BIBLIOTEKA

*

Mój jest ten kawałek podłogi – do czytania, oglądania, słuchania i pisania

.

Każdy czytelnik jest, kiedy czyta, czytelnikiem samego siebie – swoim własnym.
Dzieło pisarza to tylko rodzaj instrumentu optycznego zaofiarowanego czytelnikowi,
aby czytelnik mógł rozeznać się w tym, czego, gdyby nie książka, nie dostrzegłby w sobie może.
Rozpoznanie w samym sobie, przez czytelnika, tego, co mówi książka,
to dowód jej prawdy – i vice versa (…)
Marcel Proust, „W poszukiwaniu straconego czasu

*

I. CZYTAJĄC – ale dlaczego i po co?

*

Książki są jak psy – mogą być twoim najlepszym przyjacielem, ale mogą cię również pogryźć. (Choć tym kto wącha, zawsze jest oczywiście czytelnik – a, jak wszyscy wiemy, każda książka ma swój specyficzny zapach.) Książki są też niczym ludzie – mogą cię olśnić lub setnie wynudzić, mogą cię wesprzeć albo zdołować, mogą cię czegoś nauczyć albo zmarnować twój czas; z niektórymi książkami nie chciałbyś się rozstać nigdy, od innych zaś chcesz uciekać gdzie pieprz rośnie już przy pierwszym z nimi spotkaniu. Książki są wszystkim.

greydot

Jeśli mówi się, że styl to człowiek, to tym bardziej należy powiedzieć, że książka to człowiek. Lecz tym człowiekiem nie jest bynajmniej tylko autor książki. Tym człowiekiem jest przede wszystkim jej czytelnik. Bo sama książka sama w sobie jest martwa – jest właściwie niczym. Ożywa dopiero wtedy, gdy ktoś ją otworzy i czyjeś oczy spoczną na wydrukowanych na jej stronach literach, zdaniach, czytając je. Ze zrozumieniem. I z uczuciem. Niekiedy nawet z miłością.
A duszą i życiem książki jest serce, rozum i zmysły tego, kto ją czyta. Z tych samych względów ta sama książka może być błyskotliwa lub mętna, pusta lub pełna, mądra albo głupia, pełna ducha lub duszna…  Czy wobec tego – mógłby ktoś zapytać – można winić za cokolwiek jej autora? Jeśli jednak uznamy, że autora książki można chwalić, wielbić i hołubić, to niestety nasza odpowiedź na to pytanie musi być twierdząca. Jeśli autor może zasłużyć na glorię, to tym samym może też się swoją książką zhańbić.

greydot

Edward Stachura w „Fabula rasa” napisał: „Cóż z tego, że przeczytasz jeszcze jedną książkę (…) Czytaj, ale w którymś momencie podnieś wzrok znad książki i zapytaj wreszcie siebie: Dlaczego czytam książki? Bo jest to przyjemne spędzenie czasu? (…) Do poduszki przed snem? Dla intelektualnej rozrywki? Żeby zaliczyć kolejne dzieło modnego autora? Żeby wzruszyć się? Żeby ucieszyć się? Żeby zmartwić się? Żeby znaleźć coś mądrego o życiu? Żeby pomieszkać wyobraźnią w innym świecie? (…) Dlaczego czytamy książki? Żeby trochę pożyć bardziej interesującym niż moje życiem bohaterów książki? Żeby zobaczyć, że pomimo wszystko oni jednak też cierpią tak samo jak ja, a niekiedy o wiele, wiele więcej? Dlaczego właśnie takie książki najbardziej podobają mi się, gdzie niepokoje, rozterki, cierpienia, nieszczęścia, tragedie i krew leje się, i trup pada gęsto jak w sztukach Szekspira? Dlaczego właściwie autorowie opisują takie okropności? Dlaczego czytam książki? Bo wszyscy czytają, więc dlaczego ja miałbym nie czytać?”

Dlaczego więc czytam książki? Dlaczego Ty czytasz książki? Dlaczego czytamy książki my, którzy czytamy?
Z milionów różnych powodów, ale głównie dlatego, że czytanie książek lubimy (nawet jeśli czasami przypomina to… masochizm ;) ). Bo weszło to nam w krew, nerwy i mózg. Bo stało się drugą naturą. Może nałogiem?
Nieważne. Ważne, że czytamy.

greydot

Czy czytając książki stajemy się mądrzejsi? Bynajmniej. Jeśli nie ma w nas choćby zalążków mądrości, to czytanie książek w zdobyciu mądrości pomóc nam raczej nie może. Co gorsze, może tak się zdarzyć, że im więcej książek czytamy, tym bardziej możemy sobie uświadamiać własną głupotę i to, jak mało wiemy.

Czy czytając książki zdobywamy wiedzę? To wydaje się oczywiste. Ale biorąc pod uwagę to, jak wiele z przeczytanych książek zapominamy – jak większość z tego, co przechodzi nam przez głowę, jeszcze szybciej nam z tej głowy ulatuje – to można dojść do wniosku, że wcale nie musieliśmy tego wszystkiego przeczytać. Bo po co było nam czytać, skoro już nic nie pamiętamy? A jeśli pamiętamy, to tylko może nam to zwiększyć mętlik w głowie – bo im dalej wypływamy w morze, tym więcej wodnej otchłani nas otacza a uświadomienie sobie przepastnych głębin przeraża; bo im dalej w las tym więcej drzew, których nie znamy i tym większe niebezpieczeństwo, że się w puszczy zgubimy i  nikt naszego wołania tu już nie usłyszy. Bo orgia informacji, faktów i szczegółów – zamiast porządkować nasz świat, mikrokosmos czy choćby locum nasze małe – łatwo zamienić się może w szum i chaos, w którym żadnego porządku już nie dostrzegamy i żadnej niezafałszowanej melodii już nie słyszymy. I jeszcze jedno: nie bez kozery wiedza „książkowa” ma wśród ludzi niższe notowania od wiedzy, którą dostarcza nam życie. Gdyż tak naprawdę kształtuje nas dopiero to, co wynika z naszego zderzenia się z realnym i konkretnym światem. Książkę, aby nas zmieniła, musimy poczuć naszymi trzewiami – jej treść nie tylko pojąć, ale i przetrawić.

Czy obcując z książkami stajemy się bardziej szczęśliwi? Nie bardziej chyba, niż żyjąc bez książek. Zresztą, nie ma czegoś takiego jak permanentne szczęście. Człowiek nie jest szczęśliwy, ale szczęśliwy bywa. Również czytając książkę. Niestety, większe są chyba jednak szanse, że im więcej się z książek dowiadujemy, tym w większą melancholię wpaść przez to możemy. Bo – jak pisała poetka: „Wielkie to szczęście”/ nie wiedzieć dokładnie/ na jakim świecie się żyje” (Wisława Szymborska). Coś podobnego mówi też poetka z trochę innej parafii: „Lepiej jest nie wiedzieć” (Doda). Jeśli miałbym jednak do wyboru: nie wiedzieć nic (nie znać świata) i być szczęśliwym albo poznać świat ale przez to zaznać cierpienia (ergo: zapłacić za tę wiedzę cierpieniem) – to wybrałbym to drugie. Tak naprawdę, to ten wybór mam już za sobą. I nie żałuję, choć nie zawsze jest łatwo, lekko, cnotliwie i zwięźle. A i tak moja wiedza o świecie – w porównaniu z tym, co chciałbym wiedzieć – wydaje mi się nadal zatrważająco mała, wręcz nieprzyzwoicie nikła (i piszę to bez żadnej kokieterii).

Czy czytając książki zaspokajamy nasz głód, czy też jeszcze bardziej czegoś łakniemy? Chyba jednak to drugie – co zresztą zawsze możemy uznać za rozbudzanie apetytu („apetyt” – to jednak brzmi inaczej, bo w przeciwieństwie do łaknienia, które zazwyczaj oznacza jakiś brak, stan niezaspokojenia – apetyt zawsze jest „apetyczny”). A jednak kiedy czytanie zamienia się w nałóg, to i dawki środka uzależniającego (czyli książki) muszą się zwiększać. Dlatego czymś ważnym jest kwarantanna i okresowy odwyk – coś, co pozwala nam na naszą miłość (vel: uzależnienie od książki) – spojrzeć z większego nieco dystansu. I może pozwoli jej dojrzeć?

greydot

Wśród genialnych spostrzeżeń Pascala znalazło się i takie, które odnosi się do szybkości czytania. Otóż Mistrz Błażej powiedział, że zarówno wtedy, kiedy czytamy za szybko, jak i wtedy kiedy czytamy zbyt wolno – tego, co czytamy, nie rozumiemy.
A jednak wolę czytać wolniej, niż szybciej. Bez wątpienia czytanie wolniejsze zwykle jest bardziej uważne, lepiej pozwala nam smakować treść. Przerażeniem ogarniają mnie ludzie (wedle moich obliczeń w 98,5% są to kobiety), którzy czytają jedną (całą!) książkę dziennie (czyli 365 książek rocznie!?) Zgroza! Moim zdaniem jest w tym coś nieludzkiego! Czasami to nawet marzę, aby – może na zasadzie istniejących restauracji slow food – powstawały także ośrodki slow reading. Swego czasu modne były techniki czytania szybkiego (fotograficznego?) a nawet odbywały się zawody kto więcej tysięcy słów na minutę „przeczyta”. A ja się pytam: po co? Jak można się delektować pięknem tekstu na zapisanej stronicy, jeśli połknie się tę stronę w półtorej sekundy?! Przecież nad jednym cudnie napisanym zdaniem można się pochylić na wiele chwil, a może nawet pieścić go w sobie przez godzinę albo i dłużej. (Herbert: „Cierpliwy głos książki poucza: najgorszą rzeczą w sprawach ducha jest pośpiech”.)
Te panie w zastraszającym tempie obgryzające od deski do deski pół tysiąca książek na rok, są dla mnie jak zachłanne piranie – bałbym się nawet do takiej zbliżyć, nawet gdyby zalotnie zatrzepotała rzęskami, wypięła kształtną pierś, odsłoniła nóżkę i (chwilowo) schowała swoje ostre ząbki pod jędrnymi wargami namiętnych ust.

greydot

Czytać albo żyć – oto jest pytanie. Ale – mógłby ktoś się żachnąć – po co ta alternatywa? Najlepiej przecież jest żyć czytając i czytać żyjąc. Jednakże w tym iście hamletycznym pytaniu zawarty jest istotny dylemat: czy można przedkładać książkę nad życie? (Czyli nie żyć konkretem a tylko iluzją?) I jest to kwestia wcale nie tak abstrakcyjna, jak by się mogło wydawać, bo niektórzy preferują jednak lekturę od samego życia. Tylko czy przypadkiem książka nie jest substytutem życia? Czy aby czytanie nie bywa także jednym ze sposobów ucieczki od świata i życia, a tym samym i od ludzi? Może jednak lepiej byłoby wpierw żyć, a dopiero później o tym życiu czytać… a nie odwrotnie, bo kiedy zbyt dużo się czyta, to na samo życie często nie wystarcza już czasu? (Podobnie, jak lepiej jest wpierw żyć, a dopiero później, ewentualnie, filozofować…)
Ci co wolą czytać odwołują się do poglądu, który najlepiej chyba jest znany w formie powiedzenia przypisywanemu Cyceronowi. Stwierdził on ponoć kiedyś: „Ludzie mówią, że życie to jest to, ale ja wolę sobie poczytać”. Z kolei chińskie przysłowie mówi, że „kto czyta książki, ten żyje podwójnie” (choć wątpię, by cieszyło się ono wielkim powodzeniem w Chinach podczas rewolucji kulturalnej). Moje upodobanie do bibliotek i serce jakie mam dla książek, sprawia, że łatwo mi tę wiarę zrozumieć i darzyć podobne zapatrywania sympatią. Ogrom wyobraźni zawarty w książkach – to cały Wszechświat niczym w nieskończonej kosmicznej bibliotece Borgesa; książki to bogactwo nieprzebrane – nie tylko obrazów, wiedzy i mądrości, ale i przeżyć, emocji, doświadczeń i czucia, które niekiedy mocniejsze jednak bywają, niż w byle jakiej, pustej i jałowej egzystencji. (Choć nigdy, moim zdaniem, bodźce związane z lekturą nie mogą być intensywniejsze od tych, jakich może dostarczyć nam życie – bo czy np. czytanie o bólu może być boleśniejsze od rzeczywistego jego doświadczania? Albo czytanie o czyimś orgazmie/głodzie/radości… czy może być bardziej intensywne od odczuwania orgazmu/głodu/radości przez nas?) Nie jest chyba dobrze zamykać się ze szczętem w bibliotece, wśród labiryntu półek wypełnionych – od ściany do ściany, i od podłogi do sufitu – książkami, które w rzeczywistości są niczym innym jak białymi kartkami pokrytymi mnóstwem czarnych znaczków w odpowiednim porządku. Bo mimo wszystko owe znaczki nie są jednak w stanie zastąpić nam prawdziwego życia.

greydot

.

*

II. KSIĄŻKI MOJEGO DZIECIŃSTWA   

*

Co takiego uwodzicielskiego było
na tych białych kartkach papieru
pokrytych czarnymi znaczkami liter
że wolałem wsadzić nos między okładki
książki niż pogonić kota za płotem
wybić klapką muchy w kuchni
a nawet wypuścić się z kimś w słodkie maliny?
Słońce świeciło – jak to zwykle na wakacjach
– jaśniej; trawa, bławatki i rumianek pachniały tak,
że drażniły nos; wiatr szumiał wśród gałęzi jabłoni
a woda w rzece z pluskiem obmywała kamienie,
pod którymi kryły się płotki, szczupaki i sumy.

*

Nie wabił mnie jeszcze wtedy zew
ucieczki w świat do kolorowych ludzi
na pustynie usłane gorącymi piaskami
w dżungle tętniące życiem egzotycznych stworów
nad przepaście kanionów i krawędzie otchłani,
które równie piękne są co przerażające.

*

Najpierw to wszystko obiecała mi książka,
roznieciła pragnienie wyjścia poza słowo
i uczynienie go ciałem, ale w odległej krainie
za siedmioma morzami, za siedmioma górami,
za sosnowym lasem, który – jak mi się wtedy zdawało
– jest niczym wobec zagajnika palm kokosowych
lub strzelistych południowych cyprysów.

*

Tak to w mojej domowej biblioteczce
albo na kocu w ogrodzie między krzewami agrestu
hartowały się moje dalekosiężne marzenia
rozbujała się wyobraźnia, gorączkowała myśl
zaostrzał się przedsmak i rozbudzała żądza
przeżycia niezwykłej przygody.

Poszedłem więc w świat.

(…)

*

A kiedy po latach wracam do domu,
gdzie na półkach zostały moje stare książki
z pożółkłymi kartami i z niemym wyrzutem,
że przez całe moje dorosłe życie
nie brałem ich do ręki i nie pieściłem wzrokiem
nie wąchałem jak kiedyś i nie podziwiałem
mądrości, bogactwa i piękna obrazów
tam zawartych i myśli wypełniających je
po okładkowe brzegi – to jednak oprócz smutku,
ogarnia mnie też cicha radość,
bynajmniej nie z tego powodu,
że czuję się bardziej doświadczony, mądrzejszy

(bo to jest cokolwiek problematyczne)
ale że znalazłem się tutaj z powrotem
– ze świadomością, że życie musi zatoczyć swój krąg
że to co było na początku, będzie i na końcu
tak samo ważne, cenne i… równie otwarte.

*

Kiedy więc patrzę teraz na książki mojego dzieciństwa,
dotykam palcami ich wyblakłych i wytartych grzbietów
myślę o nich czule, jakbym chciał opowiedzieć im w podzięce
całe moje życie – wszystkie moje złe i dobre przygody
oddać im prawdziwy zapach egzotycznych krajów
nakreślić w nich mapy odległych kontynentów
zaznaczyć wszystkie przebyte tam szlaki
opisać piękno twarzy spotkanych tam ludzi.
Ale też przyznać, że stara jabłoń w rodzinnym ogrodzie,
łąka za płotem, olchy i płynąca nieopodal rzeka

sekwoje w Big Sur i karaibskie plaże,

wielkie lodowce Alaski, pustynny skwar Tybetu
–  to wszystko tak naprawdę jest tym samym światem
i że liczą się tylko nasze powroty

oraz pamięć, która ożywia to, co przeminęło

i co ciągle przemija – wszędzie tak samo

*

*

III. MOJA BIBLIOTEKA, czyli światy na półce i towarzystwo na wyciągnięcie ręki

*

Na początku była bajka. Jak pewnie u wszystkich, którym zamiłowanie do czytania książek weszło w krew, i którzy bez lektury nie wyobrażają sobie życia. I taką bajką poniekąd były wszystkie inne książki, które pojawiły się w moim dalszym życiu. Nie chcę tu jednak powtarzać tych wszystkich oczywistości – cech i właściwości, dzięki którym książki nas uwodzą i oczarowują, bo znane są one wszystkim tym, którzy je kochają. Postaram się tylko skreślić pokrótce dzieje mojej biblioteki, objaśnić i wykazać to, co spowodowało, że z czasem miejsca, w których żyłem, zaczęły obrastać w setki i tysiące woluminów.
W domu, w którym się wychowywałem nie było wiele książek, ale te, które były, dość szybko stały się ważną częścią świata wyobraźni, który wówczas chciałem poznać na równi ze światem realnym. To pewnie dlatego nieważne było dla mnie wówczas rozróżnianie między światem fikcji a „rzeczywistością” tą, która ponoć jest „naprawdę”. I tak marzenia przeplatały się w mojej głowie z jawą – to, co sobie wyobrażałem z tym, co było realne.
Podobno pierwszymi słowami, jakie wypowiedziałem – wedle rodzinnych relacji – było zdanie „da mu błakuka”, przy czym „błakuka” oznaczało… ołówek, którym chciałem się podpisać (moje nazwisko zaczynało się na „Bła…” ;)) A jeśli już chciałem pisać, to musiałem także dowiedzieć się o czym piszą inni. Z początku umożliwiali mi to moi najbliżsi (pamiętam zwłaszcza to, co czytał mi tato), jednakże dość szybko stanąłem na własnych nogach i mając około 9 – 10 lat stałem się już niemal nałogowym książek pochłaniaczem, a parę lat później – tak samo namiętnym tych książek zbieraczem. Moja biblioteczka szybko zaczęła się powiększać, rozrastać i pęcznieć. Większość wolnych chwil spędzałem z książką. A że były to czasy post-hippisowskie, więc dorobiłem się też ksywy „kudłaty czytelnik”.

Oprócz tego, że książka otwierała przede mną swój świat wyobraźni i była dla mnie czymś, co posiadało duszę, to także bardzo zmysłowo czułem jej fizyczność – uwielbiałem trzymać ją w rękach, czuć jej dotyk, często też zapach. Wielką przyjemność sprawiało mi to, że była mi tak bardzo uległa – że mogłem robić z nią wszystko, co tylko zechciałem: otworzyć ją na dowolnej stronie, obejrzeć dokładnie wszystkie ilustracje, wyczytać z niej to, co chciała mi powiedzieć. Czy może więc dziwić, że zawsze pragnąłem ją mieć blisko siebie, na wyciągnięcie ręki? Wspaniałe było także to, że te książki wcale nie były o siebie zazdrosne. Tak, jakby wiedziały, że po jednej nocy z jedną, następną noc mogę spędzić z drugą. Czyli biblioteka jako zgodny harem?

A jednak najważniejsza dla mnie była dusza książki – to wszystko co zawarte było w jej „duchowym” wnętrzu, jednym słowem – treść. Wiedza, której była pełna, obrazy światów jakie opisywała, mądrość, którą zawierała – wszystko to, co włożył w nią piszący ją autor. Powoli zacząłem uświadamiać sobie wagę PISARZA jako kogoś, kto budował moje więzi z książką. Z wiekiem coraz bardziej przekonywałem się o tym, że między okładkami książek zawarta jest myśl żywej ludzkiej istoty. Innymi słowy: odbierałem to tak, jakby na kartkach książki stale był obecny konkretny człowiek. I tym oto sposobem książka stała się dla mnie nauczycielem, przyjacielem, kompanem – kimś, z kim można było porozmawiać; kimś, od kogo można się było czegoś nauczyć; kimś, kto zmuszał i prowokował do myślenia; kimś, z kim można było przeżyć intelektualną przygodę… Czyli książki na półce jako towarzysze życia – współlokatorzy pokoju, w którym razem z nimi mieszkałem.

Było coś egoistycznego w tym, że chciałem książki posiadać na własność. Książka wypożyczona w szkolnej czy miejskiej bibliotece była dla mnie czymś tylko „na chwilę” (choć przecież oznaczało to dzielenie się nią z innymi). Wiedziałem, że po jej przeczytaniu będę się musiał z nią rozstać, że będzie przez to taka zbyt ulotna. Natomiast te, które były moje, były ze mną niejako „na zawsze” i miałem świadomość tego, że w każdym momencie będę mógł do nich wrócić.
W tym kolekcjonowaniu książek była pewna doza zachłanności, ale nie było w tym jednak nic ze snobizmu. Nie zbierałem też książek dla samego zbierania (jak to się zwykle mają sprawy z budowaniem różnych kolekcji), tylko z myślą, żeby z każdej książki rzeczywiście skorzystać, czyli po prostu… jednak ją przeczytać. Bowiem zbyt często posiadanie książki jest substytutem jej przeczytania.
Oczywiście, że nie przeczytałem „od deski do deski” wszystkich książek z mojej biblioteki, tym bardziej, że z czasem beletrystyka i literatura „piękna”, ustępowała w nich miejsca pozycjom, które nie były już opowiadaniem fabuł, historyjek, wymyślaniem nieistniejących światów, czystym tworem ludzkiej fantazji… Chodzi mi o wszelkiego typu kompendia wiedzy, encyklopedie, słowniki, monografie, wywiady, eseje, biografie, wspomnienia, dzienniki, albumy, wyznania, zapiski… Czyli książki, do których można wracać, i to wielokrotnie – niekoniecznie tylko wtedy, kiedy zachodzi jakaś praktyczna potrzeba, lecz dla samej przyjemności poznania, refleksji, poszerzenia wiedzy. Ale tak, tak… jednak zdecydowana większość tomów zalegających na półkach mojej biblioteki, została przeze mnie przeczytana.

Mówi się: „pokaż mi swoje książki, a powiem ci kim jesteś”. Ściślej jednak byłoby powiedzieć: „… a powiem ci, co cię interesuje”, bo zwykle jednak – jeśli nie traktujemy książek jak mebli lub dekoracji – to zaopatrujemy się w książki, które nas interesują. I choć jest złudzeniem, że cała wiedza i mądrość autorów książek, które posiadamy, udzieli się nam – niejako przejdzie na nas jakimś tajemniczym i nadprzyrodzonym sposobem – to jednak odczucie pewnego pokrewieństwa z otaczającymi nas książkami, uczuciowo-intelektualnej więzi z nimi (a tym samym z ich autorami) jest już jak najbardziej na rzeczy – zrozumiałe  i prawdziwe.

Pisząc o tym, jak rozrastała się biblioteka, wypada mi wspomnieć o tym, że moje miasto rodzinne było stosunkowo niewielkie, ale posiadało jednak dobrze zaopatrzoną księgarnię. Za każdym razem, kiedy byłem w jej pobliżu, niemal obowiązkowo musiałem rzucić okiem na książki, które były na wystawie. Najbardziej ekscytujące było to wtedy, kiedy miała miejsce nowa dostawa, i choć moje możliwości nabywcze były wówczas mocno ograniczone, to zawsze udało mi się wyłuskać skądś pieniądze na zakup nowej książki.
Bardziej niebezpieczny pod tym względem był jednak Kraków, gdzie rozpocząłem studia. Często bowiem – obok wydatków na absolutnie niezbędne potrzeby, (jak np. studenckie imprezy) – pieniędzy ze stypendium nie starczało do końca semestru, właśnie z powodu nieodpartej pokusy zakupów książkowych. Do dziś, kiedy jestem w tym mieście, do największych przyjemności należy spacer szlakiem krakowskich księgarni, a także świetnych antykwariatów, (których niestety jest już coraz mniej). W efekcie mam później trudności, by załadować się z całym tym bagażowym majdanem do samolotu – bowiem zwykle jeden kufer pełen jest książek.

Brak miejsca – to jest jednak problem: gdzie te wszystkie nasze książki mają się pomieścić. Zazwyczaj przestrzeń naszych mieszkań czy domów jest ograniczona, więc coraz to nowe książki dokonują inwazji wszędzie, gdzie to tylko możliwe. Zaczyna się od biurek, nocnych stolików i ław w tzw. „bawialniach”, później zajmowane są różne kawałki podłogi (oczywiście na „normalnych” półkach już od dawna nie ma miejsca – często szeregi i stosy upychanych tam książek robią się podwójne), więc aby nasze pokoje nie upodobniły się do „jaskiń” książkowych (w rodzaju tych, w jakich żyli niektórzy znani nam „jajogłowi” – choćby prof. Maria Janion czy Jerzy Turowicz), zmuszeni jesteśmy co jakiś czas dokonywać selekcji i pakować (często z ciężkim sercem) nadmiar książek do pudeł i ekspediować je na strychy czy nawet do piwnic. Tutaj jednak warto przełamać jest ten odruch zachłannego chomika, który każdą rzecz chce zachować na później (bo przecież „wszystko może się kiedyś na coś przydać”) i te książki po prostu komuś oddać, choćby jakiemuś bukiniście, czy też lokalnej bibliotece.
Cóż, taka już dola książkowych galerników – z tym ciężarem księgozbioru jest źle, ale bez niego byłoby chyba jednak jeszcze gorzej. Bo przecież każdy z nich o tym wie, że książka jest artykułem pierwszej potrzeby.

Mimo wszystko nigdy nie uważałem się za książkowego mola – zawsze ciągnęło mnie w świat, zwłaszcza ten daleki, by poznać życie prawdziwe, czyli to, które działo się poza poza okładkami książek, poza ścianami bibliotek. W niczym nie ujmując cudowności światów wyczytywanych z książkowych stronic i wielkiej przyjemności obcowania z lekturą, chciałem również poznać te wspaniałości, które objawiały się na szlaku, w podróży, w odległych krajach… Tak więc włóczyłem się po świecie i poniewierałem, gnany z jednego miejsca na drugie, a kiedy zmęczony wracałem już nieco skruszony do domu z podróży, to byłem szczęśliwy, bo znów chwil ukojenia i odpoczynku  mogłem szukać w mojej bibliotece, siadając w fotelu z książką w ręce.

*  *  *

.

Powiązany wpis: W MOJEJ JASKINI

.

PS1. Przy okazji podjętego tematu chciałbym zwrócić uwagę na pojawienie się w pasku na górze mojej strony zakładki pt. LITERATURA, gdzie zebrałem w jednym miejscu wszystkie recenzje książkowe, które pojawiły się na Wizji lokalnej (wypadało to wreszcie kiedyś zrobić).
PS2. Tych zaś, którzy lubią buszować w cudzych księgozbiorach, zapraszam do rzucenia okiem TUTAJ na książki z kilku wybranych półek mojej biblioteki.

*

MÓJ STOS EX-LIBRYSTYCZNY

 

 

Ostatnimi czasy natknąłem się w sieci na kilka blogów, z których wprost emanuje miłością do książek. O tej namiętności sam mógłbym co nieco powiedzieć, bo znana jest mi ona od samego zarania, czyli od mojego dzieciństwa. Do dzisiaj czuję zapach niektórych książek, ciągle przed oczami mam ilustracje, które wówczas zdały mi się czymś zgoła magicznym, jakże wyraźnie pamiętam pewne sceny w tych książkach spisane… Nawet wtedy, kiedy przyszedł czas mojego buntu i kontestacji – wyrażany głównie przez używanie niecenzuralnych wyrazów, picie taniego wina, mówienie, że religia to „bajki” a wszyscy ludzie to hipokryci, noszenie obdartych dżinsów, zapuszczanie długich po ramion włosów i słuchanie Hendrixa – nie rozstawałem się z książką. Tym sposobem uzbierałem w domu dość pokaźną bibliotekę i ślęczałem po nocach nad rewelacjami, które znajdowałem w dziełach Camusa, Lema, Dostojewskiego czy Manna.

Włosy teraz noszę już krótsze (nie wspominając już o siwiźnie), wino piję już lepsze, rzadko przeklinam albo rzucam kalumnie, mój bunt bardziej oswojony a spodnie bez dziur, religie co najwyżej wiążę z mitami (szanując wszak jej tajemnice)… lecz nadal żyję z książką pod ręką (w moim nowym domu księgozbiór już dawno przestał się mieścić), a i Hendrix w dalszym ciągu jest w stanie przeszyć mnie dreszczem.

Moja biblioteka przeżywa ciężkie chwile zwłaszcza wtedy, gdy wracam z wizyty w Polsce. Także i tym razem wywiozłem z kraju cały kufer książek, który jakimś cudem udało mi się zmieścić do samolotu bez zbędnych perypetii – te pół tony makulatury, będacej efektem szperania po (głównie) krakowskich ksiągarniach i antykwariatach, także parę prezentów… (poniżej znaleźć można niemalże pełną listę tytułów).

* * *

 

Cóż nas tak ciągnie do słowa pisanego? Co powoduje, że uwielbiamy trzymać w ręku książkę, decydując się nawet na… jej przeczytanie? Skąd uzależnienie, słodka narkomania – ten pewien rodzaj intelektualnego nałogu?

Dlaczego bez lektury trudno jest niektórym żyć?

Otóż bez wątpienia sprawia to bogactwo światów, które zawarte jest tamże, między okładkami – zapisane czarnym drukiem na białych kartkach papieru. Za każdym razem, kiedy łapiesz sens przeczytanego zdania, twoje istnienie nabiera większego znaczenia, staje się bardziej intensywne i zwielokrotnione, łacząc się w jakimś magicznym akcie z wrażliwością innego człowieka – z jego myślą, ze śladem jego świadomości, z jego wizją świata, i z wyobraźnią, która tenże świat za każdym razem stwarza i ujmuje. To taki rodzaj prawie że religijnej komunii, stopienia się monad – skupienia porozpraszanych w kosmosie drobin ludzkich egzystencji.

* * *

„Co pozostaje?” – pyta się w swoich notesach Nicola Chiaromonte i odpowiada: nie ważne jest to co się otrzymało, ważne jest to co trwa i istnieje. Co w takim razie pozostaje w nas z naszych lektur? Czy ogrom trafiających do nas myśli i fraz nie podmywa brzegów naszej jaźni, czy nie rozmywa wewnętrznego świata o ustalonych już konturach i uformowanych brzegach? Co zapożyczamy, a co kradniemy? I czy nie przestajemy być sobą – z każdym słowem i zdaniem, które sączy się nam do mózgu i oblepia nasze poskręcane myśli? Czy zachłanność na słowo pisane nie jest właśnie jakimś narkotycznym głodem? Czy pochłaniając te gęste treści jesteśmy w stanie to wszystko przetrawić?

Czy poprzez lekturę naprawdę się wzbogacamy? Czy nasze ograniczone wnętrze zdolne jest pomieścić cały ten splendor? Czy jest w nim dostatecznie miejsca by przyjąć to bogactwo myśli, wyobrażeń, słów i idei? Czy wszystko, co czytamy jesteśmy w stanie zrozumieć, ogranąć, przyswoić? Do jakiego poziomu możemy się wznieść, nie mogąc wszak przeskoczyć siebie samego? Wreszcie, czy aby czytając mądre książki, sami stajemy się mądrzejsi?

Czy wszystko co nowe jest dla nas lepsze? A może nowe powoduje erozję starego ale pewnego, czyli tego, co już się w nas osadziło, stało podporą, mocnym fundamentem? Chyba jednak nie: nagrodą za burzenie gnuśnego spokoju jest olśnienie cudem nieustającej przemiany.

* * *

Lecz jeśli miałbym wybierać: książka albo świat i życie? (Ale czyż książka sama nie jest niczym świat i życie?) Cóż, wyrzuciłbym „albo”, wstawiłbym „i” pozostając przy świecie i życiu, gdzie jest również to „i”, czyli książka. Ja wiem, że to szelmostwo, cwaniactwo, pycha i zarozumiałość. Lecz właśnie tego nauczyło mnie życie i… – co tu kryć! – książki.

* * *

Gwoli zaspokojenia ewentualnej ciekawości dociekliwych, podaję autorów i tytuły książek w stosiku (jego ideę zaczerpnąłem ze zdumiewających wręcz blogów czytelniczych, kórych sprawcami są głównie Panie, pochłaniające książki jak piranie):

Od dołu: „Musee d’Orsay” i „Muzeum Narodowe w Krakowie”  (wydane przez Arkady albumy malarstwa), Susan Sontag – „O fotografii”, Le Bon – „Psychologia tłumu”, J.M. Coetzee – „Zapiski ze złego roku”, Miron Białoszewski – „Chamowo”, Bruno Schulz – „Księga listów”, Leszek Kołakowski – „Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne opowiadania”, Stefan Chwin – „Dziennik dla dorosłych”, Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek – „Ryszard Kapuściński. Biografia Pisarza.”, Zygmunt Bauman – „Nowoczesność i zagłada”, Claude Levi-Strauss, Didier Eribon – „Z bliska i z oddali”, Anais Nin – „Dziennik”, T.S. Eliot – „Chrześcijaństwo-Kultura-Polityka”, Umberto Eco – „Diariusz najmniejszy”, Fryderyk Nietzsche – „Wola mocy”, Hermann Hesse – „Siddharta”, Milan Kundera – „Spotkanie”, Emil Cioran – „Historia i utopia”, Kurt Vonnegut – „Niedziela palmowa”, Herta Müller – „Król kłania się i zabija”, J.M. Coetzee – „Młodość”, Nicola Chiaromonte – „Co pozostaje”, Josif Brodski – „Tym tylko byłem”, Aldous Huxley – „Filozofia wieczysta”, Virginia Woolf – „Chwile wolności. Dziennik 1915-1941”, I.B. Singer – „Felietony. Eseje. Wywiady.”

*