IS IT A WONDERFUL LIFE? – albo o tym, czy kino ukradło Boże Narodzenie

.

Dzięki Bogu mamy już Boże Narodzenie - film "It's a Wonderful Life" jak plaster miodu na dotkliwość życia

Dzięki Bogu (?) mamy już Boże Narodzenie – film „It’s a Wonderful Life” „ jak plaster miodu na dotkliwość życia

.

       Oczywiście, już w samym tytule tego artykułu zawarta jest prowokacja, i to podwójna, gdyż… po pierwsze – w okresie świątecznym nikt w zasadzie nie chce roztrząsać tego, jak życie potrafi być straszne i okrutne, pełne niesprawiedliwości i cierpienia, co skłania czasami niektórych do myśli o samobójstwie (jak to jest w przypadku głównego bohatera „It’s a Wonderful Life”); po drugie zaś: czy rzeczywiście uświadomienie sobie tego, iż właściwie wszystkie filmy bożonarodzeniowe (z liczącej setki tytułów listy tychże) nie odnoszą się zupełnie do stricte religijnego znaczenia Świąt Bożego Narodzenia, wynikającego z narodzin Jezusa Chrystusa, prowadzi do konkluzji, że tak naprawdę chodzi nie o kradzież tego święta, a o jego wykreowanie w przestrzeni świeckiej – komercyjnej i pop-kulturowej?
Już to, jak łatwo wszyscy (mam tu na myśli tych, którzy identyfikują się tożsamościowo z chrześcijaństwem) poddaliśmy się tej sekularyzacji jednego z dwóch najważniejszych dla chrześcijan świąt religijnych, świadczy o tym, że tak naprawdę nie czujemy jego sakralnego charakteru i znaczenia. Nie łudźmy się przy tym, że samo uczestnictwo w pasterce, czy śpiewanie kolęd może to zmienić.
Zdaję sobie sprawę, że zarówno na jeden, jak i na drugi temat (Czy naprawdę życie jest piękne? Czy rzeczywiście Boże Narodzenie jest świętem chrześcijańskim, które zawłaszczone zostało przez kino?) całe księgi można spisać, to jednak chciałbym podzielić się tutaj kilkoma uwagami na temat filmów tzw. bożonarodzeniowych (świątecznych). I postaram się to zrobić bez (zbędnego) psychologicznego, socjologicznego, czy – nie daj Boże! – (pseudo)filozoficznego nudziarstwa.

       Zanim wszak napiszę coś o samych filmach, wskażę na kilka faktów, które jednak nie są dla wszystkich tak oczywiste, jak to mogłoby się wydawać w kraju tak różnorodnym etnicznie i światopoglądowo, jakim są Stany Zjednoczone. (Tutaj chciałbym podkreślić, że to co teraz piszę, odnosi się w zasadzie do rzeczywistości amerykańskiej, a nie do tego, jak traktowane są Święta Bożego Narodzenia w Polsce, choć w naszym kraju też daje się zauważyć trend swoistej „amerykanizacji” tychże świąt, polegający głównie na ich komercjalizacji, uleganiu konsumpcjonizmowi i zeświecczeniu.) Mimo swej nazwy – oznaczającej dosłownie Mszę Chrystusa lub Chrześcijańską Mszę – Christmas jest właściwie świętem „obchodzonym” przez wszystkich – i to na różne sposoby, w zależności od stopnia identyfikacji z tradycją chrześcijańską, od własnej religijności, czy też bezwyznaniowości, z ateizmem włącznie. Wskazuje się również na niechrześcijańskie (pogaństwo, religie archaiczne) pochodzenie około świątecznych zwyczajów. Choinka, Santa Claus, elfy, renifery, bombki, kutia, wigilijny barszcz… wszystkie te świąteczne akcesoria stały się dziś praktycznie własnością wszystkich – są to już elementy uniwersalnego języka, jakim posługuje się popkultura, a zwłaszcza kino.  Wydaje mi się, że dla zdecydowanej większości, Christmas jest po prostu specjalnym okresem w roku, w którym oczekuje się takich, a nie innych zachowań – spotkań w gronie przyjaciół i rodziny, biesiadowania (przygotowywanie specjalnych dań), obdarowywania się prezentami, okazywania sobie cieplejszych uczuć, no i ogólnie: mówienia językiem bardziej ludzkim, niż zwykle.

       W tym kontekście tylko niektórzy (nawet wśród samych chrześcijan) postrzegają Święta Bożego Narodzenia jako okres, w którym celebruje się głównie przyjście na świat Zbawiciela – oddając się religijnym praktykom i uważając to za najważniejszą treść i esencję świąt. Zresztą, nawet ci, którzy uznają święta w ich sakralnym sensie, traktują je również tak, jak wspomniana większość. I sam nie wiem jak to traktować, bo przecież duchowość, czy religijność winny pozostać sprawą prywatną każdego człowieka. Poza tym, jeśli ktoś jest głęboko wierzący, to ta „demokratyczna” powierzchowność świąt – razem z jej infantylizacją i komercyjnym ubadziewieniem – nie powinna być chyba większym zagrożeniem dla wiary. Ale czy nie jest zagrożeniem dla naszego gustu i sposobu, w jaki przeżywamy święta? Jeśli chodzi o mnie, to popelinowe traktowanie najważniejszych zrębów naszej kultury mojego zachwytu raczej nie wzbudza – podobnie jak szerzenie się popkulturowych płycizn.

* * *

Charles Dickens pisze swoją „Opowieść wigilijną” (Christmas Carol”), a w tle: duchy nawiedzające Scrooge’a i on sam we własnej osobie („Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie”)

.

ŚWIĘTA Z DUCHAMI

       Jest chyba rzeczą naturalną, że zanim przejdziemy do bożonarodzeniowych filmów, przypomnę dzieło, które miało chyba największy wpływ, zarówno na popularną osnowę Świąt Bożego Narodzenia, jak i na traktowanie tematów związanych z tym świętem w kinie. Jest nim oczywiście „Opowieść wigilijna” Charlesa Dickensa opublikowana dokładnie 180 lat temu w wiktoriańskim Londynie. W książce tej znajdziemy to, co poniekąd stało się kanonem dla dziesiątków, jeśli nie setek książek i filmów, jakie pojawiły się później. I nie mówię tu tylko o ekranizacjach powieści Dickensa, których były krocie, ale o filmach nawiązujących do świąt na sposób dickensowski i podejmujących podobne wątki. Przede wszystkim nie jest to książka religijna per se – nie nawiązuje bowiem do Narodzenia Pańskiego, ale do wewnętrznej przemiany człowieka, spowodowanej autorefleksją wymuszoną przez bożonarodzeniowe okoliczności. I ma to charakter bardziej transcendentny (odkupienie, transformacja), niż proteuszowy – Scrooge staje się lepszym człowiekiem, bez powrotu do swojej sknerskiej, wrednej i budzącej obrzydzenie natury. Wypada zauważyć, że w dickensowskiej „Opowieści wigilijnej” nie ma małego Jezuska i wielbiących Go aniołków, są za to… duchy nad wyraz świeckie, zrodzone z niczym nieskrępowanej wyobraźni pisarza. (Już sam tytuł książki: „A Christmas Carol. In Prose. Being a Ghost Story of Christmas” zdradza, że „kolędą” jest tutaj nic innego, jak opowieść o duchach.)

       Z prozaicznego punktu widzenia „Opowieść wigilijną” zrodziły kłopoty finansowe Dickensa (chodziło podobno o jego długi karciane), choć były też i pobudki szlachetne: zwrócenie uwagi na wyzysk robotników (zwłaszcza dzieci) i panującą powszechnie biedę, wskazanie na potrzebę edukacji i promowanie filantropii. Oprócz tej wymowy społecznej, „Opowieść” posiadała również wydźwięk humanitarny, afirmując wartości w wymiarze czysto ludzkim: empatię, solidarność, dbałość o drugiego człowieka, zdolność do pojednania, uczynność… Niektórzy zwracają uwagę na to, że niebywała popularność książki Dickensa przyczyniła się właśnie do odrodzenia tradycji bożonarodzeniowej w Europie oraz do rozpropagowania takich jej aspektów, jak spotkania rodzinne, wspólne biesiadowanie i tańce. Ewokowano radość związaną ze świątecznym nastrojem oraz życzliwość dla innych.
Perypetie jakie miały miejsce w czasie powstania i publikacji „Opowieści wigilijnej” były na tyle ciekawe (Dickens napisał ją w 6 tygodni, opublikował własnym sumptem na pięć dni przed Bożym Narodzeniem – na Wigilię cały nakład był już wyprzedany) że zdecydowano się pokazać je w filmie „Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie” – dość zgrabnie łączącym imaginacyjny świat pisarza z jego życiem towarzysko-rodzinnym w XIX-wiecznym Londynie i ukazujący proces pisarskiej kreacji in statu nascendi.

        „Opowieść wigilijna” doczekała się wielu ekranizacji i adaptacji. Pierwsze dość wiernie oddają narrację i wątki oryginału, drugie – często w sposób nad wyraz zaskakujący acz pomysłowy – transponują powieść Dickensa w coś zupełnie nowego, nadając jej formę wprawdzie daleko odbiegającą od wiktoriańskiego kanonu, ale jednak zachowującą jej „ducha” i przesłanie. Oczywiście nie sposób tutaj wspomnieć choćby o tych filmach najbardziej udanych, bo jest ich naprawdę sporo (właściwie każde pokolenie widzów miało ich kilka). Wypada jednak zaznaczyć, że już w 1901 roku pojawił się niemy „Scrooge, or, Marley’s Ghost” – film zaledwie 6-minutowy, ale w sposób pionierski przenoszący na ekran postać skąpca i nękających go duchów. Oglądałem ten króciutki filmik nie tylko jako pewnego rodzaju curiosum i ciekawostkę, ale i z niejakim podziwem, odnajdując w nim sceny przypominające mi ekranizacje późniejsze, kinematograficznie bardziej „zaawansowane” – co tylko świadczy o trafności wyborów inscenizacyjnych jego twórców.

       W miarę jak kino doskonaliło swoje środki wyrazu, powstawały nowe wersje, z których do dzisiaj wielką estymą cieszą się: „A Christmas Carol” z 1938 r. oraz „A Christmas Carol” z 1951 r. Moim zdaniem warto przypomnieć sobie tę klasykę, gdyż – wbrew pozorom – każdy z tych filmów ma coś innego do powiedzenia „swoimi słowami” (i obrazami), mimo że są kontynuacją pewnej ściśle określonej tradycji. Podobnie zresztą można określić filmy znacznie późniejsze: „Christmas Carol” (1984) z Georgem C. Scottem i „Christmas Carol” (1999) z Patrickiem Stewartem. Odrębny genre niejako stanowią „Opowieści wigilijne” przedstawione w formie animacyjnej lub musicalowej. Podobnie jak te, które adaptują Dickensa nadając mu ton komediowy, a przy tym jedyny w swoim rodzaju: odświeżająco-dezynwolturowa „Christmas Carol” Mappetów, czy będący na krawędzi anarchii „Scrooged” z cierpkim i sarkastycznym, a mimo to dającym się polubić Billem Murray’em.

* * *

Myśli samobójcze w Wigilię Bożego Narodzenia? James Stewart w filmie Franka Capry „To wspaniałe życie” („It’s a Wonderful Life”)

.

CZY NAPRAWDĘ ŻYCIE JEST WSPANIAŁE?

        Co tu dużo mówić: „To wspaniałe życie” („It’s a Wonderful Life”, 1946) jest filmem genialnym. Przyznaję, że mieszkając od 30 lat w Stanach nie obejrzałem tego filmu ani razu (chyba jednak z przekory, gdyż jego coroczny powrót na ekrany telewizorów – a także kin – uznałem za zwyczaj cokolwiek nachalny). W Polsce widziałem go bodajże raz (a było to bardzo, bardzo dawno temu) i to ówczesne zetknięcie z nim pozostawiło we mnie ślad raczej nikły (ot, kolejna hollywoodzka, sentymentalna bajeczka – myślałem). W zasadzie nic – nawet fama legendy i Christmasowej klasyki – nie ciągnęło mnie do tego, by dać temu filmowi jeszcze jedną szansę. No, ale stało się: zabierając się do pisania tego tekstu o bożonarodzeniowych filmach nie mogłem filmu Franka Capry zignorować, zwłaszcza, że założyłem sobie, iż w niniejszej rozprawce wymienię tylko te filmy, które znam i dość dobrze pamiętam – więc streaming „Tego wspaniałego życia” sobie odpaliłem i… zaiskrzyło! Nie chcę się nawet przyznawać do tego, ile razy w czasie oglądania tego filmu ścisnęło mnie w gardle, a oczy zaszkliły. To jednak tylko sentyment. Tym, co tak naprawdę czyni „To wspaniałe życie” czymś niezwykłym, jest bogactwo wątków, z którymi może się identyfikować prawie każdy widz. To właśnie sprawia, że tak mocno trafia on do serc milionów ludzi na całym świecie. Oczywiście, nie byłoby to możliwe bez doskonałej filmowej roboty i autentyzmu występujących w filmie postaci (doskonale wypada nie tylko James Stewart w roli Geogre’a Bailey’a, czy piękna Donna Reed grająca jego żonę, ale i wszyscy inni aktorzy tworzący społeczność miasteczka Bedford). Warto tu wspomnieć, że w dziele Capry odnaleźć można kilka dość istotnych wątków zapożyczonych najwyraźniej właśnie z „Opowieści wigilijnej” Dickensa: Potter jest równie obleśnym, nękającym swoje otoczenie dusigroszem, jak Scrooge; anioł ukazujący się George’owi ratuje nie tylko jego życie, ale i je zmienia, wpływając tym samym na rzeczywistość, w jakiej żyją inni ludzie; osiągnięcie szczęścia rodzinnego jako punkt kulminacyjny oraz tryumfalny, pełen radości happy end. Mówi się czasami, że tym, co definiuje Boże Narodzenie w literaturze jest książka Dickensa, zaś w kinie film Capry – i nie ma w tym większej przesady.

       Zastanawiam się, co jeszcze powoduje, że „To wspaniałe życie” w nas tak rezonuje, bo przecież nie jest to tylko koncertowa gra na naszych uczuciach i wizualna uczta. Innymi słowy: co w tym filmie jest takiego, co wyróżnia go spośród całej plejady innych sentymentalnych filmów ze szczęśliwym zakończeniem. Myślę, że tym „czymś” jest jego (nie tak oczywiste na pierwszy rzut oka) ciemne zabarwienie i tragizm, który w jakiś podskórny sposób (podświadomie?) wyczuwamy w życiu postaci, które zaludniają film Capry. To właśnie, w kontrapozycji z altruistycznym przesłaniem, ciepłem, radosną atmosferą i dobrocią głównego bohatera (notabene też przez niego nieuświadomioną) sprawia, że film dociera do jakiejś (archetypicznej?) głębi ludzkiego doświadczenia. Bo przecież każdy z nas przeżywa chwile zwątpienia, musi się mierzyć z trudnościami (również tragediami) życia, przechodzić przez trudny czas – żałować niespełnionych marzeń i wyrzucać sobie pewne popełnione przez nas czyny wraz z naszymi zaniechaniami. Pod podszewką „wspaniałego życia” zawsze czai się coś, co nie jest już tak wspaniałe, czasem wręcz tragiczne – i każdy z nas o tym wie, choć zwykle nie chcemy sobie tego (zbyt często i za głęboko) uświadamiać. To chyba dlatego tym, co dominuje nasz odbiór filmu jest jego „jasna” strona: afirmacja ludzkiej solidarności, przywiązanie do rodziny, okazywanie wdzięczności… To tylko pierwsze z brzegu oczywiste konkluzje, bo kompleksowość i bogactwo znaczeń „Tego wspaniałego życia” mogłyby stanowić materiał do całej rozprawy na temat ludzkiej kondycji i losu człowieka.

* * *

Prześpiewać i przetańczyć całe Boże Narodzenie – najlepiej w ośnieżonej szacie i w Mikołajowych czapkach z pomponem: Bing Crosby, Rosemary Clooney, Vera-Ellen i Danny Kaye w tańczą, śpiewają, kłócą się i romansują w filmie „Białe Boże Narodzenie” („White Christmas”) z piosenkami Irvinga Berlina

.

ŚWIĄTECZNIE, CZYLI ŚPIEWAJĄCO I TANECZNIE

       Ucieczka od rzeczywistości w wyidealizowany świat, gdzie śpiewająco i tanecznie odgrywa się „numery” starannie zaaranżowane i wychoreografowane, z bogatą inscenizacją kapiącą od dekoracyjnego blichtru i paradnych kostiumów, gwałcącą nasze oczy jaskrawością technikoloru – to tylko niektóre cechy filmowych musicali, popularnych zwłaszcza w latach 40. i 50. XX wieku. Kilka z nich wpisuje się na prezentowaną tutaj listę filmów bożonarodzeniowych, choć ich związek ze świętami w tradycyjnym pojęciu tego słowa jest raczej luźny, by nie powiedzieć znikomy – o zupełnym w nich braku elementów religijnych nie wspominając.
Chciałbym wspomnieć o trzech takich filmach, z których najwięcej pozytywnych wrażeń dostarczyło mi „Białe Boże Narodzenie” („White Christmas”, 1954), głównie za sprawą chwytliwych piosenek Irvinga Berlina oraz niesamowitego kunsztu tanecznego dwóch par: Binga Crosby’ego i Rosemary Clooney oraz Danny’ego Kaye’a i Very Ellen. Z całej tej niezwykle utalentowanej czwórki ostała się do dzisiaj jedynie legenda Crosby’ego, choć zapewne pokolenia jeszcze starsze od mojego nie zapomniały do końca pozostałej trójki. Jednakże wszyscy już chyba pamiętają ponadczasowy hit bożonarodzeniowy, jakim stała się piosenka „White Christmas” zaśpiewana przez Crosby’ego – notabene nie tylko w „Białym Bożym Narodzeniu”, ale jeszcze wcześniej – w „Gospodzie świątecznej” („Holiday Inn”) z 1942 roku. (Notabene Irving Berlin dostał za nią Oscara. Swoją drogą to ciekawe, jak wielu twórców pochodzenia żydowskiego przyczyniło się do bogactwa hollywoodzkiego repertuaru bożonarodzeniowych filmów i napisanej do nich muzyki.)

       Amerykanie do tej pory zachwycają się „Gospodą świąteczną” (100% świeżutkich, czerwoniutkich pomidorków na platformie Rotten Tomatoes). Zapewne nie tylko dlatego, że po raz pierwszy „sparowali” się tam w układach tanecznych Fred Astair i Bing Crosby, a muzykę do filmu (wraz ze słowami piosenek) napisał Irving Berlin. Myślę, że czynnik… hm… nazwijmy go patriotycznym, także odgrywa w tym niepoślednią rolę. Celebrowane w tym musicalu Święto Niepodległości, urodziny Lincolna czy Waszyngtona… czy nawet wplecione do filmu dokumentalne obrazy amerykańskiego wojska z okresu II wojny światowej… to wszystko grało wyraźnie na patriotycznej nucie. Mnie podobało się średnio, ale już najdalej od zachwytów trzymał mnie scenariusz w momentach „miłosnych” perypetii czwórki głównych bohaterów – o zerowej według mnie wiarygodności psychologicznej, skutkującej ich nader dziwnym (by nie napisać dziwacznym) zachowaniem.

       Jednak najbardziej eskapistycznym obrazem tamtego czasu był moim zdaniem trzeci film, który – to jednak ciekawe! – znalazł się na pierwszym miejscu sporządzonej przez Rotten Tomatoes listy 100 najlepszych filmów bożonarodzeniowych wszech czasów (sic!). Okazało się, że jest to musical „Spotkamy się w St. Louis” („Meet Me in St. Louis”, 1944). Nie powiem, żebym cierpiał oglądając go (pomagała mi w tym wydatnie młodziutka Judy Garland), choć niektóre z piosenek brzmiały mi w uszach dość osobliwie. Niestety, była wśród nich nawet ta, którą American Film Institute umieścił na liście stu najlepszych piosenek filmowych XX w. („The Trolley Song”). Na tę listę trafił też utwór „Have Yourself a Merry Little Christmas”, bedący już w tej chwili klasyką, którą serwuje się nam na okrągło świąteczną porą.

       Skoro mowa o kinie amerykańskim lat 40. i 50. w kontekście wątków Christmasowych, to wypada też wspomnieć o filmie „Cud na 34. ulicy” („Miracle on 34th Street”, 1947), który chyba najbardziej zaangażował mnie emocjonalnie i myślowo z omawianych tu utworów z tamtego okresu. Historia człowieka, który uważa się za Świętego Mikołaja i musi to nawet udowodnić w sądzie, jest oczywiście naznaczona typowo hollywoodzkim sentymentalizmem i wymaga od nas zawieszenia krytycyzmu, co do jej prawdopodobieństwa, ale jednocześnie w sposób bardzo przekonywujący ukazuje ludzką potrzebę wiary w dobro – na przekór racjonalnemu przeświadczeniu, że ludzie są z natury źli, a życie to nie jest jednak bajka. A to właśnie jest kwintesencją naszej psychologicznej potrzeby afirmacji życia i ludzkiej dobroczynności, jaką przejawiamy zwłaszcza na święta Bożego Narodzenia.

* * *

Kevin (nie taki znów) sam w domu, czyli świąteczna klasyka komediowa w wersji obronno-rewanżystowskiej. Macaulay Culkin i Joe Pesci w filmie „Home Alone”

.

ŚWIĄTECZNY ARMAGEDON

       Zaskakujące jest to, jak łatwo – mimo naszego przywiązania do świątecznej podniosłości, idealizowania rzeczywistości, admiracji piękna i apologizowania dobra tudzież przejawiania metafizycznej potrzeby transformacji otaczającej nas rzeczywistości – skłaniamy się do pewnego rodzaju anty-świątecznej anarchii, buntowi przeciw wszechobecnej sentymentalizacji, estetycznej tandecie świecidełkowej i przesłodzeniu, od którego nas mdli. Bardziej lub mniej świadomie akceptujemy rebelię, która dobre wychowanie zamienia w łobuzerstwo, grzeczność w impertynencję. Godzimy się z tym wszystkim, jakby to, co jest ułożone, musiało być czasem zburzone. Tolerujemy lekceważenie uznanych świętości, kiedy to nie zważa się na sacrum, co niekiedy odbywa się na granicy profanacji. (Choć po prawdzie, skoro święta są tak zeświecczone i wyprane ze świętości, to czy jest w nich co brukać?) W tym właśnie duchu są utrzymane filmy „bożonarodzeniowe”, których jest krocie, i które zdobyły sobie olbrzymią popularność. A jeśli nas to dziwi, to odsyłam do tego, co przed chwilą napisałem o ludzkiej potrzebie rewolty i skłonności do anarchii w obliczu kulturalnej poprawności i obyczajowej ogłady.

       W przypadku filmu „Kevin sam w domu” („Home Alone”, 1990) można chyba mówić o fenomenie. Mimo, że zrywa on zupełnie ze świąteczną tradycją obchodzenia świąt w gronie rodzinnym i wynikającym stąd sentymentalizmem (choć jedna z jego kluczowych scen – ta w kościele – jest na wskroś czułostkowa), stając się wręcz sadystycznym festiwalem przemocy w wykonaniu dziecka, to i tak zdobył on olbrzymią popularność w wielu krajach (w tym w Polsce, gdzie podobno co roku ogląda go w telewizji ponad 4 mln. widzów) i umieszcza się go w czołówce niemal wszystkich list najlepszych filmów Christmasowych. Oczywiście przyczynia się do tego chłopięca charyzma Macaulay’a Culkina, który jako 8-letni Kevin pozostawiony niechcąco przez swoich rodziców w olbrzymim domu (podchicagowska Winnetka), broni go przed rabusiami. Tempo i sposób narracji w tym filmie pozostawia momentami wiele do życzenia (hiperaktywność na przemian z rozwlekłością), ale finał okazuje się dla widza tak satysfakcjonujący i słodki, jak spektakularna zemsta na oprychach spod ciemnej gwiazdy, którzy na domiar złego są groteskowymi gamoniami. Podobnie, jak to jest z innymi filmami bożonarodzeniowymi, prawdopodobieństwo wydarzeń ukazanych w „Home Alone” jest zerowe, co jednak nie przeszkadza widzom w odczuwaniu frajdy podczas ich oglądania. A może nawet pomaga, bo zawiera w sobie element zaskoczenia i komediowego odreagowania. Poza tym całym sercem jesteśmy z Kevinem, nie zauważając nawet jego sadystycznych skłonności i mało wyrafinowanej złośliwości. Bo przecież śmiejąc się, zwykle przymykamy oczy.

       Jaką piękną katastrofą mogą być święta Bożego Narodzenia, można zobaczyć w filmie „W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju”. (No nie mogę uwierzyć, że tak w Polsce przetłumaczono tytuł amerykańskiej komedii „National Lampoon’s Christmas Vacation”, 1989). Magazyn satyryczny National Lampoon to była kpiarska instytucja „narodowa” w Ameryce lat 70. XX wieku, na bazie której powstała cała seria filmów mających tę nazwę w tytule – co gwarantowało mocno niewybredny humor, jak również anarchizm oraz specyficzne podejście do obyczajowości klasy średniej i jej burżuazyjnej mentalności. Jeśli więc ktoś chce się przekonać, jak wygląda dysfunkcyjna rodzina amerykańska na Wigilię, kiedy wszystko (los, pech, fatum) się przeciw jej „zdrowemu i spokojnemu” świętowaniu sprzysięga, to ten film chyba najlepiej się do tego nadaje. Powiedzieć, że święta rodziny Griswoldów ukazane w filmie są wesołe, to nic nie powiedzieć. One są histeryczne – bardziej w komediowym sensie tego słowa, niż psychiatrycznym, choć często odnosimy wrażenie, iż bohaterowie tego filmu zachowują się w sposób niepoczytalny i szalony. Naturalnie – podobnie jak w „Home Alone” – patrzymy na cały ten zgiełk z przymrużeniem oka, bo przecież wiemy, że wszystko skończy się szczęśliwie – nawet jeśli odbędzie się to na ruinach domu Griswoldów (i ich sąsiadów). Prym w stawianiu czoła złośliwości przedmiotów martwych wiedzie Clark Griswold (Chevy Chase), zaraz za nim plasuje się jego niewydarzony kuzyn Eddie (Randy Quaid), a obaj ciągną za sobą cały korowód zwariowanych członków swoich rodzin. Nie, to wcale nie jest krzywe zwierciadło. To jest zwierciadło roztrzaskane w drebiezgi. Aż dziw, że ci ludzie w końcu potrafią zebrać się do kupy – w czym jednak bożonarodzeniowy duch im pomaga.

       Nieco bardziej powściągliwym, a mimo to dosadnym humorystycznie filmem, jeśli chodzi o przedświąteczne zawirowanie i wariatkowo, w którym zderzają się ze sobą dzieci i dorośli, jest „Prezent pod choinkę” („A Christmas Story”, 1983). Wydaje się, że ta nostalgia za czasami dzieciństwa (akcja filmu cofa się do Ameryki lat 40.) nie ma w sobie nic ze świątecznej sacharyny (raz po raz oglądamy sceny, które mają w sobie coś z mini Armagedonu i świątecznej agonii), a jednak efekt ostateczny jest na amen sentymentalny (bo przecież nie ma czegoś takiego, jak nostalgia bez sentymentalizmu). „Prezent pod choinkę”, podobnie zresztą jak większość filmów, o których tutaj mowa, stał się obrazem kultowym, pokazywanym i oglądanym w okolicach Bożego Narodzenia „na okrągło”. Tak, jakby rytuał, jakim są święta, przeniósł się na rytualne projekcje tych samych filmów (są kanały, które transmitują ten sam zestaw filmów bożonarodzeniowych 24/7).

       Będąc w temacie świątecznych filmów zupełnie nieświętych, nie sposób nie wspomnieć „Złego Mikołaja” („Bad Santa”, 2003), gdzie Billy Bob Thornton wciela się w nawiedzającego centra handlowe Św. Mikołaja, który stanowi wręcz antytezę dobrodusznego Santy: klnie jak szewc, kopie dzieciaki w tyłek, każąc im „spadać”, jest ciągle pijany i wykorzystuje seksualnie kobiety, które są zauroczone jego mikołajowym kostiumem… i nie tylko. Dziwnym trafem nie budzi to naszego świętego oburzenia, a wręcz przeciwnie: przeczuwamy w tym loserze jakąś miękkość serca. I oczywiście – spoiler! – nie zawodzimy się, bo widzimy jak zły Santa ostatecznie zamienia się w dobrego człowieka, a dzieje się to dzięki przyjaźni. To jest zresztą charakterystyczne niemal dla wszystkich Christmasowych filmów anarchizujących i obrazoburczych, że wbrew postawieniu wszystkiego na głowie i anarchicznemu zamieszaniu, jakie w nich panuje, kończą się one happy endem. Taka jest siła tych świąt.

* * *

Józef i Maria zdążają do Betlejem („Narodzenie”)

.

BÓG SIĘ RODZI…

      Mimo świadomości tego, że pobudki wykreowania świąt Bożego Narodzenia w przestrzeni popkulturowej nie miały prawie nic wspólnego z ich religijnym znaczeniem (kryła się za tym przede wszystkim komercja, a więc chęć zysku), to i tak zadziwia mnie niemal zupełny brak filmów odnoszących się wprost do biblijnego Narodzenia Pańskiego, które przecież leży u podstaw tego święta, będąc jednocześnie jedną z najważniejszych prawd wiary dla chrześcijan (czy też raczej: winno być takie, jeśli ktoś chce się uważać za prawdziwego wyznawcę Chrystusa). Mało tego: pisząc ten tekst uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że właściwie dominującą cechą niemal wszystkich filmów bożonarodzeniowych jest ich… a-religijny charakter. Szukając przyczyn takiego stanu rzeczy odkryłem, że tym, co tak naprawdę stworzyło święta w takiej formie, jaka jest nam znana w Stanach Zjednoczonych, nie była religia, a właśnie – neutralny, jeśli chodzi o przynależność wyznaniową – merkantylizm. W tym kontekście można powiedzieć, że święta te zostały wykreowane, a nie „wykradzione”. Choć, jeśli ktoś będzie mówił o zawłaszczeniu i uzurpacji pewnej doktryny wyznaniowej, to też moim zdaniem będzie miał rację. Niestety, za tym wszystkim kryje się podatność ludzi na (w zasadzie bezkrytyczne) przyjmowanie narzuconych im z góry schematów i wzorów – nie tylko o charakterze estetycznym, ale i mentalnym.

      Zważywszy na to, że piszę to wszystko w przededniu Wigilii, nie chcę tej mojej rozprawki o filmach bożonarodzeniowych kończyć w sposób tak zasadniczy i niezbyt jednak świąteczny. Wychowałem się w domu, gdzie tradycyjne obchodzenie świąt Bożego Narodzenia było naturalną częścią świata, w którym żyłem, i gdzie – oprócz wigilijnego stołu, pasterki, kolęd i choinki – żywa była wiara w Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela, więc nie mogę teraz zaprzeczyć, że nie miało to wszystko wpływu na moje postrzeganie tych świąt i mój do nich stosunek. Dlatego też na koniec wspomnę o filmie, który literalnie odnosi się do narodzin Jezusa, będąc dość wierną adaptacją tego, co mówią na ten temat ewangelie. Mam tu na myśli „Narodziny” („The Nativity Story”) – film amerykański z 2006 roku, który wprawdzie nie wzbudził entuzjazmu krytyków, ale który został bardzo dobrze przyjęty przez zwykłych widzów. Jestem po stronie tych ostatnich, dlatego z czystym sumieniem mogę go polecić każdemu, kto może mieć dosyć zgiełku wzniecanego przez „bożonarodzeniowe” filmy, które z Bożym Narodzeniem nie mają nic wspólnego.

Szczęśliwych Świąt! Merry Christmas!

* * *

DZIESIĘĆ WSPANIAŁYCH? – o filmach nominowanych do Oscara 2023 w kategorii Best Picture

.

This combination of photos shows promotional art for Oscar nominees for best feature, top row from left, "All Quiet on the Western Front," "Avatar: The Way of Water," "The Banshees of Inisherin," "Elvis," "Everything Everywhere All at Once," bottom row from left, "The Fabelmans," "Tár," "Top Gun: Maverick," "Triangle of Sadness," and "Women Talking." (Netflix/Disney/Searchlight/Warner Bros./A24/Universal/Focus/Paramount/Neon/Orion-United Artists via AP)

.

       Minęły chyba czasy, kiedy nominacje do Oscarów i same Oscary poddawałem analizie, której produktem były elaboraty najprawdopodobniej niestrawne dla tych, traktujących kino lekko i niezbyt poważnie. Sam się do tego zbliżam, zwłaszcza jeśli chodzi o Oscary, które zresztą od dawna uważam za przereklamowany i przekombinowany hype, mający więcej z targowiska próżności i narcystycznego promowania/nagradzania hollywoodzkiego środowiska oraz przemysłu filmowego przez samego siebie, niż z rzeczywistą artystyczną wartością filmów – o podejrzanych akcjach promocyjnych nie wspominając. Niemniej jednak – zważywszy na to, że (jak się okazuje dla mnie dość niespodziewanie) widziałem wszystkie filmy nominowane w kategorii Best Picture, postanowiłem podzielić się tutaj moimi wrażeniami wyniesionymi ze spotkania z tymi filmami, czy to w kinowej sali, czy też za pośrednictwem platform streamingowych.

* * *

       Wydaje mi się, że tegoroczne nominacje świadczą o tym, iż Akademia Filmowa kombinuje teraz tak, by swoimi Oscarami zwracać uwagę zarówno na Blockbustery, jak i filmy bardziej ambitne artystycznie, na których frekwencja w kinie była mizerna, albo bliska zeru. Niestety, rezultatem jest pomijanie tego, czym w zasadzie kino stoi – czyli wszystkiego, co jest pośrodku, a mimo to zasługuje na uwagę.
I właśnie wskutek tego robi się w Oscarach przepaść między dwoma skrajnymi rodzajami kina. Ponadto, owa intencjonalna inkluzywność skutkuje tak naprawdę krzywdzącą innych ekskluzywnością. Wygląda to tak, że właściwie co roku (i dotyczy to nie tylko Oscarów, ale i innych nagród rozdawanych w świecie anglosaskim) dość ograniczoną ferajnę kilkunastu tytułów wrzuca się gremialnie na jeden wagon, który następnie przetacza się z wielkim hałasem przez różne BAFTY, SAGi, EFAie, Golden Globy, czego skutkiem jest często jakieś zafiksowanie na kilku obrazach, wcale nie lepszych od innych (o których pamiętają już tylko jacyś kinomani indywidualiści i krytycy ekscentrycy).

* * *

    Oczywiście polecam obejrzenie wszystkich nominatów, ale nie będę się krył z tym, że pewne filmy cenię bardziej niż inne.

„NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN” (reż. Edward Berger). Epicka, a jednocześnie nieheroiczna ekranizacja antywojennej klasyki, jaką stała się głośna książka Remarque’a, mówiąca o obłędzie I wojny światowej, w której wymordowało się nawzajem 17 mln. ludzi. To, że została zrealizowana (po raz pierwszy) przez Niemców, ma jednak swoją wymowę i znaczenie, choćby dlatego, że jest to temat trudny dla tych, którzy śledzą koleje losu germańskiego ducha i cywilizacyjnych szaleństw Europy. Ten film spośród wszystkich tutaj wymienianych wstrząsnął mną najbardziej, choć nie był to już wstrząs taki, jakiego doznałem, kiedy – jako bardzo młody człowiek – oglądałem „Ścieżki chwały” Kubricka. Stało się tak może nie tyle z tego powodu, że nerwy mam teraz mocniejsze a wrażliwość słabszą, co dlatego, że pogodziłem się bardziej z myślą, iż ludzkie okrucieństwo, bezmyślność i głupota występuje częściej, niż bym tego chciał. Ale pewne obrazy (i sceny) jakie zobaczyłem na ekranie oglądając „Na Zachodzie bez zmian” miały taką intensywność, że ich odbiór, bardziej niż doświadczeniem filmowym, stawał się dla mnie przeżyciem czegoś naprawdę autentycznego, i to odnoszącego się nie tylko do wojennej rzeczywistości, ale też do kondycji ludzkiej en bloc. Bo jednak realizm filmu Edwarda Bergera jest wielki – takoż niemiłosierne potraktowanie nim widza przez autora zdjęć, charakteryzatorów i scenografa.

„TÁR” (reż. Todd Field). To kolejny festiwal aktorskich umiejętności Cate Blanchett, wcielającej się tutaj w fikcyjną, ale jakże przekonującą realistycznie postać genialnego muzyka (genialnej muzyczki?) i dyrygenta (dyrygentki?), która okazuje się być manipulującym ludźmi potworem (potworką?) Film pobudził dość niezdrowo środowiska zainfekowane wirusem woke culture – tudzież tych, którzy uważają, że wybitna kobieta nie może być zła – jednak w moich oczach stanowi znakomite studium ludzkiej niedoskonałości, mimo że dotyczy osoby obdarzonej doskonałymi talentami. Niby nic nowego, zważywszy na częstą korelację geniuszu z obłąkaniem, czy też przeplatanie się w tym samym ludzkim indywiduum humanistycznych pozorów z nieludzko bezwzględną nikczemnością, ale kreacja Blanchett jest według mnie mistrzostwem świata, zapisującym się kolejną złotą kartą w curriculum tej fenomenalnej aktorki.

„DUCHY INISHERIN” (reż. Martin McDonagh). Filmowy konglomerat bezbłędnej reżyserii, przewrotnego scenariusza, plejady niezwykłych aktorów i surowych acz magnetyzujących scenerii wyspiarskiej Irlandii przekładają się w tym filmie na niesamowicie klimatyczną mieszankę dramatu z komedią – mającą w sobie coś strasznie dołującego, ale zarazem iluminacyjnego i katarktycznego. Pesymizm tego filmu jest przejmujący, determinizm pętający bohaterów nader zasmucający – absurd jaki często dorywa ludzi w najmniej spodziewanych momentach tudzież niemożność poznania drugiego człowieka, który czasem zaskakuje nas w tak bolesny sposób, że tylko siąść i płakać… To wszystko w „Duchach Inisherin” jest, zbliżając się czasem do groteski, ale nigdy nie tracąc humanistycznej gruntowności. Ktoś gdzieś napisał o obecnym w filmie „frywolnym okrucieństwie” i coś w tym określeniu jest na rzeczy, bo łatwość z jaką jedna z postaci okalecza siebie, by ukarać tym innych, co najmniej nas konsternuje. Czego nie można powiedzieć o wystąpieniu Colina Farrella, po którym zawsze można się spodziewać czegoś najlepszego (tutaj zdobył nim sobie nominację do Oscara, którego najprawdopodobniej otrzyma… jeśli nie odbierze mu tej statuetki Austin Butler za filmowe przeistoczenie się w Elvisa Presley’a).

„ELVIS” (reż. Baz Luhrmann). No właśnie, wspomniany przed chwilą Austin Butler pojawił się w kinie nie wiadomo skąd i ożywił na ekranie jedną z największych ikon pop-kultury, jaką był Elvis Presley. I to jak ożywił! Biopic Luhrmanna to wysokoenergetyczna mikstura złożona z momentów życia Presleya i jego muzyki, eksplodująca przed naszymi oczami w kalejdoskopie obrazów, podanych za pomocą filmowego montażu na sterydach. Oczywiście skupione jest to wszystko na sensacji i ekstremach, ale dzięki temu możemy sobie uświadomić (po raz nie wiadomo który), że Król wielki i wspaniały był, ale jednocześnie kruchy i podatny na zranienia – że wyniesiony był ponad wszystkich, ale w końcu wszystko go przerosło i doprowadziło do upadku. Jakiś cudem ten labilny film nie tylko trzyma się kupy, ale znakomicie ogarnia fenomen popularności Presleya, jak również legendy skonfrontowanej z tragizmem jego losu, racząc nas przy tym dźwiękami muzyki, która cały czas pozostaje żywa.

„TOP GUN: MAVERICK” (reż. Joseph Kosinski). Tutaj otrzymujemy w kinie dokładnie to, czego się spodziewamy – pod warunkiem, że twórcy filmu tego nie schrzanią. Na szczęście ci, dzięki którym powstał sequel kultowego dla niektórych przeboju filmowego sprzed 37 już lat (!!!), świetnie się spisali. A dotyczy to nie tylko reżysera, odtwórców głównych ról (z Tomem Cruisem na czele), ale i całej reszty, która przyłożyła rękę do Top Gunowej dwójki. W rezultacie latem ubiegłego roku otrzymaliśmy pierwszy bluckbuster post-pandemiczny z prawdziwego zdarzenia, bo i był to bardzo efektywny money-maker, a i pod względem czystego kina „Maveric” sprawdził się znakomicie, w niczym nie przypominając odgrzewanego kotleta. Zaskoczyła mnie rześka świeżość tego filmu, który mimo że pozostał wierny klasycznej hollywoodzkiej formule (i był w zasadzie nakręcony „po Bożemu”), to świetnie sobie poradził w konfrontacji z nowymi filmami wykorzystującymi wszelkie cuda cudeńka jakimi dysponuje współczesne kino. Kult dostał nowy zastrzyk, który może go nie tylko wzmocnić, ale i uwiarygodnić.

„WSZYSTKO WSZĘDZIE NARAZ” (reż. Daniel Kwan, Daniel Scheinert). To dziwne uczucie, kiedy uświadamiasz sobie, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałeś, a jednocześnie – jak np. oglądając ten film – masz często wrażenie déjà vu. Bo jest to niewiarygodny zlepek różnych gatunków kina i szalonych pomysłów mających gdzieś tam swój pierwowzór, ale egzekwowanych z takim ferworem, niebojącą się absurdu bezczelnością tudzież nie mającą granic wyobraźnią i piekielną dynamiką, że wylatujesz w kosmos, czy też raczej w wiele wszechświatów, (where the action is!) i… nie masz nawet czasu po tyłku się podrapać. W tym filmie naprawdę wszystkiego i wszędzie jest bardzo dużo, a w dodatku dzieje się to na raz – ale chyba jednak nie dlatego zdobył on najwięcej (bo aż 11) nominacji spośród wszystkich nominowanych filmów. Akademia stosunkowo rzadko nagradza takie ekstrawagancje, ale tym razem wymiękła i oto mamy fenomen nie tylko multiverse, ale i multikulti – bo zachwytom nad mocno zdywersyfikowaną rasowo i etnicznie obsadą (crazy talented Asians?), ze wskazaniem na naprawdę dobrą Michelle Yeoh, nie ma końca. Jeśli kogoś cały ten obecny w filmie frenetyczny mess nie zmęczy – i jeśli nie zgubimy się ze szczętem gdzieś tam po drodze jego zwariowanej akcji – to mamy szanse na naprawdę wielką frajdę. I chyba jednak większość widzów ma, czego i ja Wam życzę – bo w końcu kino to kino!

„FABELMANOWIE” (reż. Steven Spielberg). Steven Spielberg, wieczny chłopiec, w wieku 75 lat robi film o sobie, swojej rodzinie i o miłości do kina, a jednocześnie nie kryje tego, że to wszystko jest bajką (co widoczne jest nawet w tytule tego filmu). Ale przecież każda bajka jest życiem podszyta i to, co przeżywamy słuchając jej (lub ją oglądając), jest prawdziwe – tak jak prawdziwe są emocje i myśli towarzyszące nam w kinie. W filmach Spielberga zawsze było więcej emocji (a to dzięki jego sentymentalizmowi), niż myśli (bo jednak reżyser nigdy intelektualistą nie był). I podobnie jest w „Fabelmanach”, gdzie gra się na naszych uczuciach jak się patrzy, ale nasze myśli zawsze pozostają nieco w tyle. Co nie jest takie złe, bo dzięki temu dajemy się porwać bajaniom reżysera. Ale nie wszystko jest słodkie i sentymentalne w tym filmie, bo Spielberg dość szybko przyprawia go na cierpko i gorzko – w końcu opowiada o życiu swojej rodziny, które nie zawsze było usłane różami. Lecz pewna sterylność powoduje, że jednak czujemy te smaki raczej powierzchownie. Wiemy ponadto, że wszystko – jak to u Spielberga i w bajkach bywa – będzie zwieńczone happy endem. W sumie jest to film – na dobre i na złe – bardzo amerykański, ale jeśli chodzi o mnie, to dawno tak dobrze nie oglądało mi się tego, co zrobił ten reżyser.

„AVATAR: ISTOTA WODY” (reż. James Cameron). Tu mam zagwozdkę, bo jeśli chciałbym oceniać film Camerona biorąc pod uwagę jego wizualność, spektakularność, techniczną cudowność tudzież zaangażowanie reżysera w stworzenie (na ekranie) świata jakiego nigdy i nigdzie jeszcze nie było i nie będzie (no chyba, że powstaną kolejne części „Avatara”, na co jednak się zanosi, zważywszy na ponad dwa miliardy dolarów dochodu, jaki przyniósł film), to musiałbym napisać, że bez wątpienia jest to obraz najwybitniejszy z wybitnych. Schody zaczynają się w momencie, kiedy zastanawiam się nad jego zawartością myślową, która jest tak banalna, płytka i dziecinna, że tylko wyłączenie pewnych funkcji kognitywnych w moim mózgu – i zniżenie się do poziomu gapia – pozwoliło mi nie tylko na przetrwanie tych 3 godzin w kinie, ale i doświadczenie pewnej fascynacji, może nawet zachwytu tym, co pojawiało się na ekranie przed moimi oczami. Doskonale więc rozumiem ten niezwykle spolaryzowany podział opinii o filmie – dotyczący wszak bardziej ocen krytyków, niż zwykłych widzów, którzy przecież na całym świecie zagłosowali nogami (frekwencja!) waląc na nowego „Avatara” drzwiami i oknami. We mnie do tej pory biją się te dwa rodzaje widzów – ale chyba jednak wygrywa ten zakochany w kinie gapcio.

„W TRÓJKĄCIE” (reż. Ruben Östlund). Trochę dziwię się temu, że jurorzy przyznający Złotą Palmę w Cannes dali się nabrać na tę satyrę z kapitalizmu i bogaczy, bo – w przeciwieństwie do innego filmu Rubena Östlunda („The Square”), który zdobył tę samą nagrodę pięć lat wcześniej – „Trójkąt” ten jest doprawdy płaski i momentami zbyt prostacki. Choć oczywiście produkt szwedzkiego reżysera nadal wydaje mi się filmem niezłym, który mimo wszystko dość dobrze się oglądało… przez jakieś pierwsze półtorej godziny. Później (a konkretnie w momencie kiedy akcja przeniosła się z jachtu na wyspę) wszystko niestety oklapło i jakoś tak się rozlazło. Powiedzieć, że subtelność nie jest mocną stroną tego filmu, to nic nie powiedzieć. Ale co tam subtelność! Przesłanie filmu (krezusi to idioci i kanalie, a nadmierny konsumpcjonizm prowadzi do wymiotów – i to do jakich wymiotów!) jest pretekstem do skombinowania czegoś dostarczającego (jeśli chodzi o mnie) co najwyżej zabawy (my guilty pleasure!) z głupkowatych gagów i grubo ciosanej fabuły, ale już nie refleksji, która ginie pod zwałami oczywistości, złego smaku i dosłowności. No ale wejdźcie jednak w ten Trójkąt sami, bo przecież nie ma innej drogi, by się ze mną zgodzić, czy nie zgodzić.

„WOMEN TALKING” (reż. Sarah Polley). Właściwie wszystkie nominowane w tym roku do Oscara tytuły mieszczą się w kategorii filmów rozrywkowych (nawet wojenne „Na Zachodzie bez zmian” i depresyjne „Duchy Inisherin”, co jest charakterystycznym dla kina paradoksem), ale „Kobiety mówią” mają taki ciężar dramatycznej solenności i literackiej powagi, odnosząc się do pewnego mrocznego aspektu w relacjach kobiet z mężczyznami, że według mnie zupełnie nie pasują do tego towarzystwa. Muszę się przyznać, że minęło ze dwa kwadransy zanim przekonałem się do tego filmu, pogodziłem z jego teatralnymi dialogami (bo tak jak rozmawiają główne bohaterki nie rozmawia się jednak w prawdziwym życiu) gdyż zorientowałem się, że tak naprawdę dzieło Sary Polley jest alegoryczną parabolą uniwersalizującą kobiece doświadczenie nie tylko patriarchalnej dominacji, ale przede wszystkim przemocy i gwałtu jakich doznają kobiety ze strony mężczyzn. W tym filmie kobiety mówią o tym, jak się z tej traumy wyzwolić – i czy w ogóle jest to możliwe. Zdaję sobie sprawę, że (dotyczy to pewnie głównie widowni męskiej) egzystencjalne męki i niekończące się (niekiedy zbyt aforystyczne) roztrząsanie swojej (nie)doli przez poddane opresji członkinie pewnej zamkniętej społeczności (na domiar złego przypominającej czasami religijną sektę) może być dla niektórych widzów niezbyt strawne, ale należy pamiętać o tym, że wszystko co się dzieje w filmie jest właśnie parabolą oraz produktem kobiecej wyobraźni (na to ostatnie zwracają uwagę zdania, które czytamy na ekranie już na samym początku projekcji). Z tego wynika także wrażenie, iż – tak jak to jest przedstawione w filmie – cały męski ród składa się z predatorów i gwałtowników prześladujących kobiety – i że sytuacja w jakiej przez to są kobiety, jest beznadziejna. Niemniej jednak sposób w jaki w tym filmie kobiety-aktorki grają (nie tylko mówiąc) robi niesamowite wrażenie, podobnie jak sposób w jaki skrojony jest cały film, wliczając w to malarskie wręcz zdjęcia Luca Montpelliera.

* * *

UWAGA: O filmie „IO” Jerzego Skolimowskiego, nominowanym do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego pisałem TUTAJ.

* * *

Muszę się przyznać, że niechętnie rozdaję cenzurki filmom. I to nie tylko dlatego, że jest w tym pewna arogancja oceniania czyjegoś wysiłku ex cathedra (czy też raczej z kinowego fotela lub domowej kanapy) ale także z tego powodu, że pewnych filmów nie sposób jest ze sobą porównywać zważywszy na ich odmienność, konwencję, artystyczną formę, wysiłek włożony w ich realizację… etc. Bowiem wartość filmu można mierzyć na różne sposoby i biorąc pod uwagę różne kryteria. A jednak pozwoliłem sobie na ułożenie listy nominowanych w tym roku do Oskara filmów z moją subiektywną (bo innej w zasadzie nie ma) ich oceną. Może się to komuś przyda w wyborze filmu do obejrzenia? (Zachowuję oryginalne tytuły.)

– Tár (8.4/10)
– The Banshees of Inisherin (8.3/10)
– All Quiet on the Western Front (8.3/10)
– Elvis (8.2/10)
– Top Gun: Maverick (8.2/10)
– Women Talking (8/10)
– The Fabelmans (7.8/10)
– Everything Everywhere All at Once (7.5/10)
– Avatar: The Way of Water (7.5/10)
– Triangle of Sadness (6.5/10)

Skala ocen filmów: 5 – 5.9 średni; 6 – 6.9 dobry; 7 – 7.9 bardzo dobry; 8 – 8.9 znakomity; 9 – 9.9 wybitny; 10 arcydzieło

* * *

NIE CZAS UMIERAĆ albo o tym jak Bond staje się sentymentalnym tatusiem, monogamistą i śmiertelnikiem

.

James Bond mięknie, ale nie jako eksterminator swoich adwersarzy (Daniel Craig w „Nie czas umierać„)

.

       Spoilery są już w tytule tego wpisu, znajdą się też w nim i inne, ale nie będę za nie przepraszał, bo właściwie nie ma za co – ci, zainteresowani najnowszym „bondem” już pewnie o tym wielkim halo z zakończeniem wiedzą. Poza tym atrakcyjność bajek o agencie 007 nie zasadza(ła) się raczej na ich prawdopodobieństwie, więc wszelkie fabularne wyskoki udające rzeczywistość koniec końców brane są przez widzów (nawet tych od konsumowania masowej rozrywki) z przymrużeniem oka, mimo że mogą wzniecać w kinie niejakie emocje. Czy wreszcie: nikt o zdrowych zmysłach – i podstawowej wiedzy o działaniu przemysłu rozrywkowego – nie uwierzy w to, że można świadomie zabić kurę znosząca złote jajka (a franczyza bondowska warta jest ok. 20 miliardów dolarów!)
Osuszcie więc łzy wszyscy opłakujący filmowe unicestwienie Bonda, bo zaprawdę powiadam wam, że już wkrótce zostanie on wskrzeszony i pojawi się znów na ekranach, by uciekać, gonić, uprawiać seks i zabijać bezlitośnie arcy-łotrów wraz z towarzyszącymi im tabunami pomagierów (pod warunkiem, że nie zostanie do końca wytrzebiony przez polityczną poprawność, feminizację i co tam jeszcze „progresiści” nam szykują).
Jednakże wszystko wskazuje na to, że nie będzie to już Daniel Craig. Wprawdzie po „Spectre” aktor ten zastrzegał się, że prędzej „podetnie sobie żyły” niż wystąpi w następnym „bondzie” – i jednak pojawił się w „Nie czas umierać” (nigdy nie mów nigdy!) – to tym razem wszystko wskazuje na to, że ten ostatni film jest jego łabędzim śpiewem w serii, która angażowała go przez kilkanaście lat. „Granie Bonda to żart i wyzwanie – jest jak cholernie natrętny koszmar” – miał ponoć powiedzieć Sean Connery, dla którego wcielanie się w agenta 007 stało się ciężarem uziemiającym jego aktorską karierę, (jaka nota bene rozkwitła, kiedy już dał sobie spokój z udawaniem tego, że jest Bondem). Craig pewnie odczuwał podobnie, bo – jak wieść niesie – z pędzących motocykli, łodzi i samochodów przenosi się wprost na deski teatru by zagrać… Makbeta.

       Sam nie wiem jak mam potraktować to, że ostatni film o Bondzie miał swoją światową premierę w londyńskim Royal Albert Hall z udziałem członków rodziny brytyjskiej królewskiej (jak pisała prasa, znaleźli się wśród nich: The Prince of Wales, The Duchess of Cornwall and The Duke and Duchess of Cambridge, czyli, wyrażając się już bardziej po ludzku: książę Karol i jego żona księżna Kamila, książę William i jego żona księżna Katarzyna). Poza nimi – i resztą śmietanki towarzyskiej nie tylko Londynu – zjawiły się również występujące w filmie gwiazdy, z Danielem Craigiem (w różowej marynarce!) na czele. Oczywiście, że ten mariaż tronu z pop-kulturą (i brytyjską ekonomią) nie powinien dziwić, bo zarówno jedno, jak i drugie stanowi pożywkę dla masowej wyobraźni, ale czy infantylizm połączony z anty-intelektualizmem nie posuwa się tu za daleko?
Z pewnością Ianowi Flemingowi piszącemu na Jamajce swoją pierwszą książkę o Bondzie, nie śniło się, że oto powołuje do (fikcyjnego) życia najsłynniejszego agenta na świecie; że napisze jeszcze 11 tomów o jego przygodach, czy wreszcie: że powstanie 26+ filmów, których bohaterem będzie Bond, James Bond. Co ciekawe, on sam nie lubił tego gościa, który według niego miał być tylko „tępym narzędziem” służącym państwu i instytucjom od wydawania specjalnych poruczeń.  Bo cóż było nobliwego w facecie, który – wprawdzie sprawny fizycznie, ale bez żadnych wyższych kulturalnych ambicji – w chwilach „wolnych” zajęty był głównie piciem, uwodzeniem kobiet (w tym mężatek), grą w karty, jazdą samochodem i wypalaniem 60 papierosów dziennie? Kto wie, czy kreacja takiego „męskiego”, heteroseksualnego, ale zupełnie niezdolnego do głębszej refleksji gostka nie była cichą zemstą Fleminga za swój homoseksualizm? Bo to, że pisanie książek o Bondzie było dla niego ucieczką przed wypełnianiem małżeńskich „obowiązków”, wiadomo (chyba) na pewno.

James Bond – „tępe narzędzie” z licencją na zabijanie?

.  

       James Bond był też produktem post-wojennej i post-imperialnej Wielkiej Brytanii, która chciała zachować iluzję panowania nad światem – zwykle pod pretekstem ochrony Zachodu przed wrogami ze Wschodu. Ewentualnie przed katastrofą, którą gotowali ludzkości nieobliczalni wariaci, półobłąkani geniusze zła opanowani jakąś szatańską i morderczą idée fixe. Taki „produkt”/ktoś musi posiadać „licencję na zabijanie”, likwidować swoich przeciwników nie uważając ich za ludzi. No i nie może mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo przecież byłyby one czymś „nieprofesjonalnym”, a co gorsza: czymś zatruwającym śmiertelnie duszę. A że James był przy tym (w książkach Fleminga) homofobem, rasistą oraz seksistą…? Cóż, Nobody is Perfect!

       Łapię się teraz na tym, że do tej pory właściwie nic nie napisałem o samym filmie, marudząc coś o pop-kulturowym fenomenie i charakterze postaci Jamesa Bonda oraz związanych z nim wątkach pobocznych. Ale to dlatego, że jednak wydaje mi się to ważne, bo w jakiś sposób świadczy nie tylko o naszych czasach, ale i o nas samych – drążąc przy tym istotę jednej z ważniejszych ikon współczesnej kultury masowej i jej relację ze zmieniającym się wokół nas światem.
A może to zbyt szumnie powiedziane, bo wszystkie filmy z bondowskiej serii były przede wszystkim rozrywkową zabawką skrojoną pod gusta masowej publiczności i nie ma większego sensu przypisywać im jakichś głębszych epokowych znaczeń? Tym bardziej, że – jak już wspomniałem na początku – opierały się one na pewnej konwencji/formule, która zakładała daleko idącą umowność, rozbrajającą poniekąd generowany przez nią często absurd.
Rozsądźcie sami, ale według mnie – mimo swego eskapizmu i ludyzmu – wszystkie „bondy” jakimiś tam znakami czasu były. I takim znakiem czasu jest również „bond” ostatni.

       Wprawdzie „Nie czas umierać” nie jest tak nasycony sadyzmem i cynizmem, jak seriale telewizyjne, które święcą ostatnio tryumfy na platformach streamingowych (wręcz przeciwnie: twórcy filmu starają się Bonda oraz tych, którzy wspomagają go w zmaganiu się z nikczemnikami „uczłowieczyć”) to jednak nad całością ciąży atmosfera jakiejś katastroficznej dekadencji, no i oczywiście trup ścieli się gęsto, głównie za sprawą wyczynowej sprawności strzelecko-likwidacyjnej Bonda (bo, jak widać, mimo wzmożonej wrażliwości feministyczno-genderowo-rasowej progresistów, masowe zabijanie na ekranie – zwłaszcza to wzbudzające aplauz widowni – nadal ma się w popkulturze świetnie).

       Jak na ironię, to co miało „zmiękczyć” bondowski charakter, wprowadzić pewną korektę do DNA odpowiedzialnego za kreację kolejnych klonów serii, zadziałało moim zdaniem na niekorzyść filmu, rozbijając go formalnie i stylistycznie. Mnogość wątków – ich zagmatwanie, brak ciągłości w budowaniu napięcia – nie tylko tego wynikającego z akcji, ale i dotyczącego emocji… wszystko to sprawiało, że film się nieco rozłaził, nie trzymając się kupy. Kilka świetnie nakręconych sekwencji z szaloną jak zwykle akcją, tylko to wrażenie potęgowało.
Trzeba przyznać, że jakość produkcji tego filmu jest na najwyższym poziomie, jego aparycja robi wielkie wrażenie, wiele kadrów prezentuje się na ekranie fantastycznie… Wszystko wskazuje na to, że te 250 mln. dolarów, jakie wydano kręcąc ten film, nie poszło na marne. Jednakże, jak mi się wydaje, niektóre sceny wstawiono do filmu cokolwiek na siłę, tylko ze względu na ich widowiskowość (jak np. totalna rozwałka z udziałem Any de Armas na Kubie), bo prawie niczego nie wnosiły do opowiadanej historii (rozwlekając przy okazji film do tych 2 godzin 40 minut, co nawet niektórym z tych najbardziej zagorzałych fanów Bonda, wydało się przesadą.) Gorzej jest więc z warstwą fabularną, co pewnie jest winą zbyt wydeliberowanego scenariusza.

W „Nie czas umierać” nie ma już „dziewczyn Bonda”. Wieczny kawaler w monogamicznym związku? (Léa Seydoux i Daniel Craig)

.

Skoro mowa o wadach filmu wspomnę jeszcze o dwóch według mnie dość istotnych:

  • Brak chemii miedzy Bondem i jego partnerką Madeleine (Léa Seydoux) oraz mizerna wiarygodność tego związku, wynikająca prawdopodobnie z wkładu Phoebe Waller Bridge, dokooptowaną do tworzącego scenariusz teamu (oprócz niej: Neal Purvis, Robert Wade Cary i reżyser filmu Joji Fukunaga), która postanowiła wprowadzić doń „świeżą kobiecą” perspektywę, czyniąc występujące w filmie kobiety bardziej „ludzkimi”, a nie tylko seksualnymi obiektami, jakimi były dotychczas „dziewczyny Bonda” (co jest tylko częściową prawdą, bo jednak silne i niezależne kobiety w orbicie Bonda się pojawiały). Tutaj jednak coś nie zagrało: postać Madeleine okazała się tworem sztucznym, bo ani nie dorastała do standardu urody występujących w Bondzie kobiet (których pewien rodzaj glamour zawsze był znakiem firmowym), ani jej „zwyczajność” nie była autentyczna, gdyż scenariusz wpakowywał ją w taką rolę i sytuacje, w jakich „zwyczajna” dziewczyna nigdy nie mogłaby się znaleźć – więc po co udawać? (Nie mówiąc już o tym, że na ekranie bardziej przypominała córkę Bonda, niż jego partnerkę/kochankę… ale to w sumie drobiazg.) Na domiar złego Bond spłodził z nią dziecię, (o czym dowiedział się pięć lat po fakcie!), które oczywiście też musi bronić przed złoczyńcami, przy okazji pałając (nagle) do niego czymś w uczuciowym repertuarze Bonda niesłychanym: ojcowską miłością! Swoją drogą wykorzystanie dziecka w tych wszystkich naładowanych przemocą, gwałtem i zabijaniem scenach uważam za niedopuszczalne nadużycie (jakoś kłóci mi się to z feministyczną i progresywną wrażliwością), a sentymentalna do granic śmieszności maskotka dziecka zatknięta za pas Bonda w finałowej scenie, to już według mnie zupełne przegięcie.
    Prawdę mówiąc to, że – idąc dalej po feministycznej linii – w roli agent(a)(ki) 007 obsadzono czarnoskórą kobietę (Lashana Lynch), zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdyby dano jej do odegrania bardziej kompleksową postać, a nie tylko genderowy rekwizyt na doczepkę Bondowi – prawdziwemu agentowi 007! No ale żyjemy w czasach, kiedy czarnym kolorem skóry i kobiecą płcią należy się cieszyć i chlubić – w przeciwieństwie do białego koloru skóry i płci… za przeproszeniem… męskiej, która stała się cokolwiek podejrzana i wstydliwa. Nie na tyle jednak, by miało to pozbawić testosteronu Bonda.
  • „Nie czas umierać” ma też według mnie problem z tzw. „villainami” (ubolewam tu nad brakiem odpowiedniego polskiego słowa – bo złoczyńca, drab, łotr czy nawet padalec nie oddają adekwatnie kogoś, kto niby Diabeł ex-machina skupia w sobie wszelkie zło filmowego universum – i bez kogo miotanie się po świecie Bonda w zabójczym amoku nie miałoby żadnego sensu). W „Nie czas umierać” takim adwersarzem jest Lyutsifer Safin (podobieństwo do słów Lucyfer i Szatan jak najbardziej nieprzypadkowe – prawdę mówiąc to autorzy scenariusza mogliby się wysilić na mniej dziecinną/trywialną aluzję i skojarzenie) grany przez sztywnego do bólu Ramiego Maleka. Postać tak sztuczna i wydumana, dziwacznie i marnie wpleciona w intrygę, z tak absurdalnym i niewydarzonym pomysłem na zagładę świata, że nawet najlepsze chęci, by się go wystraszyć, nie pomogły mi w kinie powstrzymać się od westchnienia: really?! James Bond ma swój ciężar właściwy, który wymaga podobnego ciężaru po drugiej stronie, by porządnie zmierzyć się z przeciwnikiem. A tu… beka! Bo po drugiej stronie jest jakieś eteryczne dziwadło. Również pojawienie się w filmie arcy-wroga Bonda Blofelda (Christoph Waltz à la Hannibal Lecture) – ikonicznej ponoć dla całej serii postaci – jest bez sensu, bo to właściwie nic nie wnoszący do filmu epizod, podobnie jak wiele scen w filmie obliczonych na tani efekt (choć pewnie całkiem kosztownych). W filmie widzimy też kilku innych drabików pomniejszych, ale to pewnie tylko po to, by dostarczyć mięsa armatniego dla agentów M16. Innymi słowy: tak niski poziom złoczyńców to dla Bonda prawdziwy afront.

       Nie wiem, być może trochę zapędziłem się z tą krytyką ostatniego Bonda, traktując go zbyt poważnie? I wychodzę na nudziarza, który psuje zabawę innym? Nie chcę tego robić więc namawiam do spotkania się z „Nie czas umierać” w kinie i osadzić film samemu – zobaczyć go na własne oczy i doświadczyć na własnej skórze. Moja żona wyszła z sali kinowej trochę roztrzęsiona, bo akurat trafiliśmy na seans w systemie Dolby i przy każdym wybuchu, kraksie i większej demolce trzęsły się pod nami fotele – co ja miałem gdzieś, ale moja żona już nie bardzo.

       Jak już powiedziałem, produkcja filmu – jego strona techniczna i wizualna – jest na najwyższym poziomie. Niektóre ujęcia kamery są niesamowite, sceny akcji zrealizowane perfekcyjnie, niezwykle pomysłowo i piekielnie dynamicznie. A i aktorstwo całkiem niezłe – zaś w przypadku Craiga i Ralpha Fiennesa to nawet świetne. W ogóle cała seria z Bondem, w której wystąpił Daniel Craig jest dobra – pięć filmów z nim na przestrzeni 15 lat to jest jednak spore osiągnięcie. Mimo zamknięcia w pewnej formule, wyłamywały się one niektórym schematom, również dzięki kreacjom Craiga, jego niewątpliwemu, choć nie tak oczywistemu, seksapilowi i mocnej fizycznie ekranowej prezencji, o kompetencji aktorskiej nie wspominając. Z tych pięciu filmów co najmniej dwa są naprawdę bardzo dobre. Mam oczywiście na myśli „Casino Royale” i „Skyfall”. „Nie czas umierać” pozostanie jednak za nimi w tyle – mimo tego, że jest to chyba pierwszy w czasach pandemii prawdziwy hit kinowy na taką skalę. Tylko czy świadczy to o jego klasie, czy też może widownia na całym świecie stęskniła się już tak bardzo za wielkim ekranem?

*  *  *

6.5/10

OSCARY – historia pewnego upadku

.

Hollywood Goes To Oscars

.

       Nic tak dobrze nie określa mojego stosunku do Hollywood, jak używane w świecie anglojęzycznym wyrażenie love-hate relationship. Uwielbiam kino, bardzo cenię – i lubię – niektórych jego twórców i aktorów, ale z drugiej strony rażą mnie (zwłaszcza od niedawna) pewne cechy tego środowiska i to, co się w nim „gotuje” – notabene zazwyczaj nie związane jest to z filmową sztuką, a odnosi się do polityki, obyczajowości – do całej tej pozy, która często skrywa hipokryzję. (O próżności glamour i celebryckim „gwiazdorzeniu” towarzystwa wzajemnej adoracji nawet nie wspominam.)
Tak było z ruchem MeToo (kiedy Hollywood nagle zauważyło, że w drodze do kariery wykorzystuje się seks – i na jednej z uroczystości Oscarowej wszyscy ubrali się na biało, zaznaczając jakby swoją niewinność, co określiłem jako fake puritanism); tak jest teraz z tzw. „inkluzywnością”, w której promuje się ludzi „kolorowych” lub wywodzących się z mniejszości etnicznych.
Co byłoby chwalebne, gdyby nie ostentacyjność i pewna w tym nachalność, prowadząca czasem do absurdu (bo np. na ostatniej uroczystości rozdania Oscarów miałem wrażenie, jakby zdecydowana większość środowiska filmowego składała się z osób o czarnym kolorze skóry.)
I znowu: z jednej skrajności (#OscarsSoWhite”), wpada się w drugą (#OscarsSoBlack).

       W ogóle to nadawanie nadmiernego znaczenia kolorowi skóry czy płci, mierzi mnie od jakiegoś czasu, gdyż oddala w czasie moment, kiedy wreszcie przestaniemy zwracać na to uwagę – bo przecież są w człowieku ważniejsze cechy, jak jego kolor skóry, czy płeć – i nie to stanowi o jego człowieczeństwie, charakterze i wartości.
A tu np. The New York Times obwieszcza na całą stronę/ekran: „Chloé Zhao Beecomes the First Woman of Color to Win Best Director”! Co pozwoliłem sobie skomentować: “I don’t care about her ‘Color’! What is important to me is that she is very talented director and screenwriter.”

       Podobnie było z gafą, jaką popełnili w tym roku organizatorzy przekonani o zwycięstwie zmarłego w ubiegłym roku Chadwika Bosemana – przesuwając na sam koniec programu przyznanie Oskara w kategorii Best Actor, a nie – jak było zawsze do tej pory, kiedy cała impreza kończyła się finałowo Oscarem dla najlepszego filmu. Miał być tryumf aktora czarnego, a tu… zgrzyt! – wygrywa biały (Hopkins), a na dodatek „uprzywilejowany” (Sir!)

       Zdaję sobie sprawę, że wszystko co tu piszę, jest mocno niepoprawne politycznie (mało tego: mogę zostać uznany za rasistę i stać się kolejną ofiarą „cancel culture” – a to z kolei może skutkować tragedią, jaką byłoby dla mnie usunięcie mnie z listy znajomych na Facebooku 😉)

       Oglądalność „Oscarów” od jakiegoś czasu jest coraz mniejsza. W tym roku spadła drastycznie o 58% w stosunku do roku ubiegłego – do poziomu poniżej 10 mln. widzów, najniższym od dziesięcioleci – i nie jest to tylko wina pandemii (zamknięte kina, ograniczona produkcja i dystrybucja – nieznajomość nominowanych filmów wśród tzw. „szerokiej” publiczności) ale właśnie tego, że Hollywood usiłuje być teraz czymś, czym nie jest – wikłając się coraz bardziej w politykę, polityczną poprawność i „progresywizm” – tak, jakby nagle chciało zmyć z siebie wszystkie te swoje dotychczasowe grzechy.

       A jak dalece to towarzystwo jest oderwane od rzeczywistości i faktycznych problemów ludzi wykluczonych i biednych, to mogą świadczyć (w sposób symboliczny) zasieki jakie zbudowano wokół dworca w Los Angeles, w którym odbyła się ostatnia oscarowa uroczystość – oraz setki bezdomnych usuniętych siłą z okolicy.

*   *   *

zdjęcie pochodzi stąd

ROCKETMAN, czyli miłość jest wszystkim czego potrzebujesz

.

Oto przykład, jak ignorując fakty i chronologię, realizm i biograficzną ścisłość, można nakręcić znakomity film, który oddaje nie tylko ducha muzyki i sceniczne emploi, ale również charakter i fenomen jednego z największych showmanów w dziejach muzyki pop.

 

Udręka i ekstaza w stylu pop. (Taron Egerton wcielający się w postać Eltona Johna w filmie „Rocketman„)

.

Reżyser Dexter Fletcher doprowadziwszy wcześniej do porządku „Bohemian Rhapsody” – po bałaganie, jaki zostawił na planie Bryan Singer, którego wylano z pracy z powodu seksualnych ekscesów – nakręcił bio-pic Eltona Johna już zupełnie po swojemu, dzięki czemu powstał film – co tu kryć – od biografii Freddiego i zespołu Queen lepszy. Bardziej zintegrowany a jednocześnie płynniejszy; mniej asekuracyjny, a przez to z większym polotem; żywszy i prawdziwszy (co jest paradoksalne, zważywszy na jego fantasmagoryjną odlotowość). To, że zdecydowano się zrobić z „Rocketmana” musical, wyszło temu filmowi zdecydowanie na dobre, bo forma ta okazała się tak pojemna, że mogła pomieścić wszystkie wymienione tu, decydujące o jego specyficznym charakterze, elementy.

To jest w sumie sztuka, by – stosując się ściśle do gatunkowego schematu (a „Rocketman” odwzorowuje wszelkie klisze biografii pop-rockowej gwiazdy) – nakręcić film tak oryginalny, świeży i zaskakujący. Bo podobne historie widzieliśmy już wiele razy: nieusłane różami dzieciństwo, wyobcowanie ze środowiska, brak akceptacji, poczucie „inności” i związane z tym kompleksy; poszukiwanie samego siebie; marzenie o wydostaniu się z kokonu i chęć pokazania światu kim się naprawdę jest; zachwianie seksualnej tożsamości, deficyt miłości… Także: wyjście ze scenicznego cienia, próby nagraniowe, utarczki z agentami, menadżerami, producentami płyt; pierwsze sukcesy, wejście na rynek, trasy koncertowe, wybicie (a w tym wypadku: wystrzelenie) się na gwiazdę – zdobycie sławy i bogactwa (które zwykle przewraca „gwieździe” w głowie). A przy tym: libacje, narkotyki, skandale, orgie… Dalej: stopniowe staczanie się w dół, bolesny upadek na dno. Wreszcie: otrzeźwienie, skrucha, detoks i postawienie się na nogi. A jeśli miało się dość szczęścia, to również muzyczny come-back.
To zdumiewające, jak wiele estradowych karier przebiegało według tego schematu. Niestety, nie wszystkie kończyły się happy-endem – w przeciwieństwie do tej, która była udziałem Sir Eltona Johna.
Nigdy nie byłem fanem estradowego image Eltona, podobnie jak spokrewnionego z nim estetycznie glam/glitter rocka – którego cyrkowość, jaskrawość, pompa i camp przytłaczały samą muzykę. Na szczęście nie było tak w przypadku Eltona Johna, którego kompozycje – ale też i sposób wykonania, wliczając w to grę na fortepianie i wokal – wyrastały ponad całą tę komercyjną papkę.
Nie… nie była to muzyka sezonowa – tych piosenek słucha się do dzisiaj, co niewątpliwie zwiększa szanse na powodzenie „Rocketmana”, który repertuar Eltona Johna wykorzystuje nader obficie.

Sam film jest tak dobry, że nie przeszkadzało mi to, iż motorem jego powstania był sam Elton John (executing producer), co oczywiście ustalało perspektywę, z jakiej kręcono „Rocketmana” i wpływało na jego zawartość. Zdaję sobie sprawę, że film wyglądałby zupełnie inaczej, gdyby zrealizowano go z punktu widzenia np. rodziców artysty, jego menadżerów, czy życiowych partnerów… I chodzi tu nie tylko o wybielanie siebie samego – przedstawianie się w korzystnym świetle (co jest naturalną skłonnością człowieka) ze spora dozą próżności – ale o subiektywizm, który wprawdzie nadaje sens i znaczenie otaczającej nas rzeczywistości (a tym samym i naszemu życiu), ale zawsze ją przy tym zniekształca.
Tak więc, choć film miał być „do bólu szczery”, to owa „szczerość” jest tym właśnie skażona, mimo że pozostaje na swój sposób prawdziwa.
Z tych powodów w „Rocketmanie” można wyczuć pewną dwoistość, bowiem z jednej strony film nie ucieka przed ukazaniem Eltona jako narkomana i alkoholika, który nie radzi sobie z życiem i sławą; z drugiej jednak wydaje się bardziej winić za to innych, niż jego samego. Innymi słowy: Elton John jest tu grzesznikiem, ale jeszcze bardziej grzeszą przeciw niemu inni. I dzięki temu – bądź co bądź – zyskuje naszą sympatię.

Mam niewiele zarzutów wobec filmu Fletchera, ale o jednym muszę wspomnieć. Wydaje mi się bowiem, że jest on niesprawiedliwy względem rodziców Eltona, przedstawiając ich w sposób zbyt karykaturalny, płaski i antypatyczny – tak jakby w dzieciństwie zrobiono mu wielką krzywdę, naznaczając brakiem „właściwej” (porządnej, godziwej?) miłości na całe życie, co miało znamiona klątwy (w filmie parę razy słyszymy jego matkę, jak mówi: „you’ll never be loved properly”). A to przecież nie było ich winą, że Elton był gejem, a ówczesne społeczeństwo (a nawet prawo) było wobec homoseksualistów tak represyjne, wykluczające i stygmatyzujące.
Podobnie, choć chyba jeszcze bardziej fałszywie i z większym przekrętem, ukazuje się w filmie postać Johna Reida, długoletniego menadżera i kochanka Eltona Johna, jednoznacznie przypisanego tu ciemnej, nikczemnej i zdradzieckiej stronie ludzkiej natury.

Warto podkreślić, że orientacja seksualna artysty jest w filmie mocno zaznaczona – nie tylko przez dość śmiałe, jak na kino popularne, sceny homo-erotyczne, ale także jako oś, wokół której obraca się życie emocjonalne Eltona, pragnącego nie tylko akceptacji, ale przede wszystkim miłości. Bo to właśnie ona nadaje wszystkiemu sens. To dzięki Miłości znika poczucie pustki, którą wypełniało się alkoholem i narkotykami, a nawet próbowało się uciec w samobójstwo.
Ale film, bardziej niż psychodramą, a nawet biografią, jest musicalowym spektaklem – pełnym fantazji, niestroniącym od surrealnych wstawek – wręcz ostentacyjnie domagającym się od nas zawieszenia niewiary w coś, co ogarnięte bardziej trzeźwym umysłem, mogłoby się wydawać absurdalne. Ot, choćby… lewitacja – i to nie tylko artysty na scenie, ale i publiczności na widowiskowej sali. (Można przy tej okazji wspomnieć, że niektóre sceny filmu są niezwykle pomysłowo zrealizowane, będąc technicznym majstersztykiem).
Wprawdzie nowe wersje znanych przebojów Eltona Johna nie dorównują zazwyczaj oryginałom, to w choreograficznym żywiole filmu wypadają całkiem nieźle, a w niektórych momentach to nawet znakomicie. Bardzo dobrze radzi sobie z nimi zwłaszcza wcielający się w Eltona Taron Egerton, który moim zdaniem prezentuje się na ekranie znakomicie, i to nie tylko jako aktor (bardzo wiarygodny psychologicznie), ale i wokalista (jego interpretacja muzyczna jest nie tyle kopiowaniem Eltona, co tworzeniem nowej autonomicznej jakości, porównywalnej mimo wszystko z klasą oryginału).

Czy „Rocketman” przejdzie do musicalowej klasyki?
Moim zdaniem powinien, bo nie jest wcale gorszy od wielu filmów, które już się tam znajdują. Mimo, że ze swoją narracją cofa się o kilka dekad wstecz, to duchem jest tu, z nami – w czasach, kiedy nie tylko wiadomości, ale i gwiazdy są „fake”, a dziwactwa sprzed pół wieku wydają się bardziej normalne, niż pozująca na normalność współczesność.

*  *  *

(8/10)

OSCARY 2019, czyli co jest grane?

.

Zgadywankę kto w tym roku zdobędzie Oscary pozostawiam innym. Zamiast tego chciałbym pokrótce zaprezentować nominowane do tej nagrody filmy oraz ich twórców w najważniejszych kategoriach. Tych, którzy chcieliby czegoś więcej dowiedzieć się o filmach nominowanych do Oscara dla najlepszego filmu roku, zapraszam do przeczytania moich recenzji: „Black Panther”, „BlacKkKlansman”, „Bohemian Rhapsody”, „The Favourite”, „Green Book”, „Roma”, „A Star is Born” i “Vice”. Tutaj pozwolę sobie zamieścić kilka luźnych uwag, abyśmy mieli lepsze rozeznanie w tym, co będzie na uroczystości rozdania Oscarów grane.

.

.

NAJLEPSZY FILM „Black Panther”, „BlacKkKlansman”, „Bohemian Rhapsody”, „The Favourite”, „Green Book”, „Roma”, „A Star is Born”, “Vice”

.

W tym zestawie uderza nie tyle wybitność filmów, które się w nim znalazły (może z dwoma wyjątkami, ale o tym za chwilę), co ich niezwykła różnorodność z jednej strony, oraz przynależność do kina rozrywkowego (z jednym wyjątkiem – wszyscy chyba domyślają się jakim) z drugiej. Nie ulega wątpliwości, że Oscary są upolitycznione – co ma zarówno swoje dobre, jak i złe strony. Osobiście jednak uważam, że oceniając wartość jakiegoś filmu (a z czymś takim mamy do czynienia w przypadku rozdawania Oscarów) powinno się to robić w kategoriach sztuki kina, a nie mieszając do tego politykę. Niestety, z wyjątkiem „Bohemian Rhapsody”, „The Favourite” i „A Star is Borne” wszystkie pozostałe filmy – jak się okazało – nie zdołały uniknąć politycznych afektów, kwasów i odniesień.

Nie dziwię się, że stało się tak w przypadku „Vice”, czyli filmu politycznego par excellance. Tym bardziej, że była o biografia Dicka Cheneya opowiedziana przez kogoś, kto nie znosi Republikanów – a zwłaszcza „neoconów”, którzy rozpętali wojnę na Bliskim Wschodzie. Jednak McKay zrobił z tego bardziej satyryczną komedię niż zjadliwy paszkwil, posługując się przy tym dość powszechnie znanymi faktami, tym samym wytrącając z ręki broń swoim politycznym adwersarzom, choć nie unikając zarzutów o spłycenie postaci najbardziej wpływowego wiceprezydenta w historii Stanów Zjednoczonych.

Muszę się przyznać, że obawiam się nieco pisania tutaj o filmach, które w jakiś sposób powiązane są z problemem rasowym. Bo jeśli wspomnę tutaj o moich zastrzeżeniach wobec „Black Panther”, czy „BlacKkKlansman”, to ktoś gotów jest zarzucić mi… nie tylko brak politycznej poprawności, co wręcz krypto-rasizm. A tymczasem ja uważam, że np. wynoszenie pod niebiosa „Czarnej Pantery” ma swoją przyczynę również w tym, że ten film zrobili niemal wyłącznie twórcy o czarnym kolorze skóry (co, nawiasem mówiąc, rzeczywiście jest wspaniałym ewenementem). Tyle, że – abstrahując od jego doskonałości technicznej i walorów widowiskowych bluckbustera – nie jest to film wybitny, jeśli chodzi o jego zawartość myślową (scenariusz opowiada historię banalną, infantylną i dość absurdalną). Moim zdaniem filmem znacznie lepszym pod tym względem jest „BlacKkKlansman” Spike’a Lee. I mimo tego, że jego głównym tematem jest rasizm, to posiada on przy tym wiele zalet filmu rozrywkowego, więc ogląda się go bardzo dobrze. Przy czym, wcale nie musimy podzielać politycznego radykalizmu reżysera (znanego choćby z jego publicznych wystąpień), który jednak w pewnym stopniu przedostaje się do „BlacKkKlansmana”, co dla jednych jest zupełnie zrozumiałe, dla innych zaś – nieco bardziej problematyczne.

Niestety, nawet „Green Book” – film wydawałoby się zupełnie „nieszkodliwy” jeśli chodzi o nawiązanie rasowe, a wręcz przeciwnie – zbliżający do siebie rasy i przedstawiający czarnoskórego, który przewyższa białego intelektem, kulturą i zdolnościami – nie ustrzegł się kontrowersji, które jednak wydają mi się tak niedorzeczne, że nie myślę się tutaj o nich rozwodzić. Według mnie jest to bardzo dobre kino rozrywkowe, mimo że zrobione tak trochę „po publiczkę”.

To ostatnie zdanie mogłoby mi też posłużyć do opisania filmu „A Star is Born”, który – przyznaję – oddziałał na mnie jeszcze bardziej emocjonalnie niż „Green Book”. Bradley Cooper – ryzykując wiele! – wziął się za odgrzanie historii, którą w kinie przerabiano już ze cztery razy i muszę przyznać, że udało mu się to znakomicie – i to na wielu poziomach, łącznie z zagraniem jednej z głównych ról, czy obsadzeniem w charakterze swojej partnerki Lady Gagi.

W muzyczne rejony przeniosła nas również „Bohemian Rhapsody” – biografia Freddiego Mercury, którą przyjęto różnie, ale dla fanów zespołu Queen była to prawdziwa uczta, bo z ekranu (a właściwie z głośników), spłynęła na nich kaskada dźwięków, mogąca wprowadzić ich w euforię. Wprawdzie nikt nie może zastąpić prawdziwego Freddiego, ale wcielający się weń Rami Malek poradził sobie z tym całkiem nieźle, a już na pewno bardzo się nad tą rolą napracował.

Ponad całą tę rozrywkę wyrastają według mnie dwa filmy: „Faworyta” oraz „Roma”, choć na tym pierwszym też można się znakomicie bawić. Świetność „Faworyty” wynika z trzech rzeczy: znakomitej gry aktorskiej, doskonałego scenariusza i robiącej wielkie wrażenie oprawy plastycznej (fantastyczne kostiumy i scenografia). Film historyczny (akcja dzieje się na dworze królowej Anny, w XVIII-wiecznej Anglii), ale z zupełnie współczesnym zacięciem, jeżeli chodzi o ekspresyjność głównych postaci – trzech kobiet, które zwierają się tutaj w mocnym psychologicznym i emocjonalnym klinczu.

I wreszcie „Roma” – prawdziwy fenomen kina ostatnich miesięcy. Ja wiem, że to wygląda tak, jakby na punkcie tego filmu wszyscy zwariowali, ale rzeczywiście jest to obraz niezwykły i już teraz można chyba powiedzieć, że wybitny – bez względu na to, ile wpompowano w jego promocję i że to zrobił Netflix. „Roma” posiada wszelkie cechy kina art-house’owego, ale potrafi głęboko przeniknąć w głąb wrażliwości widza, który… zdoła na tym filmie dotrwać do jego końca. Oczywiście to jest żart, bo ja np. nie nudziłem się na „Romie” ani minuty (i nie chcę przez to powiedzieć, żem taki mądry i wyrafinowany) – bowiem zachwyciła mnie nie tylko forma tego filmu, ale i poruszyła jego zawartość. Coraz trudniej jest we współczesnym kinie o dzieło, które byłoby takim unikatem, jak „Roma”.

* * *

Christian Bale, Bradley Cooper, Willem Dafoe, Rami Malek, Viggo Mortensen

.

NAJLEPSZY AKTOR PIERWSZOPLANOWY Christan Bale („Vice”), Bradley Cooper („A Star is Born”), Willem Dafoe (“At Eternity Gate”), Rami Malek (“Bohemian Rhapsody”), Viggo Mortensen (“Green Book”)

NAJLEPSZY AKTOR DRUGOPLANOWY Mahershala Ali („Green Book”), Adam Driver („BlacKkKlansman”), Sam Elliott („A Star is Born”), Richard E. Grant (“Can You Ever Forgive Me?”), Sam Rockwell (“Vice”)

.

Jeśli chodzi o aktora w roli pierwszoplanowej, to głównymi rywalami do Oscara są tutaj Christian Bale i Rami Malik, choć pozostała trójka stworzyła kreacje znakomite (i według mnie lepsze od Malika, choć niedorównujące – z wyjątkiem może Mortensena – Bale’owi). Transformacja – nie tylko cielesna, ale i psychologiczna – jakiej dokonał Christian Bale w „Vice” robi ogromne wrażenie i nie wahałbym się ją nazwać genialną. Wprawdzie scenariusz nie pozwala mu odsłonić całej głębi charakterologicznej Dicka Cheneya, ale może rzeczywiście ten pozbawiony charyzmy polityk był w rzeczywistości takim nieskomplikowanym, ale żądnym władzy karierowiczem i technokratą, jakim przedstawia go Bale (a raczej autor scenariusza MacKay)?

Moim zdaniem wcale nie gorzej wypadł jednak  Viggo Mortensen, który w „Green Book” nie mniej organicznie przepoczwarzył się w nowojorskiego „makaroniarza” (podobnie jak Bale’a trudno mi go było w tej roli rozpoznać) i wraz z Mahershalem Ali stworzył w tym filmie koncertowy duet, równie wzruszający co zabawny.

Bradley Cooper wypadł w swoich „Narodzinach gwiazdy” jak zwykle, czyli świetnie. Ale zaskoczył choćby tym, że – nauczywszy się dla potrzeb tego filmu gry na gitarze i śpiewania w country-rockowej kapeli – całkiem wiarygodnie zabrzmiał w nagraniach koncertowych (zarejestrowanych na żywo!) Wprawdzie postać jaką stworzył na ekranie zalatywała nieco kliszą rockmana-alkoholika, to jednak dzięki chemii jaka zaistniała między nim a Gagą (nie tylko seks, ale i serce!) nie mieliśmy problemu uwierzyć w ten ich tragiczny romans, a nawet przejąć się nim wielce.

Wprawdzie za Rami’ego Malika śpiewał w „Bohemian Rhapsody” Freddie Mercury, a on sam „tylko” skakał po scenie i poruszał ustami (męcząc się z niewydarzoną protezą udającą cztery dodatkowe siekacze Freddiego) to jednak w filmie „Bohemian Rhapsody” aktor ten napracował się niewąsko, bo zagrać pop-kulturową legendę nie jest tak łatwo, zwłaszcza jeśli się to robi do tak schematycznego scenariusza i z reżyserem, którego ciągle nie ma na planie. Muszę się przyznać, że w Maliku brakowało mi tej charyzmy Freddiego – większej dynamiki poruszania się po scenie, mniejszej dziecinady w codziennym zachowaniu – lecz nie przeszkadzało mi to w dobrym odbiorze tego filmu, a zwłaszcza słuchaniu doskonałej muzyki, jaką stworzył zespół Queen.

Adam Driver nie zapadł mi jakoś w pamięć, Sam Elliot zagrał właściwie siebie, ale już Richard E. Grant zdecydowanie się spośród nich wyróżnił, wchodząc w skórę geja-utracjusza-narkomana-dandysa i wypełniając ją duszą (szkoda tylko, że zagrał w filmie, którego nikt prawie nie wdział). Sam Rockwell w „Vice” nie miał chyba tak trudnego zadania, bo co to za sztuka sparodiować George’a W. Busha? A poza tym pojawił się w filmie zaledwie w paru scenach. (Z tą parodią to jednak trochę przesadziłem, bo jego W. był jednak bardziej przekonujący, niż karykaturalny, i Sam naprawdę nie ma się czego wstydzić, a wręcz przeciwnie).

Na temat kreacji Willema Dafoe się nie wypowiadam („At Eternity Gate” to jedyny film jakiego nie widziałem, choć bardzo chciałem), ale znając tego aktora nie wątpię, że zmajstrował on coś szczególnego.

* * *

Yalitza Aparicio, Glenn Close, Olivia Colman, Lady Gaga, Melissa McCarthy

.

NAJLEPSZA AKTORKA PIERWSZOPLANOWA Yalitza Aparicio („Roma”), Glenn Close („The Wife”), Olivia Colman („The Favourite”), Lady Gaga (“A Star is Born”), Melissa McCarthy (“Can You Ever Forgive Me?”)

NAJLEPSZA AKTORKA DRUGOPLANOWA Amy Adams („Vice”), Marina de Tavira („Roma”), Regina King („If Beale Street Could Talk”), Emma Stone (“The Favourite”), Rachel Weisz (“The Favourite”)

.

Zacznę może od aktorek drugoplanowych, bo ta kategoria to jeden wielki „mess”. Przede wszystkim nie wiem co tutaj robią Emma Stone i Rachel Weisz, bo stworzone przez nie kreacje zdecydowanie bardziej należą do kategorii Actress in a Leading Role, wyróżniając się ponadto spośród wszystkich wymienionych wyżej pań i jedyna Glenn Close w „The Wife” zagrała równie doskonale co one (Oscar murowany). To nie znaczy jednak, że pozostałe aktorki znalazły się w obu tych kategoriach przypadkowo, zwłaszcza Olivia Colman. Nie, Melissa McCarthy, Amy Adams, Regina King a nawet Lady Gaga wykazały się doskonałym rzemiosłem – ich nominacje nie dziwią, tym bardziej, że już od dawna cieszą się famą aktorek z pierwszej ligi.

Odnoszę wrażenie, że Marinie de Tavira bardzo pomógł w otrzymaniu nominacji niebywały hype, jaki się wytworzył wokół „Romy”, bo gdyby nie to, to pewnie nikt z Akademików nie zwróciłby na nią uwagi (każdego roku w światowym kinie powstają setki znakomitych ról). Trochę podobnie jest z Yaliztą Aparicio, ale dość niezręcznie mi jest o tym pisać, bo ja tę kobietę bardzo polubiłem (lecz niekoniecznie jako aktorkę). Yalitza jest amatorką-naturszczykiem, do filmu Cuaróna trafiła przypadkowo, oczekując na otrzymanie pracy przedszkolanki. Ma w „Romie” kilka wzruszających scen, gdzie wypadła bardzo naturalnie, ale żeby od razu Oscar? Choć ja w sumie się z tego sukcesu Yalitzy cieszę, bo wolę, żeby to ona była celebrowana, a nie jakiś zawodowy celebryta, który hołdów ma w swoim życiu po pachy. Ponadto stała się ona swego rodzaju ambasadorem rdzennych Meksykanów, co jest samo w sobie cenną wartością, ale to wszystko należy przecież do sfery poza-filmowej.

Jak już wspomniałem, wszystko wskazuje na to, że Oscara otrzyma Glenn Close i to nie dlatego, że mimo siedmiu bodajże dotychczasowych nominacji, złotej statuetki do tej pory nie dostała, choć niejedną świetna rolę zagrała a jej dorobek aktorski jest doprawdy imponujący… No może z tych powodów też, ale faktem jest, że jej wystąpienie w „The Wife” (o którym to filmie, gdyby był bez niej, już dawno by zapomniano) było naprawdę wybitne – moim zdaniem najlepsze w kinie amerykańskim ubiegłego roku.

O tym już napomknąłem, ale nie zaszkodzi powiedzieć to jeszcze wyraźniej: aktorskie mistrzostwo świata osiągnęły w „Faworycie” Olivia Colman, Rachel Weisz i Emma Stonne, ale niestety – a series of unfortunate events spowodowała, że nie przełoży się to na Oscary (choć w kategorii Actress in a Supporting Role wszystko się może zdarzyć). Jednakże, prawdę mówiąc, czy jest to aż takie ważne wobec faktu, że te fantastyczne role powstały, poszły w świat i zostały uwiecznione w nad wyraz nietuzinkowym filmie?

Nie chce mi się za bardzo ruszać przypadku Reginy King (dobre wystąpienie w filmie „If Beale Street Could Talk”, który Akademia pozostawiła raczej w spokoju), bo nie wiem, ile w tym wyróżnieniu jest koniunktury, lecz nie sposób czegoś więcej nie napisać o zaskakująco dojrzałym debiucie Stefani Germanotti, która fanom muzyki pop znana jest jako Lady Gaga – dość teatralna persona, skrywająca się za maską efekciarstwa i bombastycznonści. Na szczęście Bradley Cooper wybił jej z głowy aplikację wszelkiej sztuczności do swojego filmu i Stefani zagrała bardzo naturalnie i ujmująco, choć wyraziście i dobitnie. I oczywiście z Bradleyem przebojowo zaśpiewała, co niewątpliwie przyczyniło się do sukcesu „Narodzin gwiazdy”, który bez takiej dobrej muzyki nie byłby możliwy.

* * *

Paweł Pawlikowski, Yorgos Lanthimos, Spike Lee, Adam McKay, Alfonso Cuarón

.

NAJLEPSZY REŻYSER Spike Lee („BlacKkKlansman”), Paweł Pawlikowski („Cold War”), Yorgos Lanthimos („The Favourite”), Alfonso Cuarón (“Roma”), Adam McCay („Vice”)

.

Jeśli chodzi o tę kategorię, to powiedzmy sobie szczerze, że były lepsze lata. Oczywiście, że cieszy nominacja dla Pawła Pawlikowskiego za „Zimną wojnę”, ale ja miałem co do tego filmu tyle zastrzeżeń, że czuję z tego powodu pewien dyskomfort, bo osobiście nie uważam, że Pawlikowski wyreżyserował ten film dobrze (i myślę, że była to również wina źle napisanego scenariusza). Wiem, że tymi stwierdzeniami narażam się licznym wielbicielom tego filmu, no ale cóż mam począć – obłudnie chwalić albo całą rzecz przemilczeć? Nie chcę tego robić, a i jest już na to za późno, bo moja recenzja została opublikowana nie tylko na mojej stronie autorskiej, ale i w prasie polonijnej. Długą rozmowę na temat „Zimnej wojny” przeprowadziłem również ze znanym krytykiem filmowym Zbigniewem Banasiem (jej fragmentu można wysłuchać tutaj). Mój główny zarzut wynikał z tego, że Pawlikowskiemu nie udało się wiarygodnie opowiedzieć tej historii, a estetyka filmu okazała się ważniejsza od jego fabularnej treści.

Mogłoby się wydawać, że podobnie koneserski – i snobistyczny – film nakręcił Alfonso Cuarón, ale wbrew pozorom jego „Roma” jest tak odmienna od „Zimnej wojny”, że mógłbym tu napisać o tym sążnisty elaborat, ale to sobie (i ewentualnemu Czytelnikowi) daruję. Bo to, że oba filmy posługują się obrazem czarno-białym, to tylko bardzo powierzchowne podobieństwo. Przede wszystkim „Roma” – mimo kadrowego piękna i operatorskiej wirtuozerii – nie jest dziełem przeestetyzowanym. Dla Cuaróna najważniejszy był w tym wszystkim człowiek i ten autentyzm ludzkich relacji w jego filmie jest odczuwalny. Być może przyczynił się do tego fakt, że aktorzy dostawali od niego scenariusz dopiero w dniu kręcenia danej sceny, więc na planie filmowym zachowywali się tak, jak w życiu, w którym przecież nie mamy pojęcia co przyniesie następna chwila. To nie przypadek, że Cuarón nakręcił taki unikalny film, bo wszystkie jego dotychczasowe – jak np. „I twoją matkę też”, „Ludzkie dzieci”, czy zwłaszcza „Grawitacja” – jeśli nawet nie były doskonałe, to na pewno wyróżniały się swoją oryginalnością, a ponadto każdy z tych obrazów był zupełnie inny od pozostałych. Wszystkie były dobre, ale „Roma” jest wśród nich najlepsza – i to nie dlatego, że dostała aż 10 nominacji do Oscara (i zdobędzie co najmniej połowę z nich), ale dlatego, że jest to naprawdę film wybitny, który według mnie zapisze się w historii światowego kina.

Coś mi się wydaje, że Spike Lee znowu nie ma szczęścia, bo w tym roku – kiedy wreszcie mógłby dostać Oscara za reżyserię – trafił (podobnie jak inni kandydaci nominowanie w innych kategoriach) na zabójczą konkurencję w postaci Cuaróna i „Romy”. Sprawność reżyserska Spike’a Lee jest niewątpliwa i mimo, że w swoim filmie dosłownie żongluje on konwencjami, nieustannie zmieniając przy tym ton, to jego „BlacKkKlansman” pozostaje utworem spójnym, zachowującym ciągłość. Jest też niezłą rozrywką i choć głównym tematem filmu jest rasizm to Spike’a Lee nie opuszcza w nim humor, udzielający się też widzowi.

Bardziej niemiłosierny dla swoich bohaterów (czy też raczej bohaterek, bo w centrum jego filmu znajdują się panie) jest Yorgos Lanthimos, który miał o tyle łatwiej w stworzeniu filmu wybitnego (jakim niewątpliwie jest „Faworyta”), że dysponował doskonałym scenariuszem oraz aktorkami, które swoją brawurą mogły zakasować całą resztę koleżanek po fachu. Ale ten Grek jest twórcą filmów naprawdę intrygujących i choć „Faworyta” nie jest tak surrealnie odjechana, jak np. „Lobster” czy „Zabicie świętego jelenia”, to ekstrawagancki i prowokując styl Lanthimosa jest w tym filmie bardzo wyczuwalny, ale – co ciekawe – ta osobliwość nie odpycha, a wręcz przeciwnie – ma w sobie nieodpartą moc atrakcji.

Reżyserskim oryginałem jest również Adam McKay i chociaż „Vice” nie ma chyba takiej finezji jaką miał jego wcześniejszy film „The Big Short”, to jednak ta polityczna satyra, jaka jest „Vice”, będąca czymś w rodzaju biografii Dicka Cheneya i anty-republikańską filipiką, sprawdza się w kinie całkiem nieźle, zwłaszcza dla tych, którzy podzielają liberalne poglądy MacKaya i jego awersję do neo-konserwatystów z administracją Busha na czele. Reżyser nakręcił „Vice” w tym samym stylu, co „The Big Short”, który polega na aplikacji przeróżnych elementów – zbitek montażowych, przeskoków w czasie, mieszania dokumentu z fikcją i powagi z komedią. Przy czym to wszystko nie przytłacza widza, a film nie traci lekkości, zyskując na erudycyjności. Wygląda na to, że w tym stylu McKay czuje się najlepiej, wyrażając się interesująco i elokwentnie, co znalazło uznanie nie tylko widzów, ale i amerykańskiej Akademii filmowej.

PS. W komentarzach zabawiłem się jednak w zgadywankę, kto zdobędzie Oscara. Ciekaw jestem ile będzie trafień, a ile pudeł… czego dowiem się już w najbliższą niedzielę, 24 lutego.

*  *  *

Recenzje filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: Black Panther”, „Faworyta”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „A Star is Born”, „Vice”, „Bohemian Rhapsody”, „Roma”.

.

„NARODZINY GWIAZDY”

.

Kontynuując serię recenzji filmów, które znalazły się w tegorocznej Oscarowej puli (w kategorii Best Picture), przyszła kolej na „Narodziny gwiazdy” – jedną z największych niespodzianek kinowych ubiegłego roku.

.

Lady Gaga i Bradley Cooper w filmie „Narodziny gwiazdy

.

„NARODZINY GWIAZDY” („A Star is Born”, reż. Bradley Cooper)

Film, który emocjonalnie oddziałał na mnie chyba najmocniej z wszystkich filmów, jakie obejrzałem w ubiegłym roku. Kiedy zaraz po projekcji ktoś zapytał się o moje wrażenia, odpowiedziałem: nerve wrecking, heart breaking, tear jerking, bo rzeczywiście ładunek uczuciowy w tym filmie był ogromny i to on moim zdaniem zadecydował o powodzeniu „Narodzin gwiazdy” wśród widzów.
Oczywiście, nie miałoby to miejsca, gdyby Bradley’owi Cooperowi (który nie tylko film wyreżyserował, ale i wystąpił w nim w jednaj z głównych ról) nie udało się wiarygodnie ukazać na ekranie tragicznej miłości dwojga bohaterów, którymi byli tutaj: Jackson „Jack” Maine (Cooper), niszczony alkoholizmem idol rocka oraz grana przez Lady Gagę Ally – kelnerka, w której Jack odkrywa wielki muzyczny talent. Pomaga on jej uwierzyć w siebie, namawia do pisania piosenek i wręcz zmusza do tego, by zamiast produkowania się w obskurnych nocnych klubach, zaśpiewała z nim przed stadionowym audytorium.

Historia ta wielokrotnie przenoszona była na ekran (m.in. w pamiętnym filmie z udziałem Barbry Streisand i Krisa Kristoffersona) więc wielu z nas zna jej przebieg: podczas gdy Jack stacza się coraz bardziej, kariera Ally eksploduje, wynosząc ją do statusu gwiazdy. Jednakże w tym najnowszym remake’u opowieść ta nabrała niespodziewanej świeżości, więc można ją było przeżyć na nowo.

To, że Bradley Cooper jest dobrym aktorem, wiedziałem od dawna. O tym, że Lady Gaga (której estradowa persona podoba mi się umiarkowanie) potrafi zagrać tak znakomicie, dowiedziałem się dopiero tym razem. Wydaje mi się, że największym atutem filmu – oprócz warstwy muzycznej – jest autentyzm i intensywność relacji stworzonej na ekranie przez Lady Gagę i Coopera – chemia jaka się między nimi wyzwala, działa na nas jak narkotyk, i to od pierwszego ich zetknięcia się na ekranie.
To nic, że kreacja Coopera powiela cliché alkoholika i rockmana; to nic, że film jest przewidywalny jak banalny melodramat. Ta para na ekranie żyje, cierpi, kocha… i pozbawione jest to krzty sztuczności. Ten film tak łatwo można było położyć. Cooper o tym wiedział, a jednak zaryzykował – nie tylko dlatego, że sam po raz pierwszy wziął się za reżyserię; nie tylko dlatego, że postanowił sam śpiewać (a przy okazji nauczyć się gry na gitarze) a sceny swoich wystąpień koncertowych dla potrzeb filmu nagrywać na żywo… Nie… Jego największym ryzykiem było zaangażowanie do tego filmu Lady Gagi – która nie tylko nie miała żadnego doświadczenia w graniu większych ról, ale stworzyła w pop-kulturze postać tak sztuczną, efekciarską i przejaskrawioną, że głowa boli. Podobno pierwszą rzeczą, jaką Cooper zrobił przy castingu, było zmycie makijażu – tych wszystkich pudrów, kremów i szminek – z twarzy Stefani Germanotta (jak brzmi prawdziwe nazwisko Lady Gagi). Całe szczęście, bo na ekranie zobaczyliśmy normalną, naturalną dziewczynę… wprawdzie o przeciętnej urodzie, ale mającą w sobie taki urok, że kiedy Bradley mówił jej, że jest piękna – wpatrując się w nią maślanym, deczko rauszowym wzrokiem – to można mu było wierzyć, a nawet piękno Ally samemu dostrzec.

No i udało się! Wybór ten okazał się strzałem w dziesiątkę, bo Stefani nie tylko filmu nie zepsuła, ale – jak się wydaje – na wyższy jeszcze poziom wyciągnęła, o sprawdzeniu się jej kompetencji piosenkarskiej nie wspominając. Właśnie, to jeszcze jeden fenomen tego filmu: Lady Gaga stworzyła postać zupełnie do siebie niepodobną, choć nawiązującą do pewnej popowej konwencji własnej kariery. Gdyby bowiem chciała zagrać siebie taką, jaką wystawia na widok publiczny w show-businessie, to pewnie nic by z tego filmu nie wyszło. A tak najlepiej brzmią piosenki, które śpiewa w stylu zbliżonym do tego, jaki uprawia Bradley – czyli bez tej całej cudacznej choreografii i popowej pompy.
Muzyka jest bardzo mocną stroną „Narodzin gwiazdy”. Abstrahując od jej rzeczywistej wartości (to co gra i śpiewa Cooper jest zwykle bardzo dobre, ale miejscami uszu nie urywa; Lady Gaga czasami jest zbyt krzykliwa, ale są momenty, kiedy jej interpretacja nas przeszywa i zapada w głąb duszy) ścieżka dźwiękowa filmu brzmi w kinie rewelacyjnie. Jest znakomitym dopełnieniem obrazu, dodatkowo wzmacniając nasze emocje.
Bardzo dobrze sprawdza się również styl, jaki zastosował autor zdjęć Matthew Libatique („Black Swan”, „Requiem for a Dream”). Bliskie ujęcia twarzy sprawiają, że czujemy obecność Ally i Jacka niemalże intymnie. Świetne jest wykorzystanie światła i koloru. Sposób fotografowania doskonale współgra z tym, co się dzieje przed kamerą. Niewątpliwie to wszystko przyczynia się do autentyzmu tego, co w konsekwencji widzimy na ekranie. W ten film włożono nie tylko ogrom serca, ale i wiele filmowego kunsztu.

Zastanawiam się co sprawia, że tę prostą a jednocześnie niezmiernie smutną historię chcą opowiadać kolejne pokolenia twórców kina, a widzowie oglądać i słuchać? Na czym polega jej uniwersalizm? Najbardziej oczywistą odpowiedzią byłoby wskazanie na miłość i śmierć, która tę miłość przerywa – odwieczne tematy ludzkich opowieści dotyczące właściwie nas wszystkich. Dochodzi do tego ambicja zdobycia sławy i cena, jaką często musi się za to zapłacić. Uświadomienie sobie, że ta sława jest jeszcze jedną iluzją, dla której jesteśmy gotowi poświęcić to, co w życiu najważniejsze, a często nawet i samego siebie; wreszcie, że potrzebujemy drugiego człowieka, a do największej tragedii dochodzi wtedy, kiedy nie możemy być z kimś, kogo naprawdę kochamy.

*  *  *

Recenzje pozostałych filmów nominowanych w tym roku do Oscara w kategorii Best Picture: „Black Panther”, „BlacKkKlansman”, „Green Book”, „Faworyta”, „Bohemian Rhapsody”, „Roma”.

.