? Może imponujący „rozmach” filmu i jego ładne opakowanie?
– Dlaczego (moja) rezerwa?
Bo film pod względem dramaturgicznym zbyt często jednak kulał. Bo nie było większej chemii między bohaterami. Bo przygody ukazane w filmie były takie sobie, a tajemnica okazała się w końcu banalna. Bo zbyt dużo było w tym filmie repetycji (ech, to podobne do siebie jak dwie krople wody ucieczki i pogonie, bardziej przypominające zabawę w kotka i myszkę, niż gonienie kogoś na serio). Bo artystyczny sztafaż (scenografia! oprawa plastyczna!) przewyższył zdecydowanie (dość anemiczną) treść. Bo… i niestety, można tę listę ciągnąć dalej.
W sumie – wiele hałasu o nic. A szkoda. Może lepiej byłoby, gdyby za ten materiał wziął się Steven Spielberg, (który w dziecięcym świecie wyobraźni czuje się zwykle jak ryba w wodzie) a Scorsese wrócił do swojego diCaprio? (Uwaga a posteriori: słowa te pisałem jeszcze przed obejrzeniem Spielbergowego „Konia”.)

Martin Scorsese usiłuje przywołać magię kina. Czy skutecznie?

W żadnym chyba filmie nie widziałem tyle zegarmistrzowskich mechanizmów, co w „Hugo” (swoją drogą ukazanych w sposób rzeczywiście spektakularny). Zresztą pewien rodzaj „mechanizmu”, czy też raczej robota (zwanego tu automatonem), miał stanowić w tej historii rodzaj talizmanu-liczmana, wokół którego kręciłby się cały filmowy mikro-kosmos, wliczając to ciała, serca i umysły głównych bohaterów. Ale, jak to niestety  bywa z wszystkimi mechanizmami – nawet tymi najbardziej skomplikowanymi – pozbawione są one jednak duszy. I podobnie bezduszny wydał mi się film Scorsesego, zwłaszcza, że ta bezduszność kontrastowała silnie z wymyślną, wielce rozbudowaną konstrukcją całości. W pewnym momencie z ekranu pada stwierdzenie, że w żadnym mechanizmie nie ma zbędnej części. Bo każda z nich ma swoje przeznaczenie i pełni jakąś funkcję. A niestety, tylko takimi trybikami większej machiny wydali mi się też bohaterowie filmu – zagubieni w czymś, czego celu i przeznaczenia trudno mi było uchwycić.
Ktoś może powiedzieć, że chodziło o oddanie nostalgii za dawnym kinem, a konkretnie za samym jego początkiem, który uosabia w „Hugo” Georges Méliès i jego archaiczne filmy. No dobrze, ale – mimo że ich reprodukcja dokonana w filmie Scorsesego była rzeczywiście pomysłowa i mocno zaangażowana – na mnie sprawiły one wrażenie (dosłownie i w przenośni) monstrualnie kiczowatych, a w najlepszym razie absurdalnie śmiesznych. Nie wiem, może właśnie na tym polegał ich czar i magnetyzm? (Już to, że Méliès zrobił ich w ciągu kilkunastu lat istnienia swego studia 500 – słowem: pięćset! – świadczy o ich charakterze i artystycznym poziomie. Nie wiem, może już ze mnie taki nieczuły na to retro drań?

Akcja „Hugo” dzieje się w Paryżu lat 30-tych, ale jest to Paryż celowo mocno (głównie komputerowo) wystylizowany – tak więc owa sztuczność paryskiego tła jest zamierzona. Zresztą na tę całą „paryskość” należy patrzeć z przymrużeniem oka i raczej się nie zżymać, że jakoś mało to wszystko francuskie i gdyby nie (wyglądające zresztą jak kiepskie suweniry) sylwetki wieży Eifla i katedry Notre Dame, to byśmy mieli kłopoty z identyfikacją nadsekwańskiego miasta. Do tych wszystkich zabiegów hollywoodzkich poszedłem więc z niejaką wyrozumiałością, bo również mimo uszu puściłem to, że wszyscy na Gare Montparnasse (tam właśnie rozgrywa się niemal cała akcja filmu) mówią po angielsku, a francuskim żandarmem jest Sacha Baron Cohen – bardziej tu pruski od najbardziej pruskich Prusaków Bismarcka. Ale już jego pies… no tak, ten pies jest naprawdę super!
Podobnie zresztą, jak kilka innych detali Scorsesowego obrazu, które mogły budzić podziw dla warsztatowej inwencji twórców. Lecz dusza filmu nie leży przecież w jego technicznych gadżetach, a w ludzkich uczuciach i relacjach między bohaterami. Zwłaszcza jeśli film aspiruje do tego, aby być sentymentalno-nostalgiczną baśnią poruszającą najbardziej nawet zatwardziałe serca.
Mego zbytnio nie poruszyła, choć przecież znowu takie bardzo zatwardziałe to ono nie jest.

ZAWÓD 3: „WAR HORSE” (reż. Steven Spielberg)

Czy rzeczywiście „Koń” Spielberga wydaje się widzowi takim, jak chce tego reżyser?

Steven Spielberg zdradził, że biorąc się za „War Horse” (postanowiłem jednak tym razem zignorować wielce niewydarzony moim zdaniem polski tytuł – „Czas wojny”) nie chciał zrobić nic innego tylko kino familijne (nota bene wyznał to przy okazji kręcenia scen batalistycznych do „Konia” – tłumacząc w ten sposób ich domniemaną powściągliwość w ukazywaniu explicite rozrywanych na strzępy ciał, latających w powietrzu ludzkich członków, tryskającej jak fontanna krwi… etc. czego nie szczędził nam np. w „Szeregowcu Ryanie”). Nie mogę jednak zrozumieć dlaczego ktoś, kto chce kierować swój film do „milusińskich” – aby te oglądały go w kinie wraz z mamusią i tatusiem i broń Boże nie przeżyły jakiejś traumy – umieszcza swoją opowieść w epicentrum historycznego wydarzenia, które pochłonęło (bezsensownie) około 15 mln. ludzkich istnień. Może reżyser sądził, że obierając za głównego bohatera zwierzę, a nie żadną z tych ludzkich ofiar, będzie mu owego (zawierającego w sobie paradoksalną, a zarazem wątpliwą werystycznie sprzeczność) zabiegu dokonać łatwiej? I że w końcu wszystko rozejdzie się po kościach… widzów uraczonych kolejnym, nieuniknionym (jak wiemy) w jego przypadku happy endem?

Ale czy wszystko da się ukryć za konwencją? Czy stylistyka może zwolnić twórcę od zachowania wiarygodności? Czy pozory i umowność aplikowana w filmie są czymś koniecznym do tego, by się bawić w kino?
Wreszcie: czy kino ma być tylko zabawą? Jeśli tak: to co z tymi, którzy nie chcą się tylko och-achać, rechotać, podniecać akcją i bawić? Wysłać ich wszystkich do… snobistycznych art-hausów i dekaefów, które zresztą dla widza kina popularnego są synonimem przyciężkości, smędzenia i nudziarstwa? (Zauważmy przy tym, że pojęcie nudziarstwa może działać w obie strony: widz tzw. „ambitny” za nudziarstwo uznaje często coś, co sprawia frajdę „masowej” gawiedzi.)

Przyznam, że zawsze miałem opory, by dzielić kino na tzw. „artystyczne” i „popularne” (sugerującego istnienie podziału na sztukę „wysoką” i „niską”, co w istocie jest niczym innym jak wywyższaniem jednego i poniżaniem drugiego). Wydawało mi się (być może nawinie), że te rodzaje kina wcale nie muszą się wzajemnie wykluczać. Jednak kiedy teraz konfrontowany jestem (dość bezpardonowo i dobitnie) z ostatnimi hitami kina hollywoodzkiego, to zaczynam w tę (szlachetną skądinąd) słuszność, wątpić.

Ale ad rem… czyli do… „Konia”.
To nieprawda, że koń jaki jest – każdy widzi. Odnosi się to zwłaszcza do rumaka Spielberga, który w swoim filmie kreuje konia na coś zdecydowanie innego, niż jest on w rzeczywistości. Świadczy o tym choćby to, że do odegrania roli Joey’ego (takie jest wdzięczne imię tytułowego Konia) wykorzystał aż kilkanaście różnych zwierząt, wspomagając się niekiedy techniką cyfrową. Ale ja nie mam mu tego za złe: w końcu jednak ekranowa iluzja staje się często (percepcyjną) prawdą. Mam natomiast Spielbergowi za złe, że każe nam wierzyć w prawdziwość iluzorycznych uczuć, które na kilometr czuć kiczowatym wręcz sentymentalizmem i ckliwością ściekającą obfitym strumieniem z ekranu, niczym sztuczne łzy nadrabiających miną aktorów, nad którymi wisi zabójczo-spektakularne niebo w krwisto-czerwonym technikolorze (koń by się… sorry… zapłakał!). Czyżby (niewątpliwy, kinematograficzny) geniusz Spielberga się rutynizował, a prawdziwa magia, którą w przeszłości z taką skutecznością ewokował na filmowym ekranie, topiła się w stosowanych coraz bardziej mechanicznie i zwyczajowo techniczno-realizacyjnych zabiegach i chwytach?

Steven Spielberg po raz kolejny chce pokazać na ekranie wojnę. Tym razem komu? (Na planie filmowym „War Horse”)

Bóg mi świadkiem, że pisząc o filmie Spielberga nie chcę być złośliwy. Może więc przyznam otwarcie, że warto obejrzeć najnowszy produkt choćby dla tych kilkunastu minut, które rzeczywiście (i bez przesady) zapierają dech w piersiach każdemu rasowemu kinomanowi? Z tym, że niestety odnosi się to tylko do zastosowanej przez reżysera w „Koniu wojennym” wizualnej brawury i technicznej perfekcji, będącej swoistym mistrzostwem świata, z jakim rzadko który twórca (nie tylko współczesnego) kina może się zmierzyć. Ale czy to wystarcza?
Szkopuł pojawia się tam, gdzie kończy się technika, a zaczynają ludzie; kiedy zamiast schematu i ogranego chwytu chcielibyśmy czegoś nowego i zaskakującego; kiedy zamiast reżyserskiej komendy wolelibyśmy sugestię, a zamiast podanego nam na tacy ckliwego uczucia – nieco głębszej refleksji. Czy konieczne jest zawieszenie wyższych funkcji myślowych widza, by trafić do jak największej ilości odbiorców? Oczywiście, że nie, ale tak wydają się uważać niektórzy twórcy kina popularnego. Zachowują się oni tak, jakby wątpili w to, że prostym a mocnym uczuciom może towarzyszyć jakaś głębsza refleksja – jakby serce nie było połączone z mózgiem a dusza z inteligencją.

Czy kilkanaście minut znakomitego i rasowego kina to jednak nie za mało w filmie, który ciągnie się przez dwie i pół godziny? Czy od jednego z najsłynniejszych (ktoś może powiedzieć: największych) reżyserów świata nie powinniśmy oczekiwać czegoś więcej niż schematycznego kina familijnego, którego zresztą „familijność” jest nad wyraz problematyczna?
Spielberg swoim „Koniem wojennym” wydaje się chybiać jakiegokolwiek „targetu” : dzieci w końcu mogą się mocno przestraszyć (tym bardziej, że antywojenne przesłanie „Konia” raczej do nich nie trafi), starsi wynudzić a nawet poirytować (bo horror wojenny jest raczej komiksowy, rzeczywistość historyczna niezmiernie fasadowa, a nieprawdopodobieństwo perypetii zbyt mocno rzucające się w oczy). Cóż, eskapizm, aby był skuteczny, musi być bardziej przekonywujący – i to bez względu na wiek widza, który idzie do kina i chce się gdzieś ze swoją myślą i uczuciami przenieść.

Niestety, kino popularne zawodzi mnie ostatnio coraz częściej, coraz bardziej i konkretniej. Czyżby więc nie było już dla mnie drogi wyjścia – czy też raczej ucieczki? Wierzę, że taka droga istnieje. Ale chyba jednak prowadzi mniej utartymi szlakami.
*  *  *

Pożegnanie z niewinnością w kinie – czar filmowej baśni przestaje działać. Pora umierać? („War Horse” Spielberga)

Komentarze 52 to “RAPORT O UTRACONEJ NIEWINNOŚCI – czyli skarga zawiedzionego kinomana („WAR HORSE”, „HUGO”, „MISSION: IMPOSSIBLE – GHOST PROTOCOL”)”

  1. Logos Amicus Says:

    1. „Mission Impossible 4 – Ghost Protocol”:

    2. „Hugo”:

    3. „War Horse”:

  2. sarna Says:

    Uszy do góry – Krzysztof Krauze w lutym rozpocznie w moim miasteczku kręcenie zdjęć do nowego filmu. Może uda mu się Cię pocieszyć ;)

    • Logos Amicus Says:

      Uszy do góry są OK. Byle by nie skończyło się postawieniem oczu w słup ;)

      PS. Jak widzę dobra passa (filmowa) Twojego miasteczka trwa.
      Krauze? To dobrze, że odpoczniecie trochę od gwałtów Smarzowskiego ;)

      • sarna Says:

        Gwałty Smarzowskiego uchodzą za najlepszy polski film fabularny zrealizowany od … od zamierzchłych czasów polskiej kinematografii :) – tak przynajmniej orzekli festiwalowi znawcy w tym trendzie :), ale ja na ich opinii zbytnio nie polegam.
        Obawiam się, że tematyka filmu K.Krauze jest równie ciężka gatunkowo, co i w Róży, więc nie odsapniesz.

        ps.1 Po wiejącej z kinowych ekranów mizerii, widok „oczu w słup” może szokować.
        ps.2 Co tam filmowa passa miasteczka, jutro mam prawdziwy kulig konikami przez warmińskie knieje !:)

        • Logos Amicus Says:

          Może jednak nie same „gwałty” a „Róża”? ;)

          PS. Udanego kuligu!

        • sarna Says:

          Zaraz zmykam z kompa na krótkie 2 dni, ale jeszcze coś kliknę.
          Otóż słyszę w radio wypowiedzi ludzi z różnych środowisk o tematyce filmu i jestem zszokowana. Oni po raz pierwszy słyszą o niezbyt odległej w czasie historii tych ziem i ludzi ją zasiedlających. Przecież Polska jest taka mała! Rozumiem, można nie znać szczegółów, ale słyszeć pierwszy raz? Przecież to niemożliwe by Polak żyjący w Polsce nie znał jej najnowszej historii. To wydaje się niemożliwe by nie tylko Polak, ale człowiek – mówiąc w ogólnym kontekście – nie znał choć pobieżnie historii kraju w którym przyszło mu żyć.
          Chyba jestem pieprzonym kosmitą, bo nie rozumiem.

          ps. dziękuję za życzenia

        • Logos Amicus Says:

          „Przecież to niemożliwe by Polak żyjący w Polsce nie znał jej najnowszej historii.”

          Ależ możliwe, możliwe…
          I niestety, powszechne :(

          PS. „Chyba jestem pieprzonym kosmitą, bo nie rozumiem.”
          Oni przecież nie mogliby być tacy tępi… żeby tego nie zrozumieć” ;) – skoro dolecieliby aż do Ziemi :)

  3. Michał Stanek Says:

    Logosie, droga wyjścia oczywiście jest – podążyło nią już paru ciekawych lub/i interesujących twórców, wśród nich również Spielberg i Scorsese. „Band of Brothers”, „Boardwalk Empire”, „The Wire”, „Mad Men”, a ze starszych „Rome”, „Deadwood”, „Six Feet Under”, oczywiście „Sopranos”, może jeszcze pierwsze serie „In Treatment” i „Damages” a prawdopodobnie także „Luck” – to wszystko są fenomenalne produkcje: hipnotycznie wciągające dzięki perfekcji narracyjnej, ale i szalenie ambitne zarazem, łamiące schematy w gatunkach, zmuszające do myślenia (jakże fenomenalnie wykorzystać można niedopowiedzenia!). Niemal każdy z nich stanowi nowy, istotny punkt w rozwoju swojego gatunku.
    Od dawna twierdzę, że amerykańskie kino skończyło się w 2000 roku – to rok „Gladiatora”, który przy całej swojej prostocie był jednak filmem wybitnym.
    Zdarzają się wyjątki, jak „Social Network” Finchera albo „Bękarty” Tarantino, ale ogólnie Hollywood to obecnie pustynia. Z tego co obserwuję, kto tylko ma wystarczająco duże cojones żeby zabrać się za epicką opowieść dla dorosłego widza, ucieka do telewizji. I chwała Bogu, bo dzięki temu doprowadzono sztukę narracji filmowej do stanu absolutnego rozkwitu, nie urągając przy tym inteligencji widza – przeciwnie, zmuszając go do skupienia i refleksji. Rozbudowuje się tła, tworzy złożone fabularne mozaiki, niuansuje charakterystyki bohaterów w stopniu wcześniej niespotykanym. Ja jestem zachwycony – pokochałem historie trwające 12 godzin zamiast 2. Pozdrawiam serdecznie!

    • Logos Amicus Says:

      No tak, ale to musiałbym zacząć oglądać telewizję ;)
      Przyznaję się bez bicia, że ja zupełnie tych filmów (a raczej seriali – bo to są chyba telewizyjne seriale?) nie znam. Oprócz paru odcinków „Sopranos” żadnego z nich nie oglądałem… ale dobre opinie o tych filmach do mnie dotarły. Zresztą, kiedy niedawno rozmawiałem z Agnieszką Holland, to ona też chwaliła telewizyjne seriale. (Być może sięgnę po nie – tak z ciekawości – bo chyba są dostępne na DVD.)
      Prawdopodobnie te produkcje telewizyjne są lepsze dlatego, że ich twórcy maja jednak większą (artystyczną) swobodę – nie są tak sparaliżowani, jak Ci, będący na usługach wielkich wytwórni filmowych z ich ogromnymi budżetami i rozbuchaną machiną produkcyjną.

      Nie wiem, czy kino amerykańskie skończyło się w 2000 roku (dlaczego akurat wtedy?). Być może (paradoksalnie) największą szkodę amerykańskiej sztuce filmowej przyniosły „Gwiezdne wojny” – od których to właściwie zaczął się przerost (widowiskowej) formy nad (psychologiczno-intelektualną) treścią? – Bo wszyscy, a najbardziej G. Lucas, zaczęli się prześcigiwać w wymyślaniu coraz to bardziej wystrzałowych eFeX-ów.
      Ja widzę jednak większą płynność, jeśli chodzi o zmiany w charakterze amerykańskich filmów. Ale to prawda, że jeśli porównamy np. lata 60-te i 70-te z ostatnim dwudziestoleciem, to jest to kolosalna różnica.
      Trudno zresztą mówić o „końcu amerykańskiego kina” skoro nadal amerykańskie filmy cieszą się największą popularnością na całym świecie, przynosząc przy tym krociowe (miliardowe) zyski.

      PS. Żeby się podjąć realizacji filmu z budżetem kilkuset milionów dolarów, to też chyba trzeba mieć spore „cojones” ;)

    • miziol Says:

      Ja tez tak uwazam. Rok 2000 byl jakas cezura. Ciezko juz potem znalezc amerykanski film, ktory mozna obejrzec w calosci na jednym oddechu. Za to polskie kino zaczyna sie rozpedzac i na pewno zaskoczy nas jeszcze nie raz pozytywnie. Polska historia jest doskonalym tworzywem dla filmu i teraz tylko trzeba zeby znalezli sie ludzie, ktorzy potrafia ja przerobic na interesujacy obraz filmowy. Jestem pewien, ze tak sie stanie, o czym swiadczy zalew pojawiajacych sie ostatnio niezlych polskich produkcji.

      • Logos Amicus Says:

        W takim razie – jak uważacie? – co było powodem tego, że kino amerykańskie skończyło się w 2000 roku?
        I dlaczego akurat taka okrągła data?

        • miziol Says:

          Nie wiem czy jest sens przytaczac jeszcze raz wszystkie te argumenty, ktore przewalily sie przez internet (w tym takze to forum) w ciagu ostatnich lat. Kino amerykanskie przestalo produkowac dobre, interesujace filmy i to jest fakt. A z tym rokiem 2000 to oczywiscie pewna umownosc. Moze lepiej byloby powiedziec – poczatek wieku.

        • Logos Amicus Says:

          Kino amerykańskie zostało przytłoczone przez swoją kolosalną machinę produkcyjną – i to jest w pewnym sensie ślepy zaułek, bo od tej machiny trudno się uwolnić. Jest oczywiście szansa, że przy możliwościach (technicznych i finansowych) wielkich wytwórni filmowych, zacznie się robić dobre i ciekawe filmy, ale to trudno – bo nad wszystkim wiszą schematy, do których przyzwyczajono „masowego” widza, i którym ulegają twórcy scenariuszy.

          PS. Budżety filmów, które z założenia mają się stać „hitami”, są teraz absurdalnie duże (a może celowo są one zawyżane?). Jest to zwykle 150 – 200 mln. dolarów (czasem jeszcze więcej). Wszystko więc rozbija się o ogromną kasę, która – paradoksalnie – zamiast ułatwić twórcom realizację filmu (od strony technicznej, logistycznej – rzeczywiście ułatwia), to pod względem (nazwijmy go) „artystycznym” raczej ją utrudnia (bo wszyscy muszą iść na kompromis z producentami, którzy te ogromne pieniądze wyłożyli (a ci idą niejako na pasku gustów „masowej publiczności – muszą się im podporządkować). Słowem: „błędne koło”.
          Ale na szczęście pieniądze w sztuce filmowej nie są najważniejsze. Oto właśnie Irańczycy nakręcili film („Rozstanie”) z budżetem…. 800 tys. dolarów (suma w porównaniu z budżetem filmów hollywoodzkich śmiesznie mała), który – nie tylko ja tak uważam – jest jednym z najlepszych filmów, jakie pojawiły się na ekranach świata ostatnimi laty.

        • Bibliomisiek Says:

          Nie bardzo mam czas pisać, więc tak telegraficznie.
          – Miziol z grubsza napisał to co myślę i ja. 2000 – to oczywiście pewna umowność, ale to mniej więcej od tego czasu obserwuję postępujący regres intelektualny pasjenta (Hollywood, umownie rzecz biorąc).
          – wiąałbym to z pogonią za kasą, tak jak piszesz Logosie – wielkie budżety = wielkie zyski muszą być i kropka. W dalszej konsekwencji: gros widzów (lub potencjalnych widzów) to nastolatki, stąd znakomita większość produkcji – przy, a raczej mimo wirtuozerii technicznej – nie wychodzi intelektualnie poza pułap nastolatka. Traci na tym również realizm – choćby zupełnie bezkrwawy „Robin Hood” Scotta (krew = Kategoria R = mniejsze zyski).

          Pozdrawiam w pośpiechu.

        • Peckinpah Says:

          Chociaż w ostatnim czasie udało mi się obejrzeć kilka bardzo dobrych filmów z ostatniej dekady to jednak zgodziłbym się z przedmówcami co do tej umownej daty (2000 rok), bo kiedy zrobiłem niedawno listę 25 ulubionych filmów to okazało się, że na tej liście są wyłącznie filmy sprzed 2000 roku. Nawet kiedy pojawili się nowi reżyserzy ze świeżymi pomysłami jak np. Christopher Nolan to z czasem zaczęli iść coraz bardziej w stronę efekciarstwa, wkręcili się w tryby hollywoodzkiej machiny.

        • Bibliomisiek Says:

          Może w 2000 tam jakaś bomba neurologiczna wybuchła?… Nie chcę robić wyliczanki tytułów, ale naprawdę tak to wygląda, że Hollywood kręci wielgachne fajerwerki CGI+3D na poziomie intelektualnym 15-latków, a najciekawsze rzeczy powstają w telewizji. Nawet jeśli – jak przy filmach wojennych w rodzaju „When trumpets fade” – wychodzi tu i ówdzie niedobór pieniędzy; nawet jeśli moje skrajne ujęcie tematu jest krzywdzące dla jednego czy dwóch filmów – no to sorry, ale naprawdę, chyba niewiele filmów z ostatnich 12 lat zbliżyło się jakością do w/w seriali na odległość głosu.

          „Gladiator” był widowiskowy – ale to „Rzym” pokazał tytułowe miasto nowatorsko i prowogująco. „Sopranos” w dramacie gangsterskim i „The Wire” policyjnym – to pierwsze oryginalne tytuły w tych gatunkach od lat 70. „Boardwalk Empire” best trudu osiąga klasę „Ojca Chrzestnego”. Podobnie z westernem – jeśli po „Unforgiven” można było powiedzieć jeszcze coś nowego w tym gatunku, to właśnie „Deadwood” jest tym czymś. „Band of Broters” to prolog „Szeregowca Ryana” (chodzi mi o siłę oddziaływania) rozciągnęty na 10 godzin, największe kino wojenne od czasu „Idź i patrz”. Nie znam drugiego filmu mówiącego o śmierci tak mocno i mądrze jak „Six Feet Under” – ten serial naprawdę zmienił moje postrzeganie świata. Lubicie psychologiczne kino dialogowe, tzw. „gadane”? Proszę – „In Treatment” to destylat tegoż, stężony miejscami do granic wytrzymałości, wstrząsnął mną i dał do myślenia jak żaden inny odkąd oglądam filmy (od 20 lat). Lubicie fantasy (ja niezbyt) – macie „Grę o tron”.Tak wymieniać mógłbym długo. Brakuje tylko dramatu politycznego, choć kiedyś Hanks przymierzał się do wyprodukowania w HBO ekranizacji trylogii „Underworld USA” Ellroya – może jeszcze dopnie swego.

          A w filmach? W obecnych filmach zupełnie nie znajduję tej jakości. Głębi. Autentyzmu. I – last but not least – doprowadzonej do absolutnego rozkwitu sztuki złożonej narracji filmowej. Z wykorzystanym najdrobniejszym detalem, niuansem opowiadanego świata (w tym celuje np. „Mad men” od AMC). Oczywiście zdarzają się pozytywne wypryski – ale to może jeden tytuł rocznie; od „Bękartów” nie pamiętam żadnego filmu szczególnie mocno…

          XIX wiek opowiadał człowieka i świat powieściami, XX – filmami, a XXI – serialami. To wszystko. :)

          Jest tylko jeden wyjątek: twórczość Clinta Eastwooda, w ojej opinii najważniejszego amerykańskiego reżysera od śmierci Peckinpaha. Za 50 lat to o jego filmach będzie się pamiętać, a nie Batmanach Nolana, Incepcjach, schyłkowym Scorsese i dziewczynach z tatuażami – mogę się założyć :-)

        • Bibliomisiek Says:

          Oj, oj, poza Eastwoodem jeszcze Mel Gibson oczywiście (sorry, Mel)!

        • Logos Amicus Says:

          Coś w tym 2000 roku chyba jednak jest ;)
          A może jednak 2001 był dla amerykańskiej kinematografii jakiś przełomem (czy też raczej „załamaniem”) – z wiadomych względów?
          Mnie również jakby zdecydowanie mnie ciągnęło w ostatniej dekadzie do kina na filmy amerykańskie, ale przecież nie mogę zapomnieć o tych tytułach, które uważam za dobre i bardzo dobre. Dla przykładu: „Sideways”, „Lost in Translations”, „Capote”, „The Hours”, „Crash”, „Traffic”, „Chicago”, „Beautiful Mind”, „Gosfork Park”, „Brokeback Mountain”, „The Wrestler”, „Mystic River”, „Doubt”, „Little Miss Sunshine”, „Into the Wild”, „A Single Man”, „The Hurt Locker”, „The Social Network”, „127 Hours”, „Winter’s Bone”, ” No Country for Old Men”, „There Will Be Blood”… etc.

        • Peckinpah Says:

          Zgadzam się z Bibliomiśkiem co do Clinta Eastwooda, bo po 2002 roku zrobił co najmniej pięć znakomitych filmów (Mystic River, Million Dollar Baby, Listy z Iwo Jimy, Gran Torino, Oszukana). Bije na głowę Spielberga, Scorsesego i Nolana (chociaż „Incepcja” jest rewelacyjna). Co do tych telewizyjnych seriali to większości z nich nie widziałem, mogę się zgodzić co do „Rzymu”, świetny serial. Bardzo ciekawym i nowatorskim serialem jest także „24 godziny”. Czytałem kiedyś wywiad z twórcą serialu o rodzinie Borgiów i on powiedział, że kiedy się mieszka w USA to nie widać tego przełomu, ponieważ w amerykańskiej telewizji nadal jest mnóstwo kiepskich seriali :)

        • Bibliomisiek Says:

          Logosie, ok – może Hollywood jeszcze nie umarło. Ale – podkreślając subiektywność tych opinii – muszę stwierdzić, że choć spośród wymienionych przez Ciebie filmów widziałem prawie wszystkie (poza „Gosford Park” i „Little Miss Sunshine”), to tylko jedynie pięć zrobiło na mnie naprawdę duże wrażenie – porównywalne, powiedzmy, z tymi serialami: „Lost in Translation”, „The Hours”, „Winter’s Bone” i Coenowie – no i „Mystic River”, ale to Eastwood. Inne też (ale nie przypomina mi się akurat nic poza „Assassination of Jesse James”), ale po prostu nie na taką skalę jak produkcje serialowe.

          Peckinpah, Ty nie mieszkasz przypadkiem w Lublinie?

        • Peckinpah Says:

          Tak, mieszkam w Lublinie.

  4. Onibe Says:

    stare filmy o których wspominasz – zarówno M:I 1 czy Zabójcza broń czy co tam jeszcze, były głupie, ale miały… uwaga! scenariusze. Dzisiaj nie robi się scenariuszy, nie są potrzebne. Aktorzy improwizują, nie ma logicznej konsekwencji pomiędzy wydarzeniami i scenami. Mam niestety ten sam problem co Ty, bowiem nie potrafię wyłączyć myślenia i zamiast poddać się potoczystej akcji mój umysł generuje same problemy. Zaczynam się zastanawiać np. czy całkowity brak logicznego połączenia pomiędzy dwoma wydarzeniami w filmie, które na domiar złego są przedstawione jako konsekwentne (bo tak wyjaśnia bohater) jest celowym działaniem? Szukam ironicznego mrugnięcia okiem reżysera ale… nie znajduję. To po prostu ten typ warsztatu: bierzesz z beczki garść efektów specjalnych, z drugiej czerpiesz kilku kasowych aktorów, trzecia beczka zapewnia trochę narracji, mieszasz to i udajesz, że tak miało być. To przerażające, bo jeszcze pięć lat temu kino akcji potrafiło być inteligentne. Nie wiem czy kojarzysz taki film jak np. „Plan doskonały”, albo remake „Włoskiej roboty”? Intryga, plan, napięcie, wszystko dopięte na ostatni guzik i odrobina suspensu…

    co do „Mission: Impossible” to choć w jedynce się kiedyś zakochałem, już dwójka rozczarowała mnie dokumentnie, a kiedy się ukazała miałem ledwo dwadzieścia lat – trudno więc o stetryczeniu mówić. Zgadzam się z Tobą, że to Ty masz problem (i ja go mam), nie zaś reżyserzy, producenci i aktorzy. Ale, z drugiej strony, jest to trochę odwracanie kota ogonem: dzisiaj krytyk boi się krytykować, bo jeśli powie na głos, że najlepiej sprzedający się film roku jest kichą, to jutro nie znajdzie pracy. Krytyka filmowa jest w gruncie rzeczy jakimś filarem marketingu filmowego i do tego się wszystko sprowadza. „Mission Impossible” będzie hitem także za dziesięć lat, kiedy będzie miała numer siódmy lub ósmy, bo masowy odbiorca lubi telenowele a czasy, ktorych się doczekaliśmy sprzyjają samonakręcającym się sukcesom.

    a pamiętasz może „Speed”? Nie był to dobry film akcji? A co się stało z dwójką? No właśnie… Prawo serii: odcinanie kuponów, napędzanie lawiny.

    swoją drogą, koniecznie musisz obejrzeć ostatniego „Terminatora”. Bardzo jestem ciekaw Twojej opinii ;-).

    Bardzo fajne recenzje, zwłaszcza numer 3 – ten film najbardziej mnie ciekawił z podanych tutaj. Zgadzam się z niemal każdą z Twoich uwag dotyczących kina i boleję, że kino ulega polaryzacji: giną pozycje mocnego środka, lekkie, brawurowe, ale i inteligentne, natomiast twórcy obstawiają teraz albo niszową głupotę bez jakichkolwiek aspiracji, albo klimaty na tyle ciężkie i pogmatwane, że już z samego założenia niestrawne dla 80-90% widzów.

    • Logos Amicus Says:

      Dzisiaj też robi się (niby) scenariusze, tylko że w ich pisaniu bierze udział kilku autorów. Może właśnie dlatego sprawiają wrażenie, jakby były pisane przez automat, a nie przez myślącego (i czującego) człowieka.
      Jestem przekonany, że właśnie ta rozbudowana monstrualnie machina produkcyjna jest odpowiedzialna za bezmyślną (i bezduszną) sztampowość współczesnych mega-produkcji. I – jak widać – nawet reżyserzy takiego formatu, jak Scorsese czy Spielberg tutaj się kładą: jest zbyt wiele różnych elementów (nierzadko zresztą perfekcyjnych) aby je można poskładać w coś koherentnego i mającego większy sens. Dlatego naciąga się logikę, wali widza po oczach efektami specjalnymi, a aktorzy po prostu w tym wszystkim się gubią – razem z widzem.

      Ja się też złapałem na tym, że być może mam ze współczesnym kinem popularnym problem, bo podchodzę do niego ze zbyt wygórowanymi oczekiwaniami intelektualnymi. Ale to nie tak, bo – jak piszesz – dawne filmy też były „głupie”, ale ta (domniemana) głupota mi jakoś nie przeszkadzała. Bo chyba jednak nie była głupotą per se. Była być może pewną naiwnością – a ta już nie musi mieć tak negatywnej konotacji. I te filmy miały szereg innych zalet, które rozbrajały niejako naszą – ewentualną (wobec nich) – krytykę.

      PS. To że coś jest niestrawne dla 80-90% widzów, nie oznacza jeszcze tego, że jest złe. Bo z łatwością mogę sobie wyobrazić reakcję widzów zachwyconych w 100% „Mission: Impossible”, ale dla których niestrawny byłby jakikolwiek film Bergmana czy Antonioniego.
      Jest zresztą teraz na ekranach taki film – „Szpieg” się nazywa. Można powiedzieć, że jest w klimacie ciężkim i pogmatwany, ale wg mnie jest to film znakomity – o lata świetlne lepszy od „MI”.

      • Onibe Says:

        scenariusze, owszem, robi się. Ale jest różnica pomiędzy scenariuszem, który jest kawałkiem papieru i instrukcją obsługi dla ekipy, a scenariuszem, który sam w sobie jest zajmującą historią. Nie żądam wiele: moim zdaniem scenariusz powinien uwzględniać dwa kluczowe elementy: dobrze powiązane punkty narracyjne (a więc logika i konsekwencja pomiędzy kolejnymi momentami filmu) oraz dialogi. Jednego i drugiego nie widzę we współczesnym kinie. Jestem absolutnie pewien, że nie wymagamy zbyt wiele – zwłaszcza ja, bowiem naprawdę nie ciągnie mnie do kina tzw. „ambitnego”. Na tyle już mi się kinematografia znudziła, że najbardziej cenię filmy lekkie i przyjemne, niepsychologiczne, nie zmuszające do ciężkiego myślenia (myślenia mam, niestety, za dużo na codzień i każdą fabułę filmową odbieram jako wtórną wobec prymarnych perturbacji rzeczywistości). Jak widać, jestem widzem plasującym się gdzieś w stanach średnich, może nawet średnich-niższych. Skoro więc życzę sobie dwóch elementów, raczej nie jest to objawem przerostu oczekiwań ;-). No bo sam powiedz: jakiekolwiek wymagania wobec filmu trzeba mieć. Jeśli ich nie spełnia… są książki, są nawet gry komputerowe, w których fabuła jest ciekawiej nakręcona, a logika wydarzeń silniejsza i bardziej wiarygodna. A więc… to nie jest tak, że świat całkowicie zdziczał. To tylko jeden przejaw kultury – ten podporządkowany X Muzie – podał tyły…

        dodam jeszcze, że wcale nie jestem wrogiem widowiskowości kina. Jest dla mnie oczywiste, że tą ścieżką film podążyć po prostu musi. Nie jest jednak tak, że efekty specjalne wykluczają fabułę. Gdzieś w komentarzach pojawiło się hasło o starych „Gwiezdnych wojnach” – to dobry przykład opowieści, która miała klimat i wielką moc, mimo rewolucyjnej oprawy graficznej. Natomiast kolejne, nowe „Gwiezdne wojny” były już masakryczną historyjką dla dzieci, kolorową, lśniącą i bez sensu. Znak czasu? Sam George Lucas przyznał kiedyś – zapewne w chwili wielkiej słabości – że nie ma pomysłu na nowe „GW”. A jednak… nakręcił kilka kolejnych odcinków.

        co się stało, że kiedyś można było, a teraz już nie? Może to kwestia udoskonalenia produkcji. Kiedyś w kinematografii było więcej przypadku. Weźmy chociażby kosztowną „Kleopatrę”, która zrobiła wielką klapę – był to strzał, niemal w ciemno. Kiedy najwięcej do powiedzenia miał reżyser, filmy bywały lepsze lub gorsze, ale miały w sobie rys dzieła autorskiego, bowiem reżyser – zwłaszcza uznany – troszczył się o dobór operatora kamery, o scenarzystę itd. Później jednak wielkie i coraz bogatsze studia filmowe starannie to sobie przeliczyły. Ludzie, którzy nie studiowali kinematografii, ale księgowość i marketing uświadomili swoim panom, że zyski zależą od kilku konkretnych czynników. Wymiernych. Na tej podstawie powstał szablon pt „jak kręcić kasowy film”. Nie jest on tajemnicą: uznani aktorzy, głośne nazwisko reżysera i… kampania reklamowa. Zauważ, że kasowe filmy sprzedaje się wiele miesięcy przed ich premierą. Wywiady, migawki, starannie kontrolowane przecieki. Ludzie mówią sobie „muszę iść na ten film”, ich znajomi słysząc to nabierają przekonania, że i oni powinni. Tworzy się jednokierunkowe nastawienie: film jest oczekiwany i wyczekiwany. Na półkach sklepowych czekają gadżety, gazety drukują dodatki… jak w tej atmosferze ktoś może stwierdzić, że film nie jest dobry?

        Ciekawostka: naukowcy i pseudonaukowcy dawno temu już ustalili, że puszczając w radiu utwór muzyczny z odpowiednią częstotliwością przekona się słuchaczy, że ci go lubią. Działa to tak: pierwsze odsłuchanie – co za kicha! – piąte odsłuchanie – no, może nie jest taki zły – piętnaste odsłuchanie – nucisz sobie pod prysznicem i idziesz kupić płytę. Bombardowanie, tak się nazywa współczesny marketing.

        Pytanie brzmi: czy oceniając filmy możemy w ogóle jeszcze mówić o kinematografii? Czy nie jest to dyskusja księgowa? Chwała Tobie Amicusie, bowiem wyłuskujesz wiele wartościowych filmów, ale strefa środka ginie. Już jej prawie nie ma.
        Niestrawność filmu dla 90% widzów oczywiście nie świadczy o jego jakości, chodziło mi raczej o fakt, że dla tych 90% też przydałyby się sensowne filmy: nie zmuszające do wysilania mózgownicy ponad chęć (bo nie jest tak, że widz jest głupi: często widz po prostu nie oczekuje od filmu wielkich wyzwań), ale nie obrażające inteligencji. I tego właśnie brak…

        • Logos Amicus Says:

          Dyskusje o finansach wielkich wytwórni filmowych zostawmy ich księgowym. Mnie w ogóle nie interesuje merkantylna strona „przemysłu” filmowego. Mam też ten komfort, że nie jestem związany z żadnym środowiskiem filmowym, ani tym bardziej z żadną opcją polityczną (czy społeczną), z którą muszą się liczyć np. zatrudnieni w jakichś pismach dziennikarze – krytycy. Ale nawet wtedy, kiedy publikowałem prasie, nigdy nie pisałem pod żadną z góry przyjęta tezę, albo czegoś, co byłoby zgodne z oczekiwaniami wydawców.
          Kiedyś rozmawialiśmy o tym (korespondencyjnie) z Zygmuntem Kałużyńskim, (który zawsze był dla mnie przykładem człowieka niezależnego w swoich opiniach): jeśli ktoś jest związany z danym środowiskiem filmowym (a tak się sprawy mają z większością krytyków) to nigdy nie będzie zdolny do obiektywnego wyrażenia swojej opinii (publicznie). To jest w sumie zrozumiałe i ludzkie: jeśli z kimś się spotykamy na stopie towarzyskiej, to inaczej będziemy podchodzić do twórczości takiego człowieka (np. filmowej, ale nie tylko), niż wtedy, kiedy jest to człowiek nam (osobiście) nieznany.
          Inną jeszcze sprawą jest koniunkturalność (konformizm, oportunizm), pisanie „pod układ”, w czyimś interesie, z obawy o własną pozycję… etc.
          Jeśli to wszystko weźmiemy pod uwagę, to możemy sobie uświadomić, pod jaką presją może być – i jakimi pobudkami może kierować się krytyk. Dlatego ja „profesjonalnej” krytyce raczej (często) nie dowierzam, ale nadal często się zdarza, że nie mogę się pozbyć zdziwienia, kiedy czytam (ub wysłuchuję) czyichś opinii.

        • Onibe Says:

          ano, najlepiej gdyby finanse w ogóle nie musiały obchodzić zwykłego widza. Ale sam zobacz: argumentem skłaniającym do obejrzenia filmu coraz częściej staje się wyłożona na niego kasa. Producenci chwalą się, że wydali tyle a tyle kasy, a widz to łapie: musi iść na film, na który wydano tyle a tyle kasy. Czemu tzw. „gwiazdy” dostają po 20-30 milionów za rolę? Bo to informacja dla widza: wydaliśmy na twoich ulubionych aktorów więcej pieniędzy niż ty zobaczysz na swoim koncie w ciągu najbliższych 500 lat. W tym ujęciu film jest przedłużeniem celebrytycznej sieci społecznej, rodzajem kolejnej notatki na fejsbuku, bowiem cały rytuał sprowadza się w gruncie rzeczy do celebryzacji okreslonych person…

          zgoda z tym co napisałeś o znajomościach – błędem byłoby zresztą oczekiwać, że świat filmu jest neutralny i pozbawiony powiązań osobistych. Te pojawiają się w każdej pracy i trzeba sobie z nimi radzić. Zobacz jednak, że coś co jest efektem przyjaźni pomiędzy hollywoodzkim dziennikarzem a hollywoodzkim reżyserem tysiąc mil dalej przyjmuje formę dyktatu: przyjaźni w tym nie ma, jest natomiast przymus pisania pod dyktando. Przymus niejawny, bo pewnie redaktorzy naczelni nie przystawiają pistoletów do głów swoim recenzentom, ale przecież działa to w sposób oczywisty: ludzie kupują gazety typu „Gala” po to by celebrować, nie po to by się douczać…

        • Logos Amicus Says:

          Bo na ludziach zawsze wrażenie robi władza, sława i bogactwo ;)

          Moim zdaniem, aby w miarę obiektywnie pisać o kinie, trzeba być poza środowiskiem filmowym.
          A jeśli już dany krytyk przyjaźni się z kimś, kto jest bezpośrednio związany z jakimś filmem, to nie powinien o tym filmie się wypowiadać – jeśli widzi, że na to co pisze/mówi ma ta przyjaźń/znajomość wpływy. Wg mnie to jest taka elementarna uczciwość, jaką wypada krytykowi zachować.
          Ale przecież – jakże rzadko to jest stosowane. Raz: bo krytycy najczęściej czują się niejako w „obowiązku” wypromować film znajomego/przyjaciela; dwa: bo często chcą „przyłożyć” komuś, kogo osobiście nie lubią.
          Muszę napisać, że jeśli w czymś takim się zorientuję – to dla mnie taki krytyk jest po prostu „spalony”.

  5. Marcus Says:

    Krytyk literacki Jerzy Jarzębski stwierdza, że „we współczesnej literaturze widoczna jest potrzeba wiecznego zaczynania od dzieciństwa, od pierwotnego doświadczenia świata. W rozmaitych wersjach powraca np. powieść edukacyjna. Mało jest książek, które nazwałbym ‚książkami dla dorosłych’. Książek, w których pewne kwestie stawiane są bardzo poważnie, gdzie widać bagaż doświadczeń piszącego, gdzie sięga się po problemy najwyższej wagi. Od pewnego czasu obserwuję za to powszechny ‚gust do fantastyki’, tendencję do uciekania od rzeczywistości, która jest zbyt skomplikowana, by rozwiązywać w niej nasze problemy”.
    Myślę, że w tym tekście można z powodzeniem „literaturę” zastąpić „kinem” (albo dodać do tego „kino”) i diagnoza zdziecinnienia kina gotowa.

    • Logos Amicus Says:

      Kino od samego swego początku (zwłaszcza na początku) było „zdziecinniałe”, chcoćby właśnie z tego powodu, że stosowało iluzję – uciekało najczęściej w sentymentalizm. Później w herozim, awanturyzm, komizm… etc.
      Jednak w pewnym momencie „nabrało” innych ambicji. (Jednak personifikacja kina („nabrało”) nie zawsze jest zabiegim fortunnym, oddającym jego istotę. Powinno się raczej mówić o konkretnych filmach i ich twórcach.)
      Czyli zaczęto film traktować jako sztukę, która może być wyrazem czegoś głębszego uczuciowo, bardziej złożonego intelektualnie – przed filmem otworzyło to całe spectrum ekspresji.
      Moim zdaniem chodzi o to, aby widz miał prawo wyboru – by w tej jego „przestrzeni konsumpcyjnej” znalazło sie miejsce dla różnego rodzaju filmów. Innymi słowy: by słoń nie przydusił kota i by tym kotem jakoś się zaopiekowano.

  6. Katja Martita Says:

    Mam identyczne refleksje po obejrzeniu MI: Ghost Protocol.
    Hugo, pomimo ostrzeżeń, pewnie i tak pobiegnę zobaczyć – ach, to nazwisko…. :)

  7. giocarte Says:

    A ja mam jeszcze inną diagnozę. :)
    Wiecie, pół biedy, gdy paru ludzi oznajmi i uwierzy, że nic się już nie da wymyślić nowego. Wtedy bowiem reszta nie musi podzielać tego poglądu. Problem robi się poważny wtedy, gdy zaczynają tak uważać i scenarzyści, i widzowie.
    Ja mam wrażenie, że pokutuje teraz fakt, iż ludzie nauczyli się pewnego rodzaju języka filmowego (charakteryzującego tzw. kino stylu zerowego) i wszystko musi się w jego zakresie zmieścić, by film został „zrozumiany”. Forma narracji powtarza się, nie wprowadza się większych ( a mniejszych – mało ) modyfikacji. Forma staje się przezroczysta. Widz przestaje się nią zajmować, nie dostrzega jej de facto. Widzi tylko „plot”. Zauważcie, że ostatnimi czasy u wielu recenzentów, tych z nowszej generacji, dominuje interpretacja filmu i jego wymowy budowana wyłącznie na plocie, formę zaś traktuje się zupełnie powierzchownie i po macoszemu.
    Innymi słowy, to, co stanowiło najwyższą wartość kina – kadr, w którym zawarte są nieprzebrane spojrzenia, gesty; przeszłość, przyszłość, ta nieskończona i niepojęta chwila, którą tylko fotografia czy kino w stanie są uchwycić, zarejestrować, odmalować – dziś jest zupełnie ignorowane; scenarzyści i widzowie nauczyli się nawzajem to ignorować.
    gdzie więc przeszedł punkt ciężkości, który u Godarda czy Antonioniego był rozłożony na formę i treść? czy tam, gdzie szukają go recenzenci? na historii, która ma stanowić jedyną wykładnię treści?
    nie. skoncentrował się na efektach specjalnych, względnie komizmie ( zależności od gatunku ).
    to szerszy temat, z czego składa się ten język, ale dla przykładu można podać ten stary trick używany między innymi przez Alfreda Hitchcocka już ( tak, cechą tego języka jest też masowe wzięcie” takich pomniejszych,subtelnych tricków od mistrzów, a z latami się one spauperyzowały, zbanalizowały…), że strzelba ukazana w pierwszym akcie musi wypalić w trzecim. to niesamowite, nienormalne wręcz, w jak wielu postaciach to występuje, natomiast jest całkowicie normalne, że już się znudziło ( wszystkim prócz scenarzystów i producentów chyba… cóż, niektórym nigdy nie nudzi się robienie pieniędzy ).
    Prawdziwe kino dzieje się nie w tych blockbusterach, tylko tam, gdzie kino niezależne. Dzisiaj ciężko sobie wyobrazić, co znaczyło kino dla producentów z lat 50. czy ( bardziej ) 60.

    • Onibe Says:

      giocarte – ale wiele bardzo udanych filmów ze średniej półki to przecież kino stylu zerowego. Poza Dogmą i offami niewiele jest kina, które nie byłoby „zerowe”. „Zerowość” jest standardem, teraz jednak wchodzimy w stany ujemne.
      Współczesny film jest widzowi wtłaczany do mózgu światłowodem – to tak jakby czytać książkę za pomocą strzykawki, a wiec bez faktury papieru, jego zapachu itd.

    • Logos Amicus Says:

      giocarte, Onibe – Wszystko wskazuje na to, że tzw. widz „masowy” (nie lubię tego określenia, ale jakie jest lepsze? – przeciętny? najczęściej, czy też raczej „najliczniej” chodzący do kina?)) musi być przyzwyczajony (oswojony) z pewnym rodzajem filmowego języka. W czasach tzw. „klasyki” filmowej (a więc lata 30 – 50/60) był to właśnie język kina „stylu zerowego”, w którym najważniejsze było przedstawienie widzowi historii (plot) przy zachowaniu jak największej dyskrecji, jeśli chodzi o formę (chodziło m.in. o ukrycie całej tej technicznej strony związanej z kręceniem filmu). Lata 60-te przyniosły zmianę (nie bez znaczenia była tzw. francuska Nowa Fala, ale też i filmy reżyserów włoskich) – forma uzyskała pełnoprawne znaczenie (zarówno jeśli chodzi o konstruowanie, jak i percepcję filmu). Z czasem jednak nastąpił regres – ale nie tyle do czystej formuły kina „stylu zerowego”, co do innego jej wyrazu: forma zaczęła odgrywać dominująca rolę (stało się tak wskutek niesłychanej rozbudowy efektów specjalnych i szalonego postępu technik komputerowych), ale też na swój sposób została „ukryta” a raczej „zaabsorbowana” przez akcję (stając się niejako integralną częścią tej akcji). Jednak ceną jaką trzeba było tu zapłacić (żeby dodatkowo jednak nie obciążać świadomości widza), był schematyzm. Dlatego teraz wszystkie widowiskowe filmy „akcji” wydają się być do siebie podobne jak dwie krople wody – mimo (pozornej) różnicy w aparycji. To jest ta sprzeczność, w której zwijają się producenci dzisiejszego kina popularnego, „hitowego”: zrobić taki film, w którym wszystko wydawałoby się inne, ale jednak – pozostało takie samo. Samo słowo „akcja” to też jest zresztą świetny (acz nieświadomy) wykładnik tego rodzaju filmów – one z czasem zaczęły mieć coraz mizerniejszą „fabułę”, a coraz większą „akcję” (innymi słowy: „akcja” zaczęła zastępować „fabułę”.
      I właśnie tę „akcję” wstrzykuje się – jak pisze Onibe – do mózgu widza (a „strzykawką” jest tu forma, czy też raczej schematyczna formuła spektaklu).

      PS. Oczywiście że film kręcony w „stylu zerowym” może być bardzo dobrym filmem (weźmy choćby „Sokoła maltańskiego” albo „Casablankę”)

      • Onibe Says:

        nie ma co się obrażać na określenie „widz masowy” – jest ono nieco uwłaczające, ale w tym przypadku nie chodzi przecież o segregację rasową, płciową czy genetyczną, a jedynie identyfikację na podstawie skłonności, które mogą być nawet jednorazowe. Innymi słowy: dzisiaj ja jestem widzem „elitarnym”, jutro „masowym”, pojutrze znowu „elitarnym” (zakładając, że w ogóle elitarnym). To po prostu określenie dla ludzi, którzy wpadają w widełki pozycji średnich w krzywej rozkładu normalnego. Nie obrażę się, jeśli ktoś mnie określi takim mianem, bo jeśli to będzie prawdą (a bywa) to sobie zasłużyłem…

        bardzo dobrze piszesz o relacji formy do treści. Ja się jednak zastanawiam czy „akcja” jest bardziej formą czy treścią.

        • Logos Amicus Says:

          Czuję rezerwę do określenia „masowy”, gdyż jest w tym jakaś… dehumanizacja człowieka. I już od dawna przyczepiło się do tego coś pejoratywnego. Może dlatego, że często, jeśli ktoś tego określenia używa, to kryje się za tym ledwo maskowana pogarda? Poza tym, zawsze, wszelkiej maści dyktatorzy czy spece – manipulatorzy od „inżynierii” społecznej, traktowali ludzi instrumentalnie, czego przejawem było m.in. i to, że nazywali ich „masą”.
          A przecież wszyscy podpadamy pod „masę”: choćby wtedy, gdy idziemy ulicą, tkwimy w korku, jesteśmy na koncercie, czy zwiedzamy Luwr…
          Może więc lepiej będzie jeśli zrezygnujemy z „masy” i zaczniemy pisać ludzie?
          To jest jednak pewna trudność, bo przecież pisząc człowiek „masowy” nie musimy mieć na myśli nic złego, tylko po prostu człowieka „średniego” (Jedermana, Everymana). Ale kim jest człowiek „średni”? Też jakąś tam abstrakcją.

          „Ja się jednak zastanawiam czy „akcja” jest bardziej formą czy treścią.”
          Może formą, która stała się treścią? ;)

        • Onibe Says:

          w każdym z nas jest trochę zwierzęcia a trochę boga: jedni ludzie oglądają jedynie ambitne filmy i czytują jedynie ambitną literaturę, ale np. w życiu prywatnym chowają się za spódnicą mamusi i czekają, aż żarcie im same do garnka wpadnie. Inni walczą o każdą łyżkę kaszy, każdy dzień jest dla nich bitwą i wyzwaniem, ale oglądają filmy puste, banalne, takie też czytują książki. Masowość gustów tyczy się tylko tych gustów – myślę, że każdy z nas ulega pewnej masowości, choć niektórzy starają się jej oprzeć, inni zaś poddają bez wahania. Nie znasz ludzi, którzy łykają wszystko jak lezie? Którzy patrzą z zapartym tchem na reklamy, by zaraz pobiec do sklepu i kupić zachwalaną nowość? To jest właśnie masowość gustów. Zaręczam, że używając określenia tego, nie śmiem oceniać ludzi jako takich. Bo jakże ocenić kogoś, kogo się nie zna? ;-)

          inna sprawa, że masz rację: jest w tym coś dehumanizującego, przyrównującego ludzi do automatów lub samochodów schodzących z taśmy produkcyjnej. Ale z braku lepszego okreslenia… jakiego używać? Zapędzimy się w ślepą uliczkę: byle kogoś nie obrazić, będziemy za chwilę mogli tylko chwalić. Może to jest choroba na którą cierpią krytycy? Może nie chcą nikogo urazić i dlatego chwalą jak leci? Hmm…

          raz jeszcze podkreślam: chodzi mi o średnie stany krzywej rozkładu normalnego. Może kiedyś ktoś udowodni, że te średnie stany są najlepsze, ale w praktyce… są po prostu średnie ;-)

        • Logos Amicus Says:

          „Zapędzimy się w ślepą uliczkę: byle kogoś nie obrazić, będziemy za chwilę mogli tylko chwalić. Może to jest choroba na którą cierpią krytycy? Może nie chcą nikogo urazić i dlatego chwalą jak leci?”

          Jeśli już, to chyba bardziej chorobliwe u wielu krytyków jest to, że chcą komuś…. przyp… ć ;)
          To oczywiście jeszcze gorsze, niż chwalenie wszystkiego „jak leci”.

          A tłum, masa?
          Mimo, że można mówić o pewnych cechach charakteryzujących ludzką grupę (jej zachowanie) – to nigdy nie należy zapominać po tym, że składa się ona z indywidualnych ludzi… i że nikt z tych ludzi (nawet w masie czy tłumie) nie przestaje być człowiekiem (mimo, że bycie w grupie wpływa na jego zachowanie – czasem nawet tak, że przestaje samodzielnie myśleć ;) )

        • Onibe Says:

          może faktycznie… muszę zatem zrewidować swoje podejście do współczesnego kina. Nie jest masowe, bo nie ma masy. Będzie bardzo zabawne określenie pozycji współczesnego kina bez użycia jakichkolwiek narzędzi o zabarwieniu pejoratywnym ;-). Ale, z drugiej strony, po co ją określać? Sama się określi w perspektywie dziesięciu lat ;-)

  8. Ewa Says:

    Bardzo przykre. Tak chodzić do kina po to, by finalnie mieć refleksje jak choćby ta: czy też kino (widowiskowo-popularne) opuszcza mnie?
    Na szczęście żadne dylematy nie przeszkadzają ci L.A. pisać interesująco. Nie wydajesz się też nieszczęśliwy :)

    • Logos Amicus Says:

      No nie… przecież to, że pewne filmy już są nie dla mnie, nie jest powodem do tego, aby być nieszczęśliwym ;)
      I do kina nie chodzę po to, by szukać zawodu. Ja tam chodzę, by żywić nadzieję :)
      I nie tylko takie filmy oglądam.

      PS. Dylematy może częściej pomagają pisać, niż przeszkadzają ;)

  9. Peckinpah Says:

    Ta mina Scorsesego jest bardzo wymowna :) Widzowie po wyjściu z kina też pewnie mieli takie miny :) Nie widziałem jeszcze tych filmów, choć pewnie wkrótce wezmę się zarówno za Spielberga jak i Scorsesego (ale może najpierw zaliczę jeszcze jego poprzedni film „Wyspa tajemnic”, który przegapiłem). Z „Misji niewykonalnych” podobała mi się tylko część pierwsza, dwie kolejne mnie rozczarowały, więc nie śpieszy mi się, by obejrzeć nową. Strona techniczna powinna być jedynie dodatkiem do filmu, ale niestety współcześni reżyserzy przywiązują do niej większą wagę niż do scenariusza. I dlatego po wyjściu z kina niewiele się z filmu zapamiętuje. Problem jednak w tym, że jest tu mowa o współczesnych twócach, którzy tworzą historię kina już od prawie 40 lat. Czy naprawdę chodziło tylko o hołd i miłość do starego kina? Czy naprawdę opowiedzenie ciekawej historii było dla reżysera sprawą drugorzędną? To są retoryczne pytania, nie oczekuję odpowiedzi.

    [Cytat]…postanowiłem jednak tym razem zignorować wielce niewydarzony moim zdaniem polski tytuł – „Czas wojny” [Koniec cytatu]
    Uważasz, że tytuł „Koń wojenny” byłby lepszy? Moim zdaniem tytuł „Czas wojny” jest okej :)

    • Logos Amicus Says:

      Nie wszyscy widzowie wychodzą z kina mieli takie (niewyraźne) miny jak Scorsese na tym zdjęciu.
      Mimo wszystko najnowsze filmy Spielberga i Scorsesego warto obejrzeć – zwłaszcza jeśli jest się rasowym kinomanem (to wtedy prawie że obowiązek).
      I prawdopodobnie się nie zawiedziesz wracając do „Wyspy tajemnic”, choć to też nie jest Scorsese, którego ja lubię (a najbardziej go lubię z lat 70-tych).

      PS. „Czas wojny” byłby dobrym tytułem, ale w przypadku innego filmu. Być może kiedy go obejrzysz, to dojdziesz do tego samego wniosku, co ja – że ten tytuł do „War Horse” po prostu nie pasuje, bo to nie jest film o czasie wojny, tylko opowiastka o koniu.
      Uważam, że „Koń wojenny” byłby jednak lepszym (bardziej adekwatnym) tytułem (to nie wina tych słów, że się dowcipnisiom od razu z czymś kojarzą ;) )

  10. Michał Stanek Says:

    Mnie śmieszy za to fakt, że „War horse” brzmi w zasadzie identycznie jak „War whores” :-)

    • Logos Amicus Says:

      Wierz mi Michale, że pisząc o skojarzeniowych dowcipnisiach w powyższym komentarzu, mnie miałem bynajmniej Ciebie na myśli ;)
      „horse” i „whorse” wymawia się jednak trochę inaczej.
      Zresztą, zamiast mówić „k… ” wojny, można użyć słowa „wizytantki” ;)

  11. october Says:

    Ja nie stosuję wobec sztuki rygorów funkcjonalnych. Zresztą sztuka nie bardzo poddaje się metodologii funkcjonalnej. Według mnie artysta (w tym filmowiec) nie ma żadnych obowiązków wobec odbiorcy.
    Odbiór sztuki (filmu) ?
    Na pierwszej pozycji ustawiłabym raczej zmysły, niż intelekt (który w większości przypadków raczej poznaniu nie przeszkadza, lecz nie wydaje mi się niezbędny jako narzędzie percepcji).

    • Logos Amicus Says:

      Nie musi się stosować wobec sztuki „rygorów funkcjonalnych”, ale jednak sztukę jak najbardziej można poddać „metodologii funkcjonalnej”. (Moim zdaniem.)

      PS. Pewna doza intelektu poznaniu się jednak przydaje ;)

  12. Peckinpah Says:

    Obejrzałem ostatnio nowy film Scorsese’go i zgadzam się z Twoją recenzją. Ładne obrazki są, ale co poza tym? Poza tym to jeden z najbardziej przewidywalnych filmów, jakie widziałem :) Już czytając jakąkolwiek recenzję, w której było napisane, że film jest hołdem dla Georgesa Meliesa, zaś akcja toczy się w latach 30-tych przypuszczałem w jakim kierunku pójdzie akcja filmu i się nie pomyliłem. Ale zgadzam się również co do tego, że film ogląda się z przyjemnością, dlatego nie mogę go uznać za całkowitą porażkę. Jest to film dobry, ładny, trochę kiczowaty, ale znacznie lepszym hołdem dla starego kina jest „Artysta” Hazanaviciusa.

    • Logos Amicus Says:

      Dzięki, że tu zajrzałeś (choć to przecież wpis sprzed paru miesięcy) i że podzieliłeś się swoim wrażeniami ze spotkania z najnowszym filmem Scorsesego.
      Zgadzam się, to nie jest zły film, ale chyba już nie dla mnie – bo choć obrazki ładne to historyjka wg mnie cokolwiek cieniutka. Ale jeśli on się podoba np. dzieciom, czy nawet starszym widzom – to jest OK, bo niesie ze sobą pozytywne przesłanie, nieco w staroświeckim stylu, ale to nie przeszkadza.
      Jeśli jednak film jest firmowany nazwiskiem Martina Scorsesego, to wolałbym jednak obejrzeć taki obraz, do jakich przyzwyczaił nas ten reżyser w swojej długiej i niebanalnej karierze – a nie były to raczej bajki dla dzieci.

      PS. Krążą dobre opinie o „Avengers”. I choć jest to tzw. „superprodukcja”, czyli kolejna pozycja kina widowiskowo-popularnego obliczona na „masowego” widza (a to pachnie schematem i kolejnym rozczarowaniem, podobnym do tego, jakiemu dałem wyraz w powyższym wpisie), to chciałbym ten film obejrzeć. Bo ciągle mam nadzieję, że film dla „mas” wcale nie musi być złym filmem ;)

      • Peckinpah Says:

        Nie wątpię, że „Avengers” jest dobrym filmem, ale jakoś nie ciągnie mnie do tego typu kina. Dobre opinie słyszałem również o „Iron Manie” i „Hulku”, ale się rozczarowałem tymi filmami. Przeglądając obsadę „Avengers” widzę, że są w tym filmie postacie Iron Mana, Hulka, a nawet inne postacie komiksowe takie jak Captain America i Thor. Tak więc wygląda to moim zdaniem na taką nową wersję „Ligi niezwykłych dżentelmenów”, która również nie przypadła mi do gustu. Z filmów dla „mas” to bardziej od fantastyki wolę kino sensacyjne, np. z Jasonem Stathamem, który jest moim zdaniem aktorem równie dobrym co np. Fassbender lub Gibson, który ostatnio wrócił do aktorstwa. Z najbliższych premier to najbardziej jestem ciekaw nowego filmu z Gibsonem, „Get the Gringo” – od 11 maja w polskich kinach, światowa premiera była w kwietniu, więc może już widziałeś).

        • Logos Amicus Says:

          „Avengers” w kinach amerykańskich robią furorę. Film ten pobił dotychczasowy rekord wpływów w pierwszym tygodniu wyświetlania, zarabiając ponad 200 mln. dolarów. Ale to raczej nie z tego względu będę go chciał obejrzeć. Znam bardzo dobre opinie o tym filmie krytyków, których zdanie cenię. Sam będę musiał sprawdzić to na własne oczy – tak z ciekawości ;)
          Poza tym lubię Scarlett Johansson i chciałbym zobaczyć w co też ona się „wepchała” :)
          Roberta Downey’a Jr. też zresztą lubię.

  13. przynadziei Says:

    świetna analiza! pozdrawiam


Co o tym myślisz?