FILMOWISKO (“Rewers”, “Dom zły”, “Przerwane objęcia”, “Głód”, “Precious”, “Avatar”)

festival.banner.wl

„REWERS” (reż. Borys Lankosz)

 * * * * * *

Miłość w czasach agenturalnej zarazy („Rewers”)

Siłą rzeczy wybierałem się na ten film z bagażem wielkich oczekiwań – tak gromko i powszechnie zewsząd go chwalono. Może właśnie stąd ten lekki zawód. Spodziewając się arcydzieła, zastałem „jedynie” film bardzo dobry.
Oprócz czarno-białej stylizacji, świetnych zdjęć, dobrego aktorstwa, ciekawego scenariusza i oszczędnej – acz na swój swój sposób zagęszczonej znaczeniami – narracji, największe wrażenie zrobiło na mnie to, co można nazwać… jego etyczną przewrotnością. Bowiem twórcy filmu, w sposób zupełnie zaskakujący odwrócili moralną podszewkę epoki polskiego schyłkowego stalinizmu, przemieszali oczywiste zło komunistycznego systemu z… uwaga! – jeszcze większym złem, jakiego dopuszczają się ci, którzy reprezentują szlachetną (z założenia) stronę antykomunistycznej opozycji. Przy czym, nie do końca jestem pewien tego, czy owo aksjologiczne zachwianie zostało w ogóle przez widzów zauważone – tak przesiąknięci jesteśmy stereotypami dzielącymi świat epoki totalitaryzmów na ewidentne zło komunizmu i immanentne dobro tego, co komunizmowi się sprzeciwiało.
A że nie zawsze tak było – tego już za bardzo dostrzegać nie chcemy, choćby tylko dlatego, że wynika stąd dla nas (burząca spokój i ład) większa komplikacja otaczającej nas rzeczywistości, którą tak usilnie przecież chcemy oswoić, uporządkować i posegregować. Film Lankosza ten nasz wygodnicko-konformistyczny pociąg do schematyzmu zaburza i być może dlatego odciska w nas ślad głębszy, niż filmy przestrzegające wyrazistego czarno-białego stereotypu.
„Rewers” wyróżnia się więc spośród obrazów nawiązujących do tzw. peerelowskiej przeszłości i niewykluczone, że jest to sprawa młodego wieku jego twórców nieobciążonych już (jeszcze?) „jedynie słusznymi”, czy też „politycznie poprawnymi” interpretacjami najnowszej historii naszego kraju.

 

„DOM ZŁY” (reż. Wojciech Smarzowski)

 * * * * * *

Marazm przechodzący w horror, czyli peerelowskie doły („Dom zły”)

„Dom zły” obejrzałem w rzeszowskim kinie „Helios”, co jest o tyle istotne, że akcja filmu rozgrywa się na Podkarpaciu, oraz padają w nim nazwy miejsc dobrze mi – z racji tego, że są to moje strony rodzinne – znanych, w tym samego Rzeszowa.
Wprawdzie trudno było mi się utożsamiać z ukazanym w filmie środowiskiem (mój dom był dla mnie domem dobrym), a tym bardziej z występującymi w nim postaciami nurzającymi się – co tu kryć! – w błocie dość koszmarnej rzeczywistości (nota bene wykreowanej na ekranie z niezwykłym wyczuciem i zatrważającą wręcz wiarygodnością przez reżysera), to jednak pamiętna mi bliskość peerelowskiego marazmu „ściany wschodniej”, jaki towarzyszył w bliższej lub dalszej perspektywie mojemu dzieciństwu, pozwalała mi na odkrycie pewnych paralel oraz wysnucie konkretnych analogii między tymi dwoma światami.
Dość szybko uświadomiłem sobie to, jak łatwo „Dom zły” mógłby się stać filmem zgoła nie do oglądania, gdyby nie znakomita reżyseria Wojciecha Smarzowskiego, który zdołał utrzymać na wysokim poziomie ów delikatny (wbrew pozorom) balans między realizmem ukazywanej rzeczywistości a wpisującą się weń – i to mocno zabarwioną horrendum – groteską. Ta sama sprawność reżysera spowodowała również i to, że dysonansem dla tego wszystkiego nie okazał się humor, bez którego trudno byłoby znieść duszny i mroczny naturalizm filmowego obrazu. Oczywiście na nic by się zdały te wysiłki Smarzowskiego, gdyby nie wspomagająca je świetna gra aktorów, wyprana zupełnie z gwiazdorskiego narcyzmu, jaki zwykle napędza ich w produkcjach bardziej sprzedajnych (sorry… lepiej sprzedajających się), czyli nastawionych głównie na komercję, bliższych popkulturowemu mainstreamowi. W „Domu złym” aktorzy nie oszczędzają zarówno siebie, jak i widza, dlatego też nie brakuje w nim momentów bez mała wstrząsających.
W sumie są to (wg mnie) wyżyny filmowej sztuki, na jakie czasem zdolne jest wspiąć się polskie kino i to bez względu na panujące aktualnie trendy, mody – nie zważając zbytnio ani na nowalijki, ani na wszelkiego rodzaju „szkoły” – za to obdarzone mocnym charakterem a także mające odwagę mówienia własnym głosem oraz przedstawiania świata za pomocą obrazów będących oryginałem, a nie jakąś podróbką czy też kopią.

 

„PRZERWANE OBJĘCIA”„Los abrazos rotos”, reż. Pedro Almodóvar)

 * * * * * *

Pożądanie, upokorzenia, zazdrość, zapominanie, pamięć… (Penelope Cruz w „Przerwanych objęciach” Almodóvara)

Pedro Almodóvar to jeden z tych reżyserów, na którego film każdy kinoman winien iść jak „w dym” (czy też raczej „w ciemno”), bowiem niewielu już takich reżyserów na świecie zostało, których twórczość staje się (na pniu) natychmiastową klasyką.
„Przerwane objęcia” nie przerywają dobrej passy tego hiszpańskiego poety europejskiego kina, choć nie są także jakimś zniewalającym nas arcydziełem. (Ale czy wogóle takie arcydzieła dziś jeszcze gdzieś powstają? Czy aby czas filmowych arcydzieł nie minął wraz z epoką Wielkich Mistrzów Kina, których już wśród nas nie ma?) Dzięki Bogu jednak, (oraz takim tuzom kina autorskiego jak Almodóvar) cały czas pojawiają się na ekranach kin filmy dobre a nawet bardzo dobre, a przykładem mogą właśnie służyć „Przerwane objęcia” – mistrzowskie ćwiczenie w stylu (wyszukanego wizualnie i psychologicznie) melodramatu oraz kina noir (przy czym noir nie oznacza tu jakiejś monochromatycznej ciemnicy, bo żywej kolorystyki obrazowi Almodóvara zaiste nie brakuje).
Nie brakuje też pasji, erotyzmu i zakręconych emocji, jakich nigdy nie szczędzi nam ten pełen namiętności człowiek z La Manchy, który jako żywo opowiada o ludziach niestworzone rzeczy, nie pozbawiając ich jednak nigdy człowieczej treści. Wręcz przeciwnie, tak jak jego krajan Cervantes z Don Kichota, tak i Almodóvar ze swoich bohaterów wyciska sam humanistyczny ekstrakt – na przekór ich szaleństwom i zmąconym (czy to cierpieniem, czy to szczęściem, czy to pożądaniem, czy też rezygnacją) rozumom/umysłom, te postaci są nam dziwnie (?) bliskie. Czyżby dlatego, że w każym z nas drzemie coś podobnego? A patrząc na ekran często widzimy tam nasze odbicie?

 

„GŁÓD” („Hunger”, reż. Steve McQueen II )

 * * * * * *

Kino i martyrologia („Głód”)

Film wzbudził kontrowersje w Irlandii i na Wyspach, i wcale się temu nie dziwię. Rozdrapuje bowiem całkiem jeszcze świeże rany odniesione podczas walki irlandzkiego ruchu oporu z brytyjską „okupacją”, dotycząc konkretnie strajku głodowego więźniów, członków IRA, protestujących przeciwko traktowaniu ich jako kryminalistów, bez przyznania im statusu więźniów politycznych.
Ukazując to, twórcy „Głodu” poddali swój obraz niezwykle wyrazistej stylizacji i mocnej dramatyzacji opisywanych wydarzeń, wskutek czego – mimo oparcia całej fabuły na faktach – całość staje się, wg mnie, na swój sposób odrealniona, a przez to mniej wiarygodna. A przecież taka była prawda: w walce o swoje ideały zagłodziło się wówczas – w północnoirlandzkich kazamatach – dziesięciu więźniów.
Mimo swego szokującego potencjału oraz artystycznej wirtuozerii film mną nie wstrząsnął, może właśnie dlatego, iż zacząłem nań patrzeć bardziej jak na twór estetyczny niż autentyczny.

 

„PRECIOUS” (reż. Lee Daniels)

 * * * * * *

Ameryka klęka przed otyłą murzynką („Precious”)

Ten film amerykańskich krytyków filmowych powalił na kolana. Powalił też znaczną część widowni, przy czym, należy zaznaczyć, że widownia to inna, niż ta, która karmi się na codzień hollywoodzką komercyjną papką. „Precious” wyróżnia się na tle innych popkornowych wyrobów amerykańskiego kina dość dramatycznie.
Przede wszystkim rodzajem bohatera… w tym przypadku raczej antybohaterki, którą jest potwornie otyła murzyńska dziewczyna, gwałcona od dziecka przez ojca narkomana, w wieku 16 lat będąca już dwukrotnie matką (co jest efektem owego kazirodztwa), sprawiająca wrażenie opóźnionej w rozwoju, wycofanej ze świata, przyduszonej przez tępe cierpienie, wegetującej w jakiejś ciemnej dziurze Harlemu, czyli w domu, który zamienił się dla niej w piekło.
Czy z takiego przerażającego świata da się zrobić kino, które „podnosi na duchu”? (A wydaje się, że taki właśnie cel przyświecał jego twórcom i tak odbebrali ten film widzowie.)
Czy budująca wymowa „Preciuos” nie podważa w jakimś stopniu jego wiarygodności? Czy obciążone happy-endem amerykańskie „kino narodowe” zdolne jest do ukazania przaśnego realizmu, nie rozmytego artystycznym konceptem – tą optymistyczną konwencją, mającą jednak coś wspólnego z dyktaturą tzw. „pozytywnego myślenia”?
Na przekór podobnym wątpliwościom, ja także jestem skłonny ten film ocenić wysoko, a probieżem jego wartości jest dla mnie tutaj choćby moc, z jaką mimo wszystko ten obraz rzuca nam w twarz ochłap prawdziwego życia: lepki, gęsty, krwisty i lekko cuchnący – ale jednak nie odrażający, bo przesiąknięty czymś esencjonalnie ludzkim, a więc także ciepłym, nie pozbawiającym wiary w istnienie czegoś tak nieokreślonego, acz nam niezbędnego, jak człowiecza dusza.

 

„AVATAR” (reż. James Cameron)

 * * * * * *   (efekty wizualne)
 * * * * * *   (film – ogólnie)

Rewolucja w kinie? („Avatar”)

Najnowszy film Jamesa Camerona ma podobno zrewolucjonizować kino w stopniu, w jaki zrobiło to udźwiękowienie obrazu. Po zapoznaniu się z „Avatarem” sądzę jednak, że jest to jedynie mocny anons w kampanii reklamowej filmu, w który wpompowano ponoć 300 mln. dolarów, więc robi się wszystko, by z jego pojawienia się na ekranie uczynić wydarzenie. I owszem… jak widać „Avatar” jest już wydarzeniem, tyle że – moim zdaniem – bardziej komercyjnym, niż artystycznym, wbrew ambicjom reżysera, który często podkreśla w wywiadach, że jednak jest artystą, a nie tylko wyrobnikiem kina i efektów specjalnych.
Nie powiem, film ten robi wielkie wrażenie swoim fantazyjnym rozmachem, jest dość efektywny na poziomie prostych, elementarnych emocji, lecz pod względem intelektualnym pozostaje na poziomie średnio rozwiniętego umysłowo nastolatka (przy czym, nie należy tego stwierdzenia traktować jako uwłaczanie „średnio rozwiniętemu umysłowo nastolatkowi” – nie ma w nim bowiem żadnej złośliwości).
Obraz Camerona przypomina doprawdy coś w rodzaju wizualnej orgii (jak na mój gust może aż nadto kolorowej), lecz jeśli chodzi o wartość fabularną i zawartość myślową, to nie wyrasta on ponad stereotypową przeciętność powielanej po raz tysięczny bajeczno-mitycznej historyjki o odwiecznej walce Dobra ze Złem, która w naszych czasach przybiera głównie formę globalnej walki (ekologicznych przeciwników niepohamowanej eksploatacji zasobów naturalnych naszej planety z odpowiedzialną za to korporacyjną chciwością) o ocalenie naszej Matki Ziemi.
W sumie, niby to bój o przetrwanie, stawka więc poważna a interes „żywotny”, szkoda tylko, że… efekt i wykonanie cokolwiek płytkie (mimo formatu 3D) i fantasmagoryczne.
PS. Aby jednak zachować się uczciwie – zarówno wobec czytających te słowa, jak i samego siebie – muszę napisać, że oglądający ten film chłopiec, (który jest we mnie, jak zresztą i w każdym mężczyźnie) miał jednak w kinie niezłą frajdę. Zwłaszcza wtedy, kiedy zapominał, że jest to „rzeczywistość” wygenerowana komputerowo (czyli sztuczna) i wykoncypowana na użytek ciągle spragnionej bajek masowej wyobraźni.

*