DZIESIĘĆ WSPANIAŁYCH? – o filmach nominowanych do Oscara 2023 w kategorii Best Picture

.

This combination of photos shows promotional art for Oscar nominees for best feature, top row from left, "All Quiet on the Western Front," "Avatar: The Way of Water," "The Banshees of Inisherin," "Elvis," "Everything Everywhere All at Once," bottom row from left, "The Fabelmans," "Tár," "Top Gun: Maverick," "Triangle of Sadness," and "Women Talking." (Netflix/Disney/Searchlight/Warner Bros./A24/Universal/Focus/Paramount/Neon/Orion-United Artists via AP)

.

       Minęły chyba czasy, kiedy nominacje do Oscarów i same Oscary poddawałem analizie, której produktem były elaboraty najprawdopodobniej niestrawne dla tych, traktujących kino lekko i niezbyt poważnie. Sam się do tego zbliżam, zwłaszcza jeśli chodzi o Oscary, które zresztą od dawna uważam za przereklamowany i przekombinowany hype, mający więcej z targowiska próżności i narcystycznego promowania/nagradzania hollywoodzkiego środowiska oraz przemysłu filmowego przez samego siebie, niż z rzeczywistą artystyczną wartością filmów – o podejrzanych akcjach promocyjnych nie wspominając. Niemniej jednak – zważywszy na to, że (jak się okazuje dla mnie dość niespodziewanie) widziałem wszystkie filmy nominowane w kategorii Best Picture, postanowiłem podzielić się tutaj moimi wrażeniami wyniesionymi ze spotkania z tymi filmami, czy to w kinowej sali, czy też za pośrednictwem platform streamingowych.

* * *

       Wydaje mi się, że tegoroczne nominacje świadczą o tym, iż Akademia Filmowa kombinuje teraz tak, by swoimi Oscarami zwracać uwagę zarówno na Blockbustery, jak i filmy bardziej ambitne artystycznie, na których frekwencja w kinie była mizerna, albo bliska zeru. Niestety, rezultatem jest pomijanie tego, czym w zasadzie kino stoi – czyli wszystkiego, co jest pośrodku, a mimo to zasługuje na uwagę.
I właśnie wskutek tego robi się w Oscarach przepaść między dwoma skrajnymi rodzajami kina. Ponadto, owa intencjonalna inkluzywność skutkuje tak naprawdę krzywdzącą innych ekskluzywnością. Wygląda to tak, że właściwie co roku (i dotyczy to nie tylko Oscarów, ale i innych nagród rozdawanych w świecie anglosaskim) dość ograniczoną ferajnę kilkunastu tytułów wrzuca się gremialnie na jeden wagon, który następnie przetacza się z wielkim hałasem przez różne BAFTY, SAGi, EFAie, Golden Globy, czego skutkiem jest często jakieś zafiksowanie na kilku obrazach, wcale nie lepszych od innych (o których pamiętają już tylko jacyś kinomani indywidualiści i krytycy ekscentrycy).

* * *

    Oczywiście polecam obejrzenie wszystkich nominatów, ale nie będę się krył z tym, że pewne filmy cenię bardziej niż inne.

„NA ZACHODZIE BEZ ZMIAN” (reż. Edward Berger). Epicka, a jednocześnie nieheroiczna ekranizacja antywojennej klasyki, jaką stała się głośna książka Remarque’a, mówiąca o obłędzie I wojny światowej, w której wymordowało się nawzajem 17 mln. ludzi. To, że została zrealizowana (po raz pierwszy) przez Niemców, ma jednak swoją wymowę i znaczenie, choćby dlatego, że jest to temat trudny dla tych, którzy śledzą koleje losu germańskiego ducha i cywilizacyjnych szaleństw Europy. Ten film spośród wszystkich tutaj wymienianych wstrząsnął mną najbardziej, choć nie był to już wstrząs taki, jakiego doznałem, kiedy – jako bardzo młody człowiek – oglądałem „Ścieżki chwały” Kubricka. Stało się tak może nie tyle z tego powodu, że nerwy mam teraz mocniejsze a wrażliwość słabszą, co dlatego, że pogodziłem się bardziej z myślą, iż ludzkie okrucieństwo, bezmyślność i głupota występuje częściej, niż bym tego chciał. Ale pewne obrazy (i sceny) jakie zobaczyłem na ekranie oglądając „Na Zachodzie bez zmian” miały taką intensywność, że ich odbiór, bardziej niż doświadczeniem filmowym, stawał się dla mnie przeżyciem czegoś naprawdę autentycznego, i to odnoszącego się nie tylko do wojennej rzeczywistości, ale też do kondycji ludzkiej en bloc. Bo jednak realizm filmu Edwarda Bergera jest wielki – takoż niemiłosierne potraktowanie nim widza przez autora zdjęć, charakteryzatorów i scenografa.

„TÁR” (reż. Todd Field). To kolejny festiwal aktorskich umiejętności Cate Blanchett, wcielającej się tutaj w fikcyjną, ale jakże przekonującą realistycznie postać genialnego muzyka (genialnej muzyczki?) i dyrygenta (dyrygentki?), która okazuje się być manipulującym ludźmi potworem (potworką?) Film pobudził dość niezdrowo środowiska zainfekowane wirusem woke culture – tudzież tych, którzy uważają, że wybitna kobieta nie może być zła – jednak w moich oczach stanowi znakomite studium ludzkiej niedoskonałości, mimo że dotyczy osoby obdarzonej doskonałymi talentami. Niby nic nowego, zważywszy na częstą korelację geniuszu z obłąkaniem, czy też przeplatanie się w tym samym ludzkim indywiduum humanistycznych pozorów z nieludzko bezwzględną nikczemnością, ale kreacja Blanchett jest według mnie mistrzostwem świata, zapisującym się kolejną złotą kartą w curriculum tej fenomenalnej aktorki.

„DUCHY INISHERIN” (reż. Martin McDonagh). Filmowy konglomerat bezbłędnej reżyserii, przewrotnego scenariusza, plejady niezwykłych aktorów i surowych acz magnetyzujących scenerii wyspiarskiej Irlandii przekładają się w tym filmie na niesamowicie klimatyczną mieszankę dramatu z komedią – mającą w sobie coś strasznie dołującego, ale zarazem iluminacyjnego i katarktycznego. Pesymizm tego filmu jest przejmujący, determinizm pętający bohaterów nader zasmucający – absurd jaki często dorywa ludzi w najmniej spodziewanych momentach tudzież niemożność poznania drugiego człowieka, który czasem zaskakuje nas w tak bolesny sposób, że tylko siąść i płakać… To wszystko w „Duchach Inisherin” jest, zbliżając się czasem do groteski, ale nigdy nie tracąc humanistycznej gruntowności. Ktoś gdzieś napisał o obecnym w filmie „frywolnym okrucieństwie” i coś w tym określeniu jest na rzeczy, bo łatwość z jaką jedna z postaci okalecza siebie, by ukarać tym innych, co najmniej nas konsternuje. Czego nie można powiedzieć o wystąpieniu Colina Farrella, po którym zawsze można się spodziewać czegoś najlepszego (tutaj zdobył nim sobie nominację do Oscara, którego najprawdopodobniej otrzyma… jeśli nie odbierze mu tej statuetki Austin Butler za filmowe przeistoczenie się w Elvisa Presley’a).

„ELVIS” (reż. Baz Luhrmann). No właśnie, wspomniany przed chwilą Austin Butler pojawił się w kinie nie wiadomo skąd i ożywił na ekranie jedną z największych ikon pop-kultury, jaką był Elvis Presley. I to jak ożywił! Biopic Luhrmanna to wysokoenergetyczna mikstura złożona z momentów życia Presleya i jego muzyki, eksplodująca przed naszymi oczami w kalejdoskopie obrazów, podanych za pomocą filmowego montażu na sterydach. Oczywiście skupione jest to wszystko na sensacji i ekstremach, ale dzięki temu możemy sobie uświadomić (po raz nie wiadomo który), że Król wielki i wspaniały był, ale jednocześnie kruchy i podatny na zranienia – że wyniesiony był ponad wszystkich, ale w końcu wszystko go przerosło i doprowadziło do upadku. Jakiś cudem ten labilny film nie tylko trzyma się kupy, ale znakomicie ogarnia fenomen popularności Presleya, jak również legendy skonfrontowanej z tragizmem jego losu, racząc nas przy tym dźwiękami muzyki, która cały czas pozostaje żywa.

„TOP GUN: MAVERICK” (reż. Joseph Kosinski). Tutaj otrzymujemy w kinie dokładnie to, czego się spodziewamy – pod warunkiem, że twórcy filmu tego nie schrzanią. Na szczęście ci, dzięki którym powstał sequel kultowego dla niektórych przeboju filmowego sprzed 37 już lat (!!!), świetnie się spisali. A dotyczy to nie tylko reżysera, odtwórców głównych ról (z Tomem Cruisem na czele), ale i całej reszty, która przyłożyła rękę do Top Gunowej dwójki. W rezultacie latem ubiegłego roku otrzymaliśmy pierwszy bluckbuster post-pandemiczny z prawdziwego zdarzenia, bo i był to bardzo efektywny money-maker, a i pod względem czystego kina „Maveric” sprawdził się znakomicie, w niczym nie przypominając odgrzewanego kotleta. Zaskoczyła mnie rześka świeżość tego filmu, który mimo że pozostał wierny klasycznej hollywoodzkiej formule (i był w zasadzie nakręcony „po Bożemu”), to świetnie sobie poradził w konfrontacji z nowymi filmami wykorzystującymi wszelkie cuda cudeńka jakimi dysponuje współczesne kino. Kult dostał nowy zastrzyk, który może go nie tylko wzmocnić, ale i uwiarygodnić.

„WSZYSTKO WSZĘDZIE NARAZ” (reż. Daniel Kwan, Daniel Scheinert). To dziwne uczucie, kiedy uświadamiasz sobie, że czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałeś, a jednocześnie – jak np. oglądając ten film – masz często wrażenie déjà vu. Bo jest to niewiarygodny zlepek różnych gatunków kina i szalonych pomysłów mających gdzieś tam swój pierwowzór, ale egzekwowanych z takim ferworem, niebojącą się absurdu bezczelnością tudzież nie mającą granic wyobraźnią i piekielną dynamiką, że wylatujesz w kosmos, czy też raczej w wiele wszechświatów, (where the action is!) i… nie masz nawet czasu po tyłku się podrapać. W tym filmie naprawdę wszystkiego i wszędzie jest bardzo dużo, a w dodatku dzieje się to na raz – ale chyba jednak nie dlatego zdobył on najwięcej (bo aż 11) nominacji spośród wszystkich nominowanych filmów. Akademia stosunkowo rzadko nagradza takie ekstrawagancje, ale tym razem wymiękła i oto mamy fenomen nie tylko multiverse, ale i multikulti – bo zachwytom nad mocno zdywersyfikowaną rasowo i etnicznie obsadą (crazy talented Asians?), ze wskazaniem na naprawdę dobrą Michelle Yeoh, nie ma końca. Jeśli kogoś cały ten obecny w filmie frenetyczny mess nie zmęczy – i jeśli nie zgubimy się ze szczętem gdzieś tam po drodze jego zwariowanej akcji – to mamy szanse na naprawdę wielką frajdę. I chyba jednak większość widzów ma, czego i ja Wam życzę – bo w końcu kino to kino!

„FABELMANOWIE” (reż. Steven Spielberg). Steven Spielberg, wieczny chłopiec, w wieku 75 lat robi film o sobie, swojej rodzinie i o miłości do kina, a jednocześnie nie kryje tego, że to wszystko jest bajką (co widoczne jest nawet w tytule tego filmu). Ale przecież każda bajka jest życiem podszyta i to, co przeżywamy słuchając jej (lub ją oglądając), jest prawdziwe – tak jak prawdziwe są emocje i myśli towarzyszące nam w kinie. W filmach Spielberga zawsze było więcej emocji (a to dzięki jego sentymentalizmowi), niż myśli (bo jednak reżyser nigdy intelektualistą nie był). I podobnie jest w „Fabelmanach”, gdzie gra się na naszych uczuciach jak się patrzy, ale nasze myśli zawsze pozostają nieco w tyle. Co nie jest takie złe, bo dzięki temu dajemy się porwać bajaniom reżysera. Ale nie wszystko jest słodkie i sentymentalne w tym filmie, bo Spielberg dość szybko przyprawia go na cierpko i gorzko – w końcu opowiada o życiu swojej rodziny, które nie zawsze było usłane różami. Lecz pewna sterylność powoduje, że jednak czujemy te smaki raczej powierzchownie. Wiemy ponadto, że wszystko – jak to u Spielberga i w bajkach bywa – będzie zwieńczone happy endem. W sumie jest to film – na dobre i na złe – bardzo amerykański, ale jeśli chodzi o mnie, to dawno tak dobrze nie oglądało mi się tego, co zrobił ten reżyser.

„AVATAR: ISTOTA WODY” (reż. James Cameron). Tu mam zagwozdkę, bo jeśli chciałbym oceniać film Camerona biorąc pod uwagę jego wizualność, spektakularność, techniczną cudowność tudzież zaangażowanie reżysera w stworzenie (na ekranie) świata jakiego nigdy i nigdzie jeszcze nie było i nie będzie (no chyba, że powstaną kolejne części „Avatara”, na co jednak się zanosi, zważywszy na ponad dwa miliardy dolarów dochodu, jaki przyniósł film), to musiałbym napisać, że bez wątpienia jest to obraz najwybitniejszy z wybitnych. Schody zaczynają się w momencie, kiedy zastanawiam się nad jego zawartością myślową, która jest tak banalna, płytka i dziecinna, że tylko wyłączenie pewnych funkcji kognitywnych w moim mózgu – i zniżenie się do poziomu gapia – pozwoliło mi nie tylko na przetrwanie tych 3 godzin w kinie, ale i doświadczenie pewnej fascynacji, może nawet zachwytu tym, co pojawiało się na ekranie przed moimi oczami. Doskonale więc rozumiem ten niezwykle spolaryzowany podział opinii o filmie – dotyczący wszak bardziej ocen krytyków, niż zwykłych widzów, którzy przecież na całym świecie zagłosowali nogami (frekwencja!) waląc na nowego „Avatara” drzwiami i oknami. We mnie do tej pory biją się te dwa rodzaje widzów – ale chyba jednak wygrywa ten zakochany w kinie gapcio.

„W TRÓJKĄCIE” (reż. Ruben Östlund). Trochę dziwię się temu, że jurorzy przyznający Złotą Palmę w Cannes dali się nabrać na tę satyrę z kapitalizmu i bogaczy, bo – w przeciwieństwie do innego filmu Rubena Östlunda („The Square”), który zdobył tę samą nagrodę pięć lat wcześniej – „Trójkąt” ten jest doprawdy płaski i momentami zbyt prostacki. Choć oczywiście produkt szwedzkiego reżysera nadal wydaje mi się filmem niezłym, który mimo wszystko dość dobrze się oglądało… przez jakieś pierwsze półtorej godziny. Później (a konkretnie w momencie kiedy akcja przeniosła się z jachtu na wyspę) wszystko niestety oklapło i jakoś tak się rozlazło. Powiedzieć, że subtelność nie jest mocną stroną tego filmu, to nic nie powiedzieć. Ale co tam subtelność! Przesłanie filmu (krezusi to idioci i kanalie, a nadmierny konsumpcjonizm prowadzi do wymiotów – i to do jakich wymiotów!) jest pretekstem do skombinowania czegoś dostarczającego (jeśli chodzi o mnie) co najwyżej zabawy (my guilty pleasure!) z głupkowatych gagów i grubo ciosanej fabuły, ale już nie refleksji, która ginie pod zwałami oczywistości, złego smaku i dosłowności. No ale wejdźcie jednak w ten Trójkąt sami, bo przecież nie ma innej drogi, by się ze mną zgodzić, czy nie zgodzić.

„WOMEN TALKING” (reż. Sarah Polley). Właściwie wszystkie nominowane w tym roku do Oscara tytuły mieszczą się w kategorii filmów rozrywkowych (nawet wojenne „Na Zachodzie bez zmian” i depresyjne „Duchy Inisherin”, co jest charakterystycznym dla kina paradoksem), ale „Kobiety mówią” mają taki ciężar dramatycznej solenności i literackiej powagi, odnosząc się do pewnego mrocznego aspektu w relacjach kobiet z mężczyznami, że według mnie zupełnie nie pasują do tego towarzystwa. Muszę się przyznać, że minęło ze dwa kwadransy zanim przekonałem się do tego filmu, pogodziłem z jego teatralnymi dialogami (bo tak jak rozmawiają główne bohaterki nie rozmawia się jednak w prawdziwym życiu) gdyż zorientowałem się, że tak naprawdę dzieło Sary Polley jest alegoryczną parabolą uniwersalizującą kobiece doświadczenie nie tylko patriarchalnej dominacji, ale przede wszystkim przemocy i gwałtu jakich doznają kobiety ze strony mężczyzn. W tym filmie kobiety mówią o tym, jak się z tej traumy wyzwolić – i czy w ogóle jest to możliwe. Zdaję sobie sprawę, że (dotyczy to pewnie głównie widowni męskiej) egzystencjalne męki i niekończące się (niekiedy zbyt aforystyczne) roztrząsanie swojej (nie)doli przez poddane opresji członkinie pewnej zamkniętej społeczności (na domiar złego przypominającej czasami religijną sektę) może być dla niektórych widzów niezbyt strawne, ale należy pamiętać o tym, że wszystko co się dzieje w filmie jest właśnie parabolą oraz produktem kobiecej wyobraźni (na to ostatnie zwracają uwagę zdania, które czytamy na ekranie już na samym początku projekcji). Z tego wynika także wrażenie, iż – tak jak to jest przedstawione w filmie – cały męski ród składa się z predatorów i gwałtowników prześladujących kobiety – i że sytuacja w jakiej przez to są kobiety, jest beznadziejna. Niemniej jednak sposób w jaki w tym filmie kobiety-aktorki grają (nie tylko mówiąc) robi niesamowite wrażenie, podobnie jak sposób w jaki skrojony jest cały film, wliczając w to malarskie wręcz zdjęcia Luca Montpelliera.

* * *

UWAGA: O filmie „IO” Jerzego Skolimowskiego, nominowanym do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego pisałem TUTAJ.

* * *

Muszę się przyznać, że niechętnie rozdaję cenzurki filmom. I to nie tylko dlatego, że jest w tym pewna arogancja oceniania czyjegoś wysiłku ex cathedra (czy też raczej z kinowego fotela lub domowej kanapy) ale także z tego powodu, że pewnych filmów nie sposób jest ze sobą porównywać zważywszy na ich odmienność, konwencję, artystyczną formę, wysiłek włożony w ich realizację… etc. Bowiem wartość filmu można mierzyć na różne sposoby i biorąc pod uwagę różne kryteria. A jednak pozwoliłem sobie na ułożenie listy nominowanych w tym roku do Oskara filmów z moją subiektywną (bo innej w zasadzie nie ma) ich oceną. Może się to komuś przyda w wyborze filmu do obejrzenia? (Zachowuję oryginalne tytuły.)

– Tár (8.4/10)
– The Banshees of Inisherin (8.3/10)
– All Quiet on the Western Front (8.3/10)
– Elvis (8.2/10)
– Top Gun: Maverick (8.2/10)
– Women Talking (8/10)
– The Fabelmans (7.8/10)
– Everything Everywhere All at Once (7.5/10)
– Avatar: The Way of Water (7.5/10)
– Triangle of Sadness (6.5/10)

Skala ocen filmów: 5 – 5.9 średni; 6 – 6.9 dobry; 7 – 7.9 bardzo dobry; 8 – 8.9 znakomity; 9 – 9.9 wybitny; 10 arcydzieło

* * *

Komentarzy 39 to “DZIESIĘĆ WSPANIAŁYCH? – o filmach nominowanych do Oscara 2023 w kategorii Best Picture”

  1. Violetta Brajer Says:

    Elvis – trzymam kciuki za film i twórców.

  2. Anna Poszepczynska Says:

    Nie mogłam się powstrzymać i nie przypomnieć, że istnieje taki wyraz polski jak „dyrygent”…

  3. Anna Poszepczynska Says:

    Niestety żadnego z tych filmów nie wiedziałam. Czytałam tylko niezbyt pochlebną recenzje filmu Skolimowskiego, widziałam fragment filmu o Presley’u i zapowiedź filmu „Women Talking”. Jestem ciekawa filmu z Kate Blanchett i wdzięczna za Pańskie wprowadzenie do tematu. Niektóre z tych filmów obejrzę prawdopodobnie dopiero po całej ceremonii, kiedy ukażą się na DVD.
    Pozdrawiam.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Mam nadzieję, że obejrzenie tych filmów, z którymi Pani w końcu się zapozna, nie uzna Pani za czas zmarnowany. Mam bardzo dobre zdanie o „TÁR” z Cate Blanchett, która według mnie zagrała tam rewelacyjnie (ja zresztą nie pamiętam, żeby kiedykolwiek ta aktorka zagrała źle – więc bardzo ją lubię).
      „Women Talking” mnie zaskoczyły mocno – niezwykle oryginalny film, z niesamowitymi dialogami (bardziej chyba nadającymi się do teatru, niż do filmu, ale mnie to nie przeszkadzało), no i ze znakomitym aktorstwem. Poza tym powiedzieć, że to kino kobiece, to nic nie powiedzieć 😉
      Pozdrawiam

  4. Jacek Says:

    Tylko Top Guna widziałem z tej listy. Przymierzam się do Inisherin, bo twórczość McDonagha cenię, ze szczególnym wyróżnieniem dla In Bruges.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No i co sądzisz o tym nowym Top Gunie?

      • Jacek Says:

        100 % powtórki z rozrywki. Dobrze, że trzymali się tej ejtisoiwej, oldskulowej receptury nie próbując jej ,,uprogresywniać”, bo wyłączyłbym pewnie szybko. Widowiskowo bez zastrzeżeń. Nawiasem mówiąc, stary Top Gun z całym tym reaganowskim patosem był dla mnie doświadczeniem wybitnie komicznym, oglądałem go z kasety będąc po dobrej faji i ledwo to przeżyłem.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          dokładnie! Uważam tak samo, również o tym starym Top Gunie.

          Czy widziałeś „The Menu”? (Tak myślałem co by Ci tu polecić z tych filmów niestarych, które ostatnio oglądałem – i niekoniecznie z tej Oscarowej puli – zważywszy na Twoje gusta – więc może to? ;))
          Ciekaw jestem jak byś strawił to Menu.
          Ja byłem nim zaskoczony na plus, w przeciwieństwie np. do „Glass Onion”, a nawet „Trójkątem” – bo te obrazki jakoś mnie nie porwały, mimo kilku fajnych momentów.

        • Jacek Says:

          Postaram się zapoznać, żadnego z wymienionych nie widziałem.

  5. Stanisław Błaszczyna Says:

    Karawana jedzie dalej a tak niezwykłe i absorbujące filmy jak ten, przechodzą niezauważone:

  6. Bazyl Says:

    Jako pewien rodzaj komentarza do tych „utalentowanych Azjatów” proponuję lekturę „Ucieczki z Chinatown” :) Co do filmów, to moje Starsze Dziecko zapałało miłością do X Muzy, więc może da się namówić na wspólne oglądanie kandydatów, bo oglądałem jedynie „Wszystko …” którego absurd jest bardzo w moim guście :D

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ciekawe jak „Starsze Dziecko” odebrałoby inne nominowane filmy. Często pokoleniowa różnica w odbiorze rodzi konsternację: jak to może się nie podobać/podobać, skoro się podoba/nie podoba? ;)

      Á propos absurdów: sporo tego jest również w „Trójkącie”, a i w „Duchach Inisherin” też trochę. (Nie wspominając o wojennym absurdzie w „Na Zachodzie bez zmian”.)

      Dziękuję za pamięć i komentarz

      • Bazyl Says:

        Niewielka część nominowanych trafiła póki co na platformy streamingowe, więc ze wspólnym oglądaniem będzie ciężko, a szkoda. Starszy jeździ po drogach filmowych, których ja nie przemierzałem (np. „Stalker” Tarkowskiego), ale luka pokoleniowa na pewno istnieje, co wnioskuje z rozmów. Między nami istnieje też luka gatunkowa. Jestem miłośnikiem wysokobudżetowego kina akcji i starych filmów kung-fu. I fanem Jackie Chana. Dziecko celuje w tytuły bardziej ambitne. Może snobizm, ale akurat na ten patrzę przychylnie :D

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Skoro Tarkowski, to z młodym pokoleniem nie jest tak źle ;)
          Nawet jeśli snobizm (co przecież nie jest takie pewne), to jest szansa, że przerodzi się w coś autentycznego.

          Ciekaw jestem, jak byś przyjął nowego „Avatara”, czy drugiego „Top Guna” – to jest właśnie wysokobudżetowe kino akcji.
          Tak na marginesie: ja tego rodzaju filmy wolę jednak oglądać na wielkim ekranie.

  7. Alexa Says:

    Cate Blanchett as Lydia Tár is something you’ve never seen in the cinema. Tár is a complete movie. Absolute in essence. The message gets through, but probably not everyone will be able to accept it. The number of threads taken up is huge. Especially since we are talking about topics with an increasing value for society — cancel culture, the use of position for sexual gain by women and men, or the lousy image of recognized authorities. This is not a purely entertainment production that will make you laugh. It is a work that forces you to reflect, to open your mind to debate. Cinema is not for everyone, because not everyone prefers to meditate on demanding topics. It can scare with the amount of time or disappoint with some threads – for example, the ending of the story of the world-famous conductor. But a movie of this caliber is worth seeing. We’ve been waiting for this movie

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      The gradation of revealing the hidden vile face of Lydia Tár in this film (not only for us but for the protagonist as well) is astonishing.
      Mental superiority is often associated with moral inaptitude. But usually we don’t care… as long as we admire the genius. In “Tár” people ceased to do that and the genius turned to rubbish. Such an end is always disappointing.

      • Alexa Says:

        Have you ever wondered how the voice affects the senses? The voice is like a symphony orchestra – it will either make you addicted or will pass you by unnoticed. And this movie shows it clearly. I hate squeaky high chords on women. I like how the voice is low and sensual. When Cate Blanchett’s says, „Bach only asks questions” it’s really like Bach music. The film opens with images that foreshadow the movie’s subject: an army of little hands busy making a custom suit for the great Tár. The opening is a form of preparation for the actress who will play a monster of intelligence, talent and self-control for two and a half hours. The celebrated genius enjoys the best that western culture has to offer: murmured conversations in large, softly-lit restaurants; name-dropping at a prestigious music school; concerts in the best venues; stops in hotel rooms all over the world, and between them, a train, a plane, a cab. The world is a large, hushed theater in muted colors, without limits or obstacles. It is a world for Tár.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          The irony of „if you are here, you know who she is”.
          We don’t know who we are, so how we can claim we know anybody else?

          We are masters of self deception – and it is written in our brain. The brain that enslaves (owns) us, but most of the time saves us, too.

          Mysophonia of Lydia Tár is the way her brain is „telling” her that she went too far with self deception that she can (has to) control everything – people, sound and even time, but in reality she is not even controlling herself.

      • Alexa Says:

        A tak na marginesie, pamięta Pan pierwszy występ Grażyny Torbickiej w TVP? To był dramat. Piskliwy z lekko irytującymi wysokimi akordami był nieakceptowalny, nawet dla lekko głuchego odbiorcy. Cały urok osobisty młodej Torbickiej prysł w 5 minut, i gdyby nie praca jaka włożyła w obniżenie tonacji zapewne nigdy nie zaistniałaby w mediach. Głos jest jak burza i szkoda tylko, ze ludzie na to kompletnie nie zwracają uwagi.
        Myślę, że najbardziej sensualny głos w mediach polskich ma Grażyna Szapołowska. Myśle też, że ma świadomość swojego głosu, co też jest raczej rzadkim zjawiskiem.

        • Bazyl Says:

          O tym jak ważny jest głos wspomina też autor biografii Heleny Modrzejewskiej. Mimo wielkiej pracy włożonej w warsztat sceniczny (mimika, poruszanie się, etc.), który budził zachwyt (acz oczywiście nie we wszystkich), wielu recenzentów zarzucało jej, że jej głos jest nie nazbyt wielki przez co grane przez nią postacie tracą.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Wielkie zamieszanie z głosem aktorów było w czasie, kiedy ruszyły filmy dżwiękowe: w wielu wypadkach widzom zupełnie nie pasował głos „gwiazd” jaki wtedy usłyszeli, do tego co sobie wyobrażali wcześniej (zwłaszcza dotyczyło to głosów wysokich, czy wręcz „piskliwych”, których w zasadzie ludzie nie lubią.

        • Bazyl Says:

          Myślę, że również z nietypowego głosu, nawet takiego, który w normalnych sytuacjach, typu rozmowa, by nas drażnił, można zrobić w filmie atut. Pierwsze co przychodzi mi na myśl, to Chris Tucker w „Piątym elemencie” :)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Masz rację – to zależy od charakteru postaci, jaka tym głosem się posługuje – no i rodzaju filmu.
          Akurat głos Chrisa Tuckera bardziej pasuje do komedii, ale już nie do romansu, gdzie cenione są głosy zmysłowo-niskie (tak jakby ludzie o takich głosach nie mogli się zakochać ;) )

  8. Małgorzata Sławińska Says:

    Przeczytałam, nie oglądałam jeszcze większości z nominowanych filmów ale z zaciekawieniem obejrzę i ciekawa jestem czy podzielę Pana opinię. 😊

  9. Mark Mos Says:

    Wszystko wszędzie naraz – film wyłączony po 10 minutach.
    Spielberg powinien już kończyć i najwyżej produkować, ale za reżyserię w pewnym wieku nie powinno się brać.
    To samo WHALE i ostatnie filmy EASTWOODA. Tego się po prostu nie da oglądać.
    Oczywiście, jak ktoś chce zniszczyć swój inner piece, to tak, taka sieczka o niczym, wszystko musi głośno, krzykliwe i dla tych co w pamięci mają dobre ich filmy, a tak szkoda czasu i nerwów.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dziękuję za podzielenie się swoim odbiorem tych filmów 🙂 Ja nie jestem tak surowy w ich ocenie, zwłaszcza filmów Clinta Eastwooda. Uważam również, że ostatnie filmy Spielberga („West Side Story” i „Fabelmanowie” właśnie) też nie są złe.

      • Mark Mos Says:

        Wie pan, prowadzę festiwale filmowe od 20 lat i czegoś takiego nie widziałem dawno. Jest za dużo pretensjonalizmu w filmach, krzyków, nie potrzebnej agresji. Film, którym podnieca się 99% społeczeństwa a jest nim „Everything Everywhere All at Once” został wyłączony po 3 minutach. Scena w cleaners, jak ktoś pracuje, żeby się wyciszyć, to po 3 minutach tego filmu, cale ciało jest roztrzęsione, spokój wewnętrzny PUFF nie ma. To samo z drugą sceną BABYLON. Jak ktoś lubi żeby mu z butami wejść, zrobić kocioł, to tak. Co do dwóch ostatnich filmów Eastwooda, to widziałem studenckie filmy lepsze od tego, co on teraz wyprawia. Pozdrawiam.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Też mam sporo zastrzeżeń co do tego, dokąd zmierza kino popularne. Ja np. przestałem trawić filmy Marvela, podobnie przestały mnie interesować kolejne franczyze Star Wars. Ale to jest subiektywne spojrzenie – odbiór filmów zależy też od naszego nastawienia, upodobań, oczekiwań… Wiadomo, ze jeżeli ktoś chce się wyciszyć, to na pewno „Wszystko wszędzie naraz” czy „Babylon” nie jest dobrym wyborem.

          Ja do filmów popkultury podchodzę jednak inaczej, niż do kina niezależnego, „art-house’owego”, czy np takiego, które robili Kubrick, Bergman, Fellini czy Antonioni…

          PS. Uważam, że 3 min. to za mało, aby sobie wyrobić opinię o jakimś filmie 😉

        • Mark Mos Says:

          Ze wszystkim się zgadzam oprócz tych 3 minut. Jeżeli reżyser nie ma szacunku dla widza i wrzuca go wirówki od pierwszych minut, to niestety, ja wyłączam nawet po 30 sekundach, mój spokój wewnętrzny jest ważniejszy od ludzkich upodobań, trendów i wszelakiej maści modnych zrywów dzisiejszych pseudo artystów.

        • Mark Mos Says:

          Oj Panie kochany, gdybym ja miał się sugerować nominacjami do Oskara, tym syfem puszczanym na Sundance, to bym w psychiatryku już dawno skrobał ściany 🙂 Pozdrawiam szanownego pana.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ja tylko zwróciłem uwagę na to, że film spodobał się milionom widzów, setkom krytyków kina i członkom Akademii Filmowej – co raczej nie świadczy o braku szacunku reżysera do widza.
          Ja również nie sugeruję się nominacjami do Oscara przy ocenianiu filmów.


Co o tym myślisz?

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

%d blogerów lubi to: