NAPOLEON – epika i płycizny

.

Napoleon – geniusz czy potwór? (Joaquin Phoenix jako Cesarz Francuzów w filmie Ridley’a Scotta „Napoleon”)

.

       Wydaje mi się, że po kimś, kto porównuje Napoleona do Hitlera (a tak robił reżyser filmu Ridley Scott), nie można się spodziewać, by oddał sprawiedliwość historycznej prawdzie i w sposób wiarygodny ukazał na ekranie jedną z najbardziej niezwykłych postaci w historii ludzkiej cywilizacji, jaką bez wątpienia był Napoleon Bonaparte. Z drugiej strony, po kimś, kto nakręcił takie filmy, jak np. „Alien”, „Blade Runner”, „Gladiator”, „Black Hawk Dawn” czy „Thelma & Louise” można się spodziewać znakomitego kina rozrywkowego, atrakcyjnej formy i zajmującej opowieści z pełnokrwistymi, pełnowymiarowymi postaciami. (Na świeżo mam też w pamięci ostatni film Scotta, jakim był „The Last Duel” – nie tak zamaszysty, jak „Napoleon” ale według mnie bardzo dobry i świadczący o tym, że ten 86-letni twórca nadal jest w niezłej formie). Czy te wszystkie przewidywania spełniły się w najnowszym filmie reżysera?
Gdybym na to pytanie miał odpowiedzieć w wielkim skrócie, to brzmiałoby to następująco: i tak i nie (z czego spróbuję się wytłumaczyć w tej recenzji).

       Napoleon, tak jak przedstawia go Scott na ekranie (a co za tym idzie – tak jak gra go Joaquin Phoenix), to pozbawiona charyzmy figura tudzież gbur, którego zachowanie graniczy niekiedy ze śmiesznością i groteską. Jest on bardziej oportunistą, niż sprawcą. Także człowiekiem, którego enigma wynika bardziej z dziwnych relacji z innymi ludźmi, niż z głębi złożonego charakteru, inteligencji i refleksyjności. Nic z tego, co widzimy na ekranie nie jest w stanie wytłumaczyć zarówno szalonej popularności Napoleona wśród Francuzów, uwielbienia i ślepego poświęcenia ze strony jego żołnierzy, jak i jego kompetencji w roli tyrana i despoty podbijającego inne kraje i tworzącego imperium. Nie ma w tym filmowym Napoleonie jakiejś głębszej treści i ciężkości, która by tłumaczyła to, że z jednej strony stał się on postacią wręcz mityczną – podziwianą (i to do tej pory) przez miliony ludzi na całym świecie (wliczając w to niektórych historyków) – z drugiej zaś obiektem szalonych kontrowersji, czasem wręcz idiosynkrazji, prowadzącej choćby do wspomnianego już wcześniej zrównywania go z Hitlerem.

       Sądzę, że za to charakterologiczne niedookreślenie i rozchwianie można winić przede wszystkim scenariusz (David Scarpa), ale i niezdecydowanie samego Phoenix’a, którego kreacja jest niespójna, mało konsekwentna i zbyt „rozbiegana” (odnosiłem wrażenie, iż co chwilę Joaquin gra kogoś innego). Oczywiście sam Ridley Scott też nie jest w tym bez winy. Moim zdaniem próba ukazania Napoleona w sposób bardziej humorystyczny – a przy tym „odbrązawiający” – nie wypaliła, bo zamiast tego otrzymaliśmy tylko jakąś bliską dziwaczności niezręczność. Nie, tak nie zachowuje się człowiek posiadający największą władzę w Europie, utożsamiający się z Francją, cesarz, przed którym drżą narody – nawet wtedy, kiedy jest sam na sam ze swoją żoną, czy rodziną (wtf is goin’ on – pomyślałem, oglądając scenę obiadu, w której wisienką na torcie osobliwości było wyznanie naszego bohatera: „to Przeznaczenie doprowadziło mnie do tego jagnięcego kotleta”, choć od biedy uznać to można za żart). Podobnie było z wcześniejszą sceną, gdzie podczas próby zamachu na Dyrektoriat, Napoleon zostaje przegoniony ze zgromadzenia Rady Pięciuset, turla się po schodach, by później – cały roztrzęsiony (bardziej śmieszny, niż nieśmieszny) – być doprowadzonym do porządku przez swojego brata (notabene i de facto to właściwie jemu, a nie Napoleonowi, zawdzięcza się powodzenie tego coup d’état). Czy tak zachowuje się generał i ktoś, kto za chwilę ma się stać Pierwszym Konsulem, a niedługo później Cesarzem Francuzów, imperatorem i naczelnym dowódcą całej armii? Nie, mając taką galaretowatość w swoim charakterze, nie dochodzi się do takich pozycji. (Chociaż sam już nie wiem: możliwe, że to ja się mylę, bo nie wyobrażam sobie, by człowiek tego formatu, co Napoleon, zachowywał się jak dupek i tchórz.)
I może jeszcze jedno: trochę niezręcznie jest mi to pisać, ale Phoenix jest po prostu za stary do tej roli, co razi zwłaszcza w pierwszej połowie filmu. W czasie oblężenia Tulonu Napoleon miał zaledwie 24 lata, a na ekranie widzimy zasapanego 50-latka (w takim właśnie wieku jest Phoenix). Jego Bonaparte sprawia tu wrażenie, jakby już był po przegranej bitwie pod Waterloo. Nie lepiej jest w scenie, kiedy Napoleon po raz pierwszy spotyka Józefinę (Vanessa Kirby) – ma on wówczas 26 lat, ona 32, a i tak wygląda o wiele młodziej od swojego przyszłego męża.

Napoleońskie wojny pochłonęły życie 3 mln. ludzi – jaki jest koszt manii wielkości, żądzy władzy i imperialnych ambicji? W filmie nie ma tego dylematu, co najwyżej statystyka.

.

       Istnieją dwie szkoły w podejściu do historycznej ścisłości w filmie. Pierwszą da się określić, jako „I don’t give a damn” – czyli: to nie jest istotne, jeśli przeinaczy się w filmie kilka faktów, wstawi do niego coś, co nie miało miejsca, ewentualnie usunie coś, co się naprawdę zdarzyło. W końcu to tylko film, (który rządzi się swoimi prawami) a nie naukowa rozprawa historyczna, skąd właściwie należy czerpać historyczną wiedzę. Druga zaś, to: „Look what they’ve done!”, czyli: takie dezynwolturowe potraktowanie historii to zniewaga dla historycznej prawdy i kreowanie fałszywej narracji. Bo przecież 99.99% ludzi nie czerpie wiedzy historycznej z rzetelnych książek i źródłowych dokumentów, a właśnie z tworów pop-kulturowych, takich jak filmy. (Można to uznać za akceptację umysłowego lenistwa i tolerowania ignorancji, ale nic na to nie można poradzić, zwłaszcza, że ludzie bardziej oczekują rozrywki, niż poszerzenia swojej wiedzy – wolą się bawić, niż myśleć.)
Tak więc, obie szkoły mają swoje argumenty, choć bardziej praktyczna wydaje się pierwsza, więc zwykle ona jest stosowana w pop-kulturze, często usprawiedliwiana przez licentia poetica.

      Niestety (stety?) jestem człowiekiem dociekliwym, więc przed wybraniem się do kina na film Scotta, przypomniałem sobie biografię Napoleona i tło historyczne epoki, w której on żył. Obejrzałem kilka filmów dokumentalnych, przeczytałem kilkanaście artykułów. Przy okazji jeszcze bardziej uświadomiłem sobie, jak różna może być – nawet w tego rodzaju pracach – interpretacja historii i faktów w zależności nie tylko od perspektywy, jaką się przyjmie, ale i osobistego stosunku twórców filmu dokumentalnego, czy autorów książek, do danej postaci historycznej (nie mogłem np. ścierpieć, jak bardzo stronnicza i wybielająca Napoleona była biograficzna seria wyprodukowana przez BBC).
Zapewne miało to wszystko wpływ na mój odbiór filmu Scotta, ale na szczęście pewne nieścisłości historyczne, jakie w nim wyłapałem, nie zepsuły mi (tak bardzo) projekcji, chociaż nie mogłem się powstrzymać od żachnięcia, kiedy zobaczyłem na ekranie, jak artyleria Napoleona ostrzeliwuje piramidy w Egipcie, co oczywiście było – nomen omen – piramidalną bzdurą, nie tylko dlatego, że nic takiego w egipskiej kompanii się nie wydarzyło, ale i dlatego, że francuscy kanonierzy nie byli aż takimi pudlarzami, ani też wandalami, którzy zabytki niszczą – częściej je po prostu okradali. Myślę, że strzelanie do piramid znalazło się w filmie Scotta tylko dlatego, że wyglądało efektownie na wielkim ekranie.
Nie, podobne rzeczy nie zepsuły mi jednak przyjemności oglądania „Napoleona”. Natomiast tym, co zepsuło mi tę przyjemność, była nieadekwatność ukazania najważniejszej postaci w tym filmie, o czym już pisałem wcześniej.

Egotyzm wyniesiony do imperialnej rangi? Auto-koronacja jako sprzeciw wobec monarchistycznej hegemonii w Europie? Czy możliwe jest zrozumienie człowieka, którego postępowanie i postawa pełne były sprzeczności i przeciwstawnych impulsów?

.

       Drugą największą wadą filmu wydaje mi się jego wyrywkowość i niezborność. Ta jego epickość jest po prostu dziurawa. Według mnie wynika to z tego, że Scott usiłował objąć w swoim filmie niemal całe życie Napoleona, a tym samym skazał się na przeskoki, które pozbawiały narrację płynności i spójności. Rozciągnął materię, z jakiej zbudowany był scenariusz, przez co film stał się cokolwiek płytki, a jego interpretacja historii cienka. Ponadto, częste i raptowne przenoszenie się z pól bitewnych do sypialni wytracały akcję filmu z rytmu, pozbawiając ją dynamiki, a przy okazji wpędzały nas w konsternację, ponieważ ktoś, kto szafuje życiem setek tysięcy ludzi, nagle stawał się głupkiem. Z tego co wiem, intencją twórców filmu było przedstawienie życia Napoleona przez pryzmat jego małżeństwa z Józefiną, ale – choć ta relacja nie pozbawiona była chemii (głównie dzięki kreacji Vanessy Kirby) – to film utknął między czymś personalnym a uniwersalnym, nie penetrując głębiej żadnego z tych aspektów (kolejna płycizna). Tak więc, zasadniczo był to pomysł dobry, gorzej było z jego egzekucją.

       Niestety, im dłużej o tym filmie myślałem, tym więcej jego braków dostrzegałem. Oczywiście nie zamierzam tutaj ich wszystkich wyłuszczać, wspomnę tylko, że niemal zupełnie pominięto w nim to, co w rządach Napoleona nie pozbawione było dobra i wartości – jak np. niezwykle ważny dla Francji (a wkrótce dla całej Europy) kodeks cywilny, który w sposób rewolucyjny zmieniał status zwykłych obywateli i ustalał ich równość wobec prawa. Zlikwidowano żydowskie getta. Napoleon okazał się też dobrym gospodarzem Paryża, zakładając kanalizację, budując mosty i publiczne gmachy, tworząc parki i przyczyniając się do rozwoju kultury, nauki i sztuki. Rozwinęła się prasa (to prawda, że w dużej mierze było to skutkiem wielkiej dbałości Napoleona o własny image i PR).
Koncepcja zamiany ustroju państw europejskich z monarchistycznego na republikański też nie była taka zła, choć właściwie nie udawało się jej wprowadzić w życie przez ponad sto lat. Zdradził ją zresztą sam Napoleon wkładając koronę na własną głowę i obsadzając swoim (niekompetentnym) rodzeństwem trony Europy. Ale jednak ziarno zostało zasiane. On sam ogłosił się wybawcą i oswobodzicielem – tym, który obdarza ludzi wolnością – lecz niestety, w rzeczywistości, i jego dopadła dewiacja tyranii i despotyzmu* (przywrócenie niewolnictwa na Haiti). Bankructwo tego człowieka jest doskonałą ilustracją tezy mówiącej, że to pycha kroczy przed upadkiem.
Szkoda, że w filmie Scotta nie można poczuć ciężaru tych fundamentalnych dla napoleonizmu problemów i zagadnień.

       Na koniec wypada jednak wspomnieć o jego doskonałej, robiącej wielkie wrażenie, wizualnej prezencji na ekranie: warsztatowa perfekcja, produkcyjna solidność, kostiumy, scenografia, batalistyczna choreografia… to wszystko jest świetne i na wielką skalę, przekładając się na spektakularny rozmach. Jeśli na dodatek ma się do dyspozycji takiego mistrza, jakim jest autor fenomenalnych zdjęć Dariusz Wolski, to nic dziwnego, że film na ekranie prezentuje się znakomicie. Lecz niestety, techniczna biegłość, walory estetyczne i widowiskowość nie czynią jeszcze film dobrym, zwłaszcza jeśli ma on wiarygodnie przedstawić człowieka, którego imieniem nazwana została cała epoka.

6.5/10

* Napoleon: „Uświadomiłem sobie to, że ludzie nie rodzą się po to, aby być wolnymi. Wolność jest potrzebą, jaką czuje tylko nieliczny rodzaj ludzi, których natura obdarzyła szlachetnym umysłem, ale nie ludzkie masy.”

* * *

Addendą do tego tekstu niech będą słowa, które napisał sam Napoleon, będąc jeszcze młodym człowiekiem. Myślę, że jeśli ktoś chciałby poddać analizie psychologicznej jego postać i charakter – jego impulsy, kompleksy, zachowanie i motywacje – to mogłyby one być znaczącym punktem wyjścia dla tejże analizy: „Zawsze samotny między ludźmi – pisał przyszły Cesarz Francji – wróciłem do domu i poddając się cały wielkiej sile mojej melancholii, zagłębiłem się w myślach o śmierci. Co z taką pasją pcha mnie do samozagłady? Bez wątpienia jest to świadomość, że nie ma dla mnie miejsca na tym świecie.”

MIT

Ponownie sięgnąłem po Lévi-Straussa. I lektura ta jeszcze bardziej uświadomiła mi to, że wszyscy bez wyjątku żyjemy w swoistej przestrzeni mitycznej, jaką jest w rzeczywistości nasza kultura. Po raz kolejny odsłoniła mi też pewne paradoksy mitu, jak choćby to, że mit sam w sobie nie musi mieć żadnego sensu, i że tego sensu nabiera dopiero w swoim kontekście kulturowym: „Mit proponuje siatkę, definiowalną tylko przez reguły jego budowy” – pisze Lévi-Strauss i dodaje: „Ta siatka pozwala odczytywać sens – nie samego mitu, ale całej reszty: obrazów świata, społeczeństwa, historii, przyczajonych na progu świadomości, wraz z pytaniami, jakie ludzie stawiają sobie na ich temat.”

Podoba mi się tutaj stwierdzenie: „przyczajonych na progu świadomości”, bo zabiera nas wprost do źródła, z jakiego wynikają wszelkie nieporozumienia z mitami. Z jednej strony bowiem przeczuwamy to, że mit jest osnową naszego istnienia w słowie i myśli (czyli w kulturze, która przecież definiuje nasze człowieczeństwo), z drugiej zaś odrzucamy podejrzenie, iż to, co podtrzymuje nasze ludzkie istnienie w świecie sensów i wyższych wartości (np. etycznych) opiera się na zmyśleniu i fikcji (dlatego też większość z nas nawet nie uświadamia sobie tego, że żyje w środowisku przesiąkniętym mitami; mało tego: zdecydowanie mit odrzuca, mówiąc na dodatek, że nie chce mieć z jakimkolwiek mitem cokolwiek wspólnego).

Ale kwestia mitu chodzi nam jednak po głowie o czym świadczy choćby rozmowa, którą chciałbym przy tej okazji przypomnieć. Odbyła się ona cztery lata temu (jak ten czas leci!) na moim blogu pod wpisem „Konieczność mitu”. Myślę, że warto ją z powrotem wydobyć na światło dzienne. Swoją drogą to wielka szkoda, że mnóstwo tak ciekawego materiału przepada w wirtualnych czeluściach i dopiero przypadek sprawia, że nań trafiamy. (Rozmowę poprzedzi fragment tekstu, który ją sprowokował.)

.

owce i ruiny - panta rei

i.

Ludzie dzielą się na tych, którzy mity tworzą i na tych, którzy mity obalają. Przy tym, nawet ci, którzy mity obalają, również je tworzą.
Wszyscy jesteśmy mitotwórcami.

greydot

Mity mają to do siebie, że są odporne na racjonalne weryfikacje. Argumenty tych, którzy poszukują prawdy, tudzież mity demaskują, bywają nieskuteczne, bo operują na innym poziomie – funkcjonują niejako w innym wymiarze rzeczywistości. (Choć trzeba pamiętać, że sfera mityczna również tworzy naszą rzeczywistość w tym sensie, że ma wpływ na to, jak się nam rzeczy jawią, czyli przedstawiają.)

Ludzkość potrzebuje mitów – jest to wpisane w jej rozwój kulturowy.
Nigdy nie jest tak, że ludzkie głowy wypełnia tylko czysty racjonalizm (nawet wśród tych, którzy się za stuprocentowych racjonalistów uważają).

Mit jest więc stale obecny w naszej kulturze, i wszystko wskazuje na to, że właśnie dzięki mitom ta kultura w ogóle powstała.

Wobec tej wszechobecności mitu ważne jest to, by mity rozróżniać. Bowiem mit może zarówno generować zło, jak i dobro; może być czymś konstruktywnym, jaki i destruktywnym; może wyzwalać, ale i niewolić; może skłaniać ludzi do tolerancji, jak i nienawiści… etc.

Zastanawiać może to, dlaczego ktoś chce dany mit zburzyć. By zastąpić go nowym mitem? Może w imię tzw. prawdy historycznej (czy też “prawdy” w ogóle)? Wydaje mi się jednak, że dotarcie do takiej prawdy jest niezwykle trudne, więc często to, co nazywamy “prawdą”, jest jedynie naszą interpretacją.

Jestem przekonany, że niekiedy warto zostawić mit w spokoju i go nie niszczyć…
Zwłaszcza jeśli nie ma się niczego, aby ten mit zastąpić.

greydot
Nie można wyobrazić sobie wygaśnięcia konfliktu między „realnością mityczną” a tym, co racjonalne, empiryczne, „dotykalne”, gdyż oznaczałoby to stagnację. Leszek Kołakowski uważał jednak, że na takie współżycie jesteśmy skazani i że jest ono nieuchronne i niemożliwe zarazem. Cały świat jest oparty na dialektyce, a biegunowe przeciwieństwa wyznaczają jego rozwój i kierunek. Jak pisał Kołakowski: „Los kultury jest epopeją wspaniałą przez swoją chwiejność”.

Mit jest wszędzie. I kto decyduje się na walkę z nim, z góry skazany jest na przegraną. (Można powiedzieć, że przestrzeń mityczna pełna jest smoków z natychmiast odrastającymi głowami, jeśli tylko zaczynamy je ścinać) Jednakże nie musimy patrzeć na to fatalistycznie, uznawać to za jakieś kulturowe brzemię. Bowiem mity są nam wszystkim potrzebne.
Od naszej mądrości, wyczucia, (również światopoglądu, ale także charakteru i temperamentu) zależy jednak, które z tych mitów zaakceptujemy, a które będziemy skłonni demaskować. Walczymy z mitami, dementujemy, obnażamy ich iluzoryczną genezę… A i tak, mimo wszystko, pozostajemy zanurzeni po uszy w sferze mitycznej, jaką jest cała nasza kultura.

greydot
Nasze nieporozumienia związane z mitem biorą się m.in. stąd, że różne rodzaje mitów mamy na myśli – i inaczej określenie mitu pojmujemy. Nie można zawężać naszych rozważań jedynie do takich mitów, które są pewnym zafałszowaniem historii, samookłamywaniem się, czystą a jałową ułudą, manipulacją, czczym wymysłem… etc.
Myślę że większość z nas takie mity określa pejoratywnie.
Lecz mit jest pojęciem bardzo szerokim, choćby dlatego, że jest jednym z najważniejszych narzędzi w tworzeniu całej naszej kultury.

Mit jest pewną konstrukcją, która nie tylko tworzy kulturę, ale także ją spaja – pomaga w konstytuowaniu wartości, zapewnia kulturową ciągłość, pozwala ludziom się porozumieć, poczuć wspólnotę, znosi dyskomfortowe wrażenie przypadkowości istnienia, nadaje sens w świecie, któremu rozum i fakty odmawiają sensu…

Mity są konieczne – i to nie tylko dla ludzi “słabych” i naiwnych. Są niezbędne nam wszystkim… gdyż wszyscy jesteśmy „słabi” w kontekście naszej La condition humaine, (choćby dlatego, że poddani jesteśmy działaniom sił, które nas przerastają).

Jednakże potrzeba mitu nie wynika tylko z naszej słabości, niewiedzy czy też skłonności do fałszowania rzeczywistości.
Wręcz przeciwnie.
Jestem skłonny widzieć ją (kreację mitu i jego mocy) jako wielką (często wspaniałą) siłę ludzkiej wyobraźni. Jest ona wyrazem naszego pragnienia zadomowienia się w świecie… jak również pomaga nam z tym światem się zmagać.

.

ii

.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: “Ucieczka w świat archetypiczno-mitycznej ułudy” (jak ktoś mógłby nazwać przestrzeń mityczną) jest także ucieczką przed cierpieniem. Działa tu bardzo powszechny – i dość prosty – mechanizm psychologiczny człowieka, obecny nie tylko w chorobach psychicznych, ale znany chyba nam wszystkim. Uciekamy w świat (większej lub mniejszej iluzji), bo w nim owa niepewność jest niejako anulowana, znoszona (taką m.in rolę pełnią przecież wszystkie religie – stąd tzw. “mocna” wiara, stąd dogmaty, stąd “prawdy”, które są “prawdą i tylko prawdą”, czyli nie podlegające podważeniu ani nawet dyskusji…)
Czy jest to jednak sytuacja stawiająca nas przed wyborem “albo-albo”?
Czasem tak (jak w przypadku Kirkegaarda choćby – nie mówiąc już o innych “skokach” w metafizykę dokonywanych np. przez Pascala, czy wszystkich filozofów metafizycznych); czasem nie – lęk egzystencjalny nie musi być doświadczany przez wszystkich ludzi, a nawet jeśli jest doświadczany, to nie jest to doświadczenie dojmujące, stałe… Niekiedy są to tylko mdłości (jak np. u Sartre’a). Czasem wybieramy coś zupełnie innego (wydawałoby się przeczącego ułudzie) – np. hedonizm lub sarkazm, łagodność lub cynizm, zaangażowanie lub obojętność, pasję lub stoicyzm… etc. czy też żyjemy po prostu życiem codziennym.
Lecz to prawda – życie człowieka wypełnione jest nie tylko cierpieniem.

TELEMACH:  Nie potrafię w żaden sposób dać sobie rady z antynomią zawartą w tym zestawieniu: “Czyż nie jest naszą największą mądrością – mądrością człowieka – właśnie świadomość własnej niewiedzy i zdolność do ciągłego poddawania w wątpliwość tego, co już “wiemy”? Wydaje mi się, że tylko dzięki temu może istnieć postęp w ludzkiej kulturze – w naszym poznaniu i myśleniu…
a następnie: Musimy budować nasz świat archetypów, mitów i symboli (…) W przeciwnym razie będziemy mieli poczucie życia w próżni właśnie – w jakimś nadmuchanym balonie tymczasowej bytności, spowici oparami absurdu, nicości a może i rozpaczy.
Jak można to pogodzić? Czy możliwe jest maszerowanie w obu kierunkach naraz? I w którą stronę wskazuje drogowskaz? Jest jakiś drogowskaz? A jeśli tak, to co jest (powinno być?) na nim napisane?
Pytania, pytania.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Telemachu, a może na tę antynomię jesteśmy skazani? (Choćby tylko z powodu ograniczoności naszych twierdzeń i sądów?)
A może tylko z pozoru jest to antynomia? Może jedna konieczność pociąga za sobą drugą?
A jeśli uznamy, że są to przesłanki ciągnące nas w inne strony, to może wspomogę się tu Leszkiem Kołakowskim, który w swojej książce “Obecność mitu” stwierdził, że na konflikt między przestrzenią mityczną a realnością doświadczenia jesteśmy skazani, że “to współżycie (jest) nieuchronne i niemożliwe zarazem”.
Kołakowski konkludował następująco:
“(…) kultura żyje zarazem z pragnienia syntezy ostatecznej między swoimi skłóconymi składnikami i z organicznej niemożności zapewnienia sobie taj syntezy. Dostąpienie syntezy byłoby śmiercią kultury tak samo, jak poniechanie woli syntezy. Niepewność zamierzeń i kruchość zdobyczy okazuje się warunkiem twórczego trwania kultury. Los kultury jest epopeją wspaniałą przez swoją chwiejność.”
I jeszcze odnośnie tego mojego, ostatniego, cytowanego przez Ciebie akapitu: wcale nie jestem tego pewien (chyba wbrew Kołakowskiemu) czy musimy budować nasz świat archetypów, mitów i symboli. Biorąc jednak pod uwagę obecny stan naszej kultury, obecne stadium rozwoju myśli i świadomości człowieka – jest to moim zdaniem konieczność. Czy jednak tak samo będzie w przyszłości? A może jednak odkryjemy w końcu jakieś kosmiczne “oprogramowanie”, które pozwoli nam zrównać się wszechmocą z Bogiem, albo okiełznać siły, które rządzą światem? (Co na jedno wychodzi.)
Wydaje się to nieprawdopodobne, ale czy niemożliwe?
Rozsądek mi mówi, że to jednak science-fiction, ale czy zawsze możemy zawierzyć rozsądkowi?
A jednak (tu i teraz) skłaniam się do tego, by uważać, że na to budowanie świata archetypów, mitów i symboli jesteśmy skazani (dlatego właśnie tak napisałem), gdyż najprawdopodobniej nigdy nie poznamy genezy Wszechświata, czyli nigdy nie dowiemy się “skąd przychodzimy”. Od biedy możemy się domyślać “kim jesteśmy”, ale i tak tajemnicą pozostanie chyba “dokąd idziemy”.

TELEMACH: Na pytania można (spróbować) odpowiedzieć jeśli są jednoznacznie i zrozumiale sformułowane. Ja nie znalazłem w tekście pytania – zawiera on luźne refleksje i szereg (być może błędnie przeze mnie interpretowanych) antynomii. Klamra, która je spina to konstatacja trudnej do pogodzenia sprzeczności pomiędzy dążeniem do tego “co jest” i koniecznością pielęgnacji tego co nas konstytuuje, a co nas od rzeczywistości (i wiedzy o tym “co jest”) oddala.
Faktycznie – dylemat jest. I trudno powiedzieć co z tym zrobić. Narracja potrzebuje mitu aby przeżyć. Rozum potrzebuje demistyfikacji aby zachować szacunek do samego siebie = godność. Trzeba by zatem opanować trudną sztukę kłaniania się i wypinania w tę samą stronę. Nie umiem. Mogę mieć raz tak, raz tak. Można naturalnie spróbować jak Slavoj Z. tylko odwrotnie: konstruować mit w oparciu o legendę uprzedniej dekonstrukcji, ale do tego trzeba by mieć iście lacanowską moralność. Ja chyba nie mam.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Wygląda na to, że Ty uważasz proces tworzenia “przestrzeni mitycznej” przez człowieka za to, co nas od “rzeczywistości (i wiedzy o tym “co jest”) oddala”. Dlatego uznajesz to za antynomię.
Ja widzę to inaczej. Dopuszczam bowiem taką możliwość, że właśnie za pomocą “przestrzeni mitycznej” jesteśmy w stanie dotknąć czegoś “co jest”, a do czego w inny sposób (np. racjonalny, “naukowy”) nie mamy dostępu. (Nie wspominając już o tym, że “przestrzeń mityczna” może być po prostu dla ludzi jakąś koniecznością, bez której nie mogliby nie tylko tworzyć kultury, ale i funkcjonować na poziomie społecznym.)
Jest jeszcze między nami jedna dość zasadnicza różnica. Ja mit (możemy to rozszerzyć na religię np.) cenię, w jakiś sposób szanuję, uwzględniam jego wagę i znaczenie, Ty natomiast – takie przynajmniej sprawiasz na mnie wrażenie – na każdym kroku chcesz mit zdyskredytować, zdemaskować, niekiedy wręcz ośmieszyć (przy czym, nie pozbawione jest to ironii i sarkazmu).
Ale to jest chyba bardziej sprawa różnicy naszych temperamentów (poznawczych, interpretacyjnych, psychicznych…) i naszego stosunku do świata, życia i innych ludzi, niż naszych świadomych, intelektualnych wyborów.

BEATRIX: Mity zawierają wiele pułapek, dlatego moim zdaniem warto je czasem dekonstruować, właśnie po to aby lepiej zrozumieć co nami powoduje. Doświadczenie uczy, że bezkrytyczna wiara w mit a także posługiwanie się nim prowadzi do uproszczeń, krótkowidztwa i niewrażliwości właśnie. Nie twierdzę, że mity i stereotypy nie mają funkcji pożytecznej i z pewnością upraszczają komunikację. Czasem bywają niezbędne. Ale nie zawsze o to uproszczenie właśnie chodzi. A rozumienie nie prowadzi automatycznie do komplikacji.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Być może problem sprowadza się do tego, w jaki sposób ma się odbywać ta “dekonstrukcja” mitu – co jest jej rzeczywistą motywacją, jakie są prawdziwe intencje, i czy dekonstruując mit nie pozbawiamy ludzi jakiegoś oparcia – nie dając im niczego w zamian.
Łatwiej jest burzyć, niż budować.

TELEMACH: Bezkrytyczny szacunek do mitów jest mi istotnie obcy. Mnie szczerze mówiąc nie interesują mity. Interesuje mnie (i niejednokrotnie boli) ich bezrefleksyjna akceptacja i funkcjonowanie w charakterze prawd objawionych. Zarzucasz mi skłonność do szyderstwa? No cóż, coś w tym jest. Czołobitność i brak krytycyzmu w stosunku do mitów i nie skażona cieniem wątpliwości wiara w ich wiarygodność zawiera w sobie (dla mnie przynajmniej) cały szereg aspektów nader komicznych. Sądzę, że przypomnienie od czasu do czasu, że “muchy nasrały na Najjaśniejszego Pana” nie zaszkodzi. Choćby po to, aby ujrzeć wyraz twarzy tych wszystkich, którzy sądzą, że porządek universum którego przedstawicielem jest wywiadowca Bretschneider jest jedynym, powszechnie obowiązującym i godnym szacunku modelem rzeczywistości.
Istotnie, to co czasem robię zawiera elementy intelektualnej i emocjonalnej prowokacji. To jednak nie mity są jej celem, lecz sposób myślenia oparty na ich bezrefleksyjnej akceptacji.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Ja również nie mam bezkrytycznego stosunku do mitów. Ale doceniam ich wagę i znaczenie. Widzę ich funkcję scalającą i konstytuującą życie człowieka, zarówno w wymiarze indywidualnym (psychicznym), jak i społecznym (kulturowym, historycznym). Nie mogę zatem pojąć tego, że – jak piszesz – “nie interesują Cię mity”. To tak, jakbyś stwierdził, że nie interesuje Cię kultura, bo rozwój naszej kultury jest w dużej mierze – jeżeli nie przede wszystkim – procesem mitotwórczym. Przypomina mi się tu choćby Campbell i jego “The Power of Myth”… a i cały szereg innych pozycji traktujących o powiązaniach mitu z kulturą, jak choćby całe dzieło Lévi-Straussa.
Także dostrzegam komiczne, czy wręcz absurdalne aspekty wiary w mit. Jestem też świadomy tego, że istnieją mity, które są wręcz zabójcze, destruktywne, nikczemne… Ale ja nie o nich mówię. Mówię o mitach będących czymś niezbędnym w tworzeniu przestrzeni kulturowej, bez której człowiek nie mógłby funkcjonować. A biorąc pod uwagę obecny stan ludzkiej świadomości (czyli nasze kulturowe i cywilizacyjne status quo), mit okazuje się (i pozostaje) – w skali społecznej – czymś koniecznym.
Ty wiążesz mit przede wszystkim z jakimś komizmem, “czołobitnością”, brakiem krytycyzmu… Ja uważam, że jest to spojrzenie cokolwiek jednostronne i ograniczone… być może skażone jakimś uprzedzeniem lub chęcią rewanżu za własny dyskomfort wynikający ze świadomości tego, że ktoś wierzy w jakąś (w Twoim mniemaniu) “bzdurę”, która mu pomaga żyć, a na Ciebie to nie “działa” i musisz się męczyć ze swoim sceptycyzmem (który przekuwasz w sarkazm).
PS. Czy aby naprawdę przypomnienie o tym, że “muchy nasrały na Najjaśniejszego Pana” nigdy nie zaszkodzi? Być może pamiętasz, że jak najbardziej zaszkodziło ono Palivecovi, który poszedł za to do ciupy.
A wszyscy i tak wiedzą, że muchy srają na wszystko, nawet na Najjaśniejszego Pana ;)

BEATRIX: Stanisławie, napisałeś: “Łatwiej jest burzyć niż budować”. Moim zdaniem nie w przypadku prawd obiegowych, mitów i stereotypów. Te rosną jak grzyby po deszczu i nie sprzyjają moim zdaniem poznaniu, które i tak jest ograniczone z natury rzeczy albo innej natury, w zależności od koncepcji jaką przyjmiemy.
Szukanie umiaru nie jest złe. Zgadzam się z Tobą, że wielu ludzi potrzebuje utartych, znanych ścieżek, aby się nimi poruszać, gdyż poczucie bezpieczeństwa jest dla nich wartością nadrzędną i odnajdują je m.in. w przyjmowaniu sposobów myślenia utartych od pokoleń. Nie sądzę, aby można im było cokolwiek odebrać. Ich wiara jest silna, bo wynika z głębokiej potrzeby. I nie mam najmniejszego zamiaru ich osądzać, ani broń boże uświadamiać.
Ale przecież mówimy tu o naszych osobistych poglądach, więc ja sama chętnie dowiaduję się, że rzeczy niekoniecznie są takimi jakimi je widzę. Może to zabrzmi paradoksalnie, ale w tym właśnie odnajduję poczucie bezpieczeństwa. W zmienności i świadomości, że niekoniecznie jest jak jest. Nie sądzisz, że daje to ogrom możliwości? Przy jednoczesnym pozostawieniu przestrzeni dla funkcjonowania mitów, dla tych, którym jest to potrzebne? A jednocześnie w sytuacjach, gdy stają się one niebezpieczne, ranią innych ludzi, stawiają granice, takie podejście właśnie stanowi fundament rozmowy, a przynajmniej szanse na próbę zrozumienia się? Nie wspominając już o możliwościach poznania. Te rosną wg mnie kolosalnie, niekoniecznie poprzez uznanie wersji alternatywnej za prawdziwą i znowu jedyną. Ależ nie. Zaczyna się poszukiwanie, snują się myśli, czyli rozpoczyna się przygoda.

DEFENDO: Telemach odżegnuje się od Lacana, a przecież wciąż – z wdziękiem – dekonstruuje mity. Dekonstrukcja nie jest niszczeniem. Jest przyglądaniem się i swoistą adaptacją. Dekonstrukcji można dokonywać po to, żeby potem na nowo skonstruować – nie odzierając z blasku. Tylko popkultura beztrosko i trywialnie zawłaszczyła mity – i tego jej wybaczyć nie umiem.
Mity są konieczne. Na Pere Lachaise jest grób Abelarda i Heloizy, na którym zawsze są świeże kwiaty – przynoszą je całkiem współcześni kochankowie. Na Baker Str.8 przychodzą ludzie, którzy dobrze wiedzą, że nie mógł tam mieszkać Holmes, bo jest postacią napisaną przez Doyle’a. Jednak przychodzą.
Mitologia i religia to reakcja obronna człowieka, który obawia się niszczącej siły rozumu. Rozum mówi o nieuchronności śmierci – mit i religia pozwalają w nią wątpić.
Mity zaspokajają potrzebę wiary. Mit łączy się z magią i obrzędem, służy podtrzymywaniu społecznego porządku, porządku kosmicznego również. Mit jest opowieścią o przeszłości, ale objaśnia teraźniejszość, a nawet przyszłość.
Lubię dekonstruować mity, chociaż to trudne. Nie, nie po to, żeby je zniszczyć – ale żeby poznać ich gramatykę, czasem żeby je zaakceptować. Widzę w nich narzędzie komunikacji społecznej.
Mity są elementem kultury – konkretyzują pojęcia abstrakcyjne. Łączą naturę z metafizyką.

.

iii

.

IWONA: Nie cierpię mitów a jaszcze bardziej tego, że trudno je zdementować. Mitów jakichkolwiek.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Iwona, czy naprawdę nigdy nie lubiłaś bajek?
Jeśli jesteś np. osobą religijną, to też nie możesz się obejść bez mitów… Nie możesz się obejść bez mitów także wtedy, kiedy nie jesteś religijna, bowiem, np. jeśli kogoś kochasz – to Twoja idealizacja też jest mitem.
Dosłownie wszystkie nasze rytuały zakorzenione są w micie. Bez mitów nie byłoby literatury, sztuki, kultury wreszcie…
Mit niekoniecznie musi być czymś złym. Ja również nie znoszę mitów, które szerzą ksenofobię, rasizm, martyrologię, nienawiść… etc..; takich, które zakłamują historię i są wykorzystywane do politycznych manipulacji.
Tak się złożyło, ze w przeszłości częściej byłem po stronie tych, którzy mity obalali, (czy też raczej próbowali obalać) niż tych, którzy mity tolerowali. Z wiekiem jednak stałem ostrożniejszy z “demaskowaniem” mitów.

IWONA: Pozwolę sobie nie zgodzić się z Twoimi pierwszymi stwierdzeniami, a szczególnie z tym, iż “wszyscy jesteśmy mitotwórcami”. Nie, nie, nie i jeszcze raz Nie! Mity tworzone są z braku wiedzy, zrozumienia, błędnego rozumowania, braku logiki, wyrastają z ludzkiej słabości, szczególnie w wymiarze wiedzy. Jasne, teraz jest to częścią kultury, lekturą, i czymś o czym można rozważać.
Czy są potrzebne? – są, jako zapchajdziury w niewiedzy ludzkiej, w jego potrzebie tłumaczenia życia. Jak religia. Jednak czy są korzystne? Może dla potomności, żeby coś było na liście lektur. Mity są generalnie złe. Wyciszają ludzki pęd do szukania prawdy. Są fałszerstwem hamującym rozwój. Są bajkami dla dorosłych. Są na tyle silne, że walka z nimi, to często walka z wiatrakami. Czemu? Bo wiedza jest trudna, a bajka łatwa i fałszywie logiczna. Nie wszyscy jesteśmy mitotwórcami. Nie twórz mitów.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: W tym co piszesz jest sporo racji (właściwie to powtarzasz tezy, jakie zawarłem w moim tekście). Jednak jest to według mnie spojrzenie zbyt jednostronne. Nie mogę się np. zgodzić z następującymi stwierdzeniami:
– “mity są generalnie złe”
– “wyciszają ludzki pęd do szukania prawdy”
– “są fałszerstwem hamującym rozwój”
Dlaczego się z tym nie zgadzam?
Myślę, że odpowiedź na to można znaleźć w moim tekście (więc nie chcę się powtarzać).

Piszesz: “Pozwolę sobie nie zgodzić si z Twoimi pierwszymi stwierdzeniami, a szczególnie iz ‘wszyscy jesteśmy mitotwórcami’. Nie, nie, nie i jeszcze raz Nie!”

Wszyscy Iwona, wszyscy. Każdy z nas ma w sobie jakiś mit, który bardziej lub mniej świadomie pielęgnuje (i któremu ulega).
Ty np. kreujesz mit o wszechmocy nauki i potędze ludzkich możliwości. Jak również (bezwiednie) mit o nadrzędności biologizmu nad tym, co ja nazywam “człowieczeństwem”.

IWONA: Nie. Nie kreuję mitów. Nie wmawiaj mi nieprawdy. To są Twoje odbiory, i są one fałszywe. Nie zgadzasz się z moimi poglądami, masz inną wiedzę na pewne tematy, i dlatego nie dopuszczasz faktów, czy innych opinii przypisując temu formę “mitu”. Nie piszę tutaj niczego, czego nauka udowodnić nie może, a Ty piszesz o micie. To są antagonizmy. Chyba, że każdą opinię, tezę, nawet do udowodnienia, będziesz nazywać mitem. Ale to weźmie się tylko z błędnej definicji mitu. Jednak akurat tutaj widzę właśnie to, o czym pisałam. Mit i nauka się wyklucza. Dlatego piszesz nieprawdę.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: “Mit i nauka się wyklucza.” Nieprawda. Istnieje nauka o mitach. Nazywa się mitologią :)

IWONA: “mitologia” [gr. mythología ‘opowiadanie mitów’], zbiór mitów danego ludu, przekazywany w formie ustnej lub spisany na podstawie ustnych przekazów. ” – za PWN.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: mitologia (…) 2. nauka zajmująca się badaniem mitów.” (“Słownik wyrazów obcych”. PWN)

IWONA: Badaniem a nie ich tworzeniem. Nauka nie tworzy mitów.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Iwona, ależ ja zażartowałem. Oczywiście, że mit i nauka są odrębnymi kategoriami (poznawczymi, filozoficznymi). Ale to niezupełnie prawda, że nauka jest odporna na tworzenie mitów, albo że z mitem nie ma nic wspólnego (lub nie jest podatna na jego działanie). Lecz to jest szeroki temat, aby się tu w niego wgłębiać.
O co mi jeszcze chodzi?
Piszę o micie w szerszym ujęciu, jako ważnym narzędziu kulturowym człowieka. Twoje pojęcie mitu jest zawężone. Ja, w przeciwieństwie do Ciebie, uznaję mit za jeden ze sposobów zrozumienia otaczającego nas świata (także orientacji w nim), Ty zaś uważasz, iż takie zrozumienie można posiąść jedynie dzięki nauce. Tym się różnimy.
Już nie wspominam, że nauka nie może dać człowiekowi odpowiedzi na jego fundamentalne pytania o sens (życia i śmierci, oraz istnienia świata), nie odpowiada na jego potrzeby metafizyczne i (sama w sobie) jest ślepa etycznie (tak więc, aby by funkcjonować w “ludzkim” świecie, musi się jednak odwoływać do jakiejś etyki, bo w innym przypadku stałaby się właśnie… amoralna i nieludzka)… etc. Proponuję, abyś przeczytała sobie fragment pracy jednego z naukowców zajmujących się funkcjonowaniem, rolą i znaczeniem mitów w społeczeństwie. Mówi on także o tym, co i ja próbuję Ci przekazać:

“Racjonaliści są przekonani, że poletko, jakie sami uprawiają (nauki przyrodnicze, logika, matematyka oraz filozofia zorientowana na naukę – tzw. filozofia naukowa) w żadne związki pozytywne z mitem wchodzić nie może. Poletko rozumu jest zamkniętą na działanie mitu dziedziną życia i myślenia. Nauka, niejako z definicji, jest przeciwieństwem myślenia kojarzącego się z fantazjowaniem, nieracjonalnymi wierzeniami i pragnieniami.
Podtrzymywanie takiego poglądu, typowego dla dziewiętnastowiecznego scjentyzmu, ociera się o paradoks. Bo to właśnie nauki szczegółowe rewidują dziś błędy i złudzenia, w których tkwiły co najmniej od Oświecenia.
Racjonalistyczne wyjaśnienie źródeł myślenia naukowego, przeciwstawiające sobie logos i mythos oraz ogłaszające jednostronne zwycięstwo pierwszego elementu nad drugim zawodzi nie dlatego, że znaczenie rozumu przeceniono i zbyt pośpiesznie ogłoszono werdykt korzystny dla jednej tylko strony. Jest ono nie do przyjęcia ze znaczenie głębszych powodów.
Tradycyjny racjonalizm opiera się na wadliwym rozpoznaniu natury związków, w jakie mit wchodzi z innymi formami myślenia. Formy te (religia, ideologia, doktryny prawne i polityczne, utopia, magia, okultyzm, metafizyka, nauka) wprawdzie wykraczają poza mit, ale stale pozostają w orbicie jego oddziaływań. Mit przenika je od wewnątrz i współkształtuje. Poddany krytyce pozornie znika, by wrócić w odmienionej szacie słów i obrazów symbolizujących sens wymykający się empirycznym testom i sprawdzianom. Myślenie mityczne nadal żyje, choć zwykle w ukryciu. Bywa jednak, że wypływa na powierzchnię, by objawiać swe istnienie w świeckich rytuałach i dążeniach, których nie sposób wyjaśnić, jeśli się przyjmuje, iż człowiek jest istotą w pełni racjonalną.

Autorem powyższych słów jest Janusz Jusiak (“Nauka, metafizyka, mit” UMCS). Bardzo polecam pracę tego pana. Jest to moim zdaniem znakomite naukowe opracowanie zajmujące się mitem – jego istotą, pojęciem i znaczeniem.

IWONA: Stanisławie, rozumiem co Ty i Janusz Jusiak macie do powiedzenia. Są to pewne założenia, które reprezentujecie, i pewne poglądy które wyrażacie. Chętnie poczytałabym tekst filozoficzny jakiegoś neurobiologa, o ile taki istnieje :)
Oczywiście, że człowiek nie jest istotą racjonalną tylko i wyłącznie, i generuje czynności/uczucia/poglądy irracjonalne, mityczne, bajkowe. Oświecenie było racjonalizmem wykluczającym owe założenie. Stąd wiele pomyłek. Dział nauki zajmujący się ludzką psyche, w połączeniu z neurologicznym podłożem jest domeną niedawnych czasów. Rozum to wytwór biologii. Nauka nie wyklucza mitów, jako przejawu biologizmu człowieka, ale ich nie generuje. Nie ma mitów w nauce – są fakty, nauka jest formą do sprawdzenia. Wielokrotnego. Wciąż idziemy do przodu, i wciąż irracjonalizm istnieje. Tego wykluczyć nie można, bo taki jest człowiek. I taka jest jego biologia. Nauka też nie ogłasza zwycięstwa umysłu nad uczuciami, bo te uczucia już są o wiele bardziej sprawdzone i zbadane – w sposób naukowy właśnie. Nauka coraz bardziej rozumie te uczucia, i zna coraz lepiej biologiczne ich podstawy. I nie jest to forma zwycięstwa jednego nad drugim.
I jak słusznie napisałeś – ja uważam, że świat poznaje się przez naukę. Nie przez bajki i mity. Rozumiem Twoje pojmowanie, jednak się z nim nie zgadzam. Naukę tworzą ludzie, wiec na pewno ich irracjonalizm ma swoje piętno także i w nauce, jednak nauka, sama w sobie, z mitem niewiele ma wspólnego.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Muszę przyznać Iwona, że podoba mi się Twój komentarz. Jest wyjątkowo :) przejrzyście, jasno, składnie i konkretnie wyrażony. Dzięki niemu można dobrze zrozumieć Twój punkt widzenia – użyłaś mocnych i istotnych argumentów. Patrzymy jednak z odmiennej perspektywy. Ty – z pozycji stricte materialistycznej, biologistycznej. Ja natomiast się za materialistę nie uważam, tzn. nie sprowadzam wszystkich aspektów “człowieczeństwa” do biologii, fizjologii, mechanistycznego funkcjonowania ludzkiego organizmu. Zresztą, od myślenia stricte materialistycznego (a nawet empirycznego, opartego tylko na przesłankach kartezjańskich) już dawno się w epistemologii odeszło. Oświecenie też zaprowadziło człowieka w kilka ślepych uliczek (pułapek) – czyli bezgraniczne zawierzenie Rozumowi także mocno się skompromitowało (i jeśli dobrze się temu przyjrzymy, to możemy dojść do wniosku, że racjonalizm odegrał również niepoślednią rolę w tworzeniu systemów totalitarnych, ludobójczych). Zasadnicza różnica między naszymi stanowiskami polega na tym, że Ty uważasz, iż w sposób “naukowy” można wszystko wyjaśnić.
Ja tak nie uważam.
Uważam, że są granice, poza które nie może sięgnąć stworzona przez ludzką cywilizację nauka. A to wynika z mojego przekonania o ograniczoności ludzkiej percepcji, o ludzkiej niemożności objęcia tego wszystkiego “co jest” rozumem – Po prostu nie wierzę w to, że człowiek, dysponując dostępnymi sobie środkami i możliwościami, wszystko może poznać i zrozumieć. (Innymi słowy: uważam, iż są takie obszary, gdzie nauka nigdy nie będzie mogła dotrzeć, a tym samym umożliwić nam ich poznanie.)
Chciałbym Ci polecić (moim zdaniem znakomitą) książkę “Punkt zwrotny”, której autorem jest amerykański fizyk jądrowy Fritjof Capra. Rozprawia się on tam właśnie z naszym mitem naukowej, (ściśle “materialistycznej” i racjonalistycznej) wszechmocy.
I jeszcze coś: to, co jest rdzeniem kultury (w każdej cywilizacji) można właśnie poznać badające jej mity.

IWONA: Wydaje mi się, że to co piszesz wynika właśnie z “Po prostu nie wierzę/wierzę” – ja od wiary się odcinam. Albo się wie, albo nie wie – i to że się nie wie, też powinno się wiedzieć. Żeby się nie powtarzać, bo w zasadzie nic nowego bym nie wniosła – pozdrawiam serdecznie. Może jak będę miała więcej czasu od tych przyziemnych, i racjonalnych aspektów życia, to się porozglądam za filozoficznym podejściem neurobiologa. Bo aż się boję napisać, iż nie wierzę, że taki istnieje :)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: No dobrze, mówię po prostu: nie wiem ;)  Bo rzeczywiście ten, co nie wie i wie, że nie wie, wie więcej od tego, co wie i nie wie, że wie ;)

SARNA: Tak więc dotknęliśmy problemu mitu o micie. Jest rzeczą delikatnie mówiąc naganną, celowe fałszowanie historii, faktów. Ale z drugiej strony, zważywszy na naszą jakże ludzką naturę ze skłonnością do słabości, pychy, chęci panowania, jest to również zrozumiałe (choć nie dla wszystkich do przyjęcia i chwała im za to).
Natomiast mity rozumiane jako wierzenia, legendy, dzieje bogów i herosów są piękne. I choć zdajemy sobie sprawę, że są one tylko hipotetyczne lub zupełnie zmyślone, to się na nie nie obrażamy. Przecież wiemy, że ich istotą nie jest kłamstwo dla kłamstwa. Lubimy ten świat ułudy, tajemnicy, fantazji, czasami nadziei. W skrytości ducha każdy z nas kiedyś zamarzył o przeżyciu magicznej “godziny pąsowej róży”.
Życie bez mitów byłoby jak piękny, sztuczny kwiat bez zapachu, jak motyl nocny bez tęczy barw, jak przekłuty balon – bez wdzięku, bez tajemnicy, mniej fascynujące. To tak jakby nam przyszło całe życie przeżyć w inkubatorze. Unikniemy infekcji, będziemy żyli zdrowo, bez fizycznego cierpienia, tylko czy będzie to pełnia życia?

JERZY SZTAUDYNGER (in absentia):

“Niedowiarkom ręczę,
że jednak można
oprzeć się o tęczę”

.Pieter Bruegel (starszy) - Pejzaż z upadkiem Ikara

.

KARTKA Z PODRÓŻY: Bardzo pięknie pan zakończył rozważania – “Jestem skłonny widzieć ją (kreację mitu i jego mocy) jako wielką (często wspaniałą) siłę ludzkiej wyobraźni. Jest ona wyrazem naszego pragnienia zadomowienia się w świecie… jak również pomaga nam z tym światem się zmagać.” Trudno coś więcej dodać.
Z wiekiem, który często budzi lęk i samotność, zacząłem przywiązywać wagę do wzmocnienia się za pomocą wyobraźni czyli wyboru między innymi mitu dającego siłę w zmaganiach z rzeczywistością. Taki system wartości, wyobrażeń znalazłem i pozwoliło mi to zmienić życie. W końcu poczułem swoją wartość a to tylko dzięki dobremu wyborowi i próbom, które dzięki moim wyobrażeniom (mit) przeszedłem. Lżej mi znosić samotność – właściwie jest mi z nią dobrze – i znikła większość lęków. Mit mi po prostu pomógł w wymiarze egzystencjalnym.
Pozdrawiam

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Dziękuję za ten bardzo osobisty komentarz. Zdarza się przy tym okazja, by powitać Cię na moich “łamach”. O Twojej wędrówce po Europie (głównie po Hiszpanii) wiem, gdyż czytałem fragmenty Twoich wspomnień (czy też raczej relacji z podróży). PS. Tytułowanie mnie “panem” wydaje mi się tutaj zbyteczne :)

BEATRIX: “Jestem skłonny widzieć ją jako wielką (często wspaniałą) siłę ludzkiej wyobraźni. Jest ona wyrazem naszego pragnienia zadomowienia się w świecie… jak również pomaga nam z tym światem się zmagać.” Gdybyś mógł, Logosie, podaj przykłady mitów stanowiących o sile wyobraźni ludzkiej (bo mnie się zdaje, że jest dokładanie na odwrót i że mity wyobraźnię ograniczają) oraz mitu, który pozwala Ci się zmagać ze światem (bo mnie się zdaje, że mity prowadza w ślepą uliczkę niewiedzy oraz pozwalają tkwić w złudzeniach, co ze zmaganiem się, moim zdaniem, niewiele ma wspólnego). Może byłoby mi łatwiej zrozumieć Twój punkt widzenia, a chciałabym. Ukłony.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: A choćby “Iliada” i “Odyseja”, a choćby mity greckie… nie wspominając o mitologiach, które są udziałem dosłownie wszystkich kultur świata. Mity są również nieodłączną (a może i radykalną) częścią każdej religii, (o której przecież nie można powiedzieć, że nie pomaga ludziom zmagać się ze światem).
Nie wydaje mi się, że mity prowadzą w “ślepą uliczkę niewiedzy”. Często są jakby punktem wyjścia, a już na pewno uznać je można – w pewnym sensie – za punkty orientacyjne w “przestrzeni” ludzkich wartości, wyborów i zachowań (indywidualnych i społecznych). Zresztą, wydaje mi się, że zarówno w moim wpisie, jak i w powyższej dyskusji wykazałem dlaczego uważam mit za coś konstruktywnego i wręcz niezbędnego w procesach kulturotwórczych.
Wydaje mi się, że Ty bierzesz pod uwagę tylko jakiś jeden rodzaj mitów (może kojarzysz je bardziej ze stereotypem, przesądem, uprzedzeniem, “zakłamaniem”, fałszem, jakąś “zmyłką”… etc. – a może po prostu jesteś wrogo nastawiona do religii, i głównie ją masz na uwadze?). Ja natomiast namawiam do szerszego spojrzenia na mit. Zgodziłbym się, że tworzenie mitów często wynika z niewiedzy, a raczej z ludzkiej niemożności poznania wszystkiego “co jest” i ogarnięcia całości otaczającego nas świata – zrozumienia wszystkich jego aspektów (w tym i naszej w nim egzystencji). I tak, tak… mity często “pozwalają tkwić w złudzeniach” (zauważ jednak, że często tzw. “złudzenie” trudno odróżnić od nadziei, a ta nie ma już tak jednoznacznie pejoratywnego wydźwięku.)
Ja wyraźnie napisałem, że nie zawsze (i nie każdy) mit jest czymś konstruktywnym, pozytywnym, dobrym… Mógłbym przecież wymienić znacznie więcej negatywnych aspektów naszej ludzkiej skłonności do mitologizacji.
Zależy mi jednak na bardziej kompleksowym spojrzeniu na mit.

HIRUNDO: Stanisławie, Twoja wizja mitu jest bardzo szeroka i dryfuje ku współczesności. A czy my, dzisiejsi, dosyć się pochylamy nad mitami np. greckimi? Ich uniwersalna głębia jest niezmierzona i… zaskakująca (to nie jest takie oczywiste dla wielu). Wobec tego ogromnego potencjału ja nie odczuwam potrzeby posiadania mitów bliższych współczesności, które nie wiadomo, czy nie ulegną zdegradowaniu. A przecież tak się działo z wieloma.
MIT jest mocą samą w sobie i należy odkrywać jego pokłady. Z mozołem. Owidiuszowi zapewniło to nieśmiertelność.

JULA: Wiem, że kiedyś swój wpis poświęciłeś Stefanowi Chwinowi i jego „Dziennikowi dla dorosłych”. Oto kilka cytatów z tej książki:

U nas Różewicz niewiarę przedstawia jako bolesną ranę po „Bogu, który odszedł”. „Kto nie wierzy, na pewno cierpi z powodu niewiary” – przekonywał mnie niedawno ksiądz N.
I wiem, że choćbym nie wiem jak się starał, nigdy nie stanę się prawdziwym ateistą.
Żadnych szans. Po prostu nie jestem w stanie nie Wierzyc w Boga, Los czy Obecność , która w tajemniczy sposób kieruje światem. Rodzice i księża rozpalonym żelazem wypalili mi w mózgu ideę Stwórcy i ona w moim mózgu pozostanie do końca moich dni.
Ja mogę się z ludźmi spierać o to, jaki Bóg jest , ale nie to , czy jest.
(…)
Pochodzą ze starych rodzin niemieckich , w których „te sprawy” już w dziewiętnastym wieku załatwiono raz na zawsze.
A tu, w tych ludziach z Dusseldorfu, ateizm spokojny, naturalny, nieteoretyczny, nie wyrozumowany, łagodny, zwyczajny , nienapięty, niefrustrujący, wyssany z mlekiem matki. Żadna tam rana w sercu. Boga nie ma i tyle. …
Żadnego poczucia gorszości. Ich ateizm nie wyrósł z żadnej walki z bogiem, czy ludźmi wierzącymi w Boga. Oni po prostu nigdy w żadnego Boga nie wierzyli, więc nawet nie wiedza , co to znaczy wierzyć. . . Żadnego łaknienia Absolutu.
– Nie czujecie się ubożsi od wierzących? – pytam. – Nie, skądże – Czujemy się normalnie.
Najpierw człowiek żyje , potem umiera i koniec. Po śmierci nie ma nic. Cóż w tym zresztą strasznego? Z pewnością śmierć nie jest rzeczą przyjemna , ale tak już jest i tyle.
(…)

Ja miałam to szczęście, że dzięki moim rodzicom Kościół Katolicki nie zatruł moją duszę „błogosławioną trucizną wiary” … i bardzo im jestem za to wdzięczna. Natomiast w dzieciństwie namiętnie czytałam bajki, baśnie i książki dla dzieci, które sobie sama wybierałam z półek szkolnej i dzielnicowej biblioteki. I to nie wszystkie – ja wybierałam te łagodniejsze.
Każda religia to zbór legend, mitów, jakichś historii, opowiadań umiejętnie spisanych i ułożonych. Tak było i w starożytności i tak jest obecnie. Problem polega na tym, by ci którzy je tworzą umieli odpowiednio dopasowywać do otaczającej nas rzeczywistości, by z nią współgrały. Bo jeżeli nie będą dopasowane, to ludzie uciekną w inne „mity”. Bo jesteśmy dziećmi do końca naszych dni i uwielbiamy „bajki”.
Ja i moi znajomi nie potrzebujemy już takich rytuałów przy pogrzebie. Wystarczy piękny wiersz (wybrany za życia) i rozwianie popiołów w gronie samych bliskich bez zbędnych gapiów.

HIRUNDO: Głębokie i refleksyjne zakorzenienie w mitach nadało uniwersalną, potężną i niewyczerpaną siłę dziełom Homera, Ajschylosa, Eurypidesa, Sofoklesa… (z etc. raczej ostrożnie). Wydaje mi się, że tacy WIELCY jak Leonardo da Vinci czy Michał Anioł wybrali sztuki plastyczne, czując, że w słowach nie dorównają Mistrzom. Zastanówmy się, kto dorównał?
Ty Stanisławie masz przemyślany temat, pomóż mi proszę.
Bardzo cenię mity greckie (one tu najlepiej nadają się jako przykład, choć nie jedyne mają tę głębię, której poszukujemy jak ślepcy, po omacku). Camus, rozmyślając o mitach, odkrył inny aspekt “syzyfowej pracy”. Z tegoż motto dla Twoich zachęt do myślenia: “Po to są mity, by ożywiała je wyobraźnia”.
Logosie, czytając informacje o ateizmie Niemców, które zamieściła Jula, poczułam chłód na plecach. To bardzo ponura wizja, taka czcza “normalność”. W tym momencie na myśl mi przychodzi Bruno Bettelheim i Jego “Cudowne i pożyteczne – o znaczeniach i wartościach baśni”, i to, niestety, nie tych łagodniejszych. Tam zarysowują się zależności między istotnością baśni i mitu a nurkowaniem w barbarzyństwo (co Niemcom przecież się zdarzało). Czy to była manifestacja “normalności” wyniesionej z XIX w., czy bezbronności wobec mitu III Rzeszy. Bezbronności człowieka “bez-dusznego” (?)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Niestety, akurat tutaj wizja pana Chwina (w cytatach powyżej) jest cokolwiek… literacka. On przedstawia “świat” ateistów jako taki wyidealizowany bezbożny “Eden”, a czegoś takiego przecież, tak naprawdę, nie ma. Tym samym kreuje Chwin mit, od którego też poczułem chłód (a taki “ziąb” czuję niemal zawsze, kiedy stykam się z ateistyczną czy też nihilistyczną propagandą). Mitem założycielskim III Rzeszy była ogłoszona w XIX wieku “śmierć Boga”, i uznanie człowieka (wraz z Naturą) za jedynego twórcę Wielkości (zwłaszcza w obrębie “nadludzkiej”, wspaniałej rasy aryjskiej i germańskiej kultury). W tym kontekście ów słynny napis na żołnierskich pasach “Gott mit Uns” był jedynie jakimś anachronizmem. Może to się nie mieści w głowie, ale nawet z tym swoim arsenałem staro-germańskiej mitologii, cała ta faszystowska machina była w swej istocie przeraźliwie… racjonalna.

HOKO: „Może to się nie mieści w głowie, ale nawet z tym swoim arsenałem staro-germańskiej mitologii, cała ta faszystowska machina była w swej istocie przeraźliwie… racjonalna”. A co niby racjonalnego było w antysemityzmie (który też przyczynił się do klęski Rzeszy, bo gdyby niemieccy naukowcy żydowskiego pochodzenia zostali, a nie wyemigrowali do Stanów, to prawdopodobnie właśnie Niemcy jako pierwsi skonstruowaliby bombę atomową)? Co racjonalnego było w słuchaniu czubka, jakim był Hitler, przez niemieckie społeczeństwo? Za tym wszystkim stały właśnie najprzeróżniejsze mity – ideologie, sprawnie dozowane przez faszystowską propagandę. A nawet w zakresie czysto instrumentalnym ten racjonalizm był pozorny, machina, raz poruszona, szła już potem na ślepo siłą bezwładu – była tak “racjonalna”, że w obliczu klęski kazała niszczyć własny naród. “Racjonalność” faszyzmu to nic więcej niż kolejny mit, slogan służący zaklinaniu poszarpanej i skomplikowanej rzeczywistości.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Hoko, słuszne uwagi czynisz. Moim zdaniem to był jednak racjonalizm, tyle że specyficzny – (jak się okazało) idiotyczny i zbrodniczy – w swoim mechanizmie podporządkowany pewnej fanatycznej ideologii.
Np. wybór sposobu “ostatecznego rozwiązania” (obozy masowej zagłady) wynikał z racjonalizmu (wymogu poradzenia sobie praktycznego z problemem czysto technicznym eliminacji pewnej grupy społecznej) działania państwa (już) nowoczesnego. Oczy na to otwarł mi Zygmunt Bauman swoją książką “Zagłada i nowoczesność”.
Oczywiście, że zawsze na to patrzyłem jako na nazistowski obłęd… ale właśnie dla tego szaleństwa taka oto była (“racjonalna”) metoda. Długo by zresztą o tym pisać.
PS. Oczywiście, że Hitlera trudno nie uznać za paranoika, a mit, jakiego stał się on uosobieniem – za spiritus movens szaleństwa III Rzeszy i źródło poparcia ze strony praktycznie całego niemieckiego społeczeństwa. Ale zważ na to, że za jego rządów gospodarka niemiecka dokonała skoku, jaki na tamte czasy był bez precedensu (i uzyskano to stosując środki jak najbardziej racjonalne.)

TAMARYSZEK: Ależ temat!
Przeciwstawianie mitu prawdzie jest mylące. Miałoby sens tylko wówczas, gdyby prawdę ograniczyć do racjonalnego osądu a mit do mitomańskiej kreacji.
Trzeba podążać za światłem rozumu i raczej wystrzegać się mitów-stereotypów. Ale rzecz sięga głębiej (i tak to przedstawiasz). Mity karmią nam duszę – nie mamią, lecz odżywiają, są życiodajne.
Prawda (ta racjonalna) czasami ogłupia i zawęża horyzont. To jak blask, który zaciemnia (kto to powiedział?). Wpisuję te słowa jako przyczynek do całości, bo w dyskusję wejść nie umiem. Zbyt szeroki temat. Ująłeś go – jak zwykle – od początku zakładając ambiwalencję, niejednoznaczność. Możliwe, że aby zrobić w tej debacie krok naprzód, trzeba by mozolnie uściślać pojęcia.
Bardzo się zgadzam: “mit może wyzwalać, ale i zniewolić”. Jedno i drugie, czasem równocześnie. Swoją drogą – nie mam natury burzyciela mitów. Omijam te, z którymi mi nie po drodze. Nie niszczę.

Teraz myślę, że można to było odczytać dwojako, ale mnie uderzyło świadome łączenie mitu z własną egzystencją. Po prostu – jeśli mówić o micie, to najciekawiej ze środka własnego życia. Na podstawie własnego głodu i potrzeby mitu. Jednak słowa są zwodnicze – tu: nie mylić mitu z jakąś półprawdą, uproszczeniem itp. Właśnie wróciłam ze spotkania z Chwinem i Tomaszem Polakiem (dawniej: ks.Tomasz Węcławski) – jestem oszołomiona. Zbyt gęste, by tu streszczać, ale uderzyła mnie przestroga przed językiem religijnym, który nie wyrasta z konkretnego doświadczenia. Jakby wszelkiej nadziei trzeba było szukać TU, nie TAM. Bo gdy mówimy na poziomie uogólnień, to rozmijamy się z życiem.
Chyba trudno mi się wypowiedzieć… No, pozdrawiam. PS. Zainteresował mnie komentarz Kartki z podróży.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: No właśnie: ani prawdy nie można ograniczać do “racjonalnego osądu”, ani też mitu – do “mitomańskiej kreacji”.
Świetna uwaga!
PS. Bardzo byłbym ciekaw Twoich wrażeń ze spotkania z Chwinem. Podejrzewam, że atmosfera ostatnich tygodni (rozmowa miała miejsce wkrótce po katastrofie smoleńskiej – przyp. stb) nadała mu specyficznego charakteru i znacznej ostrości. Chwin ma raczej tendencję, by się z mitami rozprawiać, zwłaszcza na tym poziomie “konkretnego doświadczenia”, a nie oderwanych od rzeczywistego życia uogólnień. No i już widzę te jego “przestrogi przed językiem religijnym”, wygłaszane zwłaszcza u boku byłego księdza ;)

TAMARYSZEK: Staszku, nie wiem, czy znajdę sposób, by się tym podzielić. Czuję się zmotywowana, ale temat trudny i łatwo poprzekręcać czyjeś intencje. Krótko: temat spotkania – wobec zła. Chwin obracał na nice Dekalog, węsząc wszędzie niejednoznaczności i mówił z pozycji kogoś, kto pyta. Tomasz Polak (Węcławski – mnie on fascynuje od lat!) mówił intelektualnie, odważnie, pod prąd. Do niedawna autorytet katolickiej chrystologii, teraz: ktoś, kto mówi, że język religijny jest hipostazą, nadbudową – niekoniecznie wobec pierwowzoru (Jezus CHrystus) uczciwą. Gdy mówił o nicości przeszły mnie dreszcze. Spotkanie nagrywano, jak wytropię zapis, dam znak.

KARTKA Z PODRÓŻY: Witaj Tamaryszku. Można o mitach mówić z pozycji erudyty, naukowca, księdza, pisarza – z pozycji człowieka znającego mity, żonglującego mitami. No ale najistotniejsze jest doświadczenie. W komentarzu, który Cię zainteresował piszę właśnie o doświadczeniu. Myślę, że do przeczołgania się jakoś przez życie mit nie jest potrzebny. Proste umiejętności we współczesnej cywilizacji – na dokładkę dla naszej wygody nie skłaniającej do egzystencjalnej refleksji – wystarczają by przetrwać. No ale czasem człowiek czuje niedosyt, nudę, lęk, poczucie bezsensu życia. I wtedy sięga się po mit i jego metafizykę. A raczej wyłuskuje z siebie ukrytą głęboko potrzebę i wybiera coś dla siebie z tych obrazów, legend, baśni, które go otaczają albo śpią w nim czekając na rozbudzenie. Coś, co czyni jego życie sensowniejszym, bogatszym – co go satysfakcjonuje, wzmacnia, daje siłę i odwagę. No i doświadcza tego, jeśli swój wybór traktuje poważnie (odważnie). Jeśli nie czyni prób, jest po prostu mitomanem.
W moim pojęciu mit – czyli jakaś historia, w którą się wpasowujemy, przyjmujemy za swoją, identyfikujemy się z nią – tłumaczy życie i pozwala szukać swojej drogi. To jest piękne, bo to jest wolność. Mało – wolność w moim pojęciu samodzielnie kreowana. Często buntownicza, bo wbrew potęgom mitotwórczym – państwu, kościołowi, społecznościom czy obyczajom. No ale mitu trzeba doświadczyć, żyć zgodnie z jego logiką. Tylko wtedy nadaje on jakiś sens życiu. Piszesz, że w trakcie dyskusji przestrzegano przed “przed językiem religijnym, który nie wyrasta z konkretnego doświadczenia”. To mnie rozbawiło bo instytucja, która żyje z kontroli mitów, wyraźnie przestrzega przed samodzielnym wyborem mitów. Woli by ludzie mówili językiem religijnym nie doświadczając – jak mitomani. Albo doświadczając tylko pod ich kuratelą. W Hiszpanii spotykałem polskich katolików, którzy byli zagubieni na tych spieczonych słońcem polach bo nie mieli asysty kościelnej. Ich własna wolność czyli swoboda (możliwość) doświadczenia ich niepokoiła.

TAMARYSZEK: Karteczko, to jest bardzo ładnie powiedziane i ja umiem tylko (niczym Puchatek lub Prosiaczek) dodać: Yhmmm :)

KARTKA Z PODRÓŻY: Mam dystans do mitów klejących społeczność – właściwie głęboką nieufność. Dla mnie mit ma wartość tylko w sensie wzmocnienia jednostki, nadania sensu życiu. Mit ma dla mnie indywidualistyczny wymiar jak wiara w Boga poza wspólnotami wiernych – samotna. Mity scalające społeczność dramatycznie ujawniają się w momentach zagrożeń – dlatego to jest tak niepokojące współcześnie w Polsce. To jest chore, bo realnie, jak nigdy, jest mało zagrożeń.
Nie potrafię zrozumieć genezy poddawania się kolektywie wyznawanym mitom na dokładkę w dziedzinach tak trywialnych jak polityka.
Do polityki wystarcza znajomość zbiór reguł i odrobina talentu – jak do gotowania. Po co nadawać jej jakiś wzniosły wymiar? Chyba, że ludzie są bezradni wobec rzeczywistości i nie potrafiąc wybrać własnego systemu wartości i wyobrażeń (mit) – i poddają się kolektywnemu. Lęk pcha ich w niewolę mitów stadnych. Tylko dlaczego dzieje się to w spokojnych czasach w cywilizowanej Europie?

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Kartko, zważ, że dla człowieka, który “podłącza się” niejako do mitu “klejącego społeczność”, ten mit nabiera znaczenia indywidualnego, osobowego… staje się doświadczeniem wewnętrznym, czyli ma dla niego takie samo znaczenie, jak dla Ciebie Twój mit “prywatny” – umacnia nie tylko poczucie solidarności, wspólnoty, ale jednocześnie wzmacnia też i samą “jednostkę”, czyli kogoś, kto w tym procesie bierze udział. (Człowiek, jak by na to nie patrzeć, jest przede wszystkim stworzeniem stadnym.)
Ty patrzysz na to wszystko z pozycji outsidera, więc łatwo Ci jest zachować dystans do tych wszystkich “stadnych” zachowań. Jeśli jednak uzurpujesz sobie takie prawo (do kreowania własnego mitu, który Cię wzmacnia) to dlaczego odmawiać tego samego grupie, zbiorowości?
Trudny temat, prawda? Absolutnie zgadzam się z Tobą, że nie jest dobrze, kiedy mity zawłaszczają np. sferą polityki, również tej międzynarodowej (głównie pod postacią stereotypów, ksenofobii i uprzedzeń).
Ale czy ostatnio mieliśmy w kraju do czynienia bardziej z mitami, czy jednak z polityką i społecznymi tarciami?
Dzisiaj obejrzałem film TVP, (którego autorem jest m.in. red. Pospieszalski) pt. “Solidarni 2010″ . Są to nagrane rozmowy, jakie zebrano wśród tłumów zgromadzonych podczas żałoby po tragedii w Smoleńsku, na warszawskim Placu Piłsudskiego i Krakowskim Przedmieściu. Niestety, sposób doboru tych wypowiedzi jest według mnie… bardzo tendencyjny.
Ja tam (w tym filmie) nie widziałem żadnej żałoby (ani nawet doświadczenia religijnego), żadnego modlitewnego czy psychicznego skupienia, tylko jeden wielki (a na dodatek monotonny) monolog polityczny (oraz atak) – i to po jednej słusznej linii partyjnej (pro-pisowskiej).
Mocno obawiam się o ten polski “pluralizm”, szacunek dla obiektywizmu, otwarcie na świat i Europę, uznanie czyjejś odmienności i prawa do swobodnego głoszenia własnych poglądów. Ja tam się spotkałem nie tyle z kreacją mitu, co z “trywialnym” zwieraniem szeregów oraz tworzeniem i wzmacnianiem własnego politycznego frontu. )Nie wiem, może się mylę – ale to dopiero przyszłość pokaże.)

KARTKA Z PODRÓŻY: Trafnie wyczułeś, że mój opór wobec mitów scalających społeczność dotyczy Polski i jej “mitologicznych” podstaw. Szukanie indywidualnych wyobrażeń, egzystencjalnego systemu wartości poza tutejszym – narodowym czy społecznym – jest więc próbą oddzielenia się od niego, bo uważam, że mi szkodzi. Nie muszę w tym uczestniczyć, aby odczuwać elementarną solidarność czy wspólnotę z nimi. Ale nie potrzebuję ogrzewać się ich ciepłem czy zbijać się z nimi w masy gdy mnie trapi lęk. Lepiej uporać się z poczuciem lęku samemu, bo te masy i tak mi w niczym nie pomogą. Tak naprawdę nigdy nie były i nie są mi potrzebne do zachowania poczucia egzystencjalnego bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie – ich kolektywne, neurotyczne rozedrganie trapiło mnie przez lata. Chyba jestem renegatem, bo zawsze czułem się z nimi obco i napawali mnie lękiem w trakcie tych zborowych emocji scalających.
I nie odmawiam im prawa do klejenia swej społeczności mitami nawet jeśli stawia mnie to na pozycji, jak piszesz, outsidera. Właśnie ta pozycja pozwala mi w miarę spokojnie patrzeć na ich szaleństwo. Po prostu takiego dokonałem wyboru – dzięki temu nie tonę z nimi. Filmu nie oglądałem, ale o nim czytałem i myślę, że to nic nowego. Takie opinie wyłapuję na co dzień rozmawiając z ludźmi. Pospieszalski jest bezwzględny – to fanatyk nie mający hamulców, nie przestrzegający granic więc podał dawkę nienawiści w pigułce. To co się rozmywa na ulicach i dociera do uszu od czasu do czasu, Pospieszalski podał jako żrący ekstrakt. Ale dla tych – zgromadzonych na żałobie – ludzi to jest moim zdaniem właśnie tworzenie mitu – ten żrący ekstrakt jest na miarę ich wyobrażeń.
Z Twojej perspektywy to wygląda na trywialne zwieranie szeregów ale z ich perspektywy to klejenie z jakiś elementów, strzępów wizji świata, czyli mitu. Szukają swojej drogi. Dziś słuchałem historii o fladze z orłem z tego nieszczęsnego samolotu, którą podobno nieznany Rosjanin wygrzebał z głębokiego błota czystą i nienaruszoną. Po czym bojąc się swoich władz potajemnie przekazał naszym władzom. I przypomniała mi się historia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, której nie imały się żadne ciosy. Babcia mi o tym w dzieciństwie opowiadała i siedzi ta historia we mnie. Taką właśnie historię flagi ludziom podano odwołując się do religijno-narodowego mitu.
Masz rację, że to jest niebezpieczne, bo polityka dotyka w tej chwili bardzo intymnych ludzkich spraw – dociera do podświadomości nawet. Obawiam się też, że nad tym nikt już nie czuwa – że to się toczy żywiołowo.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Bardzo dobrze rozumiem Twoją niechęć do “zbijania się w masy”, a zwłaszcza do podzielania jej zbiorowych mitów, nawet jeśli owe “masy” nazwiemy bardziej po ludzku społeczeństwem, albo też, socjotechnicznie – tłumem ;)
Także i ja sam, często miałem poczucie, że stoję gdzieś obok głównego nurtu, który porywał “masy”. Tak więc, jeśli użyłem określenia “outsider”, to nie miałem na myśli niczego pejoratywnego (bo to tak, jakbym nie rozumiał własnej postawy :) ) No a teraz?… zobaczymy co też ten “żywioł” przyniesie. Pewnie nic dobrego… jak to zwykle z żywiołami bywa (oby tylko jakiejś większej klęski nie było). Nie przeczę (świadczą zresztą o tym zarówno mój wpis, jak i wypowiedzi powyżej), że mam niejakie poważanie i zrozumienie dla tej ludzkiej potrzeby mitologizacyjnej (czy też podpierania się mitem), lecz nie pozbawione to jest jednak krytycyzmu. I muszę przyznać, że im bliżej współczesności, tym bardziej ten mój krytycyzm wzrasta. Może zaczynam uważać, że lepiej byłoby, aby pewien rodzaj mitów był już tylko jakąś pieśnią przeszłości?

HIRUNDO: Dzięki Państwa dyskusji pojęcie mitu nabiera dla mnie nowych właściwości – których dotąd nie byłam skłonna (lub zmuszona? – zachęcona?) rozważać. Temat nie jest mi obojętny, wręcz przeciwnie. Jednak dotąd mity interesowały mnie jako odwieczne źródło wiedzy o nas samych poprzez najodleglejszą przeszłość. Gdy rozważam moje poglądy pod wpływem argumentów, jakie się tu pojawiają, przychodzi mi na myśl, że żyjąc niemal od zawsze “odwrócona plecami” do narodowej wspólnoty, mam ogromny, egzystencjalny, lęk wobec naszych mitów wspólnotowych. Kartka z podróży z wielką wrażliwością refleksje o tym właśnie zwierzył. Odczuwam jedność z takimi poglądami.
Programów Jana Pospieszalskiego nie oglądam, a jeśli jednak się zdarzy, to niepokoją mnie one bardzo.
W obrębie naszej wspólnoty pojęcie outsider jest dla mnie pożądanym komplementem. Codziennie boleśnie odczuwam samotność w swojskim tłumie, ale bywa, że jest ona źródłem mojej wewnętrznej siły – jednak bywa. Ponieważ temat mitu w wyznaczonym przez Ciebie, Logosie, zakresie dopiero się dla mnie otwiera, chcę donieść, że natknęłam się na artykuł Zenona Waldemara Dudka “Cień” – o współczesnej niezbędności archetypu. Przypuszczam, że kilka dni temu nie zwróciłby on mojej uwagi tak wyraźnie.

JOLANTA: Nie podchodziłabym do mitów na zasadzie całkowitej negacji. Myślę, że jest różnica między mitem, który jest próbą wyrażenia archetypów kulturowych i społecznych – a one wydają się ponadczasowe – a stereotypem, schematem. Mit, tak jak zobrazował to choćby Camus w “Micie Syzyfa” czy Grudziński w opowiadaniu “Wieża” – czy też jak zostało to kapitalnie zilustrowane za pomocą metafory platońskiej jaskini, pozwala człowiekowi zrozumieć siebie, zastanowić się nad mechanizmami, jakie determinują egzystencję człowieka (doskonale dramatyzm i jednocześnie siłę człowieka pokazał Camus właśnie w “Micie Syzyfa”), życie społeczne i kulturę. Mity są nie tylko tworzywem kultury, lecz służą także do jej interpretacji. Sądzę, że w mitach (archetypach) drzemie ogromny potencjał, inspiracja – nie wyobrażam sobie świata bez funkcjonowania w nim mitów i bez ich ciągłości. Człowiek odarty z wrażliwości i myślenia mitycznego – mam takie wrażenie – straciłby coś ze swego człowieczeństwa. Tak jak zostało to pokazane w “Nowym wspaniałym świecie” Huxley’a.
Mity wyzwalają w człowieku zdolność do doświadczania przeżyć metafizycznych. Paradoksalnie, myślenie mityczne i wrażliwość na mity dają człowiekowi wolność – którą rozumiem jako zdolność do głębszej refleksji, świadomość, umiejętność zdystansowania się do tego, co materialne, ulotne, iluzoryczne. Przecież miłość też można potraktować jako mit. Przyjaźń też można potraktować jako mit. Czy moje życie bez tych mitów byłoby pełniejsze? Można przecież powiedzieć, że miłość to tylko chemia, że przyjaźń to tylko łańcuch reakcji pewnych procesów o charakterze chemicznym i społecznym. Nie identyfikowałabym z mitem stereotypu. Stereotyp zniewala. Upraszcza. Spłyca. Czyni z nas niewolników. Mity wymagają głębokiej refleksji, stereotyp zaś działa jak zatrzask, człowiek nieświadomy poddaje mu się automatycznie. Świetnie pokazał to Gombrowicz w “Ferdydurke”. Gombrowicz pojmował całą kulturę jako formę, która zniewala człowieka, unieszczęśliwia go, z której nie można się wyrwać, bo uwalniając się z jednej formy, automatycznie wpadamy w drugą formę.
Nie utożsamiam się do końca z Gombrowiczowską wizją człowieka jako tragicznej ofiary kultury i kultury jako siły destrukcyjnej, wobec której człowiek czuje się bezradny jak wobec najpotężniejszego żywiołu. Chyba nie jestem takim cynikiem jak on. Był mistrzem demaskatorem, wykpiwając zwłaszcza mitologię narodową, drwiąc z narodowych świętości i spuścizny romantycznej. Zastanawiam się, co powiedziałby, gdyby mógł obserwować to, co się działo podczas niedawnej żałoby.
Nie da się jednak zaprzeczyć, że mity są tworzywem kultury, niezależnie od tego, czy je tworzymy, czy poddajemy dekonstrukcji. Wydaje mi się, że gdyby człowiek całkowicie odrzucił zdolność do myślenia mitycznego, byłby outsiderem, żyłby w pustce, stałby się albo zwierzęciem, albo maszyną. Czy byłby szczęśliwszy? Ponoć świadomość czyni nas głupcami. Dlatego nie do końca identyfikuję się z poglądami Gombrowicza. Z drugiej strony umiejętność manipulowania masami poprzez operowanie myśleniem mitotwórczym jest – jak pokazuje historia – pułapką, w którą wpada ludzkość.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Jolanto, warto było przeczytać Twój komentarz kilka razy. Bynajmniej nie dlatego, że taki on zawikłany ;), ale wręcz przeciwnie – moim zdaniem świetnie oddaje on pewne właściwości (zastosowania, role, rodzaje…) mitu. Podoba mi się również literacka forma tego komentarza – widać, że stworzona przez humanistę par excellence :)
Jaka jest zasadnicza różnica między stereotypem a mitem?
Otóż wydaje mi się, że mit jest wyrazem… pełnego wyobraźni mentalnego wysiłku, stereotyp zaś wprost przeciwnie: świadczy o umysłowym lenistwie i uległości wobec myślowych (tu: raczej jednak bezmyślnych) schematów.
Hirundo, nie sądzę, że w obrębie jakiejkolwiek wspólnoty pojęcie “outsider” byłoby pożądanym komplementem. Częściej wiązane jest to z jakimś ostracyzmem, wykluczeniem, niedopasowaniem… a to ma raczej wydźwięk pejoratywny.
Jeśli “codziennie boleśnie odczuwasz samotność w swojskim tłumie”, to jednak ten tłum nie jest dla ciebie swojski. (Tu rodzi się w mojej głowie coś w rodzaju aforyzmu: “zwłaszcza wśród swoich człowiek może się poczuć naprawdę nieswojo” :) I może jeszcze jedna uwaga: nie jest dobrze nie odczuwać z ludźmi jakiejkolwiek solidarności – i niekoniecznie musi być ona związana z mitem, (któremu jakaś zbiorowość ludzka się poddaje). PS. Ten artykuł, o którym wspominasz pisał Jungista, prawda? Ciekaw jestem, jak też on widzi owe “archetypy” współcześnie (czy aby nie są one kolejnym mitem?) Ciekawa sprawa, bo sam Jung rozdzielał pojęcia “mit” i “archetyp”, (choć chyba jednak nigdy nie zdołałem się do jego koncepcji  przekonać).

MAGAMARA: Staszku, po przeczytaniu tej notki, chciałam zapytać przede wszystkim: jak rozumiesz mit? Dla mnie mit jest sposobem na opowiedzenie o złożoności świata, o naszych najgłębszych pragnieniach i lękach. Jest też sposobem na to, by zrozumieć albo po prostu przedstawić, czym jest los i jak w to uwikłany jest człowiek. Piszesz: “Jestem przekonany, że niekiedy warto zostawić mit w spokoju i go nie niszczyć…
Zwłaszcza jeśli nie ma się niczego, aby ten mit zastąpić.”
Czy masz na myśli rzeczywiście mit czy po prostu pewne wierzenie czy stereotyp?

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Jak rozumiem mit? Na pewno szerzej, niż jest to podawane w formie słownikowej, “wikipedialnej” :) Spróbuję ustalić tutaj taką moją prywatną definicję mitu, zastrzegając się, że nie ma ona pretensji do tego aby być definicją naukową, ani też uniwersalną. Tak więc według mnie mit jest pewną konstrukcją myślową, dzięki której człowiek (dysponując swoimi ograniczonymi możliwościami poznawczymi, doświadczalnymi, intelektualnymi…) próbuje zrozumieć (przedstawić, opisać) jaka jest jego rola w świecie, czym jest los, w który został on uwikłany.  Mit pozwala wyrazić nasze najgłębsze pragnienia, oswoić i zneutralizować lęk, nadać sens egzystencji w świecie, któremu rozum i racjonalizm nie jest w stanie sensu nadać. Mit próbuje też uprościć wielką złożoność świata, który nas otacza; umożliwia odnalezienie w nim jakichś punktów orientacyjnych – ustala pewne punkty odniesienia, jak również usiłuje “uwspólnić” nasze międzyludzkie doświadczenia egzystencjalne… Daje wskazówki jak mamy się zachować, co wybierać… Owiewa też poetycką aurą to, co bez tej otoczki mogłoby się nam wydać zbyt surową, krwistą tkanką nieludzkiej, bezwzględnej i ślepej Natury.
I jeszcze jedno: mit w zasadzie opiera się dychotomii “prawda – fałsz”, bo funkcjonuje na innym poziomie świadomości niż “zero-jedynkowe” metody weryfikacji.
Myślę, że ta definicja jest na tyle pojemna, że może objąć wszystkie te podstawowe pojęcia mitu.
“Jestem przekonany, że niekiedy warto zostawić mit w spokoju i go nie niszczyć… Zwłaszcza jeśli nie ma się niczego, aby ten mit zastąpić.” Pisząc to rzeczywiście miałem głównie na myśli wierzenia, a wyrażając się wprost: religię.
Stereotypów zaś bardzo nie lubię.

JOLANTA: Stanisławie, dziękuję za wyrozumiałość. Ależ namotałam. Temat jest tak rozległy, a nici myślowych tak wiele, że nie sposób ich wszystkich natychmiast ogarnąć i zsyntetyzować w spontanicznym komentarzu. Ale to, co chciałam wyrazić, świetnie ujęła magamara. Mogę też powołać się na wiersz Miłosza “Te korytarze” (odczytuję go jako poetycką definicję mitu), słowo poetyckie potrafi lepiej wyrazić to, co pomyśli moja głowa.

Czesław Miłosz, „Te korytarze”

Te korytarze, którymi idę przy blasku pochodni
Słysząc, jak woda kapie na strzaskane płyty.
W głąb, w głąb góry. W niszach popiersia przyjaciół.
Oczy ich marmurowe, tylko światło i cień
Kładą krótko na twarzach cierpki grymas życia.
Tak, coraz dalej, labiryntem w ciemne wnętrze,
Bez koboldów, z echem własnych kroków.
Aż u wejścia, które zamknięte głazem lawiny będzie zapomniane,
W jodłowym lesie nad spadającym z lodowca potokiem,
Łania urodzi cętkowanego jelonka i powietrze rozwinie
Swoje piękne liściaste spirale innym oczom, jak mnie kiedyś.
I odkryta będzie na nowo każda radość poranka,
Każdy smak jabłka zerwanego w wysokim sadzie.
Więc nie mogę być spokojny o to, co kochałem.
Ziemia poniesie akwedukty, amfory, świeczniki mosiężne.
A kiedy któregoś dnia psy goniące niedźwiedzia
Wpadną w skalną szczelinę i ludzie dalekich pokoleń
Odczytają na ścianach kanciaste nasze litery –
Zdziwią się, że z tego, co ich cieszyło, znaliśmy tak wiele,
Choć nasz daremny pałac znaczy już tak mało.

z tomu „GUCIO ZACZAROWANY” (1965)

GRZEŚ: Mam wrażenie, że źle jest jeśli mity są tylko jednostronne i że – tak ujmę to niezgrabnie – nie ma konkurencji między mitami. Wtedy może być groźnie, np. gdy świadomość społeczną zawłaszczą mity tylko nacjonalistyczne. (Choćby przykład nazistowskich Niemiec, gdzie mity i mitologia czy podbudowa ideologiczna były niesłychanie istotne). Mity mają swoją siłę, co jednocześnie może być pozytywne i negatywne.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Tak, masz rację, Grzesiu – mity muszą się ze sobą “ścierać”. Podobnie jak “ściera” się z mitami rzeczywistość. Na dobre i na złe.

HIRUNDO: Mity rozważam w perspektywie Jolanty – świetny wywód – no właśnie, ale jednak wywód. Pojawia mi się myśl, że podchodzimy do mitu jako do “tworzywa”, z którego możemy tworzyć kulturę. Intuicyjnie czuję fałsz w takim podejściu – mit jest nieodrodny od sacrum. Z tej potrzeby i z tej pokory wyrasta. (Nie sądzę, by NASI pradziejowi przodkowie byli “twórcami” mitów, stąd mit nigdy nie jest lokowany wśród gatunków literackich, co oczywiste.)
Mity jawiły się w ludzkich głowach wraz z podnoszeniem do pozycji Homo sapiens, jako jedyna projekcja rozbudzającego się umysłu zderzonego z naprawdę groźnymi siłami przyrody, które były dane jako jedyne, nieodwołalne i bezalternatywne otoczenie. To wówczas człowiek stawiał sobie PYTANIA i z drżeniem starał się odpowiedzieć – odpowiadał w imieniu swoim, swojej kobiety i dzieci, rodu, plemienia. Nie przeczuł, biedaczysko, że także w naszym – zagubionych kontestatorów. I gdy w jego głowie jawił się Sprawca wszelkich naturalnych turbulencji (trzęsienia ziemi, potopy, gradobicia, burze, susze, pomór stad, śmierć bliskich) to przede wszystkim szukał sposobu, by tego Sprawcę sobie zjednać. Stąd rytuały i ofiary przebłagalne. I ta szczerość oddania się woli owego Wymyślonego, którego potocznie nazywamy Bogiem (właściwie za nas określono, my w to musimy wpasować nasze sceptyczne myślenie). Jako ci współcześni ludzie dociekający odłożyliśmy myślenie magiczne na najwyższe półki naszych przepastnych bibliotek i tam sobie bezużytecznie czeka, aż nasycimy się koncepcjami, kulturą, cywilizacją i… wreszcie zaczniemy zadawać pytanie “ale o CO chodzi?”. Odrzucając (z różnych powodów) SACRUM zogniskowane w religii (“bo nam ksiądz nie odpowiada”), w mitologii (“bo to jakieś stare baśnie” [bajka nie jest tym samym]), zaczynamy jednak lgnąć do takich miejsc jak Wizja Lokalna, by odnaleźć wspólnotę w bezradności odpowiadania na to proste pytanie “ale o CO naprawdę chodzi?”
Nie czuję takiej siły w sobie, by zacząć proces mitotwórczy od nowa, by wytyczać AZYMUT – zresztą gotowców moc (i nie mam na myśli wykluwania się mitu(?) zmarłego prezydenta). Proszę zauważ, Logosie, jak żarliwie buntowali się przeciw Bogu np. Mickiewicz w Improwizacji lub Kasprowicz w Hymnach. Skąd taka swada? Oni “kłócili” się ze znanym sobie Stwórcą – wyrośli w religii i doskonale znali katolicki mit – stąd ich merytoryczne argumenty. Oni bluźnili przeciw Bogu, a dziś większość jest w stanie jedynie bluzgać. To NAM doskwiera (ten niski poziom, zwany z dawna profanum) i dlatego myśli nasze krążą wokół mitów, gdy racjonalizm w przewadze ma moc dręczącą, a ukojenia nie zapewnia. “Na początku świata cała ziemia z wyjątkiem jednej małej wysepki była schowana pod powierzchnią wody. Na malutkiej wysepce żył jeden człowiek, jedna kaczka i jedno małe zwierzątko podobne do kuny. Człowiek żyjący na nikłym płachetku ziemi czuł się bardzo samotny. Polecił kaczce, by zbadała głębokość wody, kaczka jednak, zaledwie zanurzyła pióra, wypłynęła na powierzchnię. Wtedy małe zwierzątko odważnie ruszyło w głębiny, dotarło do dna i przyniosło w pyszczku trochę mułu. Nurkowało potem tyle razy, by powstał wielki obszar ziemi”, by ludzie mogli rozłożyć swoje laptopy i… :)

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Wydaje mi się, że mit jest nieodrodny od sacrum, ale tylko w kontekście religijnym. Lecz religia nie jest mitem. Ona się mitem posługuje – jest on niejako jej narzędziem. Czy mit jest kreowany świadomie? I tak i nie. Tak, bo trzeba go ubrać w jakąś formę, a to jest proces twórczy na poziomie świadomym. Nie, bo prawdziwy mit (tzn. taki, który nabiera wartości społecznej, kulturowej, historycznej… i staje się „żywy” wśród ludzi) odnosi się do tego, co przynależy nieświadomości zbiorowej (niekoniecznie tej, o jakiej mówił Jung.)
Słusznie też zwróciłaś uwagę na „odmitologizowywanie” naszej świadomości kulturowej, próbę rugowania mitu z życia społeczeństw, przez co jednak nasza kultura ulega pewnemu wyjałowieniu i jednak wulgaryzacji – o wygaszaniu tzw. uczuć metafizycznych nie wspominając. Ale ta racjonalizacja jest dość pozorna, bo robimy przy tym całą masę głupstw: niepohamowany i niezaspokojony konsumpcjonizm, kult pieniądza i zysku za wszelką cenę, instrumentalizacja człowieka, scientyzm…) To w sumie też są mity, tyle że właśnie płytkie, koniunkturalne, materialistyczne. Obawiam się, że nie jesteśmy już w stanie stworzyć takiego mitu, który miałby jakość i moc, jaką posiadały mity dawne, które konstytuowały całe kultury i cywilizacje.
Legenda o laptopie przednia ;)

greydot

DOPISEK PO LATACH: Tak sobie czytam teraz z ciekawością tę rozmowę i dochodzę do wniosku, że nic się w niej zdezaktualizowało – mimo, że prowadzona była w momencie dla Polski wyjątkowym, a mianowicie tuż po katastrofie smoleńskiej, co przydawało jej pewnej ostrości i szczególnego wyczulenia na rzeczy zakryte, niepewne, tylko przeczuwane… Jest w niej kilka moim zdaniem świetnych wypowiedzi – i bynajmniej nie mam tu na myśli swoich własnych komentarzy ;) Warto je przeczytać ze szczególna uwagą – nie tylko bowiem zawierają w sobie bardzo nośną i istotną treść, ale też i pod względem formy są wyjątkowe, sugestywne i napisane niezwykle zgrabną polszczyzną. Pod ich powierzchnią wyczuć można zaangażowanie nie tylko intelektualne, ale i emocjonalne rozmówców: okazało się że temat mitu nie jest obcy i obojętny ludziom myślącym i czującym – stąd choćby obszerność tej rozmowy. Mimo, że cała konwersacja była prowadzona bardziej na poziomie amatorskim, niż akademickim, to jednak jej wartość jest nie do przecenienia, bo daje świadectwo tego, jak mit pojmują i odbierają „zwykli”, ale zainteresowani kulturą ludzie. A jestem skłonny takie wypowiedzi uważać za bardziej cenne od tych, które cechuje hermetyczność, często niezrozumiała laikom  „naukowość” dyskursu akademickiego. Trudno też nie docenić faktu, iż tak wiele osób wzięło w niej udział, poświęcając sporo własnego czasu i uwagi, angażując się w wymianę myśli z innymi. Naprawdę szkoda byłoby, aby to wszystko zaginęło teraz w przepastnych czeluściach wirtualnej sieci – bez żadnego pożytku dla tych, którym sprawy, nie tylko naszej kultury, ale i świata, w którym żyjemy, nie są obojętne. To dlatego postanowiłem ten materiał wydobyć z uśpienia, ocalić od zapomnienie – zredagować i opublikować w nowej formie – mając przy tym nadzieję, że nie będzie to zabieg jałowy i znajdą się czytelnicy, którzy dostrzegą i docenią jego wartość – przede wszystkim dla siebie samych.

.

.

LATARNIA MAGICZNA

PRAWDA I POZÓR KINA

Na zakończenie trwającego tutaj od dłuższego już czasu maratonu filmowego, chciałem przedstawić tekst, który powstał wieki temu, ale który zachował chyba jednak swoją aktualność, traktując kino w sposób ogólny, uniwersalny. Napisałem go będąc młodym (jeszcze) człowiekiem – w czasie, kiedy moja przygoda z pisaniem o filmie, tudzież bliższa zażyłość z kinem dopiero się zaczynały (można więc ewentualne uchybienia tekstu złożyć na karby niedoświadczenia i tremy debiutanta). Przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na powstanie nowej strony, gdzie zebrałem w porządku alfabetycznym moje recenzje i teksty filmowe, które dotychczas pojawiły się na Wizji Lokalnej. Znaleźć ją można w górnym pasku bloga pod nazwą FILMOTEKA. Mam nadzieję, że umożliwi ona lepszą orientację w topografii tematycznej bloga, ułatwiając odnalezienie czegoś, co ewentualnie może zaciekawić i zainteresować tych, którzy odwiedzają Wizję (a są najczęściej cichymi konsumentami jej zawartości).

*

Był taki czas, kiedy wydawało się, że w dobie pośpiechu zwięzłe kino przejmie szlachetną rolę literatury – przez wieki jednego z najważniejszych nośników naszej kultury. Tak się jednak nie stało i film, zatoczywszy koło, wrócił do swych plebejskich korzeni, czyli do jarmarku. Przejawem tego jest  Hollywood i jego produkty. Amerykański repertuar w całej swojej masie traktuje film jako czystą rozrywkę dla mas. Pieniądze stały się głównym bodźcem, zysk bogiem a producent wyrocznią oraz alfą i omegą. Kino artystycznie ambitne, autorskie, przemyka się gdzieś po peryferiach.
Na szczęście jednak, zawsze można wrócić do starych mistrzów i klasyki, by przypomnieć sobie, że także i film może być traktowany z estymą należną prawdziwej sztuce. Bowiem obok potrzebnej rozrywki, kino jest zdolne nieść również treści poważne, o czym starają się pamiętać niektórzy twórcy. To właśnie ich pracy poświęcony jest ten tekst. Dlatego niekiedy film ośmielam się nazwać w nim filmowym dziełem, a kino sztuką.

POTĘGA ZŁUDZEŃ

„Pamiętać należy, że obraz, zanim stanie się koniem bitewnym, nagą kobietą lub jakąkolwiek anegdotą, jest przede wszystkim powierzchnią płaską pokrytym farbami w określonym porządku” – to słynne powiedzenie Maurice’a Denis z początku XX wieku można sparafrazować definiując film: pamiętać należy, że film, zanim zobaczymy w nim bitwę, nagą kobietę lub jakąkolwiek inną anegdotę, jest przede wszystkim uporządkowanym ciągiem obrazów i dźwięków, wyświetlonym na płaskim ekranie.
Być może wygląda to na paradoks, ale zagadkowa moc i siła sugestii kina wydaje się leżeć w jego zdolności do ukazywania iluzji jako rzeczywistości i na odwrót: rzeczywistości jako iluzji; do przedstawiania wytworów fantazji jako realności i rzeczy istniejących realnie jako fantomy. Jest to jedna z najważniejszych i najbardziej specyficznych właściwości filmowego obrazu w oddziaływaniu na naszą wyobraźnię. Kino czerpie więc swoją potęgę z napięcia jakie istnieje pomiędzy zawartymi w każdym dziele filmowym biegunami: irrealność – realność, fikcja – rzeczywistość, złudzenie – prawda, sen – jawa… etc. To właśnie ta swoista dialektyka powoduje, że film potrafi niekiedy tak sugestywnie do nas przemawiać.

Przypomnijmy sobie, że pierwsze filmy dokumentowały świat realny. Zrazu kamerę traktowano jako aparat fotograficzny. Widzowie reagowali bardziej spontanicznie na rzeczywistość przedstawioną na ekranie, niż na tę, która ich otaczała, w której żyli. Historia kina niezmiennie przytacza fakt ucieczki publiczności z sali kinowej przed nadjeżdżająca z ekranu lokomotywą. Późniejsze kino kreacyjne, a tylko takim tu się zajmujemy, już w pełni zaczęło korzystać z całego arsenału środków jakimi dysponuje film jako forma artystycznej wypowiedzi.

ZAPOMNIJMY I PAMIĘTAJMY

Wzajemne przenikanie się fikcji i rzeczywistości, które tak często spotykamy w całej sztuce – i to nie tylko filmowej – to jeden z częstych motywów występujących w utworach Bergmana, Buñuela, Chabrola, Saury, Felliniego, Altmana i wielu innych wielkich reżyserów. Jest to jednak zupełnie odrębne zagadnienie. Nie zajmujemy się tu bowiem takimi problemami, jak np. play within a play, motywy senne (oniryczne), fantazje i marzenia ekranowych postaci wbudowane obrazowo w fil mowy utwór i będące tylko jednym z wyrazów filmowego języka. Pomijamy też zagadnienia dotyczące takich zjawisk w historii kina, jak direct cinemacinema vérité, underground, dokument fabularyzowany, neorealizm, francuska Nowa Fala… i ich stosunkiem do tzw. obiektywnej rzeczywistości. Nas interesuje iluzja wynikająca immanentnie z samego charakteru filmowego obrazu i z fenomenu jego projekcji w kinie. „W filmie – pisze Jean Douchet w magazynie „Sight and Sound” – na pierwszy plan wysuwa się problem związku między prawdą a pozorem, między rzeczywistością a jej świetlanym odbiciem. Kamera chwyta rzeczywistość, którą rejestruje za pośrednictwem obiektywu. Robi to, aby potem rzucić ją na ekran pod postacią świetlanej zjawy, złudzenia. I tak, jakaś rzecz prawdziwa, mająca swój realny byt, w wyniku procesu technicznego staje się zjawą, fantazmem, fikcją”.

Zawsze więc należy mieć na uwadze umowność i fantasmagoryczny charakter filmowego obrazu. Jednak z drugiej strony, aby właściwie odebrać dzieło filmowe (czyli – aby znalazło ono w nas głębszy oddźwięk), należy się poddać jego hipnotycznemu działaniu. Sztuka bowiem wymaga od nas dwoistego przeżycia: jednocześnie trzeba zapomnieć, że jest ona zmyśleniem, i nie zapominać o tym. O tym dwuaspektowym charakterze percepcji sztuki i życia należy pamiętać w dyskusji o jakiejkolwiek artystycznej twórczości.
Tak więc film tworzy iluzje, lecz w przypadku wartościowego utworu jest to iluzja estetyczna, która pozwala na uruchomienie naszych mechanizmów psychicznych, dzięki czemu możemy tę iluzję przeżyć. Mimo więc, iż dzieje się to „tylko” w naszej wyobraźni, to jednak jakościowo są to uczucia podobne do tych, jakich doświadczamy w prawdziwym życiu (czyli do tych, jakich dostarcza nam rzeczywistość „poza-filmowa”). Tym samym potrafią być one nie mniej skuteczne. Stąd… choćby możliwości terapeutyczne kina.

NAPRAWDĘ I „NA NIBY”

Przejawia się w tym wszystkim także ludyczny charakter ludzkiej natury: ciągła potrzeba i skłonność człowieka do zabawy i jej przeżywania. Wyłania się też tutaj kwestia zdolności widza do empatii, bez której niemożliwe jest uczestnictwo w jakiejkolwiek formie wytworu artystycznej wyobraźni.
A więc film, jako „zaproszenie do wspólnego doświadczenia iluzji estetycznej” – używając sformułowania Zofii Rosińskiej, która odniosła to stwierdzenie do sztuki w ogóle. Zdolność do przeżywania tej iluzji jest warunkiem niezbędnym do uczestnictwa – zarówno poprzez tworzenie, jak i odbiór – w sztuce.
Jednak to wrażenie iluzji (a ściślej: balansu między nią a odczuciem realnym) może zostać naruszone. Dzieje się tak w przypadku, kiedy utożsamiamy obraz filmowy z samą rzeczywistością i przypisując mu nadmierne znaczenie – przeżywamy go wówczas silniej i bardziej intensywnie niż samą rzeczywistość; jak i wtedy gdy odmawiamy mu wszelkiego prawdopodobieństwa i znaczenia – a tym samym jesteśmy wobec niego obojętni emocjonalnie i intelektualnie.

Rzeczywistość ekranowa – a więc wszystko co człowieka tam otacza: inni ludzie, całe jego środowisko naturalne i społecznie, przedmioty i sytuacje w jakie jest on uwikłany – jest równowartościowa wobec rzeczywistości naszej, (czyli tej, w której istniejemy „naprawdę”). Równowartościowa ale oczywiście nie tożsama. Jednak stopień jej wewnętrznej spójności, autentyzm i moc sugestii są w naszych oczach (sercach, umysłach, zmysłach i wyobraźni) miarą wiarygodności filmu. Zdolność do kreacji takiej właśnie rzeczywistości jest przypisywana jedynie wielkim artystom kina. Tym, co liczy się najbardziej, jest właśnie zdolność sugestywna obrazu w oddziaływaniu na naszą psychikę. Optyka ta z samej swej istoty zakłada jednak subiektywizm. Stąd też wielka niekiedy rozbieżność sądów na temat niektórych zjawisk w kinie.
Każdy twórca stara się przedstawić swój sposób widzenia świata, czyli tworzy (w filmie) swoją własną rzeczywistość. Wszystko w jego dziele podporządkowane jest tej dążności. A im większy jest stopień integracji owej rzeczywistości, a zarazem jej oryginalność, tym większa ranga artystyczna filmu i tym bardziej potrafi być ona dla nas przekonująca.

OSWAJANIE CHAOSU

Jedną z najistotniejszych funkcji sztuki jest jej zdolność oraz dążenie do porządkowania i narzucania ładu chaosowi, jaki wydaje się nas otaczać. Człowiek w konfrontacji z rzeczywistością, w jakiej jest zanurzony – wobec bezładu faktów, zjawisk, zdarzeń i wrażeń jakich doznaje – odczuwa lęk zmuszający go do uporządkowania wszystkiego, nadania temu sensu, stworzenia, czy też odnalezienia pewnych wartości. Tworzy on tym samym swoją „własną” rzeczywistość. Jest to nic innego jak próba zadomowienia się w świecie, oswojenia z nim, wprowadzenia weń ludzkiego porządku, określenia hierarchii wartości…
Takie też są funkcje religii, mitów, nauki, systemów światopoglądowych, całej kultury wreszcie. Jednak z góry skazani jesteśmy na niepowodzenie, ze względu na istnienie podstawowej sprzeczności: dokonywanie przez nas wyborów (będące dążnością, próbą i wysiłkiem na rzecz przezwyciężenia owej sprzeczności) prowadzi do konieczności bardziej lub mniej świadomego ograniczenia się, a to z kolei uniemożliwia całościowe ogarnięcie rzeczywistości.
Stworzenie przez nas integralnego modelu świata jest więc utopią. Człowiek wobec takiej niemożności zawsze uciekał (się) do magicznego myślenia – szukał środków, które byłyby mu w tym pomocne. Film – ta lanterna magica – ze względu na te wszystkie właściwości, o których tu była mowa, może bez wątpienia takie magiczne medium stanowić. Stąd jego wyjątkowość wśród form artystycznej ekspresji – w całej sztuce.

*  *  *

ANEKS. I może jeszcze refleksja nieco późniejsza:

Przegląd „odrestaurowanych” filmów Bergmana w chicagowskim kinie „Music Box”. Po raz kolejny wracam do tych obrazów, które przecież noszę w sobie od dawna, tyle że dość głęboko ukryte…
Teraz się zastanawiam, dlaczego w tych „głębiach” nie ma w zasadzie kina współczesnego. Czyżby zabrakło już tam dla niego miejsca?

Bergman kręcił swoje filmy w czasie, kiedy kino mogło być uznawane za sztukę wyższą, szlachetną, niosącą głębsze przesłania. Mówi się, że to on właśnie wyniósł film na takie poziomy, ale robili to również twórcy mu współcześni: Fellini, Antonioni, Kurosawa… A działo się tak najwidoczniej dlatego, że w ewolucji kina taka właśnie nastała epoka.
Można odnieść wrażenie, że podobnie sprawy się mają z operą, malarstwem, a nawet z literaturą: można odnieść wrażenie, że wszystkie te dziedziny sztuki mają już za sobą swoje apogea, w jakimś sensie się wypełniły, może nawet wyczerpały.

Oczywiście po tych tuzach kina pojawili się twórcy równie zdolni, może nawet podobnie genialni, ale już nikt nie przydawał im takiej wagi. Dlaczego? Pponieważ zmieniła się epoka – a i oni sami kręcili już w inny sposób.
Nawet Woody Allen, będący przecież synonimem kina autorskiego, nie mógł kręcić filmów w bergmanowskiej manierze (czy powadze), bo wyszłyby pewnie z tego jakieś wtórności. Zabrał się więc za parodie. Poważniej do sprawy podszedł np. u nas Zanussi – nota bene będący pod olbrzymim wpływem Bergmana – ale on istnieje w historii kina gdzieś na marginesie, jako reżyser bardziej lokalny. Oczywiście, sławę zyskują coraz to inni twórcy kina, ale czy zdolni są oni do stworzenia jakiegoś nowego kanonu sztuki filmowej? A jeśli tak – to na czym ten kanon miałby polegać?

A może w dziejach kina jego kanon już się spełnił (nie tylko zresztą ten klasyczny)?  Może nie ma też potrzeby jego rewizji, ani nawet suplementacji?

Może podobnie działa też nasza pamięć i związana z nią tożsamość? Bo wszystko to, co nas ukształtowało, już było?

Czy kanon kina się wyczerpał? (Gra w szachy ze Śmiercią - "Siódma pieczęć" Bergmana)

*

MÓJ STOS EX-LIBRYSTYCZNY

 

 

Ostatnimi czasy natknąłem się w sieci na kilka blogów, z których wprost emanuje miłością do książek. O tej namiętności sam mógłbym co nieco powiedzieć, bo znana jest mi ona od samego zarania, czyli od mojego dzieciństwa. Do dzisiaj czuję zapach niektórych książek, ciągle przed oczami mam ilustracje, które wówczas zdały mi się czymś zgoła magicznym, jakże wyraźnie pamiętam pewne sceny w tych książkach spisane… Nawet wtedy, kiedy przyszedł czas mojego buntu i kontestacji – wyrażany głównie przez używanie niecenzuralnych wyrazów, picie taniego wina, mówienie, że religia to „bajki” a wszyscy ludzie to hipokryci, noszenie obdartych dżinsów, zapuszczanie długich po ramion włosów i słuchanie Hendrixa – nie rozstawałem się z książką. Tym sposobem uzbierałem w domu dość pokaźną bibliotekę i ślęczałem po nocach nad rewelacjami, które znajdowałem w dziełach Camusa, Lema, Dostojewskiego czy Manna.

Włosy teraz noszę już krótsze (nie wspominając już o siwiźnie), wino piję już lepsze, rzadko przeklinam albo rzucam kalumnie, mój bunt bardziej oswojony a spodnie bez dziur, religie co najwyżej wiążę z mitami (szanując wszak jej tajemnice)… lecz nadal żyję z książką pod ręką (w moim nowym domu księgozbiór już dawno przestał się mieścić), a i Hendrix w dalszym ciągu jest w stanie przeszyć mnie dreszczem.

Moja biblioteka przeżywa ciężkie chwile zwłaszcza wtedy, gdy wracam z wizyty w Polsce. Także i tym razem wywiozłem z kraju cały kufer książek, który jakimś cudem udało mi się zmieścić do samolotu bez zbędnych perypetii – te pół tony makulatury, będacej efektem szperania po (głównie) krakowskich ksiągarniach i antykwariatach, także parę prezentów… (poniżej znaleźć można niemalże pełną listę tytułów).

* * *

 

Cóż nas tak ciągnie do słowa pisanego? Co powoduje, że uwielbiamy trzymać w ręku książkę, decydując się nawet na… jej przeczytanie? Skąd uzależnienie, słodka narkomania – ten pewien rodzaj intelektualnego nałogu?

Dlaczego bez lektury trudno jest niektórym żyć?

Otóż bez wątpienia sprawia to bogactwo światów, które zawarte jest tamże, między okładkami – zapisane czarnym drukiem na białych kartkach papieru. Za każdym razem, kiedy łapiesz sens przeczytanego zdania, twoje istnienie nabiera większego znaczenia, staje się bardziej intensywne i zwielokrotnione, łacząc się w jakimś magicznym akcie z wrażliwością innego człowieka – z jego myślą, ze śladem jego świadomości, z jego wizją świata, i z wyobraźnią, która tenże świat za każdym razem stwarza i ujmuje. To taki rodzaj prawie że religijnej komunii, stopienia się monad – skupienia porozpraszanych w kosmosie drobin ludzkich egzystencji.

* * *

„Co pozostaje?” – pyta się w swoich notesach Nicola Chiaromonte i odpowiada: nie ważne jest to co się otrzymało, ważne jest to co trwa i istnieje. Co w takim razie pozostaje w nas z naszych lektur? Czy ogrom trafiających do nas myśli i fraz nie podmywa brzegów naszej jaźni, czy nie rozmywa wewnętrznego świata o ustalonych już konturach i uformowanych brzegach? Co zapożyczamy, a co kradniemy? I czy nie przestajemy być sobą – z każdym słowem i zdaniem, które sączy się nam do mózgu i oblepia nasze poskręcane myśli? Czy zachłanność na słowo pisane nie jest właśnie jakimś narkotycznym głodem? Czy pochłaniając te gęste treści jesteśmy w stanie to wszystko przetrawić?

Czy poprzez lekturę naprawdę się wzbogacamy? Czy nasze ograniczone wnętrze zdolne jest pomieścić cały ten splendor? Czy jest w nim dostatecznie miejsca by przyjąć to bogactwo myśli, wyobrażeń, słów i idei? Czy wszystko, co czytamy jesteśmy w stanie zrozumieć, ogranąć, przyswoić? Do jakiego poziomu możemy się wznieść, nie mogąc wszak przeskoczyć siebie samego? Wreszcie, czy aby czytając mądre książki, sami stajemy się mądrzejsi?

Czy wszystko co nowe jest dla nas lepsze? A może nowe powoduje erozję starego ale pewnego, czyli tego, co już się w nas osadziło, stało podporą, mocnym fundamentem? Chyba jednak nie: nagrodą za burzenie gnuśnego spokoju jest olśnienie cudem nieustającej przemiany.

* * *

Lecz jeśli miałbym wybierać: książka albo świat i życie? (Ale czyż książka sama nie jest niczym świat i życie?) Cóż, wyrzuciłbym „albo”, wstawiłbym „i” pozostając przy świecie i życiu, gdzie jest również to „i”, czyli książka. Ja wiem, że to szelmostwo, cwaniactwo, pycha i zarozumiałość. Lecz właśnie tego nauczyło mnie życie i… – co tu kryć! – książki.

* * *

Gwoli zaspokojenia ewentualnej ciekawości dociekliwych, podaję autorów i tytuły książek w stosiku (jego ideę zaczerpnąłem ze zdumiewających wręcz blogów czytelniczych, kórych sprawcami są głównie Panie, pochłaniające książki jak piranie):

Od dołu: „Musee d’Orsay” i „Muzeum Narodowe w Krakowie”  (wydane przez Arkady albumy malarstwa), Susan Sontag – „O fotografii”, Le Bon – „Psychologia tłumu”, J.M. Coetzee – „Zapiski ze złego roku”, Miron Białoszewski – „Chamowo”, Bruno Schulz – „Księga listów”, Leszek Kołakowski – „Czy Pan Bóg jest szczęśliwy i inne opowiadania”, Stefan Chwin – „Dziennik dla dorosłych”, Beata Nowacka, Zygmunt Ziątek – „Ryszard Kapuściński. Biografia Pisarza.”, Zygmunt Bauman – „Nowoczesność i zagłada”, Claude Levi-Strauss, Didier Eribon – „Z bliska i z oddali”, Anais Nin – „Dziennik”, T.S. Eliot – „Chrześcijaństwo-Kultura-Polityka”, Umberto Eco – „Diariusz najmniejszy”, Fryderyk Nietzsche – „Wola mocy”, Hermann Hesse – „Siddharta”, Milan Kundera – „Spotkanie”, Emil Cioran – „Historia i utopia”, Kurt Vonnegut – „Niedziela palmowa”, Herta Müller – „Król kłania się i zabija”, J.M. Coetzee – „Młodość”, Nicola Chiaromonte – „Co pozostaje”, Josif Brodski – „Tym tylko byłem”, Aldous Huxley – „Filozofia wieczysta”, Virginia Woolf – „Chwile wolności. Dziennik 1915-1941”, I.B. Singer – „Felietony. Eseje. Wywiady.”

*