NIE CZAS UMIERAĆ albo o tym jak Bond staje się sentymentalnym tatusiem, monogamistą i śmiertelnikiem

.

James Bond mięknie, ale nie jako eksterminator swoich adwersarzy (Daniel Craig w „Nie czas umierać„)

.

       Spoilery są już w tytule tego wpisu, znajdą się też w nim i inne, ale nie będę za nie przepraszał, bo właściwie nie ma za co – ci, zainteresowani najnowszym „bondem” już pewnie o tym wielkim halo z zakończeniem wiedzą. Poza tym atrakcyjność bajek o agencie 007 nie zasadza(ła) się raczej na ich prawdopodobieństwie, więc wszelkie fabularne wyskoki udające rzeczywistość koniec końców brane są przez widzów (nawet tych od konsumowania masowej rozrywki) z przymrużeniem oka, mimo że mogą wzniecać w kinie niejakie emocje. Czy wreszcie: nikt o zdrowych zmysłach – i podstawowej wiedzy o działaniu przemysłu rozrywkowego – nie uwierzy w to, że można świadomie zabić kurę znosząca złote jajka (a franczyza bondowska warta jest ok. 20 miliardów dolarów!)
Osuszcie więc łzy wszyscy opłakujący filmowe unicestwienie Bonda, bo zaprawdę powiadam wam, że już wkrótce zostanie on wskrzeszony i pojawi się znów na ekranach, by uciekać, gonić, uprawiać seks i zabijać bezlitośnie arcy-łotrów wraz z towarzyszącymi im tabunami pomagierów (pod warunkiem, że nie zostanie do końca wytrzebiony przez polityczną poprawność, feminizację i co tam jeszcze „progresiści” nam szykują).
Jednakże wszystko wskazuje na to, że nie będzie to już Daniel Craig. Wprawdzie po „Spectre” aktor ten zastrzegał się, że prędzej „podetnie sobie żyły” niż wystąpi w następnym „bondzie” – i jednak pojawił się w „Nie czas umierać” (nigdy nie mów nigdy!) – to tym razem wszystko wskazuje na to, że ten ostatni film jest jego łabędzim śpiewem w serii, która angażowała go przez kilkanaście lat. „Granie Bonda to żart i wyzwanie – jest jak cholernie natrętny koszmar” – miał ponoć powiedzieć Sean Connery, dla którego wcielanie się w agenta 007 stało się ciężarem uziemiającym jego aktorską karierę, (jaka nota bene rozkwitła, kiedy już dał sobie spokój z udawaniem tego, że jest Bondem). Craig pewnie odczuwał podobnie, bo – jak wieść niesie – z pędzących motocykli, łodzi i samochodów przenosi się wprost na deski teatru by zagrać… Makbeta.

       Sam nie wiem jak mam potraktować to, że ostatni film o Bondzie miał swoją światową premierę w londyńskim Royal Albert Hall z udziałem członków rodziny brytyjskiej królewskiej (jak pisała prasa, znaleźli się wśród nich: The Prince of Wales, The Duchess of Cornwall and The Duke and Duchess of Cambridge, czyli, wyrażając się już bardziej po ludzku: książę Karol i jego żona księżna Kamila, książę William i jego żona księżna Katarzyna). Poza nimi – i resztą śmietanki towarzyskiej nie tylko Londynu – zjawiły się również występujące w filmie gwiazdy, z Danielem Craigiem (w różowej marynarce!) na czele. Oczywiście, że ten mariaż tronu z pop-kulturą (i brytyjską ekonomią) nie powinien dziwić, bo zarówno jedno, jak i drugie stanowi pożywkę dla masowej wyobraźni, ale czy infantylizm połączony z anty-intelektualizmem nie posuwa się tu za daleko?
Z pewnością Ianowi Flemingowi piszącemu na Jamajce swoją pierwszą książkę o Bondzie, nie śniło się, że oto powołuje do (fikcyjnego) życia najsłynniejszego agenta na świecie; że napisze jeszcze 11 tomów o jego przygodach, czy wreszcie: że powstanie 26+ filmów, których bohaterem będzie Bond, James Bond. Co ciekawe, on sam nie lubił tego gościa, który według niego miał być tylko „tępym narzędziem” służącym państwu i instytucjom od wydawania specjalnych poruczeń.  Bo cóż było nobliwego w facecie, który – wprawdzie sprawny fizycznie, ale bez żadnych wyższych kulturalnych ambicji – w chwilach „wolnych” zajęty był głównie piciem, uwodzeniem kobiet (w tym mężatek), grą w karty, jazdą samochodem i wypalaniem 60 papierosów dziennie? Kto wie, czy kreacja takiego „męskiego”, heteroseksualnego, ale zupełnie niezdolnego do głębszej refleksji gostka nie była cichą zemstą Fleminga za swój homoseksualizm? Bo to, że pisanie książek o Bondzie było dla niego ucieczką przed wypełnianiem małżeńskich „obowiązków”, wiadomo (chyba) na pewno.

James Bond – „tępe narzędzie” z licencją na zabijanie?

.  

       James Bond był też produktem post-wojennej i post-imperialnej Wielkiej Brytanii, która chciała zachować iluzję panowania nad światem – zwykle pod pretekstem ochrony Zachodu przed wrogami ze Wschodu. Ewentualnie przed katastrofą, którą gotowali ludzkości nieobliczalni wariaci, półobłąkani geniusze zła opanowani jakąś szatańską i morderczą idée fixe. Taki „produkt”/ktoś musi posiadać „licencję na zabijanie”, likwidować swoich przeciwników nie uważając ich za ludzi. No i nie może mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, bo przecież byłyby one czymś „nieprofesjonalnym”, a co gorsza: czymś zatruwającym śmiertelnie duszę. A że James był przy tym (w książkach Fleminga) homofobem, rasistą oraz seksistą…? Cóż, Nobody is Perfect!

       Łapię się teraz na tym, że do tej pory właściwie nic nie napisałem o samym filmie, marudząc coś o pop-kulturowym fenomenie i charakterze postaci Jamesa Bonda oraz związanych z nim wątkach pobocznych. Ale to dlatego, że jednak wydaje mi się to ważne, bo w jakiś sposób świadczy nie tylko o naszych czasach, ale i o nas samych – drążąc przy tym istotę jednej z ważniejszych ikon współczesnej kultury masowej i jej relację ze zmieniającym się wokół nas światem.
A może to zbyt szumnie powiedziane, bo wszystkie filmy z bondowskiej serii były przede wszystkim rozrywkową zabawką skrojoną pod gusta masowej publiczności i nie ma większego sensu przypisywać im jakichś głębszych epokowych znaczeń? Tym bardziej, że – jak już wspomniałem na początku – opierały się one na pewnej konwencji/formule, która zakładała daleko idącą umowność, rozbrajającą poniekąd generowany przez nią często absurd.
Rozsądźcie sami, ale według mnie – mimo swego eskapizmu i ludyzmu – wszystkie „bondy” jakimiś tam znakami czasu były. I takim znakiem czasu jest również „bond” ostatni.

       Wprawdzie „Nie czas umierać” nie jest tak nasycony sadyzmem i cynizmem, jak seriale telewizyjne, które święcą ostatnio tryumfy na platformach streamingowych (wręcz przeciwnie: twórcy filmu starają się Bonda oraz tych, którzy wspomagają go w zmaganiu się z nikczemnikami „uczłowieczyć”) to jednak nad całością ciąży atmosfera jakiejś katastroficznej dekadencji, no i oczywiście trup ścieli się gęsto, głównie za sprawą wyczynowej sprawności strzelecko-likwidacyjnej Bonda (bo, jak widać, mimo wzmożonej wrażliwości feministyczno-genderowo-rasowej progresistów, masowe zabijanie na ekranie – zwłaszcza to wzbudzające aplauz widowni – nadal ma się w popkulturze świetnie).

       Jak na ironię, to co miało „zmiękczyć” bondowski charakter, wprowadzić pewną korektę do DNA odpowiedzialnego za kreację kolejnych klonów serii, zadziałało moim zdaniem na niekorzyść filmu, rozbijając go formalnie i stylistycznie. Mnogość wątków – ich zagmatwanie, brak ciągłości w budowaniu napięcia – nie tylko tego wynikającego z akcji, ale i dotyczącego emocji… wszystko to sprawiało, że film się nieco rozłaził, nie trzymając się kupy. Kilka świetnie nakręconych sekwencji z szaloną jak zwykle akcją, tylko to wrażenie potęgowało.
Trzeba przyznać, że jakość produkcji tego filmu jest na najwyższym poziomie, jego aparycja robi wielkie wrażenie, wiele kadrów prezentuje się na ekranie fantastycznie… Wszystko wskazuje na to, że te 250 mln. dolarów, jakie wydano kręcąc ten film, nie poszło na marne. Jednakże, jak mi się wydaje, niektóre sceny wstawiono do filmu cokolwiek na siłę, tylko ze względu na ich widowiskowość (jak np. totalna rozwałka z udziałem Any de Armas na Kubie), bo prawie niczego nie wnosiły do opowiadanej historii (rozwlekając przy okazji film do tych 2 godzin 40 minut, co nawet niektórym z tych najbardziej zagorzałych fanów Bonda, wydało się przesadą.) Gorzej jest więc z warstwą fabularną, co pewnie jest winą zbyt wydeliberowanego scenariusza.

W „Nie czas umierać” nie ma już „dziewczyn Bonda”. Wieczny kawaler w monogamicznym związku? (Léa Seydoux i Daniel Craig)

.

Skoro mowa o wadach filmu wspomnę jeszcze o dwóch według mnie dość istotnych:

  • Brak chemii miedzy Bondem i jego partnerką Madeleine (Léa Seydoux) oraz mizerna wiarygodność tego związku, wynikająca prawdopodobnie z wkładu Phoebe Waller Bridge, dokooptowaną do tworzącego scenariusz teamu (oprócz niej: Neal Purvis, Robert Wade Cary i reżyser filmu Joji Fukunaga), która postanowiła wprowadzić doń „świeżą kobiecą” perspektywę, czyniąc występujące w filmie kobiety bardziej „ludzkimi”, a nie tylko seksualnymi obiektami, jakimi były dotychczas „dziewczyny Bonda” (co jest tylko częściową prawdą, bo jednak silne i niezależne kobiety w orbicie Bonda się pojawiały). Tutaj jednak coś nie zagrało: postać Madeleine okazała się tworem sztucznym, bo ani nie dorastała do standardu urody występujących w Bondzie kobiet (których pewien rodzaj glamour zawsze był znakiem firmowym), ani jej „zwyczajność” nie była autentyczna, gdyż scenariusz wpakowywał ją w taką rolę i sytuacje, w jakich „zwyczajna” dziewczyna nigdy nie mogłaby się znaleźć – więc po co udawać? (Nie mówiąc już o tym, że na ekranie bardziej przypominała córkę Bonda, niż jego partnerkę/kochankę… ale to w sumie drobiazg.) Na domiar złego Bond spłodził z nią dziecię, (o czym dowiedział się pięć lat po fakcie!), które oczywiście też musi bronić przed złoczyńcami, przy okazji pałając (nagle) do niego czymś w uczuciowym repertuarze Bonda niesłychanym: ojcowską miłością! Swoją drogą wykorzystanie dziecka w tych wszystkich naładowanych przemocą, gwałtem i zabijaniem scenach uważam za niedopuszczalne nadużycie (jakoś kłóci mi się to z feministyczną i progresywną wrażliwością), a sentymentalna do granic śmieszności maskotka dziecka zatknięta za pas Bonda w finałowej scenie, to już według mnie zupełne przegięcie.
    Prawdę mówiąc to, że – idąc dalej po feministycznej linii – w roli agent(a)(ki) 007 obsadzono czarnoskórą kobietę (Lashana Lynch), zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdyby dano jej do odegrania bardziej kompleksową postać, a nie tylko genderowy rekwizyt na doczepkę Bondowi – prawdziwemu agentowi 007! No ale żyjemy w czasach, kiedy czarnym kolorem skóry i kobiecą płcią należy się cieszyć i chlubić – w przeciwieństwie do białego koloru skóry i płci… za przeproszeniem… męskiej, która stała się cokolwiek podejrzana i wstydliwa. Nie na tyle jednak, by miało to pozbawić testosteronu Bonda.
  • „Nie czas umierać” ma też według mnie problem z tzw. „villainami” (ubolewam tu nad brakiem odpowiedniego polskiego słowa – bo złoczyńca, drab, łotr czy nawet padalec nie oddają adekwatnie kogoś, kto niby Diabeł ex-machina skupia w sobie wszelkie zło filmowego universum – i bez kogo miotanie się po świecie Bonda w zabójczym amoku nie miałoby żadnego sensu). W „Nie czas umierać” takim adwersarzem jest Lyutsifer Safin (podobieństwo do słów Lucyfer i Szatan jak najbardziej nieprzypadkowe – prawdę mówiąc to autorzy scenariusza mogliby się wysilić na mniej dziecinną/trywialną aluzję i skojarzenie) grany przez sztywnego do bólu Ramiego Maleka. Postać tak sztuczna i wydumana, dziwacznie i marnie wpleciona w intrygę, z tak absurdalnym i niewydarzonym pomysłem na zagładę świata, że nawet najlepsze chęci, by się go wystraszyć, nie pomogły mi w kinie powstrzymać się od westchnienia: really?! James Bond ma swój ciężar właściwy, który wymaga podobnego ciężaru po drugiej stronie, by porządnie zmierzyć się z przeciwnikiem. A tu… beka! Bo po drugiej stronie jest jakieś eteryczne dziwadło. Również pojawienie się w filmie arcy-wroga Bonda Blofelda (Christoph Waltz à la Hannibal Lecture) – ikonicznej ponoć dla całej serii postaci – jest bez sensu, bo to właściwie nic nie wnoszący do filmu epizod, podobnie jak wiele scen w filmie obliczonych na tani efekt (choć pewnie całkiem kosztownych). W filmie widzimy też kilku innych drabików pomniejszych, ale to pewnie tylko po to, by dostarczyć mięsa armatniego dla agentów M16. Innymi słowy: tak niski poziom złoczyńców to dla Bonda prawdziwy afront.

       Nie wiem, być może trochę zapędziłem się z tą krytyką ostatniego Bonda, traktując go zbyt poważnie? I wychodzę na nudziarza, który psuje zabawę innym? Nie chcę tego robić więc namawiam do spotkania się z „Nie czas umierać” w kinie i osadzić film samemu – zobaczyć go na własne oczy i doświadczyć na własnej skórze. Moja żona wyszła z sali kinowej trochę roztrzęsiona, bo akurat trafiliśmy na seans w systemie Dolby i przy każdym wybuchu, kraksie i większej demolce trzęsły się pod nami fotele – co ja miałem gdzieś, ale moja żona już nie bardzo.

       Jak już powiedziałem, produkcja filmu – jego strona techniczna i wizualna – jest na najwyższym poziomie. Niektóre ujęcia kamery są niesamowite, sceny akcji zrealizowane perfekcyjnie, niezwykle pomysłowo i piekielnie dynamicznie. A i aktorstwo całkiem niezłe – zaś w przypadku Craiga i Ralpha Fiennesa to nawet świetne. W ogóle cała seria z Bondem, w której wystąpił Daniel Craig jest dobra – pięć filmów z nim na przestrzeni 15 lat to jest jednak spore osiągnięcie. Mimo zamknięcia w pewnej formule, wyłamywały się one niektórym schematom, również dzięki kreacjom Craiga, jego niewątpliwemu, choć nie tak oczywistemu, seksapilowi i mocnej fizycznie ekranowej prezencji, o kompetencji aktorskiej nie wspominając. Z tych pięciu filmów co najmniej dwa są naprawdę bardzo dobre. Mam oczywiście na myśli „Casino Royale” i „Skyfall”. „Nie czas umierać” pozostanie jednak za nimi w tyle – mimo tego, że jest to chyba pierwszy w czasach pandemii prawdziwy hit kinowy na taką skalę. Tylko czy świadczy to o jego klasie, czy też może widownia na całym świecie stęskniła się już tak bardzo za wielkim ekranem?

*  *  *

6.5/10

POSTAPOKALIPTYCZNY HEAVY METAL („Mad Max: Fury Road”)

.

Wściekłość i wrzask - adrenalina, benzyna, krew & rock'n'roll  (

Wściekłość i wrzask – adrenalina, benzyna, krew & rock’n’roll – hiperaktywność po zagładzie („Mad Max: Na drodze gniewu”)

.

Odlot. Zagłada już była, po niej następuje to, co najlepsze: czysta/brudna przemoc, zwierzęca walka o przetrwanie – kop adrenaliny przy anihilacji tego, co staje nam na przeszkodzie i dąży do anihilacji nas samych. W błysku, hałasie, rzężeniu, trzasku, zgrzycie i w podskokach. Hiperaktywność zamieniająca się w konwulsje – chroniące życie, zadające śmierć. To co zabija w rzeczywistości – raduje najbardziej w świecie iluzji (kino). Oczywiście orgazm przed ekranem przeżywa się zazwyczaj wtedy, kiedy ginie (jest rozrywany, palony, cięty, rozstrzeliwany…)  ten Zły. A Zły jest zawsze po stronie przeciwnej, niż my sami. Bo my właściwie jesteśmy dobrzy, tylko czasami źli – świadomość tego ostatniego może sprawić nam zarówno cierpienie, jak i radość.

Lecz w kinie przeważnie jesteśmy dobrzy – kibicujemy więc Dobremu (tak przynajmniej było do niedawna). Świadomie. Nieświadomie jednak fascynujemy się często Złym. Ale jeśli nasz heros jest Dobry – np. w filmach akcji czy w komiksach – to musi robić to, co robi Zły, tylko jeszcze lepiej (śmiercionośniej, agresywniej, gwałtowniej, brutalniej), niż On. W Armageddonie nie ma miejsca dla pussy-angels. Hufce Chrystusa muszą być silniejsze od szatańskich hord. Dies irae – boska furia i gniew – anielskie skrzydła zamieniają się w husarskie, bezpłciowość okazuje się być nabuzowana testosteronem (cuda się zdarzają), baranek zamienia się w wilka – a my tylko takiego wilka chcemy karmić, również w sobie samym. (Zdarza się, że słyszymy kiedy chłepcze czyjąś krew, gryzie czyjeś ciało – nasz odwieczny rytuał składania ofiary: krwiożerczość dzikusa zamieniona w sakrament kulturalnego dewota.)

Eksplozja. Kły. Dźganie dzidą. Strzelanina. Wszechobecny sznyt. Krwawiące rany jak szkarłatne godła odwagi. Tchórze i przegrani nie załapują się do kadru. Jeśli już, to tylko wtedy, kiedy żebrzą o wodę, ewentualnie – jako tło dla swego tyrana i ciemiężcy. Na końcu zaś wiwatują na cześć tych, którzy wygrali, i którzy dają im nadzieję na zrzucenie kajdan, picie do syta i wydobycie się ze szczurzej nędzy. (Czy wszyscy słabi i głupi są dziećmi nadziei? Czy aby w końcu nie stają się sierotami po niej?)

Kobiety. Kobiety matki, kobiety karmicielki, kobiety – materiał rozrodczy, kobiety traktowane jak dojne krowy, kobiety produkujące zabijaków, kobiety – niewolnice seksu, kobiety zakute w pasy cnoty, kobiety rozebrane jak do sesji Playboya… To wszystko widzimy na ekranie, jednak wszyscy się uparli twierdząc, że jest to film feministyczny. Czy dlatego, że „skóry” te się wreszcie zbuntowały i chciały uciec do marginalnej de facto krainy matriarchatu, do strażniczek dobrego nasienia (chodzi o rośliny), gdzie na motorach jeżdżą nawet poryte zmarszczkami seniorki? (Nota bene, gdyby nie facet – Mad Max/Tom Hardy – nigdy by się im ta sztuczka nie udała.) Niech nas nie zmyli – wyglądająca swoją drogą jak cyborg – wojownicza i nie do zdarcia Furiosa/Charlize Theron. Furiosa (what a name!) to właściwie jedyna w królestwie Rictusów Erectusów wojowniczka, wyjątek potwierdzający regułę, że na wojnie światowej prawdziwym wojownikiem może być tylko mężczyzna. It’s a man’s world, after all. Kobieta, tak naprawdę, służy do kochania (w wielorakim znaczeniu tego słowa) i – co się z tym wiąże – reprodukcji.

Ale przecież furia… furia obrazów, furia dźwięków – atak na nasze zmysły. Jedziemy zwariowanym rollercoasterem, węszymy za żerem – bo ktoś chce nam zrobić „dobrze”, jak przystało na życie w imperium zmysłów, obrazków i niepohamowanej konsumpcji. Wyłącza się nam myślenie (bo nic tu po fabule), włącza mechanizm gapia – zamieniamy się w pop-kulturowe zwierzę powodowane instynktem – ślinimy się jak pies Pawłowa, traktowani sztampą, którą wyćwiczono nas wcześniej – chwyty niezawodne, choć ograne. Ale zaskakuje nas to, co wydaje się nam nowe – mistrzowie kina, ci treserzy nasi najlepsi, wiedzą jak podać nam stare, by wyglądało jak nowe – chrapami czujemy świeżość kęsów, kłami szarpiemy krwisty befsztyk, gały wychodzą nam z orbit – przebieramy łapami, naciskamy wirtualny pedał pod fotelem, tak jakbyśmy sami chcieli przyśpieszyć to, co i tak już pędzi z szaloną prędkością. A przy tym heavy metal – uszy są katowane, ale za to ciało doświadcza adrenalinowej szprycy. High energy boost! A jednak thrill ze spektaklu – w przeciwieństwie do orgazmu, jest dość jałowy: działa właściwie jak narkotyk – znieczulenie (pobudzenie) miejscowe, chwila ekstazy a później choćby potop, lecz zwykle – to, co było do tej pory. I jeszcze większe łaknienie.

Kamp, hiper-kamp… Brzydota odbierana przez widza jak piękno, piekielny koszmar – jak poezja – czaruje się nas bestią. Ekscytacja kiczem, który prokurują prawdziwi wirtuozi kina, więc zamienia się on (w naszych oczach) w sztukę. Nie tylko mięsa. Estetyka krwistego befsztyku wzbogacana jest estetyką post-apokaliptycznej pompy. Gotyk z piekła rodem. To jest ta nowość: obrazy jak z koszmarnego snu śnionego na haju, ale śnionego przez prawdziwego artystę, dla którego hell is the limit – nieograniczonego już żadną techniczną niemożliwością, bo świat cyfrowy nie ma granic. Ale czy to jest piękno, czy stylizacja? Ohyda jako decorum? Granica sztuczności zostaje przekroczona – tak, że to, co za nią nabiera cech rzeczywistości prawdziwej – tyle, że na innym poziomie, gdzie (kolejną) ułudę zaczynamy odbierać, jak prawdę. (No właśnie: czy aby to, co nazywamy prawdą nie jest skwantowaną, rozłożoną na różnych poziomach, iluzją? Cały świat jest kinem, a my żyjemy wśród fantomów… może nawet sami nimi jesteśmy?)

Powidoki i impresje. Obraz przykleja się do nas jak filmowy plakat (za spustoszony i wyjałowiony świat „robią” tu pustynie Australii i Namibii), pełno na nim stworów jak z panopticum cielesnej (o duchowej nie wspominając) szkarady; monstrualne machiny, cała banda pędzi hybrydami jakich nawet nasz popyrtany eklektycznie świat nie widział… Oczopląs – a wszystko do 3d – włazi nam na głowę. Myśli zapędzone w kozi róg, teraz próbują się wydostać, udając że są racjonalne. Lecz kto wie – może są jeszcze szalone? Jak Max? Ale czy w świecie szaleńców, człowiek zdrowy psychicznie nie jest anomalią? I czy obłąkany świat nie jest odbierany jako norma przez wariatów? Odpryski miłości, delikatny i ulotny gest czułości – empatia i wrażliwość skryta za grubą skórą, kuloodpornym pancerzem, maską-wędzidłem przypominającą outfit Hannibala ludojada? Ziarno człowieczeństwa i apokaliptyczny entourage? No i gdzie ta nasza – do k…y nędzy! – kultura? To po to przez miliony lat schodziliśmy z małpiego drzewa, przenosili się z jaskini do katedr, oswajaliśmy furie Natury i pacyfikowaliśmy bogów, ryliśmy dekalog i wypisywali kodeksy wszelakie – by teraz, na koniec, o tym wszystkim zapomnieć, bo liczy się tylko ordynarny, zwierzęcy instynkt przetrwania? Bo jeśli ty tego nie zeżresz, to zeżre to kto inny? Bo jeśli ty nie zabijesz, to zabiją ciebie? No i jeszcze na dodatek mord jako fun? Dzień, w którym najwięcej się mordują, najlepszym dniem twojego życia? Może dlatego, że przecież wiesz, że i ty musisz umrzeć?

This is the end, folks.

 *  *  *

10/10

Kobieca kruchość jest pozorna - nawet naga na pustyni, nawet w ciąży, nawet piękna - okazuje się twarda jak opancerzony męski wojownik szos zrywający łańcuchy

Kobieca kruchość jest pozorna – nawet naga na pustyni, nawet piękna i powabna, nawet w ciąży – okazuje się (ponoć) twarda jak opancerzony, gruboskórny, męski wojownik szos zrywający więżące go łańcuchy

.