„KLER” – DIAGNOZA, OSKARŻENIE CZY PASZKWIL?

.

FILM SMARZOWSKIEGO TO OBRAZ, KTÓREGO RANGA ARTYSTYCZNA

NIE KORESPONDUJE Z JEGO SPOŁECZNYM ZNACZENIEM

.

Parodia Ostatniej Wieczerzy, czyli kler jako banda hipokrytów – seksualnych dewiantów, obżartuchów i pijaków.

.

Na temat „Kleru” napisano już tak wiele, że nie zamierzam powielać tutaj najbardziej oczywistych argumentów „za” i „przeciw”, jakie najczęściej przewijały się w relacjach widzów po obejrzeniu filmu, który okazał się jednym z największych sukcesów frekwencyjnych „wszechczasów” w polskich kinach.

Muszę przyznać, że po obejrzeniu filmu Smarzowskiego w kinie Pickwick przeczytałem sporo recenzji tego filmu, ale niestety według mnie ani jedna nie zdołała kompleksowo i dogłębnie przeanalizować „Kleru”, oddając mu sprawiedliwość jako niewątpliwemu fenomenowi kina polskiego kina ostatnich lat, który ponadto stał się testem na polską publiczność. Najczęściej były to: albo peany na cześć odwagi twórców filmu tudzież zachwyt nad obrazem, który wreszcie bez ogródek i owijania w bawełnę ukazuje patologię i zło zżerające od środka Kościół Katolicki w Polsce; albo głosy oburzonych kolejnym atakiem wrażych lewicowo-liberalnych sił oraz zapiekłych antyklerykałów na tenże święty i zasłużony dla naszej Ojczyzny Kościół.
Nie będę mówił, że mój odbiór plasuje się gdzieś pośrodku tej wrzawy i że zachowuję wobec filmu Smarzowskiego bezpieczny i „besserwisserski” dystans – bo to nieprawda. Lecz napiszę po prostu – bez silenia się na kinofilski czy też krytyczno-filmowy żargon – jak sam odebrałem „Kler” i co sądzę nie tyle o społeczno-politycznym rezonansie i znaczeniu tego filmu, co o jego randze (excuse my bon mot) artystycznej, którą najczęściej określano jako wysoką.
Od dawna mam taką swoją teorię, jeśli chodzi o to jak odbieramy kino. Otóż wydaje mi się, że jakikolwiek film odbieramy przede wszystkim naszymi „trzewiami” (chodzi mi o to, co Amerykanie nazywają „guts”), wrażliwością i sercem, a dopiero później objaśniamy go (sobie i innym) racjonalnie, dorabiając do tego naszą argumentację. Tak więc mnie film Smarzowskiego „wnętrzościowo” i serdecznie nie porwał i teraz się zastanawiam, dlaczego tak się stało.
A stało się tak na przekór temu, że film posiada elementy świetne – nie chcę powtarzać tych wszystkich superlatyw o znakomitej grze wybitnych aktorów (doskonały, doceniony wreszcie Jakubik, świetny jak zwykle Więckiewicz, czy brylujący aktorsko Gajos… by wymienić tylko tę główną trójcę); dalej: mocne sceny godne Viscontiego czy „Księdza” Bird; bardzo dobre zdjęcia (co jest już wśród polskich operatorów normą), sugestywna, minimalistyczna muzyka… etc. Musiało więc zawieść „lepiszcze” (to, co powoduje, że film przemawia jako całość i stanowi spójną, koherentną formę) ale również samo przesłanie filmu, czyli jego wymowa i treść.

stylistyczne dysonanse

Wpierw zajmijmy się formą.
Otóż film jest niespójny stylistycznie – obok silenia się na reportażową wręcz rzetelność (wypowiedzi ofiar molestowania seksualnego przez księży) Smarzowski robi też sobie bardzo często „jaja”, głównie w scenach z udziałem karykaturalnego wręcz Gajosa, który gra tak, jakby brał udział w kabarecie i pastiszu jednocześnie. Paradoksalnie więc, genialna gra Gajosa działa na niekorzyść filmu, w którym najważniejszą bazą emocjonalną dla reżysera jest przecież dramat – a tu co jakiś czas mamy „podśmiechujki” rodem ze zjadliwej satyry Urbanowego „Nie”, w sumie prymitywne i prostackie (warto w tym miejscu zauważyć, że prostactwo dowcipasów przekłada się w kinie na prostacką reakcję widowni, która rechocze po każdym „ch…ju karmazynowym” w ustach granego przez Gajosa arcybiskupa nomen omen Mordowicza). W sumie, Smarzowski zbyt często stosuje chwyty „pod publiczkę”, wbrew temu co sam mówi o swoim ”niepodlizywaniu” się widzowi.
Poza tym w filmie tym znalazło się jednak za dużo klisz (m.in. siostra-sadystka jako kapo dla swoich podopiecznych w ochronce przypominającej kacet), a nagromadzenie anty-klerykalnych stereotypów w „Klerze” jest tak wielkie, że głowa boli. W pewnych momentach scenariusz stawał się przez to dla mnie tak przejrzysty, że po prostu antycypowałem kolejne sekwencje scen – wraz z kwestiami wypowiadanymi przez aktorów – tak stało się to schematyczne i przewidywalne.
W sumie komedia jak najbardziej może sąsiadować w jednym i tym samym utworze z dramatem, a realizm z groteską, ale moim zdaniem ta fuzja Smarzowskiemu się nie udała, głównie dzięki grzechom przerysowania, wątkowego chaosu i emocjonalnej nieciągłości.

Janusz Gajos jako arcybiskup Mordowicz – tuszuje pedofilię, klnie jak szewc i korumpuje władze

.

przeładowania i rozjazdy

A teraz treść.
Muszę tu podkreślić, że największą moim zdaniem wadą filmu jest jego przeładowanie – tak, jakby chciano w nim upchnąć wszystko, co tylko możliwe, by księżom i Kościołowi „dokopać”. Mamy więc pedofilię, chciwość, obżarstwo, pychę, degrengoladę, pijaństwo, antysemityzm, seks w celibacie, a nawet czający się w kruchcie faszyzm. (Ciekawe, że Smarzowski w tym swoim szambie niemal zupełnie pomija obecny przecież w Kościele – i niebagatelny wobec wymogów etycznych tej instytucji – problem homoseksualizmu. I, jak się domyślamy, robi to dlatego, aby nie stwarzać dysonansu wobec otwartości seksualnej, jaką deklarują środowiska liberalne, z którymi reżyser zapewne się identyfikuje, przynajmniej jeśli chodzi o wrogość do polskiego Kościoła). Niemal całe bractwo „duchownych” w „Klerze” to typy zdegenerowane, cyniczne i dwulicowe – hipokryzja wylewa się z nich niemal w każdej scenie, w przeciwieństwie do wódy, którą wlewają sobie litrami w przepastne gardło.
Ponadto, film się zbyt często rozjeżdża nie tylko tematycznie, ale i wątkowo. Zapewne więc zyskałby na tym, gdyby Smarzowski skupił się bardziej na jednej sprawie, a zamiast trzech wymykających się mu wątków, poprowadził choćby tylko jeden, ale za to dobrze.
W związku z tą formalno-merytoryczną skazitelnością, zgadzam się ze znanym polskim krytykiem filmowym Michałem Oleszczykiem, który stwierdził, że „Kler” to „film, którego ranga artystyczna nie koresponduje z jego znaczeniem społecznym”, bo rzeczywiście obraz Smarzowskiego nie ma artystycznej klasy choćby takiego „Człowieka z marmuru”, ale rezonuje w społeczeństwie polskim nie mniej niż pamiętny dyptyk Wajdy (jaki ten ostatni film tworzy z „Człowiekiem z żelaza”). Również Oleszczyk zauważył, że „Kler” byłby lepszy, gdyby nie jego przeładowanie, które jest zdecydowanie wadą, natomiast „selekcja i skupienie dawałyby efekt o wiele mocniejszy i sfokusowany”.
Nie zgadzam się jednak z tym krytykiem, kiedy twierdzi, że „atmosfera terapeutycznego oczyszczenia po seansie jest wyczuwalna”. Ja tej atmosfery nie wyczułem, żadnego oczyszczenia nie widziałem – bo to tak, jakby oczekiwać, że oczyści się szambo, wrzucając do niego granat.
Nie wierzę, że dzięki temu filmowi, który jednak nie niesie ze sobą żadnego katharsis, uzdrowi się polski Kościół. Sądzę natomiast, że jest on dla społeczeństwa polskiego szkodliwy, bo zwiększy jeszcze wzajemną niechęć (a może i wrogość) jaką czują do siebie poszczególne jego frakcje, które jeszcze bardziej okopią się na swoich pozycjach. A mówimy o społeczeństwie, gdzie linia podziału między konserwatyzmem a liberalizmem coraz skuteczniej separuje i antagonizuje Polaków, co jest chyba największym problemem naszego kraju w ostatnich latach. I niestety odnoszę wrażenie, że ten konflikt coraz bardziej się zaognia.

a Smarzowski dolewa oliwy do ognia

Być może kieruje się on dobrą wolą (bo któż o zdrowych zmysłach i zwykłej ludzkiej etycznej wrażliwości nie potępia istniejącej w Kościele pedofilii?), ale kiedy – ukazując zdegenerowaną, cyniczną i zdemoralizowana grupkę pijaków – sugeruje, że tacy są wszyscy księża i tak wygląda cały Kościół, to postępuje po prostu nieuczciwie, o intelektualnej rzetelności nie wspominając.
Smarzowski jest ateistą i ma to oczywiście wpływ na to, jak widzi on Kościół katolicki, który najchętniej wysłałby na Księżyc. Tyle że wraz z tym Kościołem, musiałby wysłać tam sporą (jeśli nie większą) część polskiego społeczeństwa. To jedna sprawa. Druga zaś jest taka, że Smarzowski poprzez swój ateizm musi być metafizycznym analfabetą, a takiemu człowiekowi trudno pojąć (a zwłaszcza zaakceptować) to, że w Kościele mimo wszystko istnieje sfera sakralna, że ludzkiej religijności nie można utożsamiać (jak robili to np. komuniści) z przesądem czy jakimś mentalnym prostactwem. Reżyser mówił (moim zdaniem dość obłudnie), że nie odnosi się do wiary, a przecież w swoim filmie na każdym kroku profanuje religijne symbole, jak np. w bluźnierczej scenie parodiującej Ostatnią Wieczerzę, która staje się zwykłą libacją hipokrytów poprzebieranych w księże sutanny. Zresztą, o stosunku Smarzowskiego do Kościoła i liturgicznego sacrum, świadczy choćby to, że swego czasu ubierał się on w ornat, zrównując się tym samym z cynikiem i nieprzejednanym wrogiem polskiego Kościoła Jerzym Urbanem, który, jak dobrze pamiętamy, też przebierał się za biskupa i rzucając na podłogę hostię wołał: „Duda, aport”.
Łukasz Adamski, który nota bene na ostatnim Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni otrzymał nagrodę krytyka roku, pisał: „’Kler’ to film wściekle antyklerykalny. (…) To film nieprzyjaciela Kościoła. To film osoby widzącej jedną stronę tegoż Kościoła. Chcącej mu przyłożyć jak najmocniej. Czy Smarzowski nie widzi tej drugiej twarzy? Twarzy zakonnic i zakonników pomagających trędowatym w Afryce? Twarzy męczenników za wiarę w Chinach i w krajach agresywnego dżihadu? A może nie potrafi jej dostrzec. Nie chce?” i konkluduje: [Zamiast większej subtelności] jest „walenie bejsbolem między oczy. Kościół jest zły. Na każdej płaszczyźnie. W każdym wymiarze. W ujęciu Smarzowskiego nie jest to święty Kościół, w którym są grzeszni ludzie, to nieświęty Kościół, w którym marginalnie występują sprawiedliwi. Cóż, ja znam zupełnie inny Kościół.”
Niestety, jak by na to nie patrzeć „Kler” wpisuje się w nieustającą falę ataków na polski Kościół i dołącza do chóru jego wrogów, którzy nie tyle brzydzą się jego brudem za uszami, są przeciwni sojuszowi tronu i ołtarza, piętnują przestępstwa, pedofilię, hipokryzję i zdemoralizowanie niektórych księży i hierarchów (bo to jest zrozumiałe), co atakują go en bloc, jako instytucję, którą należy zlikwidować, zapominając przy tym o ważnej roli jaką miał Kościół w polskiej historii, chroniąc polską tożsamość, a tym samym umożliwiając powstanie – i zachowanie – Polski niepodległej. Dlatego z politowaniem można traktować niektóre zachowania polskiej „elity” kulturalnej, jak np. oświadczenie Krystyny Jandy, która wjeżdżając do Polski (nota bene z Włoch, gdzie kościołów i sztuki sakralnej jest w bród) cierpiała na widok wież kościelnych, będących częścią krajobrazu każdego polskiego miasta i wsi; albo stwierdzenie Adama Szostkiewicza z „Polityki” (żeby było śmieszniej – uważającego się za katolika), że dźwięk kościelnych dzwonów to jest „zawłaszczanie przestrzeni publicznej”.

A na plebani dzika biba z udziałem księży

.

z siekierą na świat

Wróćmy jeszcze na koniec do samego filmu – do stylistyki i formy, jaką Smarzowski stosuje. Otóż przywołuje się – jako próbę pewnego usprawiedliwienia przerysowania i groteski, jakimi przesycił reżyser swój „Kler” – słynną „Monachomachię”, ważny w historii literatury polskiej poemat heroikomiczny Ignacego Krasickiego (bądź co bądź biskupa), w którym zakonników przedstawia on jako zacofaną czeredę obżartuchów, opilców i prostaków. Moim zdaniem takie zestawienie jest pewnym nieporozumieniem, a może nawet nadużyciem, bo „Monachomachia” jest satyrą, gdzie dochodzi do celowej i oczywistej karykaturyzacji rzeczywistości, która jest jednak inna; natomiast w „Klerze” insynuuje się, że obecna tam groteska przedstawia stan rzeczywisty (Kościoła). To jest ta różnica, wcale nie subtelna. Bo jednak uwzględnienie zastosowanej w filmie konwencji przy ocenianiu tego, jak ten film przystaje do rzeczywistości – i jak ją opisuje – jest ważne, może nawet kluczowe. (Tak jak to było np. w obrazoburczym i skandalizującym kinie Buñuela, gdzie anty-kościelna satyra przybrała formę surrealistyczną; czy Felliniego, gdzie mieliśmy cyrk i barok w jednym)
Niestety, film Smarzowskiego nie wypada według mnie korzystnie, jeśli zestawimy go z innymi filmami podejmującymi podobny temat, krytycznie odnoszącymi się do Kościoła, czy też do pewnych zjawisk związanych z istniejącym niewątpliwie w tej instytucji złem. „Kler” moim zdaniem jest pozbawiony głębi choćby słynnej „Wątpliwości” Shanley’a, kompleksowości „Spotlight” McCarthy’ego, czy też egzystencjalnego ciężaru „Zabić księdza” Holland.
I jeszcze jedna sprawa. Wojciech Smarzowski w jednym z wywiadów wyznał: „Stachura napisał: ‘Świata nie zmienię, ale trąbić mogę.’ No to ja trąbię siekierą” (nawiązując do obecnego niemal w każdym jego filmie motywu siekiery).
Nie jestem pewien czy tego typu „siekierzasta” poetyka reżysera, który jest skądinąd – jak sam to określił – opętany obecną w świecie przemocą (co oczywiście odzwierciedla się na ekranie w jego filmach), jest dobra do opisywania wszystkich aspektów naszego świata i rzeczywistości. Ta stylistyka „siekiery” sprawdzała się doskonale w zajmującej się post-wojennym gwałtem wybitnej „Róży” czy w ukazującym ludobójstwo „Wołyniu” ale niekoniecznie w pretendującym do opisania tak złożonej instytucji, jaką jest Kościół, „Klerze”.

.

.

Skrócona wersja powyższej recenzji ukazała się w polonijnym „Dzienniku Związkowym” (19 – 21 października, 2018), natomiast pełny tekst opublikował chicagowski „Kurier” (Nr 45, 2 – 4 listopada, 2018)

.

„RÓŻA”, „W IMIENIU DIABŁA”, „JOANNA”…

… o filmach 23. Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, cz. I

Gehenna kobiety z Mazur - odkrywanie kolejnych "białych plam" z naszej niedawnej historii (Agata Kulesza jako "Róża")

*

„RÓŻA” (reż. Wojciech Smarzowski)

** * * * * *

Takiej ilości gwałtów nie widziałem chyba jeszcze w żadnym z obejrzanych przeze mnie dotychczas (w całym moim życiu) filmów, a zebrało się ich przecież sporo. Wiem, że nie jest dobrze rozpoczynać recenzję filmową od takiego zdania, ale cóż… skoro sam reżyser bez litości serwuje nam obraz za obrazem nasycony tak intensywnym okrucieństwem – i to w tak wielkim nagromadzeniu i naturalistycznym natężeniu – to widocznie jego zamiarem było mocne potrząśnięcie widzem. Więc niech się nie dziwi, że ten widz może się poczuć nieco obolały i wyda przy tym jęk. Skądinąd wiem, że Smarzowski przedstawiając swoją „Różę” chciał nam ukazać przede wszystkim „miłość” (sam to wielokrotnie podkreślał). Niestety, nie jestem do końca przekonany o tym, czy ja ową „miłość” w całym tym horrendum odczułem. Byłem bowiem tak przezeń rozbity (przybity), że miłosne akordy, jakie mogły świadczyć o rodzeniu się uczucia między niemiłosiernie pokaleczonymi ludźmi (a zaczęły one wybrzmiewać dopiero pod koniec filmu), wydały mi się zbyt odległe, głuche i niestety uświadomione nam trochę poniewczasie.

Napisawszy to wszystko mogę się teraz zastanowić nad tym, czy reżyser filmu Wojciech Smarzowski jest zdolny do ukazania miłości w jej czystym, lirycznym entourage – bez wchodzenia w groteskę („Wesele”), ponury nadrealizm („Dom zły”) czy też w pełną przemocy rzeczywistość („Róża”). Pewnie tak, bo należy on do tej grupy reżyserów, którzy bardzo elokwentnie i sugestywnie potrafią posługiwać się językiem kina, jak również sprawiają wrażenie, iż są w stanie totalnie zapanować nad filmową materią, mimo że nie podchodzą do niej z jakąś gotową, wynikającą z premedytacji, formułą (tak mi się przynajmniej wydaje, znając predylekcje reżysera do improwizacji). Jednym słowem, Smarzowski jest reżyserem nietuzinkowym, co wykazał kręcąc właśnie „Wesele” i „Dom zły” – jedne z najlepszych polskich filmów ostatniej dekady.
I mimo wszystko „Różę” też można do nich zaliczyć.

Gwałt za gwałtem - mimo uwikłania przemocą Wojciech Smarzowski nadal w zankomitej formie

Gwałt za gwałtem - mimo wikłania się w przemoc, Wojciech Smarzowski nadal w znakomitej formie

Miłość miłością, ale Smarzowskiemu udało się opowiedzieć swą „Różą” o nikczemności czasów tuż powojennych, którą w PRL-u nie tylko programowo przemilczywano, ale i skrzętnie zacierano jej ślady. Zamiast tego mieliśmy westernowy romantyzm ziem odzyskanych („Prawo i pięść”, „Wilcze echa”) czy komediową poczciwość „Samych swoich”. A jeśli już polskie kino decydowało się pokazać krew („Ogniomistrz Kaleń”) to w zawłaszczonych przez polityczną poprawność proporcjach: dobrych naszych i złych obcych – z małymi tylko wyjątkami. Wróg był jasno określony. Nawet jeśli to był wróg klasowy – bo to, że wszyscy Niemcy w mundurach byli wcieleniem Zła, wysysaliśmy już z mlekiem matki, tudzież karmiąc się pop-kulturową rozrywkową papką w rodzaju „Czterech pancernych i psa” czy „Stawki większej niż życie” – serialami skądinąd wspominanymi przez nas ze zrozumiałym i usprawiedliwionym chyba sentymentem. Wiedzieliśmy wprawdzie, że znęcającymi się nad nami bestiami byli także Ukraińcy, ale o niektórych „wrogach” (np. o Mazurach, których spotykamy w „Róży”) to jednak w ogóle nie słyszeliśmy (i tylko czasami przebijał się przez to jakiś – dajmy na to – Kaszub, w postaci choćby Tuskowego dziadka z Wehrmachtu).

„Róża z Mazur” (taki bodajże był roboczy tytuł filmu Smarzowskiego) to historia Mazurki (w tej roli świetna Agata Kulesza), wdowy po żołnierzu Wehrmachtu, która stara się przeżyć na kresowej wsi w swoim wielkim i spustoszonym przez wojnę gospodarstwie, nękana zarówno przez Polaków (Mazurzy, wiadomo, to najwierniejsze ziomki Hitlera, więc trzeba się ich było z polskiej ziemi pozbyć), jak i Sowietów (ci, jak to widać na filmie, gwałcili i zabijali właściwie wszystko co się ruszało – nie wdając się raczej w zbytnie subtelności narodowościowych rozróżnień). Do domu Róży trafia Tadeusz (znakomite wystąpienie Marcina Dorocińskiego)  były członek AK, uczestnik Powstania Warszawskiego, w którym zabito jego żonę. Między tą dwójką ludzi nawiązuje się (z trudem) coraz bliższa relacja, a nad wszystkim ciąży atmosfera permanentnego zagrożenia (symbolizowanego niejako przez miny, jakich pełno jest na polach Róży), które zbyt często niestety ukonkretnia się w ciągu tragicznych i bolesnych wydarzeń i nieszczęść, jakie tych ludzi nie tyle dotykają, co sukcesywnie dobijają.
Tak, ciężki to film, ale ciężki tym ciężarem, pod którym, nawet jeśli czujemy się nim przytłoczeni, to odnajdujemy jakąś prawdę o życiu, dzięki czemu to doświadczenie ma w sobie pewną katarktyczną moc, dostarczając nam swoistej – być może nawet mającej coś z przewrotności – satysfakcji.

„W IMIENIU DIABŁA” (reż. Barbara Sass)

** * * * * *

Zmaganie się z Bogiem i Szatanem (Katarzyna Zawadzka jako siostra Anna w filmie Barbary Sass "W imieniu diabła")

O tym jak łatwo człowiekowi pomieszać to co boskie z tym co szatańskie, zaświadczyć może szokująca poniekąd konstatacja, że więcej ludzkość wyrządziła sobie zła występując (wedle własnego mniemania) w imieniu Boga, niż (robiąc coś) w imieniu diabła. Tak, jakbyśmy nie do końca jednak dowierzali temu, że Bóg wcale nie potrzebuje naszej pomocy – podobnie, jak tej pomocy nie powinien oczekiwać od nas diabeł. Albo inaczej: tak, jakbyśmy nie za bardzo wierzyli w to, że Bóg rzeczywiście może coś w świecie, (który stworzył) zdziałać; ani w to, że w tym świecie może też mocno namieszać Diabeł.
Tu rodzi się jeszcze jedno pytanie: czy aby nasza skłonność do tego, by to co czynimy wiązać z Bogiem czy Diabłem, nie jest tylko takim metafizycznym pretekstem albo też próbą zrzucenia na jakąś zewnętrzną Moc odpowiedzialności za nasze postępki?

Do tych refleksji sprowokować może film Barbary Sass „W imieniu diabła”, choć przecież, tak naprawdę, to nie zagłębia się on swoją historią w żadną metafizykę. Wchodzi natomiast dość głęboko w to, co dzieje się z człowiekiem poddanym psychicznej manipulacji lub – wyrażając się bardziej dosadnie: praniu mózgu. I nie ważne tu jest pod jakim ideologicznym płaszczem to się odbywa – religijnym, filozoficznym, politycznym… a może sekciarskim? Istotne jest to, jak bardzo może być ten proces destrukcyjny wobec człowieka o słabej – podatnej na wpływy, sugestię i manipulacje – psychice. A podatnymi na to jest jednak wielu ludzi.

Oto widzimy grupę sióstr zakonnych (wśród nich wyróżnia się Anna – rewelacyjnie debiutująca na dużym ekranie Katarzyna Zawadzka), którym przewodzi „matka przełożona”. Ich życie biegnące w murach klasztoru, znaczone modlitwą i codzienną rutyną, z pozoru spokojne i uległe, ale w głębi nękane niepokojem, mającym swoje źródło w ich traumatycznych doświadczeniach z przeszłości, które – dzięki ucieczce do klasztornej celi i poddaniu się rygorom życia zakonnego – próbują one zagłuszyć modlitwą, uwznioślając to wszystko miłością do Chrystusa i Boga.
No właśnie: miłość. Czym jest miłość w duszy i ciele zakonnej siostrzyczki? „W imieniu diabła” głównie tym wydaje się zajmować, czego przedsmak dawała nam już skandalizująca i prowokacyjna niewątpliwie zajawka reklamowa filmu: „każdy centymetr twojej skóry poczuje Chrystusa”, co przywołało do mojej świadomości skojarzenia choćby ze „Ekstazą Św. Teresy”, słynną rzeźbą Berniniego ukazującą zakonnicę w dwuznacznej pozie i wcale już jednoznacznym grymasem na twarzy, który jako żywo przypominał zmysłowy kobiecy orgazm. Bo czyż w mistycznym uniesieniu upojnego zjednoczenia się z bóstwem nie biorą udziału te same hormony (oraz mięśnie i ścięgna), które rozpalają i targają kobietą podczas jej stosunku seksualnego z mężczyzną-kochankiem?

Gdzie leży granica między religijną ekstazą a seksualnym ekscesem?

Wobec tego zapytać można cicho i delikatnie: gdzie w takim razie leży granica między religijną ekstazą a seksualnym ekscesem? Czy dawne kulty bachiczne nie były pod tym względem bardziej szczere i mniej zakłamane, zrównując ze sobą religijny kult i dosadny erotyzm? Czy może działo się tak dlatego, że wówczas było w nas więcej zwierza, niż kulturalnego człowieka? W każdym razie obecnie, nam – wyznawcom dekalogowej etyki – nie wypada już tego robić, więc zmuszeni jesteśmy separować erotyczne profanum od rozmodlonego sacrum, a zmysłowego Diabła-pokusiciela od duchowego Chrystusa-zbawcy (w końcu, w moralności Ojców Kościoła, wstrzemięźliwy i ezoteryczny Platon wygrał z hedonistycznym i bardziej konkretnym Epikurem… o czym zwłaszcza Św. Augustyn mógłby wiele powiedzieć).

Myślę, że mimo wszystko Barbara Sass uniknęła czarno-białego stygmatyzowania swoich postaci – bo i szalona a zarazem despotyczna siostra przełożona ma w sobie dość wyraźny tragiczny rys, a i ojciec Franciszek, który egzorcyzmuje siostry zakonne (zaznaczmy tutaj, że w większości są to piękne kobiety) nie jest wyłącznie podstępnym czarcim samcem dyszącym tylko po to, by zawładnąć młodym ciałem zakonnic (naturalnie w imię Chrystusa). Oboje są opętani, zniewoleni swoją obsesją – oboje stracili zupełnie kontakt z rzeczywistością, ale wydają się być jednak uczciwi w swojej wierze w to, iż wszystko to czynią by osiągnąć jakiś wyższy – metafizyczny i boski – cel.

Barbara Sass podkreślała przed premierą filmu, że – sama będąc katoliczką – nie występuje w nim przeciw kościołowi. I ja jestem gotów jej w to uwierzyć, bo nie widzę w tym obrazie wrogości wobec katolicyzmu, ani nie wyczuwam żadnej anty-klerykalnej histerii, której nie może się dziś oprzeć wielu tzw. „liberałów”, czy też wojujących ateistów. Dostrzegam natomiast wysiłek dotarcia do źródeł religijnego fanatyzmu, próbę nazwania i odseparowania budującej i wzbogacającej człowieka religijności od destrukcyjnego szaleństwa, które tego człowieka tłamsi, upodla i w końcu niszczy. Myślę, że pani Sass – weterance polskiego kina (jest to jej pierwszy od 12 lat film!) – to się w dużej mierze udało. I choć „W imieniu diabła” nie ma nośności, ciężaru ani artystycznej klasy pamiętnej „Matki Joanny od Aniołów” Kawalerowicza, to jednak okazuje się być dość wartościowym i potrzebnym dzisiaj głosem w debacie nad naszą narodową – rozmodloną, choć często też i pogubioną – katolicką psyche.

„JOANNA” (reż. Feliks Falk)

** * * * * *

Dobrze opowiedziana, sprawnie zrealizowana filmowo, świetnie zagrana (zwłaszcza przez odtwarzającą tytułową rolę Urszulę Grabowską) historia kobiety – młodej Polki, która podczas hitlerowskiej okupacji, ukrywa w swoim krakowskim mieszkaniu żydowską dziewczynkę.
Wygląda na to, że temat II wojny światowej, tudzież ówczesnych relacji polsko-żydowskich jest niewyczerpany, jednak twórca „Joanny” Feliks Falk – jak wynikało to ze spotkania z reżyserem po projekcji filmu w Chicago – zastrzega się, że jego obraz należy przede wszystkim odbierać w aspekcie uniwersalnym, jako portret człowieka, który zmuszony jest dokonywać (zwykle dramatycznych) wyborów w sytuacjach skrajnych, w tym i takich, które decydują, nie tylko o jego „honorze”, godności i „człowieczeństwie”, ale przede wszystkim o jego życiu i śmierci. Jest w tym oczywiście coś z wyniosłości antycznej tragedii, ale sprowadzone na ziemię zwykłych śmiertelników, ukazuje człowieka w całym jego pełnym wymiarze – zarówno jako istotę ułomną, słabą, chwiejną, małą…  jak i heroiczną, twardą, solidną i wielką. I myślę, że Falk, który nota bene jest również autorem scenariusza „Joanny”, zdołał raczej temu podołać.

Walka o przetrwanie w czasach zarazy

Skąd jednak bierze się to „raczej”?
Z drobnych (?) właściwie elementów. Takich np. jak wątpliwość co do fortunności wyboru małej Sary odtwarzającej rolę żydowskiej dziewczynki (urocze i piękne dziecko, ale pozbawione chyba aktorskiego talentu); obcesowości odrzucenia Joanny przez własną rodzinę (tu rodzi się podejrzenie, iż zabieg ten miał jedynie wzmocnić martyrologiczny wymiar bohaterki i niejako ją w tym wszystkim „dobić”); pewne „przedramatyzowanie” cierpienia Joanny (które niewątpliwie było wielkie, tyle że wyłożone na ekran zbyt dosłownie i z niejakim ekshibicjonistycznym ekscesem), czy wreszcie dość nachalny chyba jednak patos zakończenia.

Jednak rzeczywiście losem Joanny widz wrażliwy mógł się tylko przejąć i tradycyjny sposób reżyserii Falka, (który oprócz tego, że jest artystą, to jest także zarazem sprawnym rzemieślnikiem kina) był w stanie wydatnie się do tego przyczynić. Chociaż z drugiej strony wystawia to film na zarzut anachronizmu ze strony tych, którym bliższy jest jednak nowoczesny, bardziej dynamiczny i swobodniejszy formalnie sposób robienia współczesnego kina. Ale to chyba bardziej kwestia stylistycznych preferencji, które sprawiają, że to co inni uważają za zaletę, inni mogą uznać za wadę.

Jest jeszcze sprawa tego (podkreślonego przez Falka) „uniwersalizmu”. Ja osobiście wątpię, czy kiedykolwiek (w najbliższym przynajmniej czasie) będziemy mogli (mam tu na myśli tzw. przeciętnego widza) odbierać uniwersalnie coś, co nawiązuje do tak wyjątkowego wydarzenia w naszej niedawnej historii, jakimi były Holocaust i niemiecka okupacja. Uważam, że niezwykle trudno jest wyjąć podobną opowieść z takiego jej historycznego kontekstu, choćby dlatego, że przecież na nim zasadza się jej istota i dramaturgiczne jądro. Wcale się więc reakcji tych widzów, (którzy w tego typu filmach dostrzegają pewne konkretne odniesienie się do relacji polsko-żydowskich tamtego okresu) nie dziwię, choć rzeczywiście sam oglądałem film tak, jak chciał tego reżyser: jako uniwersalną przypowieść o mierzeniu się człowieka z przewrotnością, niesprawiedliwością i okrucieństwem z jakim doświadcza go często bezlitosny los.

FILMOWISKO (“Rewers”, “Dom zły”, “Przerwane objęcia”, “Głód”, “Precious”, “Avatar”)

festival.banner.wl

„REWERS” (reż. Borys Lankosz)

 * * * * * *

Miłość w czasach agenturalnej zarazy („Rewers”)

Siłą rzeczy wybierałem się na ten film z bagażem wielkich oczekiwań – tak gromko i powszechnie zewsząd go chwalono. Może właśnie stąd ten lekki zawód. Spodziewając się arcydzieła, zastałem „jedynie” film bardzo dobry.
Oprócz czarno-białej stylizacji, świetnych zdjęć, dobrego aktorstwa, ciekawego scenariusza i oszczędnej – acz na swój swój sposób zagęszczonej znaczeniami – narracji, największe wrażenie zrobiło na mnie to, co można nazwać… jego etyczną przewrotnością. Bowiem twórcy filmu, w sposób zupełnie zaskakujący odwrócili moralną podszewkę epoki polskiego schyłkowego stalinizmu, przemieszali oczywiste zło komunistycznego systemu z… uwaga! – jeszcze większym złem, jakiego dopuszczają się ci, którzy reprezentują szlachetną (z założenia) stronę antykomunistycznej opozycji. Przy czym, nie do końca jestem pewien tego, czy owo aksjologiczne zachwianie zostało w ogóle przez widzów zauważone – tak przesiąknięci jesteśmy stereotypami dzielącymi świat epoki totalitaryzmów na ewidentne zło komunizmu i immanentne dobro tego, co komunizmowi się sprzeciwiało.
A że nie zawsze tak było – tego już za bardzo dostrzegać nie chcemy, choćby tylko dlatego, że wynika stąd dla nas (burząca spokój i ład) większa komplikacja otaczającej nas rzeczywistości, którą tak usilnie przecież chcemy oswoić, uporządkować i posegregować. Film Lankosza ten nasz wygodnicko-konformistyczny pociąg do schematyzmu zaburza i być może dlatego odciska w nas ślad głębszy, niż filmy przestrzegające wyrazistego czarno-białego stereotypu.
„Rewers” wyróżnia się więc spośród obrazów nawiązujących do tzw. peerelowskiej przeszłości i niewykluczone, że jest to sprawa młodego wieku jego twórców nieobciążonych już (jeszcze?) „jedynie słusznymi”, czy też „politycznie poprawnymi” interpretacjami najnowszej historii naszego kraju.

 

„DOM ZŁY” (reż. Wojciech Smarzowski)

 * * * * * *

Marazm przechodzący w horror, czyli peerelowskie doły („Dom zły”)

„Dom zły” obejrzałem w rzeszowskim kinie „Helios”, co jest o tyle istotne, że akcja filmu rozgrywa się na Podkarpaciu, oraz padają w nim nazwy miejsc dobrze mi – z racji tego, że są to moje strony rodzinne – znanych, w tym samego Rzeszowa.
Wprawdzie trudno było mi się utożsamiać z ukazanym w filmie środowiskiem (mój dom był dla mnie domem dobrym), a tym bardziej z występującymi w nim postaciami nurzającymi się – co tu kryć! – w błocie dość koszmarnej rzeczywistości (nota bene wykreowanej na ekranie z niezwykłym wyczuciem i zatrważającą wręcz wiarygodnością przez reżysera), to jednak pamiętna mi bliskość peerelowskiego marazmu „ściany wschodniej”, jaki towarzyszył w bliższej lub dalszej perspektywie mojemu dzieciństwu, pozwalała mi na odkrycie pewnych paralel oraz wysnucie konkretnych analogii między tymi dwoma światami.
Dość szybko uświadomiłem sobie to, jak łatwo „Dom zły” mógłby się stać filmem zgoła nie do oglądania, gdyby nie znakomita reżyseria Wojciecha Smarzowskiego, który zdołał utrzymać na wysokim poziomie ów delikatny (wbrew pozorom) balans między realizmem ukazywanej rzeczywistości a wpisującą się weń – i to mocno zabarwioną horrendum – groteską. Ta sama sprawność reżysera spowodowała również i to, że dysonansem dla tego wszystkiego nie okazał się humor, bez którego trudno byłoby znieść duszny i mroczny naturalizm filmowego obrazu. Oczywiście na nic by się zdały te wysiłki Smarzowskiego, gdyby nie wspomagająca je świetna gra aktorów, wyprana zupełnie z gwiazdorskiego narcyzmu, jaki zwykle napędza ich w produkcjach bardziej sprzedajnych (sorry… lepiej sprzedajających się), czyli nastawionych głównie na komercję, bliższych popkulturowemu mainstreamowi. W „Domu złym” aktorzy nie oszczędzają zarówno siebie, jak i widza, dlatego też nie brakuje w nim momentów bez mała wstrząsających.
W sumie są to (wg mnie) wyżyny filmowej sztuki, na jakie czasem zdolne jest wspiąć się polskie kino i to bez względu na panujące aktualnie trendy, mody – nie zważając zbytnio ani na nowalijki, ani na wszelkiego rodzaju „szkoły” – za to obdarzone mocnym charakterem a także mające odwagę mówienia własnym głosem oraz przedstawiania świata za pomocą obrazów będących oryginałem, a nie jakąś podróbką czy też kopią.

 

„PRZERWANE OBJĘCIA”„Los abrazos rotos”, reż. Pedro Almodóvar)

 * * * * * *

Pożądanie, upokorzenia, zazdrość, zapominanie, pamięć… (Penelope Cruz w „Przerwanych objęciach” Almodóvara)

Pedro Almodóvar to jeden z tych reżyserów, na którego film każdy kinoman winien iść jak „w dym” (czy też raczej „w ciemno”), bowiem niewielu już takich reżyserów na świecie zostało, których twórczość staje się (na pniu) natychmiastową klasyką.
„Przerwane objęcia” nie przerywają dobrej passy tego hiszpańskiego poety europejskiego kina, choć nie są także jakimś zniewalającym nas arcydziełem. (Ale czy wogóle takie arcydzieła dziś jeszcze gdzieś powstają? Czy aby czas filmowych arcydzieł nie minął wraz z epoką Wielkich Mistrzów Kina, których już wśród nas nie ma?) Dzięki Bogu jednak, (oraz takim tuzom kina autorskiego jak Almodóvar) cały czas pojawiają się na ekranach kin filmy dobre a nawet bardzo dobre, a przykładem mogą właśnie służyć „Przerwane objęcia” – mistrzowskie ćwiczenie w stylu (wyszukanego wizualnie i psychologicznie) melodramatu oraz kina noir (przy czym noir nie oznacza tu jakiejś monochromatycznej ciemnicy, bo żywej kolorystyki obrazowi Almodóvara zaiste nie brakuje).
Nie brakuje też pasji, erotyzmu i zakręconych emocji, jakich nigdy nie szczędzi nam ten pełen namiętności człowiek z La Manchy, który jako żywo opowiada o ludziach niestworzone rzeczy, nie pozbawiając ich jednak nigdy człowieczej treści. Wręcz przeciwnie, tak jak jego krajan Cervantes z Don Kichota, tak i Almodóvar ze swoich bohaterów wyciska sam humanistyczny ekstrakt – na przekór ich szaleństwom i zmąconym (czy to cierpieniem, czy to szczęściem, czy to pożądaniem, czy też rezygnacją) rozumom/umysłom, te postaci są nam dziwnie (?) bliskie. Czyżby dlatego, że w każym z nas drzemie coś podobnego? A patrząc na ekran często widzimy tam nasze odbicie?

 

„GŁÓD” („Hunger”, reż. Steve McQueen II )

 * * * * * *

Kino i martyrologia („Głód”)

Film wzbudził kontrowersje w Irlandii i na Wyspach, i wcale się temu nie dziwię. Rozdrapuje bowiem całkiem jeszcze świeże rany odniesione podczas walki irlandzkiego ruchu oporu z brytyjską „okupacją”, dotycząc konkretnie strajku głodowego więźniów, członków IRA, protestujących przeciwko traktowaniu ich jako kryminalistów, bez przyznania im statusu więźniów politycznych.
Ukazując to, twórcy „Głodu” poddali swój obraz niezwykle wyrazistej stylizacji i mocnej dramatyzacji opisywanych wydarzeń, wskutek czego – mimo oparcia całej fabuły na faktach – całość staje się, wg mnie, na swój sposób odrealniona, a przez to mniej wiarygodna. A przecież taka była prawda: w walce o swoje ideały zagłodziło się wówczas – w północnoirlandzkich kazamatach – dziesięciu więźniów.
Mimo swego szokującego potencjału oraz artystycznej wirtuozerii film mną nie wstrząsnął, może właśnie dlatego, iż zacząłem nań patrzeć bardziej jak na twór estetyczny niż autentyczny.

 

„PRECIOUS” (reż. Lee Daniels)

 * * * * * *

Ameryka klęka przed otyłą murzynką („Precious”)

Ten film amerykańskich krytyków filmowych powalił na kolana. Powalił też znaczną część widowni, przy czym, należy zaznaczyć, że widownia to inna, niż ta, która karmi się na codzień hollywoodzką komercyjną papką. „Precious” wyróżnia się na tle innych popkornowych wyrobów amerykańskiego kina dość dramatycznie.
Przede wszystkim rodzajem bohatera… w tym przypadku raczej antybohaterki, którą jest potwornie otyła murzyńska dziewczyna, gwałcona od dziecka przez ojca narkomana, w wieku 16 lat będąca już dwukrotnie matką (co jest efektem owego kazirodztwa), sprawiająca wrażenie opóźnionej w rozwoju, wycofanej ze świata, przyduszonej przez tępe cierpienie, wegetującej w jakiejś ciemnej dziurze Harlemu, czyli w domu, który zamienił się dla niej w piekło.
Czy z takiego przerażającego świata da się zrobić kino, które „podnosi na duchu”? (A wydaje się, że taki właśnie cel przyświecał jego twórcom i tak odbebrali ten film widzowie.)
Czy budująca wymowa „Preciuos” nie podważa w jakimś stopniu jego wiarygodności? Czy obciążone happy-endem amerykańskie „kino narodowe” zdolne jest do ukazania przaśnego realizmu, nie rozmytego artystycznym konceptem – tą optymistyczną konwencją, mającą jednak coś wspólnego z dyktaturą tzw. „pozytywnego myślenia”?
Na przekór podobnym wątpliwościom, ja także jestem skłonny ten film ocenić wysoko, a probieżem jego wartości jest dla mnie tutaj choćby moc, z jaką mimo wszystko ten obraz rzuca nam w twarz ochłap prawdziwego życia: lepki, gęsty, krwisty i lekko cuchnący – ale jednak nie odrażający, bo przesiąknięty czymś esencjonalnie ludzkim, a więc także ciepłym, nie pozbawiającym wiary w istnienie czegoś tak nieokreślonego, acz nam niezbędnego, jak człowiecza dusza.

 

„AVATAR” (reż. James Cameron)

 * * * * * *   (efekty wizualne)
 * * * * * *   (film – ogólnie)

Rewolucja w kinie? („Avatar”)

Najnowszy film Jamesa Camerona ma podobno zrewolucjonizować kino w stopniu, w jaki zrobiło to udźwiękowienie obrazu. Po zapoznaniu się z „Avatarem” sądzę jednak, że jest to jedynie mocny anons w kampanii reklamowej filmu, w który wpompowano ponoć 300 mln. dolarów, więc robi się wszystko, by z jego pojawienia się na ekranie uczynić wydarzenie. I owszem… jak widać „Avatar” jest już wydarzeniem, tyle że – moim zdaniem – bardziej komercyjnym, niż artystycznym, wbrew ambicjom reżysera, który często podkreśla w wywiadach, że jednak jest artystą, a nie tylko wyrobnikiem kina i efektów specjalnych.
Nie powiem, film ten robi wielkie wrażenie swoim fantazyjnym rozmachem, jest dość efektywny na poziomie prostych, elementarnych emocji, lecz pod względem intelektualnym pozostaje na poziomie średnio rozwiniętego umysłowo nastolatka (przy czym, nie należy tego stwierdzenia traktować jako uwłaczanie „średnio rozwiniętemu umysłowo nastolatkowi” – nie ma w nim bowiem żadnej złośliwości).
Obraz Camerona przypomina doprawdy coś w rodzaju wizualnej orgii (jak na mój gust może aż nadto kolorowej), lecz jeśli chodzi o wartość fabularną i zawartość myślową, to nie wyrasta on ponad stereotypową przeciętność powielanej po raz tysięczny bajeczno-mitycznej historyjki o odwiecznej walce Dobra ze Złem, która w naszych czasach przybiera głównie formę globalnej walki (ekologicznych przeciwników niepohamowanej eksploatacji zasobów naturalnych naszej planety z odpowiedzialną za to korporacyjną chciwością) o ocalenie naszej Matki Ziemi.
W sumie, niby to bój o przetrwanie, stawka więc poważna a interes „żywotny”, szkoda tylko, że… efekt i wykonanie cokolwiek płytkie (mimo formatu 3D) i fantasmagoryczne.
PS. Aby jednak zachować się uczciwie – zarówno wobec czytających te słowa, jak i samego siebie – muszę napisać, że oglądający ten film chłopiec, (który jest we mnie, jak zresztą i w każdym mężczyźnie) miał jednak w kinie niezłą frajdę. Zwłaszcza wtedy, kiedy zapominał, że jest to „rzeczywistość” wygenerowana komputerowo (czyli sztuczna) i wykoncypowana na użytek ciągle spragnionej bajek masowej wyobraźni.

*