HAGIA SOPHIA – boska mądrość, ludzki geniusz i okrucieństwo władców

.

Wnętrze Hagia Sophia zachwyca symfoniczną geometrią, będąc jednocześnie graficzną transcendencją

.

      Zanim wybudowano katedrę w Sewilli i Bazylikę św. Piotra w Rzymie, Hagia Sophia (dosłownie: Święta Mądrość) była przez niemal 1000 lat największym kościołem świata. Jednakże w przypadku tej monumentalnej budowli wielkość nie jest jedynym – ani nawet najważniejszym – wyróżnikiem. Jest nim historyczne znaczenie i waga symbolu, jakim była (i jakim nadal jest) Hagia Sophia dla imperiów i państw, które były jej gospodarzami tudzież uzurpatorami.
Wybudowana w XVI wieku (lata 532 – 537) przez Justyniana I Wielkiego była przez tysiąc lat główną świątynią Cesarstwa Bizantyjskiego (w XIII wieku przejęta na 57 lat przez krzyżowców biorących udział w IV krucjacie, którzy po zdobyciu Konstantynopola utworzyli tutaj Cesarstwo Łacińskie), by w 1453 roku, po zajęciu miasta przez Turków, stać się najważniejszym meczetem Imperium Osmańskiego.
Sułtan Mehmed II Zdobywca, głową zabitego ostatniego cesarza bizantyjskiego Konstantyna XI „ozdobił” kapitel jednej z kolumn Hipodromu, wziął w jasyr tych, którzy schronili się w katedrze Hagia Sophia (młodych ludzi sprzedano na targu niewolników, zaś starców, dzieci i chorych – jako nieprzydatnych do niczego – wymordowano), by następnie samemu pomodlić się w świątyni, zamienionej tym samym przez niego z kościoła na meczet.

       Właśnie: zapoznając się z kluczowymi dla historii Hagia Sophia wydarzeniami, uderzyło mnie zwłaszcza to, że prawie zawsze religia związana była w nich z żądzą władzy, a modlitwa mieszała się z mordem: Justynian I wpierw wyciął w pień kilkadziesiąt tysięcy buntowników (rebelia Nika), by już kilka dni później, na zgliszczach istniejącej dotychczas świątyni, zacząć budowę następnej, jaką była właśnie Hagia Sophia – odtąd najświętsze miejsce w jego Imperium. Kilka wieków później krzyżowy złupili wszytko to, co dało się w Hagia Sophia złupić, instalując tu swojego własnego biskupa łacinnika, zapewne też pogrążonego w modłach. Jak się więc okazuje, największymi grabieżcami skarbów katedry Konstantynopola nie byli Turcy, a zachodni bracia chrześcijanie, którzy na trzech statkach wywieźli je do Wenecji (jeden z nich, przewożący m.in. wspaniały, ociekający srebrem i złotem ołtarz kościoła, zatonął). O tym, co zrobił Mehmed II Zdobywca, który Konstantynopol przemianował na Istambuł, a krzyż na szczycie kopuły Hagia Sophia zastąpił półksiężycem, już pisałem.

       Wobec tego wszystkiego, związany z krwawą łaźnią I wojny światowej, upadek Imperium Osmańskiego, pociągnął za sobą w miarę pokojowe przemienienie meczetu Ayasofya w muzeum, co uczynił twórca Republiki Tureckiej Atatürk w 1934 roku. Jednakże współczesny spadkobierca sułtanów, prezydent Erdoğan – jako obrońca tradycyjnych wartości islamskich – przywrócił budowli status religijny: od 2020 roku Hagia Sophia ponownie jest meczetem, najważniejszym symbolem tureckiej tożsamości.

       Dlaczego więc, stając w Bramie Imperialnej, bedącej głównym wejściem do Hagia Sophia, tak się wzruszyłem? (Żona, widząc moje szklące się oczy, powiedziała: „no, chyba się nie rozpłaczesz?” ;)) Ano dlatego, że stanąłem oko w oko z wytworem ludzkiego geniuszu, jakim od strony architektonicznej jest bez wątpienia Hagia Sophia. Zetknięcie ze stworzonym przez człowieka (ale także przez Naturę) Pięknem, zawsze jest dla mnie wielkim przeżyciem – chwytającym za gardło i zapierającym dech w piersiach. Tak też było tym razem: ponownie nawiedziła mnie myśl, że warto było dla takich chwil się urodzić, mimo występującej również w świecie brzydoty i nikczemności.

       Zawsze zdumiewało mnie to, jak w starożytności (do której mamy stosunek ambiwalentny, podświadomie uznając żyjących wtedy ludzi za mniej rozgarniętych od nas, a jednocześnie imponujących nam swoimi osiągnięciami w sferze sztuki i architektury) zdołano stworzyć budowle, z którymi my – dysponując nieporównywalnie zaawansowanymi osiągnięciami techniki – mielibyśmy problem, aby je skopiować. Jest dla mnie oczywiste, że jeśli chodzi o Hagia Sophia, to największy podziw i szacunek należy się nie tyle Justynianowi, który stanowił spiritus movens całego projektu, przeznaczając na to niemal cały budżet Bizancjum, co sprowadzonym przez niego z Grecji dwom genialnym matematykom i geometrom (określanych wówczas mianem mēkhanikos), jakimi byli Antemiusz z Tralles oraz Izydor z Miletu. Nie można też zapominać o dziesięciu tysiącach robotników biorących udział w budowie.

       Wprawdzie Antemiusz i Izydor oparli się na osiągnięciach i rozwiązaniach architektury greckiej i rzymskiej, to wyzwanie przed jakim stanęli projektując tak gigantyczną budowlę, było bez precedensu. Najtrudniejszym zadaniem okazało się to, by obdarzyć katedrę kopułą, mającą stanowić najważniejszą część całej budowli. Wprawdzie nieco mniejszą powierzchniowo, niż kopuła istniejącego już wtedy od 500 lat rzymskiego Panteonu, ale wyższą i nie opierającą się na ścianach tworzących koło (jak to jest w Panteonie) tylko kwadrat. Posłużono się do tego celu wspierającymi kopułę czterema łukami wraz z pendentywami, umożliwiającymi właśnie przejście z planu kwadratu do koła. To by jednak nie wystarczyło, dlatego z każdej strony ceglane łuki i filary podparte są od zewnątrz potężnymi przyporami, przenoszącymi ciężar całej konstrukcji na grunt. Z czasem tych podpór dobudowano więcej, dzięki czemu bryła Hagia Sophia przypomina dziś jakąś wielką, zwalistą górę, niekoniecznie wyróżniając się architektoniczną finezją, (w przeciwieństwie do znajdującego się w pobliżu Błękitnego Meczetu).
Ale za to wnętrze powala!

.

Hagia Sophia odwiedzana jest każdego roku przez miliony ludzi

.

       Przede wszystkim robi wrażenie większego, niż jest w rzeczywistości. Główna kopuła (są jeszcze dwie półkopuły wydłużające główną nawę) jest widoczna praktycznie z każdego miejsca Hagia Sophia (w przeciwieństwie np. do Bazyliki św. Piotra w Rzymie, która jest w tej chwili największym kościołem świata), co wypełnia całe wnętrzem swoistym „oddechem” przestrzeni. Wielu z tych, którzy zadzierali tu głowę do góry w zachwycie, mówiło o tym, że górująca nad całością kopuła sprawia wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu, nabierając dodatkowo cech niebiańskości. Efekt ten osiągnięto dzięki temu, że u podstawy kopuły umieszczono koncentrycznie okna wpuszczające do środka światło dzienne, które swoim oślepiającym blaskiem skrywało nieprzeźroczyste elementy kopuły znajdujące się między oknami.

       Hagia Sophia była przez 1000 lat bizantyjskim kościołem chrześcijan, ale obecnie dominują tu jednak motywy islamskie. Jej ściany i sklepienia ozdobione są bowiem islamskimi inskrypcjami, a jednym z najbardziej rzucających się elementów nawy są olbrzymie medaliony z wypisanymi na nich kaligraficznie imionami Allacha, Mahometa, jego synów i najważniejszych kalifów. Oczywiście jest tutaj także mihrab, ustawiony na miejscu dawnego ołtarza, notabene niesymetrycznie wobec osi głównej budynku (wyznaczającej wschód – zachód) – tak, aby być skierowanym w stronę Mekki. Po prawej stronie mihrabu, jak w każdym meczecie, znajduje się minbar – kazalnica, z której imam wygłasza cotygodniową modlitwę, a islamscy uczeni swoje przemowy. Chrześcijańskie motywy bizantyjskich mozaik zostały przysłonięte białym płótnem (jak np. znajdująca się w apsydzie, wysoko nad mihrabem, Matka Boża z dzieciątkiem); przykryto też (zamalowano?) twarze zdobiących pendentywy czterech serafinów (z nieznanych mi powodów, tylko jedna z nich jest w tej chwili widoczna). Tym jednak, co najbardziej podkreśla zmianę charakteru Hagia Sophia ze świątyni chrześcijańskiej na muzułmański meczet, są dominujące całą budowlę z zewnątrz minarety, wzniesione w różnych latach po zajęciu Konstantynopola przez Osmanów.

       A jednak mimo tego, że bliżej mi do kościoła, niż do meczetu, to współczesna islamskość budowli mnie nie zraziła. Wręcz przeciwnie, w moim odczuciu cały ten eklektyzm wypełniał wnętrze Hagia Sophia szczególnym mistycyzmem. Główne zręby oryginalnej katedry zostały zachowane, a jej geometria nadal przypomina symfonię współgrających ze sobą linii, figur i płaszczyzn, przez niektórych odbieraną nawet jako graficzna transcendencja. Niepowtarzalna wydała mi się kolorystyka wnętrza zdominowana przez ciemne zielono-niebiesko-czerwone marmury, ogarnięte złocistą poświatą ścian i mozaik (wpadające do wnętrza świątyni światło zachodzącego słońca wzmacniało wspomniany już mistycyzm).

       Wrażenie, kiedy po raz pierwszy znajdziemy się w środku Hagia Sophia, może być dla nas obezwładniające. Można wtedy przeoczyć wiele… nie tylko detali, ale i bardzo istotnych elementów oraz części składowych budowli. Warto więc zwrócić uwagę na płyty marmurowe jakimi obłożono ściany świątyni. Sprowadzono je nie tylko z pobliskiej Anatolii, ale i z najdalszych rejonów Imperium, które za Justyniana I Wielkiego osiągnęło swój największy zasięg. A były to marmury najpiękniejsze i najdroższe, o unikalnej fakturze znaczonej żyłami, deseniami i wzorami – przywiezione do Konstantynopola z Grecji, Italii, Egiptu, a nawet z dalekich Pirenejów. Był to również sposób na demonstrację potęgi ówczesnego Bizancjum. Oryginalne płyty marmurowe, jakimi wyłożono wnętrze katedry przetrwały i do dzisiaj można podziwiać ich symetryczny układ, uzyskiwany dzięki instalowaniu obok siebie dwóch części przeciętej na całej grubości płyty, co dawało niezwykły lustrzany efekt. Płytami z białego marmuru, ozdobionymi na dodatek złotem, były niegdyś obłożone ściany całej Hagia Sophia, dzięki czemu widoczna była ona już z daleka, zwłaszcza od strony morza, ze statków zbliżających się do Konstantynopola – migocząc w promieniach słonecznych niczym klejnot i robiąc wielkie wrażenie na przybyszach.

       Pisząc o Hagia Sophia nie sposób też nie wspomnieć o bizantyjskich mozaikach. Jeśli ktoś zapytałby się mnie, do jakiego czasu chciałbym się przenieść, aby zobaczyć Hagia Sophia w swojej największej glorii, to z pewnością wybrałbym wiek XII, tuż przed złupieniem świątyni przez krzyżowców. Wszystkie ściany katedry pokryte były wtedy pysznymi mozaikami (zajmowały ponoć powierzchnię 16 tys. m. kw.) Wykonane były one z drobno pociętych fragmentów marmuru i wapienia, zwanymi tessera. Używano również kolorowych kamieni oraz małych kawałków tłuczonej młotkiem ceramiki, zwykle pokrytych złotem. Wykonano je kilkaset lat po wybudowaniu Hagia Sophia, gdyż wcześniej Bizancjum dotknięte było plagą ikonoklazmu, czyli obrazoburstwa zakazującego kultu obrazów religijnych – tworzenia i modlenia się do wizerunków przedstawiających Jezusa, Matkę Boską i świętych. Do dzisiaj, w nawie głównej Hagia Sophia zachowało się niewiele z tych mozaik (za czasów osmańskich zamalowywano je lub pokrywano tynkiem), jednak w tzw. Galerii znajdującej się o piętro wyżej, niż marmurowa podłoga katedry (pokryta obecnie zielonym dywanem), znajduje się kilka unikalnych mozaik o wielkiej wartości historycznej i artystycznej. Wśród nich wyróżnia się tzw. grupa Deesis składającą się z przedstawienia Chrystusa jako Pantokratora (Władcy Świata) z Marią po Jego prawej stronie i Janem Chrzcicielem po lewej. Sławę zdobyły również mozaiki cesarzowej Zoe i cesarza Konstantyna IX Monomacha oraz cesarza Jana II Komnena wraz z żoną, cesarzową Ireną i synem Aleksym. Niestety, obecnie wejście na piętro, gdzie znajduje się Galeria, jest zamknięte. Można wszak dostrzec mozaikę nad głównym wejściem do Hagia Sophia, jakim jest Brama Imperialna, jak również tę, która znajduje się nad drzwiami w tzw. westybule wojowników, którym się ze świątyni wychodzi (obie mozaiki można obejrzeć na zdjęciach w moim artykule). W apsydzie widać też mały fragment, zasłoniętej białą płachtą mozaiki Matki Bożej z Dzieciątkiem.

* * *

       Zdaję sobie sprawę z tego, że mimo wszystko moje wrażenia są bardziej natury estetycznej, niż religijnej, a jednak broniłbym decyzji Erdoğana, który przekształcił muzeum, jakim była przez ponad 80 lat Hagia Sophia, na powrót w meczet – i to nie dlatego, że wstęp do niej jest teraz darmowy. Muzeum to była jednak pewna profanacja dotychczasowego miejsca kultu dwóch religii. Obecnie Hagia Sophia znów ma charakter sakralny, będąc źródłem doświadczeń duchowych dla tysięcy ludzi.

.

Hagia Sophia i flankujące ją minarety

.

.

Głównym wejściem do Hagia Sophia jest Brama Imperialna z widoczną nad nią mozaiką przedstawiającą Chrystusa jako Pantokratora, medaliony Marii Dziewicy i Archanioła Gabriela po jego bokach oraz korzącego się u stóp Jezusa cesarza Leona VI

.

.

Wnętrze Hagia Sophia wygląda najpiękniej w świetle chylącego się ku zachodowi słońca, w czasie tzw. „złotej godziny”

.

.

Ściany zdobią kaligraficzne wersety z Koranu, imiona Allacha i Mahometa

.

.

Kopuła i półkopuły Hagia Sophia widoczne są z każdego miejsca nawy głównej

.

G  A  L  E  R  I  A

.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

BRUTALIZM I SACRUM – o katedrze Nuestra Señora de la Altagracia w Higüey na Dominikanie

.

Basílica Catedral Nuestra Señora de la Altagracia

.

       Była to moja kolejna wizyta w dominikańskiej bazylice-katedrze w Higüey. Odkładając na bok religijne doświadczenie (za każdym razem uczestniczyliśmy z żoną wraz z setkami Dominikańczyków we mszy świętej, będąc zresztą jedynymi „białymi” w katedrze) było to również spotkanie z architekturą – zarówno bulwersujące, jak i pouczające.
Już za pierwszym razem dziwiłem się temu, że potworkowatość architektury brutalistycznej dotarła również tutaj, do słonecznego tropiku, ale tym razem przyglądnąłem się temu fenomenowi bliżej, przez co uświadomiłem sobie kilka nowych aspektów istnienia i funkcjonowania tej zaskakującej budowli w Higüey, położonej zaledwie o godzinę jazdy od hedonistycznych przybytków masowego wakacjowania się w resortach typu „all inclusive” wschodniego wybrzeża Dominikany.
Odkąd pamiętam nie lubiłem „brutalizmu” w architekturze, przede wszystkim ze względów estetycznych (brzydota tych szarych betonowych konstrukcji odrzucała mnie od nich na kilometr), ale także z powodów… nazwę je ideologicznymi, gdyż z czasem brutalizm zaczęto wiązać z europejskimi totalitaryzmami XX wieku. Dochodziła do tego moja rezerwa do pewnych przejawów modernizmu, który tak namieszał w głowach (nie tylko) twórcom i artystom (w tym nieludzkim stuleciu dwóch światowych wojen i kilku niewydarzonych ideologii), że do dzisiaj odbija się czkawką w literaturze i sztuce, a w wielu miejscach straszy złomową rzeźbą (ot choćby metalowa pokraka Picassa w chicagowskim downtown).
Głównym budulcem w brutalistycznych projektach jest beton (kolejny przyczynek do mojej idiosynkrazji wobec tego stylu), i – co ciekawe – wykorzystywany był on przez projektantów nie tylko ze względu na taniość i budowlaną wygodę, ale także z powodu… jego walorów estetycznych (sic!) Tak, jakby nie zauważano tego, że betonowa bryła urąga wszelkim kanonom piękna wypracowanym przez ludzką kulturę i sztukę na przestrzeni wieków (kto wie, może właśnie dlatego tak ochoczo przyjęto ten nowy styl?)
Na domiar złego, chcąc wzmocnić efekt powiązany z aparycją budulca, celowo pozostawiano na ścianach budynków ślady po szalunkach i formach, by podkreślić jego betonową fakturę. No i otrzymywano béton brut (fr. „surowy beton”) z całą jego krasą.
Zastanawiam się teraz dlaczego tak ochoczo niemalże czczono beton w architekturze XX wieku? Może dlatego, że w czasie, kiedy brutalizm święcił swoje tryumfy (lata 50. i 60. ubiegłego stulecia) nie dostrzegano jeszcze tak wyraźnie betonowej brzydoty, jak to ma miejsce teraz?
W końcu jednak zauważono jak szybko i brzydko starzeje się beton – coraz bardziej widoczne były tego ślady w postaci różnych smug, zacieków, liszajów… Niekiedy, patrząc na takie podupadające „dzieło” można było odnieść wrażenie, że to jakiś popadający w ruinę szary bunkier. Nic dziwnego, że kiedy wyburzano pewne zawadzające miastom budynki, to większość nich stanowiły właśnie konstrukcje brutalistyczne.
Brutalizm krytykowano też jako „nieludzki”, pozbawiony duszy, monstrualny, odrażający, a jeden z prominentnych architektów nazwał go nawet „duchową, intelektualną i moralną deformacją”. I choć rzeczywiście dzięki projektowej swobodzie, brutalizm tworzył sporo ciekawych formalnie brył architektonicznych, to coraz powszechniej widziano jego produkty jako skażone brzydotą zwały betonu.

*  *  *

Wnętrze katedry – polifoniczna pieśń zakrzywień

.   

       Sam się teraz dziwię temu, jak wstęp do wpisu o katedrze Nuestra Señora de la Altagracia w Higüey przerodził się w jakąś przydługą filipikę przeciwko brutalizmowi w architekturze, tym bardziej, że summa summarum moje doświadczenie – zwłaszcza z ostatniego spotkania z tą świątynią – było pozytywne, a nawet dostarczyło mi sporej przyjemności estetycznej. Ze swoim doświadczeniem duchowo-religijnym nie chcę się tu obnosić, wspomnę tylko, że uczestnictwo we mszy świętej w bazylice wraz z rzeszą wiernych Dominikańczyków wywarło na mnie wielkie wrażenie.
Wróćmy jednak do tej niezwykłej budowli.
W znajdującym się obok katedry muzeum można się dowiedzieć, że o wybudowaniu wielkiej świątyni w miejscu małego kościółka pamiętającego jeszcze czasy hiszpańskiej „okupacji” zdecydowano w latach 40. XX wieku, a w roku 1947 ogłoszono konkurs na jej projekt, na który zgłoszono ponoć 40 propozycji. Pisze „ponoć” gdyż niektóre informacje dostępne w muzeum wydały mi się nieścisłe. Jak np. ta, że wygrali dwaj „architekci” z Francji: André Dunoyer de Segonzac i Pierre Dupré. Z tego co wiem ten pierwszy był raczej malarzem i grafikiem, o drugim zaś nie mogłem znaleźć żadnych informacji w Internecie. Koniec końców budowę rozpoczęto dopiero w 1957 roku i ciągnęła się ona przez kilkanaście lat. Po jej zakończeniu papież Paweł VI wyniósł katedrę do rangi bazyliki (1971 r.) Warto tu dodać, że Jan Paweł II pielgrzymował do tego miejsca dwukrotnie, co zostało utrwalone w kilku miejscach katedry, m. in. jako jeden z reliefów na jej olbrzymich drzwiach.
Trzeba zaznaczyć, że decyzja wzniesienia tak wielkiej budowli w miasteczku liczącym w tamtym czasie zaledwie 10 tys. mieszkańców, była śmiała i perspektywiczna, bo obecnie populacja Higüey wynosi 170 tys. mieszkańców, a bazylika stała się najważniejszym obiektem religijnym na Karaibach.
Każdy z Dominikańczyków wie, że to właśnie w Basílica Catedral Nuestra Señora de la Altagracia znajduje się święty wizerunek Matki Bożej z La Altagracia, notabene patronki Dominikany – matki duchowej i opiekunki kraju – który w sposób cudowny trafił do Higüey jeszcze na początku XVI wieku i nadal – zgodnie z wiarą ludzi religijnych – jest źródłem cudów i uzdrowień.
Moja wiara w cuda jest umiarkowana, ale i tak po mszy stanęliśmy z żoną w długim ogonku wiernych, by zobaczyć (znajdujący się w centrum ołtarza) święty obrazek z bliska.

       Moja tyrada względem architektury brutalistycznej staje się tym mniej adekwatna im bardziej przyglądam się temu, co zastałem we wnętrzu katedry – a co starałem się oddać i utrwalić na moich zdjęciach.
Najbardziej charakterystyczny element budowli to wysoki na 80 m. łuk (niektórzy dopatrują się w nim złożonych jak do modlitwy dłoni) co przenosi się na harmonijną paraboliczną „łukowatość” jej wnętrza – o której sam De Segonzac wyraził się, jako o „polifonicznej pieśni zakrzywień” – wzbogaconą istną symfonią uporządkowanej materii – grą światła, cieni i kolorów. Niewątpliwie przyczyniają się do tego barwne witraże, nawiasem mówiąc odporne – jak zresztą cała katedra – na częste w tym rejonie Ziemi huragany i cyklony.
Wydaje mi się, że swoiste bądź co bądź piękno katedralnego wnętrza ma swoje źródło w odstąpieniu od „brutalistycznych” zasad (według których w środkach budynków eksponowano wręcz ich „bebechy” np. w postaci rur kanalizacyjnych, przewodów elektrycznych, belek konstrukcyjnych i surowego budulca) co chyba było możliwe właśnie dzięki temu, że budowano katedrę stosunkowo długo, więc był czas na to, by się zreflektować i zastosować bardziej znośną dla oka estetykę.
Wspomnę jeszcze o niezwykłym otoczeniu katedry, które stanowi rozległy zagajnik królewskich palm, przypominający o tym, że jesteśmy jednak w tropiku, a przy okazji chroniący nas od zgiełku dość bałaganiarskiego niestety i nie grzeszącego zbytnio urodą miasta.

*  *  *

BEZ SZUMU HUSARSKICH SKRZYDEŁ – o książce Adama Leszczyńskiego „LUDOWA HISTORIA POLSKI”

rzecz o mitologii panowania – historia biedy, pogardy, opresji i wyzysku w Polsce – opór, bunt i wyzwolenie

.

Adam Leszczyński postanowił zająć się „historią dolnych 90 proc. społeczeństwa – ludzi rządzonych, a nie rządzących; biednych, a nie bogatych; zwykle niewykształconych i zawsze podporządkowanych władzy.” (Kolaż własny z wykorzystaniem obrazów olejnych Piotra Michałowskiego)

.

Zacznę od tego, co napisałem po przeczytaniu kilkudziesięciu stron książki Adama Leszczyńskiego.

..

Ciekaw jestem czy czytając „Ludową historię Polski” znajdę odpowiedź na pytania, które mi chodzą po głowie w czasie jej lektury:

– Czy kiedykolwiek ludzkość będzie funkcjonować jako społeczność, w której nie istnieje systemowy wyzysk jednych ludzi przez drugich? Wyzysk różnie nazywany – występujący w różnej formie, choć zwykle nie nazwany po imieniu i zawsze usprawiedliwiany (tłumaczony) koniecznością – zwłaszcza przez jego beneficjentów.

– Czy kiedykolwiek będziemy mogli stworzyć system społeczny i polityczny bez klas, warstw, elit, które nie byłyby uprzywilejowane? (Bo przecież już sama przynależność do elity jest uprzywilejowaniem.)

– Czy już zawsze będzie tak, że wyższa sprawność intelektualna (lepsze zdrowie, silniejszy organizm… – czyli cechy nie będące właściwie zasługą żadnego człowieka – będą wytłumaczeniem (usprawiedliwieniem) czyjejś wyższości nad innymi ludźmi, (w sensie wyższej pozycji społecznej, wyższego poziomu życia, większego uprzywilejowania… etc.)? Jeśli tak, to niesprawiedliwość jest cechą niezbywalną ludzkiej kondycji i leży u fundamentów jakiegokolwiek ustroju/porządku społeczno-politycznego (wbrew równościowym i wolnościowym deklaracjom twórców oraz egzekutorów tego systemu).

– Gdzie kończy się obopólna korzyść a zaczyna wyzysk? Przy czym nie mam tu na myśli systemów, które wręcz opierają się na przemocy i wyzysku (jak np. niewolnictwo czy feudalizm) ale ustroje uważane za demokratyczne, praworządne – kapitalistyczne czy socjalistyczne.

– Fikcjom (a czymś takim są nie tylko ustroje, światopoglądy, mity, religie, ale i prawa, instytucje społeczne i polityczne, oraz sama władza) nadajemy moc sprawczą, funkcjonującą realnie. Czy oznacza to, że wiedza zawsze musi się odnosić również do fikcji i ją (choćby po części) obejmować? Czy może istnieć wiedza ograniczona tylko do faktów w świecie, którego nie możemy w całości ogarnąć i poznać – a tym samym zrozumieć?

– Co decyduje o rozwoju (zmianie, ewolucji) systemów politycznych i społecznych? Czy na pewno jest to poczucie społecznej niesprawiedliwości, czy też wynikająca z walki klas i ludzkiej rywalizacji zmiana rozkładu sił, zmiana elit, wprowadzenie nowego „porządku” – bardziej efektywnie funkcjonującego systemu władzy i nowych form nacisku, przemocy i opresji?

– Co począć z całym tym dziedzictwem kulturowym ludzkości (dzieła sztuki, osiągnięcia naukowe, architektura, świątynie), które byłoby niemożliwe bez istnienia systemów opartych na przemocy, niewolnictwie, wyzysku jednych grup społecznych przez drugie? Jaki obecnie mamy mieć do tego stosunek moralny? (Podobnie jest z cywilizacyjnym rozwojem ludzkości związanym, czy też raczej opartym na kolonializmie, na podboju militarnym, na przemocy i siłowej opresji.)

– Czym jest wartościowanie człowieka jak nie ustalaniem i usprawiedliwieniem jego pozycji w istniejącym (narzuconym, obowiązującym) systemie społecznym? Czy bez tego (wartościowania) możliwe jest funkcjonowanie jakiegokolwiek społeczeństwa?

– Jeśli nie jesteśmy w stanie wyrugować niesprawiedliwości ze świata, to czy aby nie dlatego, że wynika ona w świecie ożywionym (w tym również ludzkim) z cech (właściwości) naturalnie nam przyrodzonych (same pojęcia sprawiedliwości czy niesprawiedliwości nabierają sensu dopiero wtedy, kiedy odniesiemy je do jakiegoś systemu etycznego, notabene przez nas samych tworzonego).

– Istniejący w danym momencie porządek społeczny zawsze wywodzony był, legitymizowany i tłumaczony jakąś siłą wyższą (Bóg, bogowie) lub inną koniecznością, zwykle ekonomiczną (zysk w kapitalizmie, „sprawiedliwość” społeczna w socjalizmie). Czy istnienie tej konieczności jest niezależne od nas? A jeśli tak, to czy nie jest ona wykorzystywana do usprawiedliwiania społecznych nierówności, eksploatacji innych i wyzysku?

– Historię piszą nie tylko zwycięzcy, ale również ci, którzy są zainteresowani taką a nie inną narracją. Autor „Ludowej historii Polski” stosuje narrację zgodnie z perspektywą ludu (uciśnionego). Czy jednak po to, aby otrzymać pełny historyczny obraz rzeczywistości, nie należy także uwzględnić narracji stworzonej z perspektywy warstw społecznych złożonych z ludzi majętnych i posiadających władzę – czyli de facto mających o wiele większy wpływ na rzeczywistość i dokonywane w niej zmiany?

greydot

Lektura w dżungli

.

.

Zastanawiałem się, czy do tekstu, który miał być recenzją książki, dołączyć powyższe notatki; a jeszcze bardziej zastanawiałem się nad tym, czy załączyć swoisty komentarz do nich, wyjaśniający ich genezę i okoliczności powstania. Ostatecznie jednak zdecydowałem się na jego ujawnienie:

Jestem w meksykańskiej subtropikalnej dżungli i czytam „Ludową Historię Polski”. Być może jednak to stwierdzenie jest mylące, bo wprawdzie dżungla jest prawdziwa (żyją w niej nawet małpy, o mnóstwie ptaków i innych gadów nie wspominając) ale ja siedzę w wygodnym fotelu, popijam zimną wodę z lodem i limonką i zamiast relaksować się tudzież upajać przyjemnym tropikiem, zaprzątam sobie (akurat teraz) głowę pytaniami odnoszącymi się do niesprawiedliwego z natury porządku świata. Pytaniami, które na dodatek są pytaniami retorycznym, z odpowiedzią – w każdym przypadku – dla nas ludzi mało radosną, czy też zgoła pesymistyczną. Bo czy odeszliśmy już wystarczająco daleko od praw dżungli?
Muszę przyznać, że jest coś z przewrotności, może nawet nieprzyzwoitości w tym, że piszę to wszystko w takich okolicznościach – korzystając z sytemu umożliwiającego mi wakacje w egzotycznym kraju, w komfortowych warunkach, z nielimitowanym dostępem do drinków i stołów, na których piętrzą się góry pysznego jedzenia. A obok ludzie, którzy na skinienie ręki usługują resortowym gościom i spełniają ich/nasze życzenia?
Czy ja na to zasługuję? Czy to jest sprawiedliwe? (Bo jeśli takie nie jest, to moje zachowanie jest niemoralne.) Czy ci wszyscy, którzy tutaj przybyli z całego świata zarobili na ten wydatek w uczciwy sposób? (Ciekawostką jest to, że około 30% ludzi mieszkających w tym samym ośrodku co my, to Polacy, którzy przylecieli tu prosto z kraju. Oczywiście powyższe pytanie odnosi się do nas wszystkich, nie tylko do moich rodaków.)
Być może te moje skrupuły i dylematy wydadzą się komuś dziwne, a może nie? Być może są zasadne, być może zupełnie bezpodstawne?
Ludzie, którzy korzystają z jakiegoś systemu i jednocześnie ten system kontestują (uważając, że jest on niesprawiedliwy) – to gatunek w przyrodzie prawie że niewystępujący (Chyba, że mamy do czynienia z Hollywood.) Zwykle, jeśli ktoś się jakiemuś systemowi sprzeciwia, to nie jest jego beneficjentem i czuje się przez ten system wykorzystywany. Choć i to nie jest takie powszechne, bo jednak ludzie w zdecydowanej większości (niemal wszyscy) są konformistami.
A kontestatorzy (rewolucjoniści) – wbrew temu co sami deklarują – chcą z klasą dominującą (uprzywilejowaną, wyzyskującą innych) zamienić się miejscami. Po to najczęściej dążą do władzy – a nie po to, by ulżyć doli współbraci. Czego w historii wielokrotnie byliśmy świadkami.
Koniec końców można niestety stwierdzić, że nie ma sprawiedliwości na świecie – i nie będzie. I żaden system nie może tego zmienić. Ale czy naszym obowiązkiem nie powinno być to, by się zachowywać tak, jakby ta sprawiedliwość była? (I niekoniecznie musi to mieć cokolwiek wspólnego z hipokryzją.)

greydot

Wieś galicyjska – lata 20-te XX wieku  (fot. archiwum, autor nieznany)

.

.

No i jestem już po przeczytaniu książki. Czy dzięki tej lekturze poznałem odpowiedzi na zadane w pierwszej części pytania? Bynajmniej. Zresztą, już wtedy, kiedy je formowałem, wiedziałem, że wiele z nich to są pytania retoryczne, na które odpowiedź brzmi pesymistycznie, albo na które zgoła nigdy nie otrzymamy odpowiedzi. Jednakże wydaje mi się, że wszystkie z tych pytań są zasadne i poruszają bardzo ważne kwestie funkcjonowania systemów władzy, mechanizmów i sposobów podporządkowania sobie (i wykorzystywania/wyzysku) innych ludzi – ważne w każdej epoce, a tym bardziej w czasach, w których żyjemy my sami. I już na tym polega wartość książki Adama Leszczyńskiego, że prowokuje do takich przemyśleń i uwrażliwia na (nie)dolę ludzi krzywdzonych, „podrzędnych”, wykluczonych, rządzonych – poddanych wyzyskowi i opresji – zwłaszcza jeśli jest to proces rozłożony na stulecia, czy nawet (jak w tym przypadku) na millenia.

karkołomność

Muszę przyznać, że książkę czytałem z ciekawością, choć przydługi rejestr dokumentów ujawniających ciemiężenie warstw niższych przez wyższe mógł nieco nużyć (przy okazji zastanawiałem się wtedy, czy aby taka masa – monotematycznych w sumie – tekstów źródłowych, nie jest jednak wadą pozycji popularno-naukowej, jaką jest chyba praca Leszczyńskiego). Dość szybko zdałem sobie sprawę z tego, że autor porwał się na temat wręcz monumentalny, na którym można było polec, zwłaszcza jeśli stosuje się tak karkołomną optykę kontrapunktu dla dominującej jednak w naszym kraju (zwykle elitarnej) narracji narodowo-konserwatywnej – pełnej, jak to ktoś określił „szumu husarskich skrzydeł” –  podkreślającej wielkość i nieugiętość polskiego narodu, jego przywiązanie do tradycji i katolicyzmu, bohaterstwo i zaangażowanie w walce o niepodległość. (Czy można się jednak dziwić, że każdy naród chce mieć o sobie dobre mniemanie i zwraca głównie uwagę na to, co w jego historii było dobre? Wiem, wiem… znam już zarzuty na takie stwierdzenie. Może tylko wspomnę, że jestem zwolennikiem zachowywania – także w badaniach historycznych – właściwych proporcji).
Cóż, Leszczyński w tej trudnej i wielkiej robocie trzyma fason, ale momentami jednak kuleje (o tym poniżej) i wiele ważnych wątków wymyka się mu spod pióra (np. różnorodność polskiej wsi pod poszczególnymi zaborami, znaczenie mieszczaństwa, również składającego się głównie z biedoty), ale generalnie udaje mu się zachowanie narracyjnego tempa i ukazanie ciągłości systemowego poddaństwa – dziejów pańszczyzny i uwłaszczenia – oporu i emancypacji polskiego ludu. Mnie szczególnie zainteresowało to, co autor pisał o położeniu polskich chłopów i robotników w XIX i XX wieku. Może dlatego, że była to (według mnie) analiza bardziej kompleksowa (i mniej przyczynkarska), niż ta, która odnosiła się do wieków wcześniejszych. Szkoda, że to wszystko w książce kończy się praktycznie na tzw. transformacji ustrojowej lat 1989/91. Osobiście namawiałbym Adama Leszczyńskiego do napisania monografii poświęconej szerokim grupom społecznym, które na ówczesnych przekształceniach własnościowych i transformacji gospodarczej ucierpiały – co byłoby poniekąd kontynuacją podjętego tu przez niego tematu (ale chyba bardziej ryzykowną).
Książka doczekała się tak wielu pozytywnych opinii, że nie chcę ich tutaj powielać – tym bardziej, iż ze sporą ich częścią się nie zgadzam – a już na pewno nie z tymi entuzjastycznymi. Może wiec tylko zakreślę pokrótce własne – oczywiście, że subiektywne – przemyślenia, uwagi i wrażenia wyniesione z tej lektury.

perspektywiczna wybiórczość

Rozumiem intencje i motywy jakimi kierował się autor „Ludowej historii Polski”, by w swojej narracji historycznej przyjąć perspektywę niższych warstw społecznych (głównie chłopstwa, a potem także i robotników), podporządkowanych elitom władzy (politycznym i ekonomicznym), ale według mnie, przyjmując taką postawę, Leszczyński postępuje podobnie, jak ci, którzy w swoich relacjach i opracowaniach historycznych zupełnie ignorowali „lud” (tych, którymi się rządziło), czyli de facto zdecydowaną większość społeczeństwa, skupiając się na dość wąskim marginesie społeczeństwa tworzonym przez warstwy uprzywilejowane (czyli tych, którzy rządzili).
Innymi słowy to, że perspektywa opisu historycznego zostaje dokładnie odwrócona, nie zmienia pewnej nierzetelności metodologicznej, którą stosuje się w obu przypadkach. Mało tego: to, że oko historyka skupia się właściwie tylko na warstwie podporządkowanej (rządzonej), a nie na elitach władzy (warstwie rządzącej) – choć także na relacjach między tymi grupami społecznymi (lub ich braku) – utrudnia nam (jeśli wręcz nie uniemożliwia) zrozumienie przeszłości, tym bardziej, że kształtowana była ona właśnie niemal całkowicie przez decydenckie elity (gdyż jest to zupełnie naturalny proces cywilizacyjny). A tu Leszczyński dość bezceremonialnie ignoruje i pomija całe pola wiedzy historycznej, przedstawiając tylko te, które go interesują (i są zgodne z polityczną wymową jego książki, ergo wynikają z jego własnej ideologicznej orientacji), wyjmując je praktycznie z szerszego kontekstu.
A musimy pamiętać, że dany fakt historyczny posiada sens poznawczy i znaczenie tylko wtedy, kiedy umieszczony jest w jak najpełniejszym kontekście, nie tylko ekonomiczno-politycznym (jak to ma miejsce w książce), ale i cywilizacyjno-kulturowym (czego w książce raczej brak).

ksiądz pijanica i złodziej

Książkę Leszczyńskiego zamyka ciekawy esej o metodzie, który – co charakterystyczne – otwiera „Zwyczajna historia z przeszłości”, w której autor przedstawia (na kilku stronach) skargę chłopów na księdza Marcina (wszystko to dzieje się w pierwszej połowie XVIII w.), którą skierowali do księcia Sanguszki. Bowiem mieli już dość „Wielebnego”, który – zwykle zalany w sztok – łupił ich zagrody i domostwo, kradnąc co tylko wpadło mu w ręce (od krów i koni, po skrzynie pełne ubrań), nie wypełniał obowiązków pasterskich, czy wreszcie bił chłopów – potrafił nawet zwymyślać swoich „wiernych” podczas mszy, którą zresztą często odprawiał po pijanemu.
I teraz: mamy traktować tę przypowieść o księdzu warchole jako reprezentatywną dla roli i zachowania całego stanu duchownego (a tym samym definiującą charakter ówczesnego Kościoła Katolickiego), czy też odebrać ją jako przykład ukazujący zepsuty margines duchowieństwa?
Jestem pewien, że Leszczyński wybrał ten incydent, aby właśnie ustalić tę pierwszą perspektywę: cały stan duchowny gnębił i wykorzystywał lud, księża mieli gdzieś wartości chrześcijańskie i swoje obowiązki wobec wspólnoty, a Kościół był instytucją z gruntu opresyjną.
Dysponuję przesłankami (a raczej dowodami) na potwierdzenie tego mojego przekonania, ale o nich za chwilę.

marksistowska przewrotność

Bo oto zaraz po rozdziale przywołującym casus księdza-pijanicy-utracjusza, mamy następny zatytułowany: „Marksizm i reakcja w polskiej historiografii”, traktujący o pojawieniu się historyków marksistowskich, którzy – jak pisze Leszczyński – zarzucali głównemu nurtowi narodowej historiografii „błędne założenia metodologiczne”, „odchylenie nacjonalistyczne”, „klasowy, reakcyjny sposób oceniania rzeczywistości historycznej”.
Co jest według mnie niesłychanie paradne, bo marksiści zrobili dokładnie (a na dodatek programowo i dobitniej) to samo: stosując odchylenie proletariacko-ludowe, przyjmując jeszcze bardziej klasowy sposób oceniania rzeczywistości historycznej. Czyli, co za tym idzie, sami posłużyli się (jak najbardziej błędnymi) „błędnymi założeniami metodologicznymi”.
Wynikało to z ich spostrzeżenia, że „nie ma politycznie neutralnych faktów i nie istnieje politycznie neutralna nauka historyczna” – co naturalnie, mimo pozornej oczywistości, można według mnie poddać filozoficznej krytyce i ocenie rzetelności historycznych badań.
Wprawdzie Leszczyński pisze, że „Staliniści wyciągnęli (..) krańcowe wnioski z takiej diagnozy”, ale sam stosuje nie inną, tylko właśnie marksistowską metodę pracy nad historią, mówiąc (w jednym ze swoich wywiadów) wprost: „Wybór tematu badawczego jest deklaracją polityczną, i nie ma materiałów badawczych, które są neutralne – sam ich wybór jest deklaracją”.
Z tego wniosek, że jego książkę trzeba uznać właśnie za deklarację polityczną. Co w moich oczach w pewnym sensie ją kompromituje – i to nie tylko dlatego, że mam dość całej tej prawicowo-lewicowej nawalanki, jaka w ostatnich latach nasiliła się w kraju do poziomu uniemożliwiającego jakąkolwiek sensowną dyskusję między obozami tzw. „prawicy” i tzw. „lewicy”. (Ujmuję te słowa cudzysłowem, gdyż z tradycyjnymi, klasycznymi pojęciami w obecnej rzeczywistości politycznej nie mają już one wiele wspólnego, a w praktyce są używane do identyfikacji i stygmatyzacji „wroga”).

greydot

Wieś polska – początek XX wieku (zdjęcie archiwalne, autor nieznany)

.

Leszczyński: „ludowa historia Polski nie może być historią Polaków”

Autor książki, mierząc się z napisaniem ludowej historii Polski oświadcza, że musi ona „stawiać interesy i potrzeby ludzi podporządkowanych na pierwszym miejscu i stanowić całkowitą reinterpretację narodowej historii z ich perspektywy”. Zdając sobie sprawę z trudności zdefiniowania samego pojęcia „ludu” autor deklaruje, że taka historia powinna być „historią dolnych 90 proc. społeczeństwa – ludzi rządzonych, a nie rządzących; biednych, a nie bogatych; zwykle niewykształconych i zawsze podporządkowanych władzy.
Ale Leszczyński zaskakuje bardzo takim oto zdaniem: „‘Ludowa historia Polski’ nie da się więc w żaden sposób sprowadzić do ‘ludowej historii Polaków (i Polek)’” Jeśli tak, to błędem jest także pisanie „Ludowej historii Polski”, bo przecież sama Polska jest/była tworem w pewnym sensie fikcyjnym, bezosobowym – no i zniknęła, jako twór państwowy, z mapy Europy na sto kilkadziesiąt lat.
Zdanie ostatnie napisałem oczywiście z przekąsem, bo sądzę, że oświadczenie Leszczyńskiego wynika z jego fobii (anty)narodowej, sceptycznej wobec samego pojęcia „Naród” (którego istotę i historyczny byt poddaje się ostatnimi czasy rewizji) – z obawy, by broń Boże nie nazwać Polakami (Polkami) ludzi, którzy bynajmniej Polakami się nie czuli, choć żyli w kraju uważanym za Polskę.
Absolutnie nie mogę mieć żadnych pretensji do Leszczyńskiego, że „pochylił się” nad „ludem” – tutaj: ludźmi podległymi, wykorzystywanymi, biednymi – zwracając uwagę na ich wyzysk przez klasy wyższe oraz formy oporu, jakie stosowali (wręcz przeciwnie: jestem mu za to wdzięczny, gdyż ja sam zawsze identyfikowałem się bardziej z tymi „słabszymi”, „przegranymi”, „wykluczonymi” – wywodzącymi się z różnych narodów i ras, w różnych okresach historycznych, i w różnych częściach świata – o tym, że sam wywodzę się ze środowiska wiejskiego nie wspominając). Mam natomiast pretensje, że zaburzył on jednak proporcje, zupełnie ignorując pewne cywilizacyjne aspekty opisywanej rzeczywistości – przez co czasami odnosiłem wrażenie, jakby ów jego „lud” żył w jakiejś kulturowej próżni, otoczonej wrogimi, niewolącymi go siłami pochodzącymi w sumie od niewielkiej warstwy społecznej złożonej z ludzi posiadających władzę i (tu moja pretensja się wzmacnia!) zajmującymi się niczym innym, jak tylko tego „ludu” gnębieniem. No i składającymi się przy tym z samych brutali, oprawców i krwiopijców (lekka moja przesada zamierzona).
A tak przecież nie było.

nie ma polskości beż tożsamości

To jest mój główny zarzut wobec książki Leszczyńskiego. I stąd według mnie wynika jej zasadnicze ograniczenie, bo usuwa ona (nie tyle w cień, co w ogóle) z pola widzenia rzeczy wręcz fundamentalne i najbardziej istotne dla zrozumienia polskiej historii – i tzw. polskiej „tożsamości”. Tak, tak, głównie narodowej – bo czy nam się to podoba, czy nie, to dzięki niej właśnie Polska nie zginęła z mapy świata na zawsze, a Polacy nie żyją gdzieś na peryferiach innych państw, jak np. dzisiejsi Tybetańczycy, Palestyńczycy, czy Kurdowie.
Ponadto, poprzez to swoje zafiksowanie na rejestrze (niewątpliwych, i przyznaję, że często strasznych) krzywd ludności uciskanej, autor zupełnie nie analizuje genezy (ani nawet podstaw) opresyjnego bez wątpienia systemu – nawiązując wprawdzie do jakiejś „mitologii panowania”, ale jest to zbyt efemeryczne (legendarne) i hipotetyczne, aby było przekonujące. Według mnie, tu aż prosiłoby się spojrzenie antropologiczne – tak jak to zrobił w swoich książkach choćby Yuval Noah Harari (głównie w „Sapiens: od zwierząt do bogów”), który również pisze o mitologii panowania, jako o fikcji, ale w taki sposób, że rozumiemy (już zupełnie rzeczywiste i twarde) podstawy systemów władzy, jakie wymyślił człowiek (wykorzystując swoją własną podatność na podporządkowywanie się fikcjom, notabene również tworzonych – wraz z całą kulturą – przez Homo sapiens).

Kościół opresyjny, szlachta do niczego

Są jeszcze inne braki w tej książce. Uderzyło mnie np. to, że niemal zupełnie pominięta została w niej rola Kościoła – ta w kształtowaniu, jak i utrzymaniu polskiej świadomości historycznej i narodowej tożsamości, o której przed chwilą wspomniałem, uznając ją za warunek sine qua non przetrwania przez nasz kraj jego państwowego niebytu (zabory), czy nawet „wybicia się” Polski na niepodległość – pozbycia się sowieckiej kurateli i utworzenia demokratycznego państwa (Solidarność).
Leszczyński pisze w zasadzie wyłącznie o opresyjnym działaniu Kościoła wobec ludności z niższych warstw społecznych i jego roli w utrzymywaniu panującego systemu władzy, ucisku i wyzysku, jakby zapominając o tym, że był on dla przytłaczającej większości „ludu” źródłem wiary, kreując system wartości w perspektywie metafizycznej – nadający sens ich (to prawda, że w przytłaczającej mierze marnemu) życiu, niosącego pociechę, nadzieję i egzystencjalną ulgę (no, ale to są argumenty, które lewicowi „myśliciele” mogą raczej wyśmiać).
Co chcę przez to powiedzieć? Otóż to, że Kościół, jaki był to był, ale działał nie tylko w sferze opresji, porządkując chaos niezrozumiałego dla człowieka świata, ubogacając go w sens i wartości etyczne. Tak więc, ksiądz miał gigantyczny wpływ na to, co się działo we wsi, ale nie tylko „biorąc chłopa za mordę” i prowadząc przy tym życie pijaka, próżniaka, łupieżcy i niegodziwca (jak to sugeruje „Ludowa historia Polski”). Była też olbrzymia sfera wpływu pozytywnego księży i Kościoła (podobnie zresztą, jak szlachty), czym było np. (oprócz aspektów wyżej wymienionych) budowanie i utrzymywanie poczucia wspólnoty, wzajemnej pomocy, opieki i obrony, redukowania agresji. Jak by na to nie patrzeć, to właśnie Kościół określał światopogląd ludu.
Leszczyński traktuje tego rodzaju wpływ i znaczenie Kościoła, jakby go nie było, ale kiedy pisze o strajkach czy oporze – czy to chłopów, czy to robotników – to podaje też (choć tak jakby mimochodem) przykłady religijności tych ludzi (śpiewanie religijnych pieśni, odmawianie różańca, odprawianie mszy). Z sufitu – i z samego prania mózgu – to się jednak nie wzięło.
W podobnie idiosynkratycznej odsłonie funkcjonuje w książce Leszczyńskiego cała szlachta. A przecież nie była to grupa społeczna do cna zepsuta, wyzbyta wszelkich wyższych wartości. Wręcz przeciwnie. Nie bez kozery do dzisiaj używa się słowa „szlachetny” na określenie czegoś dobrej jakości, rzetelnego, nobliwego, porządnego… Wystarczy zapoznać się całą masą synonimów słowa „szlachetny”, by sobie uświadomić z czym powszechnie jest ono kojarzone do dzisiaj. (O wartościach wpisanych w hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” tudzież o patriotyzmie nawet nie wspominam, by znów nie wywołać gestów politowania czy wręcz rechotu sił tzw. „wyzwolonych” i „postępowych”, reagujących spazmem na samą ich wzmiankę). Chociaż (wiem, że to wygląda tak, jakbym sam sobie tutaj zaprzeczał) szlachta rzeczywiście – zwłaszcza w XVIII wieku – okazała się do niczego, sprzeniewierzając się swoim ideałom i wartościom, bankrutując moralnie i oddając (formalnie) nasz kraj w obce ręce.

marksista o Kościele

Nie, w ludowej historii naszego kraju Kościół nie był tylko wspólnikiem opresyjnego systemu, jak chce nasz lewicowy historyk. Był również (może nawet przede wszystkim) organiczną częścią ludzkiej świadomości i polskiej tożsamości, stanowiąc jej kulturowy fundament – na dobre i na złe – czy to się komuś podoba, czy nie.
Kościół tamtego czasu był więc nie tylko źródłem opresji, ale wręcz konstytuował rzeczywistość, w jakiej żyli ludzie nie tylko w katolickiej Polsce, ale i w innych krajach Europy. Stanowił jakby centrum wiejskiego (i nie tylko wiejskiego) uniwersum. Pozwolę sobie tutaj zacytować to, co o Kościele napisał Karl Kautsky, notabene pierwszej wody marksista: „Jest rzeczą powszechnie znaną, że prawie całą wiedzę średniowieczną można było znaleźć jedynie w kościele i że to on dostarczał wówczas budowniczych, inżynierów, lekarzy, historyków i dyplomatów. Cale życie materialne ludzi, a wraz z nim i całe ich życie duchowe miało swe źródło w kościele; a przeto nic dziwnego, że kościół trzymał w swej władzy całego człowieka, że nie tylko określał jego sposób myślenia i odczuwania, ale i wszystkie czyny jego. Narodziny, ślub, śmierć dawały kościołowi powód do wkraczania w życie i obyczaje, a co więcej, kościół regulował też wówczas i kontrolował pracę, odpoczynek i święta. Rozwój ekonomiczny uczynił też kościół nieodzownie potrzebnym nie tylko dla jednostek i rodzin, ale i dla państwa.”
Tego typu stwierdzeń historycznych bardzo mi w książce Leszczyńskiego brakuje.

greydot

Kościół jako centrum wiejskiego wszechświata (Franciszek Kostrzewski, „Odpust na wsi”)

.

chłop niekulturalny

Paradoksalnie, w książce poświęconej historii ludu, nie ma praktycznie śladu ludowej kultury, tradycji, zwyczajów – brakuje obiektywnego, etnograficznego obrazu polskiej wsi. Autor zupełnie nie zajmuje się normalnym życiem chłopa – swoistą symbiozą w jakiej żyli pan, wójt i pleban (czyli szlachta/ziemianie/dworzanie, chłopi oraz duchowieństwo), którzy przecież nie tylko ze sobą walczyli. Tak, jakby za normę przyjmował permanentną przemoc. (Chociaż rzeczywiście, podległość i poddanie zawsze są jakąś formą działania przemocy, która jest domeną i atrybutem każdej władzy, zwłaszcza tej niedemokratycznej).
Skupienie się na samym wyzysku, gwałcie i oporze w życiu ludzi zamieszkujących nasz kraj (w różnych, zmieniających się granicach) być może uatrakcyjnia książkę w oczach czytelnika, (zwłaszcza takiego, który wpisuje się w dzisiejsze „progresywne” trendy lewicowe) ale powiela ten sam błąd badaczy przeszłości zajmujących się tylko walką elit o władzę, podbojem, bitwami… (które to podejście sam Leszczyński kontestuje).

podmiot czy pomiot?

Zadam teraz pytanie prowokacyjne: czy w ogóle lud może być podmiotem historii? Wydaje mi się, że w historii naszego kraju nigdy nie był – bo chyba nie mógł być, zwłaszcza kiedy panował system feudalny. (Co widoczne jest zwłaszcza w przypadku Rzeczpospolitej szlacheckiej i jej sukcesu jakim był tzw. złoty wiek Polski, charakteryzujący się – nie tylko mityczną – siłą i znaczeniem państwa polskiego w Europie. Co niestety nie przełożyło się na dobrostan chłopów, a wręcz przeciwnie – spowodowało ich dalsze zubożenie i jeszcze większe ubezwłasnowolnienie).
Wprawdzie komuniści tworzący pod „patronatem” Rosji sowieckiej Polską Rzeczpospolitą Ludową, twierdzili, że jest ona państwem „ludu pracującego miast i wsi”, ale i oni byli uzurpatorami władzy, która w dużej mierze wyzyskiwała chłopów i robotników (o czym, trzeba to przyznać, Leszczyński otwarcie pisze).
Tym bardziej lud (mimo że stanowił owe 90% ludności kraju) nie mógł być takim podmiotem w czasach feudalizmu i pańszczyzny. Dlatego też pretensje dzisiejszych lewicowych rewizorów historii, że ludzie ci w dotychczasowej – konserwatywno–tradycyjnej narracji historycznej – stanowili zaledwie tło dla działalności warstw wyższych (szlachty, magnaterii, króla), wydają mi się nietrafione. Z tego prostego powodu, iż rzeczywiście (zgadzam się, możemy nad tym ubolewać) ich rola sprawcza i decyzyjna w świecie, w którym żyli, była bardzo mała lub zgoła żadna (w perspektywie europejskiej było tak chyba do czasów rewolucji francuskiej pod koniec XVIII wieku, a może aż do Wiosny Ludów w połowie wieku XIX). Czyli lud przez lwią część nie tylko polskiej, ale i europejskiej historii w ostatnim tysiącleciu, BYŁ tłem. I jeśli teraz Leszczyński odwraca perspektywę i jak tło traktuje warstwę wyższą – dzierżącą władzę, decyzyjną – to coś tu zgrzyta.

historyk aktywista

A wracając do metodologii.
Nie uważam, że historyk powinien być – jak to określił autor jeszcze bardziej kontrowersyjnej „Ludowej historii Stanów Zjednoczonych” Howard Zinn – „uczonym aktywistą”, który uwypukla jedne zdarzenia kosztem drugich, „rzucając się w szalone mechanizmy historii w imię wartości, w które głęboko wierzy.” „Zniekształcenie dokonywane przez historyka ma charakter nie tyle techniczny, ile ideologiczny.” – pisał w innym miejscu Zinn.
Nie podzielam tej opinii, bo odbieram ją jako programowe wręcz zniekształcanie – a przez to zakłamywanie – historii. Nie mam nic przeciwko temu, że historyk ma jakieś sympatie czy antypatie (jest też oczywiste, że wyznaje on jakiś światopogląd, który wyznacza jego system etyczny, w dużej mierze determinując jego wolę, działanie, wrażliwość i uwagę) ale jeśli wybiórczość, stronniczość i manipulacja faktami staje się modus operandi jego pracy badawczej, to ja temu panu dziękuję. W idiosynkrazji tej wspomaga mnie awersja jaką czuję do jakiejkolwiek ideologii.

bardzo drobna część prawdy

Z tego co wiem, Adam Leszczyński współpracuje z „Krytyką Polityczną”, Oko.press, „Gazetą Wyborczą”, „Polityką”, Agorą – więc siłą rzeczy jego postawa publicystyczna wynika również z politycznego aktywizmu cechującego to środowisko (Ja dziękuję Bogu, że nigdy nie należałem do żadnej ideologicznej ferajny). Kiedy więc słyszę, jak Leszczyński mówi, że „jednym z takich wielkich nadużyć dzisiejszej ‘gigantycznej’ propagandy historycznej, jest przedstawianie PRL-u jako ustroju ‘narzuconego’ – takiego, gdzie jakaś wąska elita komunistów – często żydowskich – opresjonowała bogobojnych Polaków”; jak odżegnuje się on od alternatywy, jaką mogły być po wojnie rządy innych ugrupowań politycznych, stwierdzając: „oni nie walczyli o Polskę demokratyczną, tylko o Polskę narodowo-katolicką”, ta ja się temu nie dziwię, bo to przecież optyka polityczna obowiązująca we wspomnianym lewicowym towarzystwie. Kiedy jednak słyszę, gdy Leszczyński mówi (jakby mimochodem), że „owszem, zdarzało się, że komuniści zabijali polskich patriotów, ale to wszystko było o wiele bardziej skomplikowane”, albo w podobnym tonie, innym już razem: „PRL wymordował kilkadziesiąt tysięcy osób”, ale jest to „bardzo drobna część prawdy o tamtych czasach”, to mi się jednak trochę krew burzy. Bo oto człowiek, który jednemu księdzu pijanicy i złodzieju poświęca w swojej historycznej rozprawie trzy strony, ukazując go jako reprezentanta całego duchowieństwa, o kilkudziesięciu tysiącach polskich patriotów zamordowanych przez komunistów wyraża się jako o „bardzo drobnej części prawdy o tamtych czasach”. (W ogóle zauważyłem, że Leszczyński bardzo nerwowo, wręcz alergicznie, reaguje na wszelkie wzmianki o milionach ofiar – ludziach zamordowanych przez reżimy komunistyczne/”komunistyczne”, dla których, jak by nie było, ideologicznym punktem wyjścia był marksizm,
Dziwny to rodzaj społecznej – i humanistycznej – wrażliwości.

w drodze do totalitaryzmu

Podsumowując, „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, mimo swoich wad (na których być może zbytnio się skupiłem) tudzież ideologicznego skrzywienia metodologicznego i programowej stronniczości autora, jest książką ważną, której lektura na pewno wzbogaciła moją wiedzę historyczną o Polsce i uświadomiła jednak pewne aspekty przeszłości, rzeczywiście pomijane w tradycyjnym podejściu historyków. Sprowokowała mnie też do tych oto przemyśleń, podgrzewając moje zainteresowanie przeszłością i mechanizmami działania władzy, której przecież – i to bez względu na jej formę i osadzenie w czasie – nigdy nie byłem fanem, a raczej kontestatorem. Zwróciła też ponownie uwagę na pewną ciągłość historyczną wyzysku jednych ludzi przez drugich, przenosząc tę świadomość na czasy nam współczesne, w których ów wyzysk nadal jest obecny, zmieniając tylko swoją formę. Warto z tego wszystkiego zdawać sobie sprawę, gdyż może to zwiększyć szanse naszego ewentualnego oporu (choćby tylko intelektualnego) przed jakąś kolejną (a podstępną i zdradziecką) formą totalitaryzmu, do której jednak świat wydaje się zmierzać – oczywiście w imię naszego bezpieczeństwa i dobrobytu.

greydot

Rodzina robotniczo-chłopska na Podkarpaciu – początek lat 50-tych XX wieku (zdjęcie z rodzinnego archiwum)

.

post scriptum

Zastanawiam się czasem, skąd też bierze się to ostatnie (wzmożone) zainteresowanie historyków (ale też i mediów, kina, literatury) ludźmi z tzw. nizin społecznych, wykluczonych, ignorowanych, słabych, wykorzystywanych… Czy wynika to tylko z empatii, chęci zadośćuczynienia skrzywdzonym i wyzyskiwanym? Czy może właśnie z przyjęcia konkretnej perspektywy ideologicznej? Tudzież z pewnej mody (akademickiej, medialnej, kulturowej) na taką, a nie inną tematykę (progresywną, lewicową, liberalną, czy jaką tam jeszcze)? Z instynktowego ulegania trendom (będących po części modą) – zbijania się w myślące tak samo gromady (kadry naukowe danej uczelni, redakcje mediów, towarzystwa wzajemnego wspierania się ideologicznego – samonakręcające się mentalnie grupy inteligentów)? A może głównym bodźcem jest dołożenie jakiejś grupie ludzi (politycznej, religijnej, opiniotwórczej), których poglądy nie zgadzają się z naszymi (zwykle „jedynie słusznymi”, należycie poinformowanymi, trzymającymi się prawdziwej prawdy)?
Innymi słowy: czy nie mamy tu do czynienia z czymś w rodzaju rewizjonizmu na opak albo pędem do indoktrynacji?

* * *

„BOŻE CIAŁO”, albo o tym czy można mieć diabła za skórą i anioła w sercu

W repertuarze 31. Festiwalu Filmu Polskiego w Chicago znalazł się również najnowszy film Jana Komasy „Boże Ciało”, ciesząc się największym zainteresowaniem chicagowskiej publiczności.  Mówi się, że jest to najlepszy polski film roku – i jest to opinia zarówno widzów, jak i krytyków. Grający główną rolę Bartosz Bielenia uznany został za objawienie. Wspomina się też o szansach tego filmu na Oscara. Jakie było moje z nim spotkanie?

.

I te oczy – oczy, w których widać same skrajności: obłęd i siłę, strach i determinację, wściekłość i tkliwość, ekstazę i rozpacz, anioła i szatana… (Bartosz Bielenia w filmie „Boże Ciało”)

.

       Tyle już dobrych rzeczy napisano o filmie Jana Komasy „Boże Ciało”, że jeśli zacząłbym pisać o jego zaletach, to pewnie powieliłbym (choć raczej nieświadomie) większość z tych superlatyw i opinii, które dość często były wręcz entuzjastyczne. Fenomen tego filmu polega już choćby na tym, że równie pozytywnie wyrażają się o nim obie strony polskiego podziału i sporu – zarówno środowiska liberalno-lewicowe, jak i konserwatywno-narodowe – zarówno ci, którzy Kościół krytykują, jak i ci, którzy go bronią.
Wydaje mi się, że jedną z przyczyn było to, że Komasa nie podszedł do tego filmu z pozycji anty-klerykalnych i anty-kościelnych (czyli tak, jak to zrobił np. Smarzowski w „Klerze”), ale przede wszystkim z pozycji humanitarnych, które w swojej istocie pokrywają się z duchem Chrześcijaństwa – w tym jego pierwotnym znaczeniu. Chodzi głównie o przebaczenie i wzajemne pojednanie, o miłosierdzie i łaskę, o spojenie ludzkiej wspólnoty miłością (czy choćby tylko o wyzbycie się nienawiści), o wstawienie się za wykluczonymi i pokrzywdzonymi… Takie wydają się być postulaty, wymowa i przesłanie „Bożego Ciała”.
Szczególną właściwością tego filmu jest to, że w wielu widzach wyzwala on ogromne emocje, a to możliwe jest tylko wtedy, kiedy porusza się w człowieku wrażliwą strunę, wnikając głęboko do jego wnętrza – docierając do czegoś bardzo dla niego istotnego.
Czym jest to „coś”?
Może po prostu potrzebą miłości? Potrzebą prawdy – bardziej ludzkiej niż tej „boskiej”? Potrzebą szczerości, zrzucenia ciężaru i winy – pragnieniem łaski, oczyszczenia i ekspiacji? Otwarcia się i wyzwolenia?

       To jest film paradoksalny, bo mimo że dość przewrotnie traktuje dobro i zło („złoczyńca”, który czyni dobro; ktoś, kto udaje, okazuje się być najbardziej szczerym człowiekiem; „fałszywy” ksiądz, który mówi prawdę i postępuje bardziej po chrześcijańsku, niż niejeden ksiądz „prawdziwy” …etc.) to jednak wyzwala w nas dobroć.
„Boże Ciało” można było łatwo „położyć” – jest w tym filmie kilka takich momentów, kiedy mógł się on „wysypać”. Tym bardziej, że Komasa zaryzykował i obsadził w kluczowych rolach aktorów, których wybór nie był wcale taki oczywisty, bo kojarzeni byli oni do tej pory z innym emploi. Zadziałała więc intuicja. Jak zdradził na spotkaniu z publicznością sam reżyser, Bartosz Bielenia w czasie castingu nie wypadł za dobrze w obu próbach, (poza tym miał długie włosy, więc choćby dlatego trudno go było sobie wyobrazić w roli księdza) ale Komasa od razu wiedział, że to on musi zagrać w „Bożym Ciele”. I trafił w dziesiątkę, bo Bielenia to ogromny atut tego filmu – to, że tak mocno wszystko przeżywamy – i wydaje się nam to prawdziwe – jest głównie jego zasługą. Odnosiłem wrażenie, że momentami wpada on w pewien rodzaj transu, przepoczwarzając się i wnikając w coś, co dotyka sedna – a to jest możliwe tylko wtedy, kiedy się ma charyzmę. I takie oczy jak on – oczy, w których widać same skrajności: obłęd i siłę, strach i determinację, wściekłość i tkliwość, ekstazę i rozpacz, anioła i szatana…
(Nota na marginesie: Miałem tę przyjemność być z Janem Komasą w momencie, kiedy dowiedział się o tym, że Bartosz Bielenia został uznany za najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago. Dokładnie takie samo wyróżnienie spotkało go na festiwalu w Sztokholmie. Moje spotkanie z reżyserem zaowocowało wywiadem, który można przeczytać TUTAJ.)

       Czy film do końca ustrzega się stereotypów? Wydawać by się mogło, że w takim przewrotnym, świeżym i oryginalnym obrazie na żadne stereotypy nie powinno być już miejsca. A jednak…
Z tego co wiem, twórcom „Bożego Ciała” zależało na tym, aby w każdej postaci jaka pojawia się na ekranie ukazać człowieka, innymi słowy: dotrzeć do jej człowieczeństwa. Ale mnie raziło nieco to, że ludzie z tej wioski/miasteczka (nie mówię o osobach, którym dano „głos”) są trochę takimi postaciami z kartonu: np. stoją przed zdjęciami ofiar wypadku niczym zombies. Ich niemota i klepanie pacierzy to jakiś rodzaj tępej dewocji i biernej histerii, która zamienia się w czynną, kiedy pod przewodem Daniela wszyscy zaczynają krzyczeć a jeden z nieogolonych i marnie ubranych facetów wydziera się, po wielokroć wyrzucając z siebie słowo „kurwa!”. No nie wiem, czy to jest bardzo realistycznie ukazanie przedstawicieli polskiej prowincji. Ale też wiem, że nie było w tym żadnej złośliwości, a właśnie chyba stereotyp. Co ciekawe, Małgorzata Szumowska, która nota bene nagrywała swoją „Twarz” w tej samej miejscowości, co Komasa „Boże Ciało” (podkarpackie Jaśliska), mimo że jej obraz mieszkańców wsi był zdecydowanie bardziej negatywny, to jednak pokazała ich bardziej kompleksowo i pełnie. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.

       I czy aby na pewno obaj prawdziwi księża ukazani w filmie są ok? (jak powiedziała jedna z moich znajomych) Ten, grany przez Simlata, rzeczywiście jest ok, ale czy proboszcz, który jest alkoholikiem, nie panuje nad swoją parafią, ucieka na „urlop”, nie powiadamiając swoich zwierzchników i przyjmując na zastępstwo chłopaka podającego się za księdza, rzeczywiście jest ok?
Czy można wszak utożsamiać to z krytyką Kościoła i księży? Oczywiście, że nie, ale pewne głosy, jakie tu i ówdzie słyszałem (jeden z przykładów podał nawet sam Komasa) mówiły, że jest to jednak przedstawianie Kościoła w złym świetle. (Swoją drogą ja się żadnej uzasadnionej krytyce Kościoła nie dziwię. Nie zamierzam też kwestionować tego, jakimi postaciami obsadzili film scenarzysta i reżyser).
Być może za dużo napisałem o moich zastrzeżeniach, ale to tylko mała łyżka dziegciu w beczce, która pełna jest dobroci.

       Na koniec może jeszcze wspomnę o czymś, co jest jednak dla filmu istotne. „Boże Ciało” wbrew pozorom nie jest filmem religijnym. Nie wydaje mi się, żeby grany przez Bielenia Daniel mógł być prawdziwym księdzem z powołania. Siła i dobroć tego chłopaka bierze się z jego wrażliwego wnętrza i charakteru, a nie z głębokich religijnych przeżyć. Dla niego kapłaństwo i „wiara” jest bardziej ucieczką przed własnym statusem pariasa – oraz poszukiwaniem osobistej godności – niż czymś, co płynie dla niego z metafizycznego źródła. Ale czy można się temu dziwić, skoro – jak podkreślał niejednokrotnie Jan Komasa – scenariusz napisał ateista?
Oby jednak więcej było takich filmów.

*   *   *

7.5/10

„KLER” – DIAGNOZA, OSKARŻENIE CZY PASZKWIL?

.

FILM SMARZOWSKIEGO TO OBRAZ, KTÓREGO RANGA ARTYSTYCZNA

NIE KORESPONDUJE Z JEGO SPOŁECZNYM ZNACZENIEM

.

Parodia Ostatniej Wieczerzy, czyli kler jako banda hipokrytów – seksualnych dewiantów, obżartuchów i pijaków.

.

Na temat „Kleru” napisano już tak wiele, że nie zamierzam powielać tutaj najbardziej oczywistych argumentów „za” i „przeciw”, jakie najczęściej przewijały się w relacjach widzów po obejrzeniu filmu, który okazał się jednym z największych sukcesów frekwencyjnych „wszechczasów” w polskich kinach.

Muszę przyznać, że po obejrzeniu filmu Smarzowskiego w kinie Pickwick przeczytałem sporo recenzji tego filmu, ale niestety według mnie ani jedna nie zdołała kompleksowo i dogłębnie przeanalizować „Kleru”, oddając mu sprawiedliwość jako niewątpliwemu fenomenowi kina polskiego kina ostatnich lat, który ponadto stał się testem na polską publiczność. Najczęściej były to: albo peany na cześć odwagi twórców filmu tudzież zachwyt nad obrazem, który wreszcie bez ogródek i owijania w bawełnę ukazuje patologię i zło zżerające od środka Kościół Katolicki w Polsce; albo głosy oburzonych kolejnym atakiem wrażych lewicowo-liberalnych sił oraz zapiekłych antyklerykałów na tenże święty i zasłużony dla naszej Ojczyzny Kościół.
Nie będę mówił, że mój odbiór plasuje się gdzieś pośrodku tej wrzawy i że zachowuję wobec filmu Smarzowskiego bezpieczny i „besserwisserski” dystans – bo to nieprawda. Lecz napiszę po prostu – bez silenia się na kinofilski czy też krytyczno-filmowy żargon – jak sam odebrałem „Kler” i co sądzę nie tyle o społeczno-politycznym rezonansie i znaczeniu tego filmu, co o jego randze (excuse my bon mot) artystycznej, którą najczęściej określano jako wysoką.
Od dawna mam taką swoją teorię, jeśli chodzi o to jak odbieramy kino. Otóż wydaje mi się, że jakikolwiek film odbieramy przede wszystkim naszymi „trzewiami” (chodzi mi o to, co Amerykanie nazywają „guts”), wrażliwością i sercem, a dopiero później objaśniamy go (sobie i innym) racjonalnie, dorabiając do tego naszą argumentację. Tak więc mnie film Smarzowskiego „wnętrzościowo” i serdecznie nie porwał i teraz się zastanawiam, dlaczego tak się stało.
A stało się tak na przekór temu, że film posiada elementy świetne – nie chcę powtarzać tych wszystkich superlatyw o znakomitej grze wybitnych aktorów (doskonały, doceniony wreszcie Jakubik, świetny jak zwykle Więckiewicz, czy brylujący aktorsko Gajos… by wymienić tylko tę główną trójcę); dalej: mocne sceny godne Viscontiego czy „Księdza” Bird; bardzo dobre zdjęcia (co jest już wśród polskich operatorów normą), sugestywna, minimalistyczna muzyka… etc. Musiało więc zawieść „lepiszcze” (to, co powoduje, że film przemawia jako całość i stanowi spójną, koherentną formę) ale również samo przesłanie filmu, czyli jego wymowa i treść.

stylistyczne dysonanse

Wpierw zajmijmy się formą.
Otóż film jest niespójny stylistycznie – obok silenia się na reportażową wręcz rzetelność (wypowiedzi ofiar molestowania seksualnego przez księży) Smarzowski robi też sobie bardzo często „jaja”, głównie w scenach z udziałem karykaturalnego wręcz Gajosa, który gra tak, jakby brał udział w kabarecie i pastiszu jednocześnie. Paradoksalnie więc, genialna gra Gajosa działa na niekorzyść filmu, w którym najważniejszą bazą emocjonalną dla reżysera jest przecież dramat – a tu co jakiś czas mamy „podśmiechujki” rodem ze zjadliwej satyry Urbanowego „Nie”, w sumie prymitywne i prostackie (warto w tym miejscu zauważyć, że prostactwo dowcipasów przekłada się w kinie na prostacką reakcję widowni, która rechocze po każdym „ch…ju karmazynowym” w ustach granego przez Gajosa arcybiskupa nomen omen Mordowicza). W sumie, Smarzowski zbyt często stosuje chwyty „pod publiczkę”, wbrew temu co sam mówi o swoim ”niepodlizywaniu” się widzowi.
Poza tym w filmie tym znalazło się jednak za dużo klisz (m.in. siostra-sadystka jako kapo dla swoich podopiecznych w ochronce przypominającej kacet), a nagromadzenie anty-klerykalnych stereotypów w „Klerze” jest tak wielkie, że głowa boli. W pewnych momentach scenariusz stawał się przez to dla mnie tak przejrzysty, że po prostu antycypowałem kolejne sekwencje scen – wraz z kwestiami wypowiadanymi przez aktorów – tak stało się to schematyczne i przewidywalne.
W sumie komedia jak najbardziej może sąsiadować w jednym i tym samym utworze z dramatem, a realizm z groteską, ale moim zdaniem ta fuzja Smarzowskiemu się nie udała, głównie dzięki grzechom przerysowania, wątkowego chaosu i emocjonalnej nieciągłości.

Janusz Gajos jako arcybiskup Mordowicz – tuszuje pedofilię, klnie jak szewc i korumpuje władze

.

przeładowania i rozjazdy

A teraz treść.
Muszę tu podkreślić, że największą moim zdaniem wadą filmu jest jego przeładowanie – tak, jakby chciano w nim upchnąć wszystko, co tylko możliwe, by księżom i Kościołowi „dokopać”. Mamy więc pedofilię, chciwość, obżarstwo, pychę, degrengoladę, pijaństwo, antysemityzm, seks w celibacie, a nawet czający się w kruchcie faszyzm. (Ciekawe, że Smarzowski w tym swoim szambie niemal zupełnie pomija obecny przecież w Kościele – i niebagatelny wobec wymogów etycznych tej instytucji – problem homoseksualizmu. I, jak się domyślamy, robi to dlatego, aby nie stwarzać dysonansu wobec otwartości seksualnej, jaką deklarują środowiska liberalne, z którymi reżyser zapewne się identyfikuje, przynajmniej jeśli chodzi o wrogość do polskiego Kościoła). Niemal całe bractwo „duchownych” w „Klerze” to typy zdegenerowane, cyniczne i dwulicowe – hipokryzja wylewa się z nich niemal w każdej scenie, w przeciwieństwie do wódy, którą wlewają sobie litrami w przepastne gardło.
Ponadto, film się zbyt często rozjeżdża nie tylko tematycznie, ale i wątkowo. Zapewne więc zyskałby na tym, gdyby Smarzowski skupił się bardziej na jednej sprawie, a zamiast trzech wymykających się mu wątków, poprowadził choćby tylko jeden, ale za to dobrze.
W związku z tą formalno-merytoryczną skazitelnością, zgadzam się ze znanym polskim krytykiem filmowym Michałem Oleszczykiem, który stwierdził, że „Kler” to „film, którego ranga artystyczna nie koresponduje z jego znaczeniem społecznym”, bo rzeczywiście obraz Smarzowskiego nie ma artystycznej klasy choćby takiego „Człowieka z marmuru”, ale rezonuje w społeczeństwie polskim nie mniej niż pamiętny dyptyk Wajdy (jaki ten ostatni film tworzy z „Człowiekiem z żelaza”). Również Oleszczyk zauważył, że „Kler” byłby lepszy, gdyby nie jego przeładowanie, które jest zdecydowanie wadą, natomiast „selekcja i skupienie dawałyby efekt o wiele mocniejszy i sfokusowany”.
Nie zgadzam się jednak z tym krytykiem, kiedy twierdzi, że „atmosfera terapeutycznego oczyszczenia po seansie jest wyczuwalna”. Ja tej atmosfery nie wyczułem, żadnego oczyszczenia nie widziałem – bo to tak, jakby oczekiwać, że oczyści się szambo, wrzucając do niego granat.
Nie wierzę, że dzięki temu filmowi, który jednak nie niesie ze sobą żadnego katharsis, uzdrowi się polski Kościół. Sądzę natomiast, że jest on dla społeczeństwa polskiego szkodliwy, bo zwiększy jeszcze wzajemną niechęć (a może i wrogość) jaką czują do siebie poszczególne jego frakcje, które jeszcze bardziej okopią się na swoich pozycjach. A mówimy o społeczeństwie, gdzie linia podziału między konserwatyzmem a liberalizmem coraz skuteczniej separuje i antagonizuje Polaków, co jest chyba największym problemem naszego kraju w ostatnich latach. I niestety odnoszę wrażenie, że ten konflikt coraz bardziej się zaognia.

a Smarzowski dolewa oliwy do ognia

Być może kieruje się on dobrą wolą (bo któż o zdrowych zmysłach i zwykłej ludzkiej etycznej wrażliwości nie potępia istniejącej w Kościele pedofilii?), ale kiedy – ukazując zdegenerowaną, cyniczną i zdemoralizowana grupkę pijaków – sugeruje, że tacy są wszyscy księża i tak wygląda cały Kościół, to postępuje po prostu nieuczciwie, o intelektualnej rzetelności nie wspominając.
Smarzowski jest ateistą i ma to oczywiście wpływ na to, jak widzi on Kościół katolicki, który najchętniej wysłałby na Księżyc. Tyle że wraz z tym Kościołem, musiałby wysłać tam sporą (jeśli nie większą) część polskiego społeczeństwa. To jedna sprawa. Druga zaś jest taka, że Smarzowski poprzez swój ateizm musi być metafizycznym analfabetą, a takiemu człowiekowi trudno pojąć (a zwłaszcza zaakceptować) to, że w Kościele mimo wszystko istnieje sfera sakralna, że ludzkiej religijności nie można utożsamiać (jak robili to np. komuniści) z przesądem czy jakimś mentalnym prostactwem. Reżyser mówił (moim zdaniem dość obłudnie), że nie odnosi się do wiary, a przecież w swoim filmie na każdym kroku profanuje religijne symbole, jak np. w bluźnierczej scenie parodiującej Ostatnią Wieczerzę, która staje się zwykłą libacją hipokrytów poprzebieranych w księże sutanny. Zresztą, o stosunku Smarzowskiego do Kościoła i liturgicznego sacrum, świadczy choćby to, że swego czasu ubierał się on w ornat, zrównując się tym samym z cynikiem i nieprzejednanym wrogiem polskiego Kościoła Jerzym Urbanem, który, jak dobrze pamiętamy, też przebierał się za biskupa i rzucając na podłogę hostię wołał: „Duda, aport”.
Łukasz Adamski, który nota bene na ostatnim Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę krytyka roku, pisał: „’Kler’ to film wściekle antyklerykalny. (…) To film nieprzyjaciela Kościoła. To film osoby widzącej jedną stronę tegoż Kościoła. Chcącej mu przyłożyć jak najmocniej. Czy Smarzowski nie widzi tej drugiej twarzy? Twarzy zakonnic i zakonników pomagających trędowatym w Afryce? Twarzy męczenników za wiarę w Chinach i w krajach agresywnego dżihadu? A może nie potrafi jej dostrzec. Nie chce?” i konkluduje: [Zamiast większej subtelności] jest „walenie bejsbolem między oczy. Kościół jest zły. Na każdej płaszczyźnie. W każdym wymiarze. W ujęciu Smarzowskiego nie jest to święty Kościół, w którym są grzeszni ludzie, to nieświęty Kościół, w którym marginalnie występują sprawiedliwi. Cóż, ja znam zupełnie inny Kościół.”
Niestety, jak by na to nie patrzeć „Kler” wpisuje się w nieustającą falę ataków na polski Kościół i dołącza do chóru jego wrogów, którzy nie tyle brzydzą się jego brudem za uszami, są przeciwni sojuszowi tronu i ołtarza, piętnują przestępstwa, pedofilię, hipokryzję i zdemoralizowanie niektórych księży i hierarchów (bo to jest zrozumiałe), co atakują go en bloc, jako instytucję, którą należy zlikwidować, zapominając przy tym o ważnej roli jaką miał Kościół w polskiej historii, chroniąc polską tożsamość, a tym samym umożliwiając powstanie – i zachowanie – Polski niepodległej. Dlatego z politowaniem można traktować niektóre zachowania polskiej „elity” kulturalnej, jak np. oświadczenie Krystyny Jandy, która wjeżdżając do Polski (nota bene z Włoch, gdzie kościołów i sztuki sakralnej jest w bród) cierpiała na widok wież kościelnych, będących częścią krajobrazu każdego polskiego miasta i wsi; albo stwierdzenie Adama Szostkiewicza z „Polityki” (żeby było śmieszniej – uważającego się za katolika), że dźwięk kościelnych dzwonów to jest „zawłaszczanie przestrzeni publicznej”.

A na plebani dzika biba z udziałem księży

.

z siekierą na świat

Wróćmy jeszcze na koniec do samego filmu – do stylistyki i formy, jaką Smarzowski stosuje. Otóż przywołuje się – jako próbę pewnego usprawiedliwienia przerysowania i groteski, jakimi przesycił reżyser swój „Kler” – słynną „Monachomachię”, ważny w historii literatury polskiej poemat heroikomiczny Ignacego Krasickiego (bądź co bądź biskupa), w którym zakonników przedstawia on jako zacofaną czeredę obżartuchów, opilców i prostaków. Moim zdaniem takie zestawienie jest pewnym nieporozumieniem, a może nawet nadużyciem, bo „Monachomachia” jest satyrą, gdzie dochodzi do celowej i oczywistej karykaturyzacji rzeczywistości, która jest jednak inna; natomiast w „Klerze” insynuuje się, że obecna tam groteska przedstawia stan rzeczywisty (Kościoła). To jest ta różnica, wcale nie subtelna. Bo jednak uwzględnienie zastosowanej w filmie konwencji przy ocenianiu tego, jak ten film przystaje do rzeczywistości – i jak ją opisuje – jest ważne, może nawet kluczowe. (Tak jak to było np. w obrazoburczym i skandalizującym kinie Buñuela, gdzie anty-kościelna satyra przybrała formę surrealistyczną; czy Felliniego, gdzie mieliśmy cyrk i barok w jednym)
Niestety, film Smarzowskiego nie wypada według mnie korzystnie, jeśli zestawimy go z innymi filmami podejmującymi podobny temat, krytycznie odnoszącymi się do Kościoła, czy też do pewnych zjawisk związanych z istniejącym niewątpliwie w tej instytucji złem. „Kler” moim zdaniem jest pozbawiony głębi choćby słynnej „Wątpliwości” Shanley’a, kompleksowości „Spotlight” McCarthy’ego, czy też egzystencjalnego ciężaru „Zabić księdza” Holland.
I jeszcze jedna sprawa. Wojciech Smarzowski w jednym z wywiadów wyznał: „Stachura napisał: ‘Świata nie zmienię, ale trąbić mogę.’ No to ja trąbię siekierą” (nawiązując do obecnego niemal w każdym jego filmie motywu siekiery).
Nie jestem pewien czy tego typu „siekierzasta” poetyka reżysera, który jest skądinąd – jak sam to określił – opętany obecną w świecie przemocą (co oczywiście odzwierciedla się na ekranie w jego filmach), jest dobra do opisywania wszystkich aspektów naszego świata i rzeczywistości. Ta stylistyka „siekiery” sprawdzała się doskonale w zajmującej się post-wojennym gwałtem wybitnej „Róży” czy w ukazującym ludobójstwo „Wołyniu” ale niekoniecznie w pretendującym do opisania tak złożonej instytucji, jaką jest Kościół, „Klerze”.

.

.

Skrócona wersja powyższej recenzji ukazała się w polonijnym „Dzienniku Związkowym” (19 – 21 października, 2018), natomiast pełny tekst opublikował chicagowski „Kurier” (Nr 45, 2 – 4 listopada, 2018)

.

Filmowe zaległości: „HABEMUS PAPAM” i „POGORZELISKO”

*

Są takie filmy, których mimo naszego nimi zainteresowania nie zdołaliśmy obejrzeć, kiedy były jeszcze na ekranach kin. Filmy wyróżniające się z tłumu, które z pewnych względów utkwiły nam w pamięci. Kiedy więc pojawia się sposobność, chętnie po nie sięgamy. Jeśli chodzi o mnie, to do tych filmów zaliczyć mogę satyrę watykańską „Habemus Papam” oraz kanadyjski dramat „bliskowschodni” „Pogorzelisko”. We wpisie tym prezentuję garść refleksji, jakie te filmy we mnie wzbudziły. Tym sposobem rozpoczynam coś w rodzaju cyklu poświęconego filmom, do których warto było moim zdaniem… nie tyle wrócić, co przywołać ponownie do świadomości. (Chciałbym przy okazji nadmienić, że oba filmy obejrzałem w ramach programu chicagowskiego DKF-u „Kornelia” w użyczającym klubowi gościnie Teatrze Chopina.)

*

WATYKAN ZA ZAMKNIĘTYMI DRZWIAMI czyli satyra bez żądła – „HABEMUS PAPAM”  (reż. Nanni Moretti)

Ciężar papiestwa w filmie lekkim jak piórko

Porzućcie wszelkie nadzieje ci, którzy spodziewacie się obrazoburczej satyry na Watykan i ostrzycie sobie apetyt na rozprawę ze skandalami, machinacjami i ciemnymi sprawkami skrywanymi skrzętnie za Spiżową Bramą, w sejfach, czy też w lochach Watykanu.
Nie lękajcie się ci, którzy obawiacie się antyklerykalnego ataku na czcigodny Kościół Katolicki, poniewierania świętości pontyfikatu, szydzenia z papieża i desakralizowania pasterskiej misji Kościoła w świecie – albowiem niczym takim nie przyłoży się wam po głowie.
Nie… nic z tych rzeczy… najprawdopodobniej wszyscy z was poczują ciepełko dotknięcia tematu przez reżysera Nanniego Morettiego; będziecie współczuć staremu, zagubionemu, przeżywającemu depresję człowiekowi, którego przerasta ciężar misji, jaką chcą go obarczyć w pracy (granemu przez weterana włoskiego aktorstwa Michela Piccoliego); najpewniej pośmiejecie się też trochę ze zdziecinnienia, nieprzystosowania do realnego świata i dobroduszności kardynałów, którzy nie mogą sobie poradzić z wyborem swojego szefa i żeby jakoś przeżyć zamknięcie w konklawe, grają sobie (pod okiem trenera-psychoanalityka:  w tej roli sam Moretti) w siatkówkę.

Tak więc, od biedy film „Habemus papam – mamy papieża” nazwać można komedią, ale już chyba nie satyrą – bo film, żeby był satyrą, to musi mieć zęby, a przynajmniej żądło. A „Habemus papam” jest jednak bezzębny i jakiegokolwiek żądła pozbawiony.
Poza tym, w sposób nadzwyczaj błahy i nietrafiony podchodzi do  tematu, który chce przedstawić, według mnie w najmniejszym nawet stopniu nie poruszając watykańskiej istoty – tego co stanowi esencję i rację istnienia jednej z najstarszych i jednak nadal bardzo ważnych instytucji chrześcijańskiego Zachodu. Bo cóż to ma być za rewelacja, że wszyscy kardynałowie to nie tylko ludzie, ale i dzieciaki?; że Stuhr (rzecznik watykański Rajski) kręci i wszystkich okłamuje, a stary człowiek może poczuć wypalenie i tęsknotę za utraconymi marzeniami ze swojej młodości? I to ma budzić kontrowersje?

Mimo wszystko „Habemus papam” jest solidną filmową produkcją (scenerie watykańskie odtworzone są w sposób budzący szacunek, zastęp aktorów jest imponujący, purpura kardynalska jak najbardziej realna i wszechobecna…), tym bardziej szkoda, że cały ten potencjał został jednak (wg mnie) zmarnowany i rozmył się w czymś, co wydało mi się … bezcelowe, pretensjonalne i… cóż… niezbyt mądre. Nie mam tu nawet o czym dyskutować.
Ale rozumiem odczucia tych widzów, którzy na „Habemus Papam” patrzyli z sympatią: bo rzeczywiście nie dostrzegało się w podejściu Morettiego żadnego szyderstwa ani złośliwości. Nie można więc zarzucić (ateistycznemu zresztą) reżyserowi wrogości w stosunku do czegoś, w co sam nie wierzy. Prześmiewczość? Może trochę. Protekcjonalizm? Na pewno – lecz jakże można było mieć inny stosunek do ludzi, których uważa się za zagubione, bezradne i niedojrzałe dzieciaki (dla jasności przypominam, że chodzi tu o kardynałów), jak nie protekcjonalny właśnie, ciepły i wyrozumiały?

Reżyser Nanni Moretti pogrywa sobie z kardynałami w... siatkówkę

Mnie to wszystko nie zadowalało. Mało: znając satyryczno-prześmiewczy temperament i zacięcie Morettiego, odczuwałem spory niedosyt, czekając na coś bardziej istotnego i konkretnego. Ale się nie doczekałem. Poczułem nawet coś w rodzaju znużenia, tudzież chęć poskarżenia się na całą tę dziecinadę rozgrywającą się w komnatach i na dziedzińcach Stolicy Apostolskiej, jaką nam się serwowało na dużym ekranie. To jest chyba moja największa pretensja do reżysera: zbyt daleko idąca infantylizacja postaci i rozwodnienie samego meritum.
Ale – może ktoś powiedzieć – przecież Piccoli… jego człowieczeństwo… ucieczka z Watykanu do ludzi… wędrówka po świeckim Rzymie… poszukiwanie swego prawdziwego „ja” – korzeni, przeszłości… zmęczenie wypisane na twarzy, konsternacja i zagubienie… może nawet cierpienie…? No tak, Piccoli to przecież bardzo dobry aktor i nie mógł tego wszystkiego nie pokazać. Ale jak to co przeżywał grany przez niego człowiek miało się do komediowej atmosfery i całej tej hecy, która w tym samym czasie rozgrywała się w Watykanie? Moim zdaniem nijak – czułem w tym wszystkim jakieś stylistyczne pęknięcie, może nawet zgrzyt, brak harmonijnego przejścia między konwencją (lekkiej) komedii a (nieco głębszego psychologicznie) dramatu. A to moim zdaniem jest jednak winą reżysera, (któremu w zasadzie aktor ufa) no i niestety samego scenariusza, może nawet montażu?

Było kilka momentów w filmie, które wydały mi się być… albo błędem, albo niedopatrzeniem, albo pójściem na łatwiznę. Pierwszy taki z brzegu: oto Piccoli (jako nowo wybrany papież) znika bez śladu, nie wiadomo gdzie. W Watykanie popłoch, Stuhr się wścieka i musi świecić oczami, a tu, zaraz potem, ni z gruszki ni z pietruszki, wyskakuje na ekranie gdzie widzimy go siedzącego sobie z zaginionym papieżem na ławeczce w Forum Romanum i negocjuje jogo powrót na stanowisko… Niby drobiazg, a nie cieszy. Albo ten kuriozalny turniej siatkarski – po co to zwolnione tempo, w którym ukazuje się fruwających w powietrzu, ale niezbyt skoordynowanych w ruchach kardynałów? Jakbyśmy oglądali jakiś rzadki gatunek na Animal Planet. I wreszcie to, co miało być finałem: Piccoli siedzi incognito na balkonie w teatrze, ogląda „Mewę” Czechowa, (która ma mu przynieść katharsis) w głośnikach dudni kulminacyjno-patetycznie „Miserere” Arvo Parta, a tu otwierają się wszystkie drzwi i do sali wsnuwają się cichcem dziesiątki zakonnic i kardynałów… Tak bez biletu!? Sorry, ale ja w tym momencie żadnego podniesienia nie czułem, co najwyżej zdziwienie.

Być może wpadłem w ton nieco zbyt złośliwy i zgryźliwy, na który obraz Morettiego aż tak bardzo nie zasługuje (bo jest w nim jednak jakaś lekko- i dobro-duszność), więc może już tylko na koniec wspomnę o czymś bardziej na poważnie – o czymś, co, jak mi się wydaje, przyczyniło się dość istotnie do tego, że film sprawił mi zawód. Chodzi konkretnie o wędrówkę Piccoliego po Wiecznym Mieście. Wprawdzie nie oczekiwałem, że zobaczę coś na miarę epopei Ulissesa błąkającego się i penetrującego dublińskie Universum – egzystencjalny mikrokosmos pełen życia i ludzkich charakterów, ale myślałem, że jego zetknięcie się z prawdziwym poza-kościelnym światem będzie jednak… hm… bardziej doniosłe, głębsze, dramatyczne, pełniejsze. A tu zobaczyłem rzeczy trywialne: człowieka, który nie umie poruszać się w tłumie, słabnie w sklepie z damską konfekcją, mówi sam do siebie w metrze, prowadzi bezsensowne rozmowy z beznadziejna panią psycholog i mamrocze zapamiętane z młodości kwestie z Czechowa… Za mało, za mało… to za mało, żeby mnie przekonać o tym, że dzięki temu dociera on wreszcie do samego siebie – do tego kim jest naprawdę.
W sumie „Habemus papam” wydał mi się niestety filmem o nikim (bo właściwie – tak jak go przedstawiono na ekranie – „nikim” był główny bohater)  i (niemalże) o niczym.

Watykański rzecznik Rajski (Jerzy Stuhr) w pogoni za zlęknionym i wypalonym papieżem (Michel Piccoli)

*

PODRÓŻ DO ŹRÓDEŁ CIERPIENIA czyli jak w antycznej tragedii – „POGORZELISKO” (reż. Denis Villeneuve)

Film, który na wielu widzach robi ogromne wrażenie. I ja się temu nie dziwię, bo sam pod sporym wrażeniem byłem. Co może tylko świadczyć o tym, że jego twórcy zdołali osiągnąć to, co sobie zamierzyli: wciągnąć widza bez reszty w opowiadaną, niezwykłą historię kobiety i jej dzieci, których życie splotło się tragicznie z wojną domową, jaka dotknęła na przełomie lat 70-tych i 80-tych jeden z krajów Bliskiego Wschodu (choć w filmie nie jest to podane jednoznacznie, to jednak wszystko wskazuje tu na Liban).
„Pogorzelisko” nie jest filmem nowym (swoją światową premierę miał półtora roku temu) i gdyby nie zaproszenie od chicagowskiego DKF-u (pod wdzięczną zresztą nazwą „Cornelia”), pewnie nigdy bym go nie obejrzał. A tak, nie tylko go obejrzałem, ale i zrobiłem to w bardzo ciekawym towarzystwie (szczególne podziękowania składam tu szefowi klubu Zbyszkowi Banasiowi), tudzież miałem następnie niewątpliwą przyjemność świadczyć dyskusji, jaka się po projekcji „Pogorzeliska” odbyła.

Oko za oko, śmierć za śmierć... (Lubna Azabal w "Pogorzelisku")

Film naprawdę daje po głowie tak, że nawet nie są w stanie zamortyzować tego impaktu niewiarygodne zbiegi okoliczności, jakimi posługuje się scenariusz, którego logika, prawdę mówiąc, trzeszczy w szwach i piszczy – prowadząc do zwalającej nas z nóg finałowej rewelacji.  Ale robi to tak chytrze (czy też raczej dramaturgicznie skutecznie), że z tej niewiarygodności zaczynamy sobie zdawać sprawę dopiero post factum – kiedy przewali się przez nas cała ta kawalkada myśli, uczuć i wrażeń. (Co poniektórzy widzowie mówią nawet o wątku posługującym się chwytami wręcz z latynoskich mydlanych oper… ale to już zalatuje chyba czystą złośliwością… o ile jakaś złośliwość może być w ogóle czysta.)

Jednak „Pogorzelisku” Villeneuve bliżej jest moim zdaniem do antycznej tragedii niż do brazylijskiej czy wenezuelskiej telenoweli. I jak to w tragediach bywało: losy ich bohaterów zazwyczaj mniej miały wspólnego z ludzką logiką, za to dużo z  boskim autorytaryzmem, który potrafił zmiażdżyć i zetrzeć na proch poddanych temu ludzi.

Odnoszę wrażenie, że mało która kraina na naszej planecie dysponuje tak adekwatnym tłem dla zmagania się człowieka z losem, jak Bliski Wschód. Tamtejsze pustynie są jak archetypiczny pejzaż, stanowiąc scenę, na której zawrzeć można z bogami przymierze, ale też z tymi bogami się wadzić – lub nawet boga ukrzyżować. Nagi i ascetyczny krajobraz to także arena, na której bardziej wyraźnie i ostrzej widać walkę człowieka o przetrwanie – zwłaszcza wtedy, gdy człowiek ten jest samotny, zdany tylko na siebie, pozbawiony rzeczywistego oparcia w świecie, w którym nie ma już ludzkiej, ani nawet boskiej sprawiedliwości.

Bohaterka „Pogorzeliska”, arabska Chrześcijanka Nawal Marwan przeżywa rzeczy niewyobrażalne. Ale czy nieprawdopodobne? Koleje jej życia poznajemy dopiero po jej śmierci – i to dzięki jej testamentowi, w którym dwójce swoich dzieci (bliźniakom Jeanne i Simonowi) poleca odszukanie ich brata i ojca, (o istnieniu których nie mieli dotychczas pojęcia). Jeanne i Simon są już dorośli, wychowali się w Kanadzie (dokąd wyemigrowała tuż po ich urodzeniu Nawal) i podróż na Bliski Wschód jest dla nich nie tylko odkrywaniem tego kim była i czego doświadczyła na tej ziemi ich matka, ale przede wszystkim poszukiwaniem własnych korzeni, bez których – jak się wydaje – pozbawieni by byli własnej tożsamości.
Dramaturgia filmu opiera się przede wszystkim na suspensie – kolejne epizody z życia bohaterki ujawniają się przed nami sukcesywnie, prowadząc do bez mała szokującego odkrycia tajemnicy. I to musi wystarczyć w moim przedstawieniu fabuły, bowiem ze zrozumiałych względów nie mogę zdradzić żadnego z nich.

Mogę chyba jednak wspomnieć o głównej kwestii, jaka pojawiła się w dekaefowej dyskusji po projekcji „Pogorzeliska”: czy wysyłając swoje dzieci w tak ryzykowną podróż w przeszłość i do nieznanego im zupełnie kraju, Nawal nie ryzykowała tego, że okaże się to dla nich niezwykle traumatycznym, a tym samym wręcz dewastującym ich życie (i osobowość) doświadczeniem? Czy w jej decyzji więcej było troski o możliwość odkrycia przed młodymi ludźmi ich prawdziwej tożsamości, źródeł tego, kim w głębi swojej duszy są, czy też może był to akt na wskroś egoistyczny – bo tylko odkrycie prawdy mogło jej przynieść spokój (wprawdzie już tylko post mortem, czyli w zaświatach, ale kto wie czy tamten zaświatowy spokój nie jest dla człowieka ważniejszy, niż ten doczesny, ziemski?)
Dyskusyjnych konkluzji też nie będę zdradzał – każdy jednak powinien na te pytania odpowiedzieć sobie sam (i niech to ostatnie zdanie służy za rekomendację i zachętę do obejrzenia tego niezwykłego filmu).

Nie zaznasz spokoju po pogorzelisku...

*

ŻAŁOBA I TEATR

*
*
*  *  *
Czy gdybym mieszkał w kraju i oglądałbym za oknem to wszystko, co dzieje się obecnie na placach i ulicach Polski, to myślałbym tak samo jak teraz, kiedy od fizyczności tego wszystkiego dzieli mnie Ocean?
Nie wiem.
Lecz, tak sobie myślę, że pewnie nie poddałbym się jednak całej tej zbiorowej histerii, która ludzki gest solidarności i współczucia zamieniła w jedno wielkie narodowe żałobne teatrum.
(Zastanawiałem się nad słowem „histeria”… czy aby nie jest ono jakąś obrazą ludzkiego odruchu, pochopną diagnozą społecznego zachowania Polaków. Ale nie… po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że jednak – w kontekście tego, co się wydarzyło/dzieje – mogę takiego słowa użyć, bo jest ono do tego wszystkiego adekwatne.)
*

REZERWA

*
Mimo niemal programowego założenia, iż na moim blogu nie będę zajmował się polityką ani komentował aktualnych wydarzeń; i mimo pierwszego odruchu, by tę tragedię przeżyć prywatnie – sam ze sobą na sam i z najbliższymi mi ludźmi – nie mogłem się jednak oprzeć wewnętrznej potrzebie, aby w jakiś sposób bardziej „zewnętrzny” wyrazić to, co się działo z moimi uczuciami i myślami (a co wcale nie musi być od razu jakimś ekshibicjonizmem).
Zrazu sądziłem, że najlepiej – i w pewnym sensie najdyskretniej – odda to poezja i muzyka (stąd Czesław Miłosz i „Symfonia Pieśni Żałosnych” Henryka Góreckiego).
To jednak okazało się za mało, więc w następnym wpisie zawarłem kilka ogólniejszych myśli, które stanowiły niejako odbicie dominujących wątków – refleksji, jakie zajęły moją uwagę po tej tragedii.
Cały czas wszak starałem się powstrzymywać od wyrażania swoich komentarzy wprost – odnosząc je do tego konkretnego wydarzenia. Nie chciałem się poddać tej presji określania własnego stanowiska, ustawiania się po tej, a nie innej stronie, przybierania takiej a nie innej pozy… co było jednak odruchem gremialnym.
Jednakże teraz, kiedy już opadł nieco żałobny pył, trumny większości ofiar katastrofy zniknęły w kryptach i grobowcach, odczuwam pewną potrzebę wyrażenia (i uporządkowania) myśli, które – bardziej lub mniej gwałtownie – kołatały się ostatnio w mojej głowie.
*

MARTYROLOGICZNY SKANDAL

*
Nie jest to żadnym urojeniem, iż rzeczywiście przez setki lat, my, Polacy, dostawaliśmy cięgi z każdej możliwej strony – i to od prawie wszystkich naszych sąsiadów. Tym oto sposobem Historia wtłoczyła w nas syndrom ofiary. To właśnie dlatego w XIX wieku ogłosiliśmy się – na mocno wzburzonej romantycznej fali (tudzież bardzo nośnej paranoi towiańszczyzny) – „Chrystusem narodów”, umęczoną ofiarą Europy, Mesjaszem, którego cierpienie ma przynieść zbawienie nie tylko narodowi polskiemu, ale i innym uciemiężonym nacjom.
W paradygmat ten wpisywały się kolejne, następujące po sobie, tragiczne dla Polski wydarzenia: powstańcze klęski, zsyłki na Sybir, hitlerowska okupacja, Katyń, obozy masowej zagłady (zarówno nazistowskie, jak i komunistyczne), a zwłaszcza Powstanie Warszawskie, które stało się źródłem największych chyba kontrowersji – polem, gdzie kultywowano i eksploatowano martyrologiczny mit (którego, moim zdaniem, najbardziej skandalicznym i bezmyślnym aspektem była gloryfikacja ofiary, jaką stały się w tym powstaniu walczące dzieci).
Ów cierpiętniczy rys jest oczywiście blisko spokrewniony z podobnym rysem chakterystycznym dla samego Chrześcijaństwa (a może nawet od niego w prostej linii się wywodzi), w którym męczeńska śmierć Chrystusa stanowi jeden z centralnych motywów religijnej wiary. Istotną rolę w tym kontekście odgrywa również obecny w Kościele katolickim kult świętych – męczenników, jak również sama symbolika krzyża . Nic dziwnego, że w takiej aurze, również i ten, spowodowany najprawdopodobniej przez warunki atmosferyczne wypadek we mgle, podciąga się pod ofiarno-cierpiętniczy mistycyzm – znak niebios, kolejny symbol męczeństwa i narodowej ofiary złożonej przez Polaków na „nieludzkiej” ziemi.
A z tym trzeba się raczej obchodzić ostrożnie.
Myślę, że warto przytoczyć tutaj słowa Wojciecha Eichelbergera, który przestrzegał, że „nie należy interpretować tego, co się stało w magiczny sposób, że to po to się stało byśmy zmądrzeli. Stało się coś bardzo złego i coś bardzo głupiego, a przez to jeszcze bardziej tragicznego. Nasza zbiorowa polska świadomość próbuje uciec w to, że wydarzyło się coś nadzwyczajnego o randze dziejowej, religijnej, historycznej. To nieodpowiedzialne, emocjonalne odruchy ludzi, którzy powinni bardziej uważać na słowa, bo takie słowa potem wpadają w taką zbiorową świadomość i żyją w niej bardzo długo, dając potem owoce zupełnie niezamierzone (…)”
Widząc te morza żałobne i ogarnięte smutkiem twarze nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jest w tym również jakaś domieszka… narodowego (ale i osobniczego) narcyzmu. W tej powszechnej solidarności rekoncyliacyjnej tłumy ludzi znajdowały pociechę i komfort, co zbliżało niektórych do stanu, w którym był pewien odcień… przyjemności.
Wiem, że podobne stwierdzenie wydać się może obrazoburcze i zabrzmieć w tych okolicznościach jak dysonans, ale zwróćmy uwagę, że jeśli chodzi o chrześcijańską ikonografię i rytuał, to w gorzkich żalach dość często możemy wyczuć jakąś szczyptę słodyczy (nie bez przyczyny, na wielu religijnych obrazach, trudno jest na obliczu męczennika odróżnić grymas bólu od spazmu rozkoszy).
Może właśnie dlatego, tak – w rzeczy samej, choć przewrotnie – lubimy ten nasz żałobny ceremoniał? A samą śmierć zaczynamy (dość bezwiednie) uznawać za coś „pięknego”? (Proszę się nie oburzać, takie stwierdzenia, że w śmierci tych ofiar jest coś „pięknego” również do mnie dotarły.)
Mimo, iż mam świadomość tych psychologicznych mechanizmów, to jednak w zdumienie wprowadziły mnie także słowa, które przeczytałem na stronie mojej dawnej szkolnej koleżanki (posiadającej nota bene wykształcenie filologiczne): „Kogo Bóg darzy wielką miłością, w kim pokłada wielkie nadzieje, na tego zsyła wielkie cierpienie, doświadcza go nieszczęściem. Dziś Polska cierpi….”
Można z tego wnioskować, że Boża miłość do człowieka jest tym większa, im większe ten Bóg zsyła na człowieka cierpienie, ból i nieszczęście.
Niepojęte… (przynajmniej dla mnie).
*

TO CO NAJWAŻNIEJSZE…

*
Naprawdę nie chcę tu być źle zrozumiany. Ani tym bardziej posądzony o jakąś…. nieczułość, oschłą analizę, brak empatii, czy też przemądrzałość …
Nie, to nie tak.
Ten wypadek przeżyłem chyba najmocniej z wszystkich katastrof, jakich byłem świadkiem w swoim życiu (no… może na równi z atakiem na nowojorskie wieże WTC, który dla większości ludzi zamieszkujących Stany Zjednoczone był wielkim wstrząsem).
Tyle że, zamiast poddać się zbiorowemu amokowi ekshibicjonistycznej żałoby, starałem się dać sobie z tym radę w inny sposób: poddając właśnie racjonalnej analizie zarówno to, co się stało, jak i same ludzkie reakcje (a zwłaszcza reakcje moich rodaków).
Najbardziej bolało mnie wtedy, kiedy uświadamiałem sobie, jak wielkie cierpienie spowodowały te nagłe śmierci wśród rodzin ludzi, którzy zginęli (dotyczy to również przyjaciół i osób im najbliższych). Ich ból jest najgłębszy i najbardziej prawdziwy. Ta rozpacz nie zna hierarchii, politycznych rankingów, partyjnej czy też narodowej przynależności – jest dogłębnie ludzka, bezwarunkowa…
Reszta z nas powinna zachować się (także w swojej żałobie) godnie – tak, jak przystało ludziom dojrzałym, ale i… powściągliwym. To wydawało mi się najważniejsze, to należało uszanować. Zamiast żałobnej pompy, stosowniej byłoby we wszystkim zachować bardziej rekolekcyjny, stonowany charakter.
Niestety, tak się nie stało. I to co widziałem zbyt często wpędzało mnie w zażenowanie.
*

DLACZEGO LAMENT?

*
Zadajmy sobie to pytanie: skąd tak naprawdę się wzięły te lamenty Polaków nad trumnami ludzi praktycznie im obcych, znanych im co najwyżej z telewizji, doniesień prasowych, widzianych zazwyczaj z oddali… ?
Nie mówię oczywiście o rodzinach i ludziach bliskich tym, którzy zginęli.
Zauważmy (a to jest bardzo wymowne i symptomatyczne), że nikt z rodzin zmarłych nie wziął właściwie udziału w tych najbardziej spektakularnych narodowych żalach, które miały miejsce praktycznie w każdym większym polskim mieście. (Mam tu na uwadze to, co działo się przez cały tydzień w kraju przed właściwymi ceremoniami pogrzebowymi w sobotę (Warszawa) i w niedzielę (Kraków).
Dlaczego?
Bo po prostu nie byli oni do tego zdolni. W swej prawdziwej żałobie wycofali się w swoją prywatność, wgłąb swojego bólu. Na pewno nie chcieliby tego swojego autentycznego cierpienia demonstrować na zewnątrz (tak jak robili to masowo inni, obcy im ludzie).
Dlaczego?
Być może dlatego, że miałoby to w sobie coś z… profanacji głębi i prawdziwości tego, co przeżywali; być może stanowiłoby pewien gwałt na ich intymności (bo prawdziwe cierpienie jest na wskroś intymne).
A cała reszta?
A cała reszta miała w tych demonstracjach jakiś „interes”: religijny, światopoglądowy, psychologiczny, państwowy, oficjalny, partyjny, historyczny, medialny, symboliczny, kościelny, socjologiczny… etc.
(Zanim się na to stwierdzenie oburzymy, zastanówmy się, czy aby jednak nie jest to prawdą?)
*

PODDANI

*
Moim zdaniem to, jak zareagowało polskie społeczeństwo na tę katastrofę, wcale nie świadczy o jego jedności. Bardziej o podporządkowaniu własnej mentalności instytucjom (państwowym i religijnym) – uleganiu presji tego, co zwierzchnie. Także o podatności na swego rodzaju emocjonalną infekcję. Również o bezwiednym poddawaniu się medialnemu „nakręcaniu”. Wbrew temu co Polacy sądzą sami o swojej niezależności i tzw. „umiłowaniu” wolności, wykazali się tutaj (po raz kolejny zresztą) mentalnością poddanego.
To poddaństwo przejawia się na kilka różnych sposobów.
Nie bez znaczenia w tym wszystkim jest to, że większość polskiego społeczeństwa to katolicy, których, jakby nie było, przynależność do Kościoła obliguje do uznania jego zwierzchnictwa… przynajmniej w kwestiach wiary, czy też „duchowości” (a ta, w podobnych przypadkach jak ten, ma przecież kluczowe znaczenie, bo dotyka sedna egzystencji, sensu życia, śmierci i cierpienia).
Ponadto, sama wiara katolicka funkcjonuje w przestrzeni mocno zhierarchizowanej, spaternalizowanej. (Nie tylko Bóg jest „ojcem”, ale także i księża zakonnicy, nie wspominając o tzw. kościelnych „hierarchach”. Również sam Jezus uznawany jest za „pasterza”, który wskazuje drogę swojej trzodzie złożonej z wymagających ciągłej opieki owieczek.)
Lecz Polacy okazują się również „z ducha” poddanymi świeckimi, co potwierdza tworzące się in statu nascendi (wprost na naszych oczach) mit i legenda prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
I raczej nie są świadomi tego, że to, co czynią (ewokują), jest jeszcze jedną odmianą kultu jednostki, przemieszanym na dodatek z kultem ofiary.
*

WAWEL

*
Legitymizacją (i mitem założycielskim) tej nowo powstającej legendy ma być umieszczenie zwłok Prezydenta w najbardziej sakralnej dla narodu polskiego nekropolis, jaką jest Katedra na Wawelu.
Pochopna, i jak się okazało nieopatrzna decyzja władz kościelnych (na którą wyraziła zgodę rodzina zmarłej pary prezydenckiej) zburzyła nawet to kruche przekonanie o tym, że naród polski potrafi się jednoczyć dopiero nad trumnami. Okazało się, że jest wręcz przeciwnie – trupy dzielą Polaków równie skutecznie, jak i żywi.
Walka o Wawel jest symptomatyczna dla społecznego konfliktu jaki istnieje między Polską liberalną, świecką i laicką (bardziej zwróconą ku przyszłości), a wyznaniową, konserwatywną, „tradycyjną”, (dla której niezwykle ważna jest przeszłość).
Jednak zagorzali przeciwnicy obecności sarkofagu Kaczyńskich na Wawelu nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że, paradoksalnie, podobnie jak i ich katoliccy adwersarze, poddają się irracjonalnemu w swojej istocie myśleniu „magicznemu”, dla którego bardzo ważna jest symbolika, relikwie i sakralizacja (czemu właśnie dają wyraz swoim protestem). Obie więc strony są jakby siebie warte i – zamiast zachować nad trumnami spokój i ciszę – nad owymi trumnami nieprzystojnie hałasują.
Kościół, zawłaszczając niejako ciało zmarłego Prezydenta, chce również zawłaszczyć nie tylko „przestrzeń duchową” i symboliczną Polaków (jest to więc element walki światopoglądowej), ale i – w pewnym sensie – „narodową pamięć”, która jednak w równym stopniu polega na pamiętaniu, jak i na zapominaniu (traktując przeszłość życzeniowo i instrumentalnie, segregując i wybierając to, co akurat wzmacnia taką a nie inną historyczną wizję).
Nota bene, to właśnie batalia o monopol „moralnego prawa” do Katynia, a także obrany przez poszczególne partie odmienne kursy polityki „historycznej”, przyczyniły się pośrednio do katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem (ponieważ, gdyby nie było tego podziału, zaplanowano by jedną uroczystość upamiętniającą ofiary zbrodni katyńskiej, a nie uroczystości dwie – z których ta druga, tak nieoczekiwanie, zamieniła się w jeszcze jedną tragedię i hołd dla następnej setki ludzi, jaka zginęła w tym „przeklętym” miejscu).
*

ROZCHWIANIE, czyli jak Kaczyński stał się człowiekiem (świętym?)

*
Uderzyło mnie to, jak często ludzie powtarzali, że nagle, po tym wypadku, Prezydent (jak również inni, którzy zginęli) stał się dla nich kimś „niezwykle bliskim”.
Czy to nie dziwne?
Kiedy Lech Kaczyński był żywym człowiekiem, to tego jego człowieczeństwa nie dostrzegali? Przypomnijmy sobie, jak często zamiast tego nazywany był „kaczorem” a nawet „kartoflem” (nie wykluczone, że również przez nas samych, albo przez nasze rodziny).
Czyli co? Nagle stał się człowiekiem?! Dopiero teraz, kiedy go już właściwie nie ma? (Bo chyba jednak nieporozumieniem byłoby, gdybyśmy te zmasakrowane kawałki ludzkiego ciała jakie zamknięto w trumnie i wożono na tych absurdalnych armatnich lawetach ciągnionych przez jakieś koszmarne hammery, utożsamiali z osobą Lecha Kaczyńskiego).
Ale Lech Kaczyński po swojej śmierci stał się nie tylko człowiekiem… On stał się już niemal kimś świętym – uosobieniem Dobra i wszelkich możliwych cnót, (wśród których, jak mantrę, powtarza się zwłaszcza słowo „patriotyzm”).
Czy to jest hipokryzja? (A to słowo również słyszałem bardzo często.)
Niekiedy tak, ale jeśli chodzi o zdecydowaną większość przypadków, to jednak nie. Moim zdaniem, bardziej adekwatnym określeniem niż hipokryzja, byłoby tu słowo niezrównoważenie.
No właśnie… Wszyscy zachwycają się tą nagłą „jednością” społeczeństwa polskiego. Ja niestety widzę to bardziej jako… rozchwianie (bo mam na uwadze również to, jak się to społeczeństwo polskie zachowywało tuż przed tą żałobą, a także i podejrzenie tego, jak się będzie ono zachowywać, kiedy już nad naszym krajem rozwieją się te wszystkie czarne chmury i kir nieco wyblaknie.)
Uważam, że sposób w jaki zareagowała spora część Polaków na to wydarzenie, świadczy jednak o słabej odporności psychicznej, i – co tu kryć – pewnej emocjonalnej i psychicznej niedojrzałości.
Powtarzam – reakcja rodzin jest dla mnie czymś niezwykle przejmującym, godnym szacunku, empatii i zrozumienia. Lecz jeśli ktoś spoza bliskiego kręgu rodziny i przyjaciół ofiar reaguje w ten sam sposób, albo nawet – co przecież zdarzało się w skali niemal masowej – jeszcze bardziej dramatycznie (manifestując to na dodatek urbi et orbi), to jest to wg mnie nie tylko przesada, ale i przejaw jakiejś społecznej neurozy (by nie napisać psychozy).
*

PRZYSZŁOŚĆ POLSKI

*
Byłbym głupcem, gdybym nie dostrzegał rzeczywistej skali tego – bezprecedensowego jednak – wypadku (tak, jak dostrzeżono to na całym świecie). Lecz nie przesadzajmy. Jeśli chodzi o demokratyczne struktury państwa, to nie zostały one naruszone. Polsce nie grozi żadna zagłada, czy kolejna niewola, ani nawet zamieszki (nie wspominając już o spełnieniu się złowieszczych przepowiedni Nostradamusa).
Naturalnie, żywego człowieka – jego unikalności i wyjątkowości – nie jesteśmy w stanie niczym zastąpić. Natomiast jego funkcję – tak. Czyli państwo będzie funkcjonować zupełnie podobnie, jak do tej pory.
Jak najbardziej rozumiem potrzebę poczucia bliskości drugiego człowieka, to dążenie do przebywania w podobnie odczuwającym tłumie wtedy, kiedy dzieje się coś, co sprawia nam ból, kiedy się czegoś boimy…
Ale żeby od razu skupiać się w takie żałobne masy?
Moim zdaniem nie można porównywać śmierci Prezydenta Kaczyńskiego ze śmiercią Jana Pawła II. To nie jest jednak ten sam wymiar. Dla mnie przeżycie śmierci Papieża miało w sobie coś z mistycyzmu. Teraz odczuwałem to inaczej – w proporcjach bardziej ludzkich i przyziemnych.
Dawne solidaryzowanie się Polaków wokół tragicznych wydarzeń w naszej historii jest zrozumiałe (w kontekście historycznym właśnie). Wzmacniało bowiem – w czasach utraconej suwerenności – poczucie narodowej tożsamości, dzięki czemu plemienne przetrwanie pod polskim sztandarem zwiększało swoje szanse. Teraz jednak sytuacja jest inna. Polska powinna się stać państwem nowoczesnym, otwartym na przyszłość i nie dyskryminującym nikogo, ze względu na jego poglądy i opinie. Krajem, w którym nie można deklarować „jedynie słusznego” światopoglądu.
*

KATHARSIS?

*
Każdy sobie zadaje pytanie: co będzie dalej? Czy cokolwiek w naszym kraju się zmieni? Czy przestaniemy obrzucać się obelgami, błotem, wyzwiskami?
Czy naród polski przeżył właśnie oczyszczające go katharsis?
Wątpię, choć naprawdę bardzo chciałbym się mylić.
Obawiam się, że trauma ta jeszcze bardziej wzmocni polskie kompleksy i jeszcze wyraźniej zarysują się podziały, jakie istnieją już od dawna w polskim społeczeństwie. Jeszcze usilniej będzie się przekonywać o własnej nieomylności – o tym że racja leży właśnie po tej, a nie po innej stronie; jeszcze mocniej będą chciały się utwierdzić monopole na prawdę.
Ale są to tylko obawy. Jak będzie naprawdę?… Już wkrótce powinniśmy się o tym przekonać.
*  *  *
*