OSTATNI POJEDYNEK – o najnowszym filmie Ridleya Scotta

.

Ostatni pojedynek - Matt Damon na polu bitwy - recenzja filmu 20th Century Studios. All Rights Reserved.

XIV-wieczna Francja to nie jest kraj dla subtelnych ludzi (Matt Damon w „Ostatnim pojedynku„)

.

       Jestem pełen podziwu dla Ridleya Scotta, który w wieku 83 lat kręci tak solidny i zażywny film jak „Ostatni pojedynek”, a przy tym zachowuje swój fantastyczny wizualny styl oraz niezwykłą zdolność absorbowania uwagi widza – skupiania jej na filmowych bohaterach i tym, co się z nimi dzieje. Scott jest w tym wszystkim niesłychanie efektywny, bez względu na to, czy przenosi nas do starożytnego Rzymu i Jerozolimy, czy do dzisiejszego Nowego Jorku; w galaktyczny kosmos, czy na Marsa; w futurystyczną dystopię, czy współczesną rzeczywistość (choć trzeba przyznać, że jednak lepiej mu wychodziło poruszanie się w światach względem naszej teraźniejszości egzotycznych – czy to była bardziej lub mniej odległa epoka historyczna, czy jakaś domena science-fiction).
To jest jednak mistrz nad mistrze, jeśli chodzi o opanowanie sztuki kina i choć ciężar gatunkowy jego filmów nie dorównuje temu, które posiadają dzieła Stanleya Kubricka, to jego odwaga przerzucania się z jednej konwencji na drugą – a przy tym swoboda poruszania się w skrajnie różnych środowiskach i sceneriach – imponuje tak samo, jak to jest w przypadku Kubrickowych arcydzieł. Wystarczy tu wspomnieć o tych kilku obrazach Ridleya Scotta, które go już wprowadziły do Panteonu kina – i to nie tylko takiego, jakie cenią krytycy, ale również i tego, które uwielbia wręcz tzw. „szeroka” publiczność. Mam tu oczywiście na myśli takie tytuły, jak np. „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”, „Łowca androidów”, „Thelma i Louise”, „Gladiator”, „Helikopter w ogniu”, „Prometeusz”, czy „Marsjanin”. Jak w tym świetnym towarzystwie znajduje się „Ostatni pojedynek”? Otóż całkiem, całkiem zacnie, choć jest to zacność momentami bardzo… brutalna.

       Tym razem przenosimy się do XIV-wiecznej Francji – bezwzględnego świata feudalnych zależności, w którym wszystko zdobywa się podstępem lub siłą, ewentualnie za pomocą mocno podejrzanych moralnie transakcji i kupieckiego sprytu. Do świata, gdzie prawda się nie liczy, nie mając szans w konfrontacji z brutalną przemocą, religijnym fanatyzmem i absurdalnym – a przy tym często okrutnym – prawem obyczajowym. Do rzeczywistości, w której kobiety traktuje się jak przedmioty i część gospodarczego inwentarza, mające służyć mężczyźnie w zaspokojeniu jego żądz i dostarczaniu mu przyjemności – mają one powiększyć jego majątek (za pomocą posagu), prestiż, no i naturalnie być w ciągłej gotowości reprodukcyjnej umożliwiającej dostarczeniu swojemu „panu i władcy” męskiego potomka.
Oczywiście, obraz ten jest bardziej lub mniej przerysowany, ale przedstawiony w filmie bardzo przekonująco – głównie za pomocą ciekawej konstrukcji narracyjnej (przywodzącej na myśl film Kurosawy „Rashomon”), naturalizmu i historycznej wiarygodności, ale też dzięki znakomitej grze aktorskiej: budzący sympatię a zarazem odpychający Sir Jean de Carrouges (Matt Damon); świetnie prezentujący się w średniowiecznej zbroi, a jednocześnie zachowujący pewne walory kulturalnego wyrafinowania Jacques Le Gris (Adam Driver); hedonistyczny, dandysowaty i libertyński, a przy tym trzeźwo myślący Count Pierre d’Alençon (Ben Afflek).
Skoro mowa o świetnym aktorstwie – a zarazem niezwykle fotogenicznej aparycji, jaką oznaczają się w filmie Scotta praktycznie wszystkie występujące w nim postacie – to osobna uwaga należy się grającej główną rolę kobiecą (żona Sir Jeana Marguerite) Jodie Comer. Jej wyjątkowa uroda i czar – to jedno; stworzenie kompleksowej bohaterki – kobiety schwytanej w klatkę bezlitosnego patriarchalizmu i męskiego szowinizmu, a jednocześnie odważnej – to drugie. Bez wiarygodności i złożoności tej postaci film „Ostatni pojedynek” mógłby się rozlecieć i sam stać się przykładem zalatującym szowinizmem – tym razem kobiecym.

Kobieta w niewoli bezlitosnego patriarchalizmu i męskiego szowinizmu – narażona w dodatku na gwałt (Zjawiskowa Jodie Comer jako Marguerite de Carrouges)

.

       Oglądając film trzeba się wykazać pewną czujnością i cierpliwością, nie tyle ze względu na jego długość, co sposób narracji. Cała historia opowiadana jest w trzech częściach. Każdy z tych rozdziałów jest przedstawieniem tych samych wydarzeń, tyle że z perspektywy innej postaci: Sir Jeana, Jacquesa i Marguerite. Notabene tej ostatniej poświęca się najwięcej czasu, co może świadczyć o tym, że jednak (według autorów scenariusza, którymi są Nicole Holofcender, Damon i Affleck ) w jej wersji znajduje się najwięcej „prawdy”, którą każdy z bohaterów widzi inaczej – oczywiście ukazującej się im w lepszym świetle, jeśli chodzi o nich samych. Zabieg ten wymagał od aktorów i reżysera szczególnej uwagi, bo w każdej części musieli oni zagrać nieco inaczej, a i sam Ridley Scott każdą z nich musiał kręcić w inny sposób. Na szczęście cała forma filmu nie tylko się nie rozleciała, ale wręcz wzmacniała sukcesywnie suspens – aż do finałowej sceny pojedynku, pokazanej tak, że… ech!… głowę urywa! Kto wie, czy nie bardziej niż w „Gladiatorze”.
Przy okazji warto tu wspomnieć o rewelacyjnych (jak zwykle) zdjęciach Dariusza Wolskiego, który równie znakomicie sfotografował pełne dynamizmu sceny bitew, oświetlane świecami wnętrza, co odsaturowane scenerie średniowiecznej Europy – wszystkie te surowe krajobrazy – rzeki, łąki, bory i lasy, spowite siną mgłą rycerskie zamki tudzież unurzane w błocie dziedzińce i ulice miast (będąca wtedy w budowie katedra Notre Dame pokazywana jest tak często, że nie można przegapić jej symbolicznego znaczenia).

       Dość często (być może zbyt często) wskazuje się, że „Ostatni pojedynek” to takie #MeToo w średniowiecznym wydaniu i że również w tym filmie – tak samo jak w Nie czas umierać z Bondem – twórcy zwracają się ku feministycznej perspektywie. Bo podobnie jak w tym ostatnim filmie zatrudniono Phoebe Waller Bridge by „uczłowieczyła” i „odseksizowała” występujące w nim postacie kobiece, tak w „Ostatnim pojedynku” dokooptowano scenarzystkę Nicole Holofcender, by opowiedziała historię z punktu widzenia Marguerite, kobiety poddanej patriarchalnej opresji i (to chyba nie jest żaden spoiler) zgwałconej. Notabene ów gwałt jest pokazany nam na ekranie dwukrotnie – dość detalicznie i bezlitośnie – co było chyba jednak konieczne dla podkreślenia (i uświadomienia sobie przez nas) traumy doznanej przez Marguerite i jej – wynikającej stąd – determinacji, by domagać się sprawiedliwości i ukarać sprawcę tego czynu. Dzięki temu, to właśnie gwałt na Marguerite staje się centralnym punktem filmu Scotta, wokół którego wszystko się obraca, łącznie z finałowym pojedynkiem, będącym jego rezultatem.

       Jak już wspomniałem, mimo niuansów, które wprowadza każda z trzech części, z jakich składa się film, „prawda” Marguerite przebija się ponad „prawdy” mężczyzn, z których każdy przedstawia siebie w lepszym świetle: Jean to rycerski protektor dóbr wszelakich, mężny i prawy, szanujący swoją żonę i baczący na jej dobrostan; Jacques z kolei, to zakochany szarmancki erudyta, w którym musiała się zadurzyć każda białogłowa, a jeśli któraś oponowała jego (zdecydowanym) zalotom, to tylko przez przyrodzoną kobiecie przewrotność, udawaną nieprzystępność i pozorowaną cnotliwość.

       Fascynujące w tym filmie jest to, jak znakomicie oddaje on złożoność ludzkiej percepcji – tego, jak różnie każdy człowiek postrzega rzeczywistość, w tym samego siebie i innych ludzi. I jak bardzo zależy to od epoki historycznej, w jakiej człowiek żyje, od jego charakteru, interesu, roli i miejscu w społecznej hierarchii, również płci i wynikających z tego wszystkiego zależności. Trudno zaprzeczyć, że kiedy wreszcie widzimy wydarzenia i świat oczami Marguerite, to mamy wrażenie, że opada zasłona i oto jawi się przed nami rzeczywistość, w której kobieta przestaje być przeźroczysta, pozbawiona głosu i czucia.      

       W tym wszystkim mogą się jednak pojawić pewne wątpliwości:
– czy rzeczywiście (zwłaszcza wobec panującej ostatnio mody na feministyczną teorię wszystkiego) „prawda” kobiety jest prawdziwsza od „prawdy” mężczyzn? (Chociaż nie da się ukryć, że nawet w opowieści „zakochanego” Jacques’a jego akt „miłości” wobec Marguerite jest bez wątpienia gwałtem, i to nawet wtedy, jeśli spojrzymy na to uwzględniając średniowieczne standardy.)
– Można się też zastanowić, czy przypadkiem stosowanie naszego współczesnego systemu etycznego w ocenianiu postępowania ludzi w odległych epokach historycznych nie jest pewnym nadużyciem, skoro wtedy funkcjonowała zupełnie inna moralność i postrzegano świat inaczej, niż my widzimy go teraz?
– Również dylematu: czy rzeczywiście w Średniowieczu wszyscy mężczyźni to byli szowinistyczni brutale, nurzające się w błocie i krwi bitewnych pól zakute pały, lub zepsuci władzą psychole (a tak poniekąd prezentują się oni w filmie Scotta, zwłaszcza jeśli przyjmie się jego „kobiecą” perspektywę), nie można ot tak sobie zlekceważyć.
Jednakże siła „Ostatniego pojedynku” polega głównie na tym, iż dajemy się ponieść ściśle ukierunkowanym przez jego twórców emocjom i… dopingować kobiecie, po stronie której stajemy bez wahania.

*  *  *

8/10

Komentarzy 17 to “OSTATNI POJEDYNEK – o najnowszym filmie Ridleya Scotta”

  1. Marcus Says:

    Na portalu Kinofilia dobrze napisano „Ostatnim pojedynku”

    Darzę Ridleya Scotta ogromnym szacunkiem i podziwem. Podczas gdy nie brakuje osób, którzy otwarcie życzyliby mu już reżyserskiej emerytury, on właśnie wypuścił ambitne kino historyczne, za miesiąc powróci z ciekawie wyglądającą biografią w oscarowej obsadzie („Dom Gucci”), wygląda na to, że już finalizuje przygotowania do realizacji filmu o Napoleonie (Joaquin Phoenix!), ma kilkanaście innych filmów „dojrzewających” na rożnym etapie wczesnej produkcji, a do tego z dobrych kilkadziesiąt kolejnych potencjalnych projektów jako producent. Scott w wieku 83 lat nigdzie się nie wybiera. Dopóki zdrowie pozwoli to będzie tworzyć do upadłego i zapewne pożegna się kiedyś z tym światem mając głowę zaprzątniętą kolejnymi filmowymi projektami.
    Szanuję Scotta, bo to prawdziwy profesjonalista. Nie przekracza budżetów, nie szaleje, zawsze dokładnie rozumie czego chce, ile to będzie kosztować i jak zadbać o to, żeby projekt dojechał na metę w założonym czasie. Dlatego właśnie Scott nigdy nie ma większych problemów ze zbieraniem funduszy na kolejne produkcje, bo można na nim polegać. Studia filmowe i producenci dobrze wiedzą, że jest osobą, której mogą zaufać. Scott nie wymyśli sobie nagle, że jego film musi powstawać przez kilka/kilkanaście dodatkowych miesięcy, bo produkcja wymknęła mu się spod kontroli albo postanowił pojedyncze sceny powtarzać dziesiątki razy. Scott nie boi się takich wymagających projektów jak „Ostatni pojedynek”, bo potrafi organizować sobie pracę i panować nad dużymi projektami. Można dyskutować, czy Scott jest utalentowanym artystą, ale nie powinno być najmniejszych wątpliwości, czy jest doskonałym rzemieślnikiem, bo to wzorcowy fachowiec, który dobrze wie, co powinien robić na planie zdjęciowym.
    Jest też jednym z nielicznych reżyserów, którzy mogą dostarczyć widowni takie kino jak „Ostatni pojedynek”. Niewykluczone, że jest wręcz jednym z ostatnich. W tej chwili nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kto opowiadałby o świecie sprzed setek lat w taki sposób jak Ridley Scott, w brutalny, chłodny, bardzo krwawy, często ponury, ale nie zapominający o ludziach, emocjach, ponadczasowych treściach, o tym co się zmieniło w naszych relacjach, a co uległo zaledwie pozornej ewolucji. Przeszłości u Scotta najczęściej towarzyszy rozmach, imponujące sceny bitewne, zamki, katedry, morze statystów, ale zawsze ważne są detale, zwykła codzienność, znoszone ubrania, oręże wystrzępione na zbrojach i kościach przeciwników, cały ten brud, błoto i flaki. Jest tu przepych i brutalność, ale jest też umiar w wykorzystaniu ich, strona wizualna nie dominuje filmu, a przemoc jest tam, gdzie powinna się pojawić, ale nie jest to rozkręcona krwawa rzeźnia, bo nie trzeba było celować w niższą kategorię wiekową. U wielu innych reżyserów można dostrzec niektóre z wymienionych wyżej elementów, ale niełatwo byłoby wskazać takiego, który potrafiłby połączyć je w taki sposób jak Scott, połączyć brutalny realizm z pewną „popcornowatością” opowiadanej historii i dostać na to jeszcze porządny budżet od studia.
    (…)
    Ostatecznie jest to dość przygnębiająca historia, pokazująca, że niezależnie od wyniku tytułowego pojedynku to największą jego przegraną jest Marguerite, której los zależy od uzbrojonych po zęby mężczyzn i wyższości w sprawnym zabijaniu jednego nad drugim. Scott kreśli oczywiste nawiązania do współczesnego świata, tego jak osoby postronne usprawiedliwiają gwałciciela i piętnują ofiarę, jak mężczyźni znajdują wymówki dla swoich napaści seksualnych, do komentarzy niesprawiedliwych dla ofiar i niezrozumienia, że wszystko to się powinno sprowadzać do najważniejszej kwestii – jeżeli nie było wyrażonej zgody to stosunek był gwałtem.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To jest rzeczywiście dobrze napisane!

      Tylko jedno ale:. „…największą jego przegraną jest Marguerite”.

      Chyba jednak nie, bo film kończy się dla niej happy endem: jej brutalny „pan i władca” zostaje za parę lat zakatrupiony w jednej z „rycerskich” jatek (mężczyźni sami sobie gotowali w tym ponurym Średniowieczu swój los) a ona wraz ze swoim dzieckiem żyje jeszcze długo i szczęśliwie – w sielskiej scenerii normandzkiej prowincji 😉

      • Mati Says:

        A może by tak k…a SPOILER?? ?

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Mati: „…k…a SPOILER?? ?”

          Chodzi o zdanie z wpisu: „największą jego przegraną jest Marguerite”? 😉
          Ja pisząc „jej brutalny ‚pan i władca’ zostaje za parę lat zakatrupiony w jednej z ‚rycerskich’ jatek” odnosiłem się do losów postaci historycznej, jaką był mąż Marguerite Jean de Carrouges (w scenariuszu filmu tego nie ma).

        • Mati Says:

          Aaaaaaa. To w takim razie. Najmocniej przepraszam.

        • Kinofilia Says:

          Jest na końcu filmu informacja o tym, że zginął w krucjatach. Pretensja o spoiler jest zasadna, bo większość widzów jednak zasiądzie do filmu nie znając szczegółów tej kilkusetletniej historii więc informacja o „happy endzie” odbierze finałowemu starciu jakiegoś napięcia. Byłoby dobrze jednak takich ludzi ostrzec przed spoilerem. 😉

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Racja, ale moim zdaniem istotność spojlerów jest przereklamowana 😉

  2. Kinofilia Says:

    Stanisław Błaszczyna: „Chyba jednak nie, bo film kończy się dla niej happy endem: jej brutalny pan i władca zostaje za parę lat zakatrupiony w jednej z ‚rycerskich’ jatek (mężczyźni sami sobie gotowali w tym ponurym Średniowieczu swój los) a ona wraz ze swoim dzieckiem żyje jeszcze długo i szczęśliwie – w sielskiej scenerii normandzkiej prowincji.”

    Z perspektywy czasu tak, ale w dniu pojedynku była osobą, która nie ma żadnego wpływu na swój los, przeżyła tylko dlatego, że jeden chłop zarąbał innego chłopa w pojedynku, który został zainicjowany bez poinformowania kobiety o koszmarnych konsekwencjach przegranej oraz nie dbając o jej los i widać po jej zachowaniu bezpośrednio po finale starcia, że świadomość tego jest gorzka.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      O ile dobrze pamiętam, to dobrze poinformowano Marguerite o „koszmarnych konsekwencjach przegranej” (zrobili to sami sędziowie), a ona mimo to swojego oskarżenia nie wycofała – co tylko dodało dramatyzmu całej sprawie. Nie mówiąc o kielichu goryczy jaki jej podano. Jednym z wielu, zresztą.

      • Kinofilia Says:

        Poinformowano ją gdy sprawa była już w toku. Robi później wyraźny zarzut mężowi, że jej o tym nie powiedział przed zainicjowaniem pojedynku i stwierdza, że gdyby o tym wcześniej wiedziała to by siedziała cicho.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Faktycznie możesz mieć rację, a z moją pamięcią coś nie tak 😉 Ala, widzisz, w sądzie dano jej szansę wycofania oskarżeń już po poinformowaniu jej o czekających ją ewentualnie torturach i stosie, a ona mimo to nie zrobiła tego. Myślę, że – tak jak to przedstawia film – ona była zdeterminowana od początku, by głośno mówić o gwałcie. (Prawdę powiedziawszy, to nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek myślała/mówiła o „siedzeniu cicho” – ale mogę się mylić. Może ktoś to lepiej pamięta?)

        • Kinofilia Says:

          Ona była zdeterminowana żeby walczyć o sprawiedliwość, ale chciała po prostu zwykłej rozprawy, pomysł pojedynkowania się wyszedł od męża, który jej nie ostrzegł z czym się to wiąże, co wykrzyczała mu później w twarz. O tym, że siedziałaby cicho, gdyby o tym wiedziała, stwierdza już później gdy siedzi z dzieckiem (potencjalnie ostatni raz w życiu) przed pojedynkiem.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ale w sądzie dano jej szansę, by odwołała swoje oskarżenia, a ona z determinacją tego nie zrobiła – mimo, że, przecież, gdyby odwołała, to sąd by do pojedynku nie dopuścił, bo ta decyzja należała do sądu/króla, a nie jej do jej męża. Wiec jak to?

        • Kinofilia Says:

          Nie znam się na średniowiecznym prawie, ale możliwe, że gdyby odwołała wtedy oskarżenie to dalej miałaby poważny problem, bo potwierdziłaby tym dopuszczenie się niesłusznego publicznego oskarżenia mężczyzny o gwałt z czym wiązała się surowa kara (czy czasem nie było wcześniej mowy o karze śmierci?). A nawet jeżeli nie, no to można zrozumieć, że sprawa zabrnęła już tak daleko, że wycofanie się z pojedynku oznaczałoby przyznanie się przed całym krajem do cudzołóstwa i zhańbienie swojego nazwiska, co było dość poważną sprawą w tamtych czasach.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Mieć „poważny problem” a być zagrożoną torturami i spalenie na stosie, to jednak jest różnica, n’est-ce pas? 😉

          Też nie jestem znawcą średniowiecznego prawa, ale nie wydaje mi się, że gdyby kobieta odwołałaby wcześniejsze oskarżenie kogoś o gwałt, to i tak zostałaby stracona.
          Argument, że wycofanie się z oskarżenia oznaczałoby „przyznanie się przed całym krajem do cudzołóstwa i zhańbienie swojego nazwiska” jest mocniejszy, przy czym, jeszcze raz: o wycofaniu się z pojedynku, czy też jego inicjacji nie decydował rycerz tylko sąd/król. (Notabene to był rzeczywiście ostatni „legalny” pojedynek rycerski w średniowiecznej Francji.)

  3. NAPOLEON – epika i płycizny | WIZJA LOKALNA Says:

    […] pełnowymiarowymi postaciami. (Na świeżo mam też w pamięci ostatni film Scotta, jakim był „The Last Duel” – nie tak zamaszysty, jak „Napoleon” ale według mnie bardzo dobry i świadczący […]


Co o tym myślisz?