TAŃCZĄCY Z WILKAMI – rzecz o tragi-romantyzmie amerykańskiego Pogranicza

.

Między szlachetnością a „dzikością” – „Tańczący z wilkami” nie jest filmem bezstronnym (Rodney Grant i Graham Green)

.

       Zwykle narracja podyktowana jest czyimś interesem. Odnoszę wrażenie, że narracja filmu Kevina Costnera dyktowana była sercem. Jeśli tak, to trzeba być nie tylko kimś krótkowzrocznym, ale i małostkowym, aby zarzucić Costnerowi megalomanię – tak jak zrobiła to jedna z najwybitniejszych krytyków kina Pauline Keal. (Swoją drogą angielskie słowo megalomaniac powinno być tłumaczone nie jako megaloman, a megalomaniak, bo wtedy jego znaczenie uwzględnia także „manię”.) Co zdumiewa tym bardziej, że była ona wnikliwą intelektualistką, bynajmniej nie krótkowzroczną, czy małostkową.
Być może niepotrzebnie już na samym początku odwołuję się do tej niefortunnej opinii Keal, ale na swój sposób mnie ona dotknęła, tym bardziej, że nie znałem jej wcześniej, bo dopiero teraz przeczytałem esej, w którym – oprócz wielu trafnych spostrzeżeń – znalazłem też kilka (moim zdaniem) chybionych, czy też raczej… posiadających drugorzędne znaczenie.

       Cóż, napiszę teraz coś przewrotnego: być może Costner rzeczywiście był megalomanem, ale czy to właśnie nie dzięki temu porwał się na zrobienie tak zamaszystej epiki, tworząc w rezultacie tak znakomity film, jak „Tańczący z wilkami”, który w swojej konwencji jest bliski arcydziełu? A poza tym: któryż z twórców – i to w każdej dziedzinie sztuki – nie jest egomaniakiem (choć niekoniecznie megalomanem)? To dlatego taki zarzut wobec ludzi twórczych, a zwłaszcza artystów, jest czymś jałowym – a tym samym niezbyt relewantnym.

       Od jakiegoś czasu wracam do filmów, które w przeszłości zrobiły ze mnie kinomana – począwszy od „Persony” Bergmana, przez „Odyseję kosmiczną 2001” Kubricka, po „Tańczącego z wilkami” właśnie (mógłbym tu jeszcze wymienić setki innych tytułów, dzięki którym moja miłość do kina utwierdzała się coraz bardziej). I zaskoczony jestem tym, jak bardzo różne są to filmy. Od takich, które były dla mnie doświadczeniem wykraczającym poza ramy i domenę kina (jak np. filmy Tarkowskiego, Herzoga, Kurosawy, czy Malicka); przez te związane z odbiorem bardzo osobistym (jak np. „Ścieżki chwały” Kubricka, „Hair” Formana, czy „Pluton” Stone’a); po dostarczające mi czystej radości tudzież innych emocji – jak to jest w przypadku kina tzw. rozrywkowego, ale też takiego, które z większymi ambicjami artystycznymi tworzyli Fellini, Coppola, Scorsese, czy Scott – czyli doskonałego kina czystego (pure cinema) należącego do szeroko rozumianej pop-kultury.

       „Tańczący z wilkami” należy oczywiście do filmów tego ostatniego rodzaju, choć dla mnie nie był on nigdy tylko li rozrywką, poruszając tematy, którym poświęciłem swego czasu wiele uwagi.* Wszystkie dotyczyły tego, co działo się na tzw. amerykańskim Pograniczu (Frontier), zwłaszcza w XIX wieku, kiedy to setki tysięcy białych osadników parły na Zachód, poddając się (podobno) konieczności objawionego (ponoć) Przeznaczenia (Manifest Destiny) – dokonując przy okazji destrukcji kultur ludów, które zamieszkiwały kontynent Ameryki Północnej od tysiącleci.

greydot

Zderzenie kultur, z których jedna nie miała żadnych szans

.

       Nie mam tu zamiaru pisania recenzji filmu Costnera w ścisłym znaczeniu tego słowa, zamiast tego chciałbym się podzielić kilkoma dość luźnymi uwagami związanymi z moim zetknięciem się z tym filmem po latach. (A od czasu, kiedy go oglądałem ostatnio minęło ich ponad 30.) I jeśli chciałbym w jednym zdaniu określić wrażenia z tego spotkania, to napisałbym, że „Tańczący z wilkami” nic a nic się nie postarzał i także tym razem trafił do mnie z całą swoją mocą wielkiego kina. Mało tego: kto wie czy teraz nie bardziej doceniłem to, jak wspaniale ta prosta historia została opowiedziana – przedstawiona na ekranie w pięknych obrazach – mocno angażująca nasze emocje poprzez ukazanie człowieczeństwa swoich bohaterów w sposób autentyczny i szczery. Z wielkim sercem właśnie. I (co warto zaznaczyć) genialną sprawnością techniczną. Sądzę, że Costner, debiutujący tym filmem w charakterze reżysera, przeszedł tu samego siebie.

       „Tańczący z wilkami” powstał pod koniec lat 80. XX wieku (swoją premierę miał w 1990 roku), a więc w czasie, kiedy wydawało się, że western w kinie wyczerpał swoje możliwości – po czasach chwały w latach 40. i 50. i rewizji, jakiej poddano ten genre zwłaszcza w latach 60. i 70., kiedy to powstały spaghetti westerny Sergia Leone oraz anty-westerny Peckinpaha, Altmana, czy Penna. Wprawdzie mówienie o wyczerpaniu się możliwości westernu może się wydać pochopne, to na pewno lata świetności miał ten gatunek za sobą. Kevin Costner przywrócił go na ekrany w wielkim stylu, choć tak naprawdę jego film nie był klasycznym westernem (choćby dlatego, że nie było w nim ani jednego cowboy’a). Jednakże, chyba po raz pierwszy w historii amerykańskiego kina, tak wielką uwagę poświęcono Indianom, ukazując ich „ludzką” stronę – co stanowiło ostry kontrast z obrazem Indianina-dzikusa, jaki dominował zwłaszcza w naznaczonych rasizmem B-westernach, nagminnie kręconych w Hollywood w pierwszych dekadach istnienia Tinseltown.

       Roger Ebert nazwał „Tańczącego z wilkami” „sentymentalną fantazją”, co jednak w jego oczach nie deprecjonowało filmu. W przeciwieństwie do podejścia Pauline Keal, która uznając film za „dziecięco naiwny”, odmówiła mu większej wartości. Można więc zauważyć i wskazać na podobną cechę filmu, a jednak odnieść się do niego w zupełnie inny sposób: z jednej strony afirmując go, z drugiej zaś nie aprobując. Wszystko właściwie zależy od naszego nastawienia wobec filmu. A to z kolei wynika bardziej z naszych trzewi (serca i nerwów), niż z umysłu (mózgu). Ogólnie rzecz biorąc kino jest według mnie bardziej domeną uczuć i emocji, niż intelektu. Innymi słowy: bardziej oddziałuje na naszą zmysłowość (posługując się przede wszystkim obrazem), niż inteligencję (choć oczywiście może zawierać w sobie mentalną głębię). Wizualność jest w nim (dla widza) ważniejsza, niż zawartość myślowa. Dotyczy to zwłaszcza kina popularnego.

greydot

Miłość na prerii (Mary McDonnell i Kevin Costner)

.

       Tak zwany podbój Dzikiego Zachodu, a wyrażając się bardziej werystycznie: ekspansja osadnictwa europejskich kolonizatorów na zachód amerykańskiego kontynentu, nie miała nic wspólnego z romantyzmem (który zawsze przynależy do sfery mitycznej), za to nacechowana była tragizmem (tysiące ludzi nie przeżywało na szlakach katorżniczej drogi w wozach osadniczych – wystarczy wspomnieć o tym, co spotkało grupę Donnera). Podobnie mało romantyczne było prawdziwe życie Indian prerii, a kulminacją ich przeklętego losu była tragedia załamania się ich kultury, wypieranie przez wrogów (nie tylko „białych”, ale i tych „czerwonoskórych”), zdziesiątkowanie przez choroby, zamknięcie w rezerwatach… A jednak Costnerowi udało się przeforsować (i niejako „zainfekować” tym nas) romantyczną wizję indiańskiego życia, asymilacji i zaprzyjaźnienia się jego (białego) bohatera z Obcymi. I to wbrew temu, że film pełen jest przemocy. To jest zresztą bardzo ciekawa sprawa: przemoc ta – ukazana często z realistycznym brutalizmem – schodzi tu jakby na drugi plan, zdominowana przez humanizm, jakim nacechowani są zarówno grany przez Costnera porucznik John Dunbar, jak i jego indiańscy przyjaciele. Czujemy przy tym, że reżyser używa tej przemocy niejako z dramaturgicznej konieczności, nie napawając się nią, jak to np. robi w swoich filmach Quentin Tarantino. Ostatecznie tym, co wynosimy z „Tańczącego z wilkami” jest właśnie nacechowany sentymentem romantyzm – wiara w przyjaźń i miłość, która zwycięża wszystko. To świadczy o olbrzymiej – bardzo sugestywnej – sile kina w oddziaływaniu na nasze uczucia i emocje. Duże znaczenie w uromantycznieniu filmu ma oczywiście także ukazany w nim romans Dunbara z Uniesioną Pięścią (Mary McDonnell), białą kobietą wychowaną przez Siuksów. Romans przewidywalny i cokolwiek sztampowy, ale i to nam w zasadzie nie przeszkadza, skoro zdolni jesteśmy odczuć jego chemię.

       Często podkreśla się autentyzm z jakim ukazano w filmie Indian. I rzeczywiście: ich stroje może nie są takie, jakich używali oni na co dzień, ale za to są niezwykle malownicze, doskonale prezentując się na ekranie. Słyszymy, jak Indianie mówią językiem Lakotów (notabene nazwa Siuksowie pochodzi z zewnątrz i jest dla Lakotów obraźliwa), chociaż niemalże dla wszystkich z nich był to język obcy, więc swoich kwestii musieli się uczyć na pamięć. Z różnym skutkiem – ale to byli w stanie ocenić tylko prawdziwi Lakoci. Tak, „Tańczący z wilkami” wygląda prawdziwie, chociaż lista historycznych nieścisłości, jakie można w tym filmie zauważyć jest dość długa. Z tym, że rzadko kto zdolny jest te nieścisłości wyłapać. Zresztą, nie są one aż tak istotne – w przeciwieństwie do pewnych aspektów filmu, które jednak nie oddają sprawiedliwości temu, co miało miejsce w rzeczywistości. Moim zdaniem największą krzywdę wyrządzono Indianom z plemienia Paunisów, których przedstawiono w filmie jako żądnych krwi morderców – napadających na bezbronnych osadników i nękających wioski Lakotów. Tak naprawdę, to Paunisi byli tępieni przez Lakotów, którzy mieli nad nimi znaczną przewagę i wypierali ich z zajmowanych przez to plemię terenów. To odwrócenie ról można wszak tłumaczyć tym, że Indianie ci – tak jak ukazuje to Costner – byli postrzegani z perspektywy Dunbara, (którego narracja dominuje w filmie), a więc kogoś identyfikującego się z Lakotami, dla których Paunisi byli wrogami. Pewnym zgrzytem jest również sposób, w jaki reżyser potraktował amerykańskich żołnierzy, którzy starli się pod koniec filmu z Dunbarem i stającymi w jego obronie Lakotami. Rzeczywiście: w swojej podłości i głupocie są oni niemal karykaturalni. Ale kto wie, może właśnie dzięki tym wszystkim tendencyjnym zabiegom „Tańczący z wilkami” wybrzmiewa z taką mocą, trafiając w samo sedno oczekiwań widza i jego wrażliwości? Bo na dobrą sprawę w kinie nie szukamy prawdy. Wręcz przeciwnie: karmimy tam swoje nadzieje i złudzenia. A jeśli reżyser jest dobry, to idziemy za nim jak po sznurku.

Siła woli i charakteru w połączeniu z genialnym wyczuciem kina – bez tego nie byłoby „Tańczącego z wilkami”. (Kevin Costner na planie swojego filmu)

.

       Powiedzieć jednak, że Kevin Costner kręcąc „Tańczącego z wilkami” okazał się reżyserem dobrym, to nic nie powiedzieć. Zaryzykował bym nawet stwierdzenie, że on ten film stworzył w natchnieniu. Notabene za swą pracę w charakterze reżysera Costner dostał Oscara (ostatecznie „Tańczący z wilkami” uzyskał siedem statuetek, w tym w najważniejszej kategorii Best Picture). Wiem co piszę, bo przed chwilą obejrzałem film dokumentalny przedstawiający go przy pracy nad „Tańczącym z wilkami” i nadal jestem pod wielkim wrażeniem tego z jakim zaangażowaniem i fantastycznym wyczuciem kina, tworzył on swoje dzieło życia. Zresztą, nawet gdybym nie widział tego dokumentu, to przecież mistrzostwo reżyserii w „Tańczącym z wilkami” jest dla mnie ewidentne. Co ciekawe, na etapie przed-produkcyjnym Costner poszukiwał kogoś, kto by mógł wyreżyserować ten film – jakby nie wierząc w swoje możliwości (bo przecież nigdy wcześniej sam nie reżyserował) – ale zorientował się, że nikt nie był w stanie ogarnąć jego autorskiej wizji i przenieść jej na ekran w sposób, który by go zadowolił. Dlatego za tę robotę wziął się sam. W rezultacie otrzymaliśmy jeden z najlepszych westernów w historii kina.

       Wróciłem do „Tańczącego z wilkami” z powodów poniekąd osobistych. Jak już wspomniałem tematyką jaką poruszył film zajmowałem się swego czasu dość blisko.* Rezultatem tego był publikowany w prasie polonijnej cykl „Krajobrazy ludzie zdarzenia”, w którym znalazły się artykuły nawiązujące do historii amerykańskiego Pogranicza, ze szczególnym uwzględnieniem kwestii indiańskiej. Pisałem też o amerykańskim Zachodzie z perspektywy kogoś zakochanego wręcz w krajobrazowości i przyrodzie tego rejonu świata, który odwiedzałem wielokrotnie. To ostatnie oczywiście też miało duży wpływ na to, jak odebrałem film Costnera, tym bardziej, że rozpoznawałem na ekranie krajobrazy, które znałem z autopsji. A zdjęcia „Tańczącego z wilkami” są świetne i nawet z tak monotonnego pejzażu, jakim jest preria, potrafiły wydobyć coś, co mogło się potem śnić po nocach. Tworzą więc one wspaniałe tło dla theatrum, w którym ludzie żyją i umierają, kochają i nienawidzą – są szczęśliwi lub cierpią – tracą nadzieję i ją odzyskują.

      Z niecierpliwością czekam na najnowszy film Kevina Costnera, jakim jest „Horizon: An American Saga” – dwuczęściowy western zajmujący losami amerykańskich osadników, który będzie miał swoją światową premierę już za kilka tygodni na Festiwalu w Cannes, a w amerykańskich kinach będzie go można obejrzeć w czerwcu (część I) i sierpniu (cz. II). Mam nadzieję, że Costner stworzył coś równie wielkiego, jak „Tańczący z wilkami”.

greydot

.

Amerykańska preria jako tło dla ludzkiego theatrum

.

greydot

* Zainteresowanym tą tematyką polecam kilka wybranych artykułów, które swego czasu ukazały się w prasie polonijnej w cyklu „Krajobrazy ludzie zdarzenia”:

.
„Indiański Tryptyk”
„Saga o bizonie”
„Bitwa nad Little Bighorn”
„Taniec Ducha i masakra nad Wounded Knee”

.

greydot

KINO 2023 – filmowe podsumowanie roku

.

.

       Jestem na świeżo po wizycie w radiu 103.1 FM Chicago, gdzie z gospodarzem programu Jackiem Zielińskim mówiliśmy o filmach z roku, który właśnie się skończył. Naszą rozmowę zacząłem od stwierdzenia skądinąd oczywistego, że oto przystępujemy do czegoś, co jest niemożliwością – nie sposób bowiem w ciągu pół-godzinnej rozmowy podsumować wszystko, co działo się na ekranach kin amerykańskich w 2023 roku – o kinach światowych, czy nawet europejskich nie wspominając. Niemniej jednak chciałbym się teraz podzielić kilkoma – dość luźnymi – uwagami o filmach, które obejrzałem w minionym roku (naturalnie, mam tu na uwadze te filmy, które miały swoją premierę w 2023 r.) Można to będzie również potraktować jako próbę opisania kondycji kina w czasach post-pandemicznych i związanych ze strajkiem w Hollywood. Na początku muszę też zaznaczyć, że wszystko to będzie (siłą rzeczy) pisane z perspektywy amerykańskiej – choćby z tego powodu, że nie miałem jeszcze możliwości bliższego zapoznania się z kinem polskim i (ogólnie) europejskim minionego roku.

       Jeśli ktoś zapytałby się mnie, czy był to rok dobry, to jednak odpowiedziałbym twierdząco, mimo że akurat te filmy, na które najbardziej czekałem, okazały się dla mnie większym lub mniejszym rozczarowaniem, chociaż – tak po prawdzie – nie były one złe (z wyjątkiem chyba jednego, ale o tym za chwilę). A stało się tak pewnie dlatego, że spodziewałem się po nich znacznie więcej, niż tylko bycia kinem dobrym, może nawet bardzo dobrym. (Żaden bowiem nie okazał się arcydziełem – co świadczy o tym, że moje oczekiwania były jednak zbyt wygórowane. Mój błąd.)
Ta najbardziej wyczekiwana przeze mnie trójka tytułów, to: „Napoleon” Ridley’a Scotta, „Killers of the Flower Moon” Martina Scorsese oraz „Oppenheimer” Christophera Nolana.

       Największym rozczarowaniem okazał się „Napoleon”. Lubię Scotta, mimo jego buńczuczności (w swojej karierze wyreżyserował on kilka fantastycznie udanych filmów, i to o niemal kubrickowskiej różnorodności); lubię Joaquina Phoenix’a, aktora charyzmatycznego, którego Scott obsadził w roli Napoleona; ponadto ich film miał olbrzymi budżet (200 mln. wyłożonych przez AppleTV+) i na dużym ekranie prezentował się znakomicie… a jednak to wszystko nie wystarczyło do tego, by wiarygodnie ukazać nam cesarza Francuzów takim, jakim on był naprawdę – a więc człowiekiem, którego dokonania (jak by je nie oceniać z perspektywy historycznej, politycznej, militarnej czy etycznej) były tak doniosłe i niezwykłe, że jego imieniem nazwano całą epokę. Obsadzenie Phoenix’a w głównej roli okazało się moim zdaniem fatalne, ponadto wydawało się, że Scott w ogóle nie panuje nad narracją, w której chciał upakować całe życie Napoleona, przez co nawet te najważniejsze momenty z biografii Bonapartego, potraktowane zostały „po łebkach”, a całość okazała się niezborna. Innymi słowy: to, co miało być epickie, grzęzło na mieliznach; to, co miało być krwiste i odważne, okazało się blade i dziwaczne, a to co głębokie – płytkie i naiwne. (Więcej o „Napoleonie” Scotta przeczytać można w mojej recenzji filmu TUTAJ.)
Dwa pozostałe filmy z tej trójki są naprawdę dobre, może nawet znakomite, a jednak też pozostawiły we mnie pewien niedosyt. Piszę o tym szerzej w swoich recenzjach („Killers of The Flower Moon”TUTAJ,„Oppenheimer”TUTAJ), teraz tylko o nich wspomnę. Można się podziewać, że w okresie złoto-globowo-oskarowym to właśnie o nich będzie się mówić najwięcej (podobnie, jak o fenomenie „Barbie”, w jakiś kuriozalny sposób powiązanym z komercyjnym sukcesem „Oppenheimera”) – gdyż wszystko wskazuje na to, że otrzymają one najwięcej nominacji, a film Nolana dostanie Oscara, jako najlepszy film roku.

       Nie będę krył, że „Killers of the Flower Moon” Martina Scorsese dostarczył mi w kinie wielu przyjemności (rzadko kiedy wybieram się do kina dwa razy na ten sam film, a tak było w tym przypadku – mimo, że pobił on chyba tegoroczny rekord, jeśli chodzi o czas trwania projekcji, który wynosi niebagatelne 3 godz. i 40 min.) A jednak życzyłbym Scorsesemu, aby zrealizował swój film jeszcze lepiej, zwłaszcza kiedy przypomnę sobie jego deklarowane wcześniej zamierzenia: jak np. pokazanie całej tej niesamowitej pod wieloma względami historii, z perspektywy Indian z plemienia Osedżów, którzy padli ofiarą diabelskiej wręcz chciwości białych osadników, mordujących tych ludzi tylko po to, by zagarnąć ich majątek. Mimo takiej próby (już w czasie kręcenia filmu zmieniono scenariusz, kierując większą uwagę na małżeństwo Ernesta i Molly, czyli białego osadnika z Indianką), ten film nadal opowiedziany jest z perspektywy białych (postaci granie przez Roberta De Niro i Leonarda DiCaprio) – no i oczywiście samego reżysera, który też jest przecież człowiekiem białym, potomkiem europejskich imigrantów. Zdaję sobie sprawę, że to, co teraz napisałem jest dość przewrotne i zabarwione ironią, ale chcę w ten sposób wskazać na pewną niemożność interpretacji rzeczywistości ze strony kogoś, kto chodzi w takich, a nie innych butach – czyli ma taki, a nie inny kolor skóry oraz wyrósł w takiej, a nie innej kulturze. Sami Osedżowie – mimo, że sami bardzo chętnie uczestniczyli w kręceniu filmu i byli bardzo przychylnie jego twórcom – przyznali na koniec, że film nie powstał dla nich, tylko dla „białej” Ameryki – i była w tym nuta jakiejś gorzkiej rezygnacji. Mimo wszystko „Killers of the Flower Moon” to kawał dobrego kina, aktorstwo w nim jest świetne, zdjęcia doskonałe… Jego walory produkcyjne są nie do przecenienia: naprawdę wielkie wrażenie robi ten świat, który widzimy na ekranie (wykreowany from the scratch za pomocą magii kina), choć i tak możemy sobie zdać sprawę z tego, że kino popularne rzadko kiedy oddaje rzeczywistość taką, jaką jest ona naprawdę – może nawet w ogóle nie jest to możliwe, zważywszy na immanentną naturę samego kina.

       Mistrzostwo reżyserskie, jakim dysponuje Christopher Nolan, pozwala mu na tworzenie filmów, które w pewien sposób naznaczone są piętnem jego wybitności – co zwykle przekłada się na doskonałość filmowego obrazu, ale czasami staje się dla filmu pewnym obciążeniem. To wtedy właśnie możemy odnieść wrażenie, że reżyser bardziej chce się popisać swoim geniuszem realizatorskim, niż posłużyć się nim dla dobra samego filmu. To dlatego pisząc o „Oppenheimerze” stwierdziłem z pewnym przekąsem, że w filmie Nolana jest za dużo samego Nolana. Ta świadomość przeszkadzała mi jednak, kiedy oglądałem „Oppenheimera” w kinie, choć nie na tyle, abym nie dał się (momentami) porywać reżyserskiej wizji, czy nie docenił innych walorów filmu, jak np. jego spektakularnej wizualności, charyzmatycznej gry Cilliana Murphy’ego tudzież rewelacyjnego wręcz wystąpienia Roberta Downey’a Juniora. Tym jednak, co najbardziej przeszkodziło mi w pełnym zachwyceniu się tym obrazem, było niemal zupełne pominięcie w nim etycznych aspektów użycia bomby atomowej – „dziecka” Oppenheimera. W rzeczywistości naukowiec ten – po tragedii, jakiej doświadczyli ludzie w Hiroszimie i Nagasaki – sporą część swojego życia poświęcił na uświadamianiu innym, jak wielkie zagrożenie niesie ze sobą militarne wykorzystywanie energii jądrowej, nawołując – jeśli nie do likwidacji, to do ograniczenia i ścisłej kontroli arsenału nuklearnego, jakim mogą dysponować armie świata. W filmie Nolana tego nie ma – są natomiast „gadające głowy” komisji, która bada, czy Nolan i jego współpracownicy byli/są komunistami, a może nawet sowieckimi szpiegami.

       Wspomniałem już o „Barbie”, że jest to swoisty fenomen – nie tylko w kontekście zjawiska, jakim była jednoczesna rywalizacja dwóch krańcowo odmiennych filmów (tytuły „Barbie” i „Oppenheimer” pojawiły się na ekranach kin tego samego dnia), sprzęgających się w jakiś dziwny twór, który określono mianem Berbenheimera. Dało to asumpt do dyskusji o samych filmach, choć tak naprawdę, był to przede wszystkim wyścig po kasę. (Ostatecznie wygrała „Barbie” zarabiając na całym świecie blisko półtora miliarda dolarów, jednak „Oppenheimer” też bardzo dobrze sobie pod tym względem poradził, bo wpływy z jego dystrybucji dochodzą już teraz do miliarda dolarów – całkiem nieźle, jak na historyczny film biograficzny o naukowcu uprawiającym fizykę teoretyczną.) Jednak ów fenomen „Barbie” polegał jeszcze na czym innym: film, który miał wszelkie przesłanki, by okazać się totalną klapą (przecież lalka Barbie to niemal synonim plastikowej sztuczności i braku jakichkolwiek oznak życia), podbił w brawurowy sposób publiczność na całym świecie, która zagłosowała na niego nogami, dając jakiś nieprawdopodobny wynik, jeśli chodzi o frekwencję (podobno w samych Stanach Zjednoczonych „Barbie” obejrzało 9 mln. ludzi, którzy już od lat nie chodzili do kina). Ale to nie wszystko: film został doskonale odebrany przez krytyków, i to nawet tych, którzy gustują raczej w obrazach o wysokich walorach artystycznych oraz wymagających intelektualnego wysiłku, co raczej nie jest domeną kina masowego, którego „Barbie” okazała się uosobieniem wręcz ikonicznym. Mnie samego zdumiał ten film bardzo – rzadko kiedy ogarniają mnie w kinie tak mieszanie uczucia, choć mimo wszystko dałem się w końcu tej „Barbie” (w pewnym sensie) uwieść. Okazałem się bowiem mało odporny – i to nie tylko na wdzięk i urodę Margot Robbie, ale i na… wdzięki i urodę Ryana Goslinga ;) A pisząc już bardziej poważnie: uważam, że oboje wypadli w tym filmie znakomicie. Jeśli chodzi o pewne (kulturowe, socjologiczne i estetyczne) aspekty tego filmu, to nie przestałem się odnosić do nich krytycznie (mógłbym tu przytoczyć całą litanię moich zastrzeżeń), a jednak jego bezczelna wręcz brawura w kreacji ekstrawaganckiej fantazji (w której kicz szydzi z samego siebie) i transformacji bezwładnych manekinów w pełnych życia ludzi, zrobiła na mnie spore wrażenie. Podobnie jak egzystencjalny wydźwięk niektórych tonów w tym filmie. Jednak kino cały czas mnie zaskakuje: nigdy bym nie przypuszczał, że coś, co leży na antypodach moich estetycznych upodobań i intelektualnych potrzeb, może wzbudzić moją ciekawość, a nawet upodobanie.

      Dwa filmy, o których chciałem teraz wspomnieć, mają z „Barbie” coś wspólnego, choć tak naprawdę są – jeśli chodzi o stylistykę (notabene w każdym przypadku niesłychanie oryginalną) – bardzo od siebie odległe. Tym czymś, jest właśnie wykreowanie na ekranie świata alternatywnego dla tego, w którym żyjemy my sami, ale w jakiś przedziwny sposób z nim zespolonego. Dziwne to, dziwne… rzeczy (jak mogłoby się wydawać) tak od siebie różne, są zarazem tak do siebie podobne. Czy nie dlatego, że summa summarum wszystko jest jednością? Do czego zmierzam? Otóż do tego, by napisać choć parę zdań o filmach „Poor Things” i „Asteroid City”.

       Reżyserem pierwszego z nich jest Yorgos Lanthimos, który w „Poor Things” przechodzi samego siebie, jeśli chodzi o absurdalność świata jaki w tym filmie tworzy i ekscentryczność postaci, jakie nam w nim pokazuje. Jeśli ktoś zna dotychczasowe (dziwnie zwichnięte i antropologicznie pokręcone) filmy Lanthimosa, to wie, że stwierdzenie „przechodzi samego siebie” ma swoją wymowę, zdradzając naprawdę coś niezwykłego, wymykającego się naszym dotychczasowym doświadczeniom filmowym – i nie są to bynajmniej obrazy i zachowania na granicy pornografii, jakie spotykamy w „Biednych istotach” (polski tytuł filmu), ale groteskowość i niesmak bliski obrzydliwości, z którymi musimy się tam jednak momentami mierzyć. A mimo tego jest to film na poły genialny – niesłychanie pomysłowy, momentami błyskotliwy, estetycznie szokujący – z odważną do bólu kreacją Emmy Stone, o komediowym zacięciu partnerującego jej Markowi Ruffalo nie zapominając. Jeśli więc chodzi o jakość sztuki filmowej i jej artyzm, to „Poor Things” (Złoty Lew na festiwalu w Wenecji) plasuje się jednak na wysokiej pozycji osiągnięć kina AD 2023.

       Podobnie jest z „Asteroid City”Wesa Andersona – filmem tak mocno wystylizowanym, że wpadającym w jakąś (też bliską kiczu) baśniowość, ale bardzo przy tym nasączoną znaczeniami i nie pozbawioną (skrywających się tuż za absurdem) sensów. Wbrew komicznej aurze i pastelowej obrazkowości, film Andersona jest pewnym wyzwaniem intelektualnym, więc jeśli ktoś chce ogarnąć wszystkie zawarte w nim pomysły – docenić te jego „mózgowe” delicje i smaczki – to chyba musi obejrzeć go wielokrotnie. Tym bardziej, że (z pozoru) panuje w nim bałagan, cechuje go niezborność i (rwąca ciąg akcji) skeczowość.

       Cały czas piszę o filmach z 2023 roku, o których w Stanach Zjednoczonych mówiło się (i nadal mówi) najwięcej, choć nie tylko dlatego zwróciły one moją uwagę. Oprócz zepsutego „Napoleona” są to filmy naprawdę dobre, wyróżniające się z całej masy innych, a więc godne polecenia. Swoją drogą, wart obejrzenia (i to na dużym ekranie!) jest również film Ridley’a Scotta, zwłaszcza że zapowiadana jest rozszerzona – i to aż o półtorej godziny – wersja reżysera.

.

       INNE TYTUŁY

       Udało mi się już obejrzeć „Maestra” Bradley’a Coopera występującego tutaj w poczwórnej roli: odtwórcy postaci tytułowej, reżysera, jak również współautora scenariusza i współproducenta. Cóż, jak widać Bradley też jest chyba jakimś – nomen omen – człowiekiem orkiestrą, jak przystało na kogoś, kto wziął się za sfilmowanie biografii Leonarda Bernsteina, który przecież miał ambicję stania się największym amerykańskim kompozytorem, dyrygentem i pianistą. Muszę przyznać, że robota Coopera robi jednak wielkie wrażenie – i to właściwie na tych wszystkich wymienionych przed chwilą poletkach – a towarzysząca mu Carey Mulligan dodatkowo przyczynia się do sukcesu filmu w ukazaniu niebywałej złożoności charakteru genialnego, a zarazem nękanego problemami psychicznymi i seksualnymi człowieka, jakim był Bernstein.

       Tym, czym Bernstein był dla amerykańskiej muzyki, tym Ferrari był dla włoskiego przemysłu samochodowego. To, że za biografię ikonicznej postaci w historii wyścigów samochodowych wziął się Michael Mann, reżyser tak absorbujących filmów, jak np. „Heat”, czy „The Insider”, zapowiadało niezłe, pełne napięcia i energii widowisko, tym bardziej, że Mann przymierzał się do tego projektu dobrych kilkadziesiąt lat, ale zawsze coś stawało mu na przeszkodzie. Jaki efekt? Uważam, że naprawdę dobry, choć czasem nie miałem pewności, co oglądam: dramat rodzinny, czy dzień na wyścigach. Zapewne reżyser chciał nam pokazać to i to, a że miał do dyspozycji tak znakomitych aktorów, jak Penelopa Cruz i Adam Driver – jak również bardzo zajmujące anegdoty odnoszące się zarówno do perypetii familijnych bohaterów, jak i sportu – to całość wypadła całkiem przekonująco i w sumie spójnie. A przy tym intrygująco i chwytliwie.

       Kilka filmów okazało się dla mnie niespodzianką – w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Z sentymentu wybrałem się na najnowszą opowieść o legendarnym japońskim potworze – tworze nuklearnych lęków lat 50. Chodzi oczywiście o Godzillę, którą pamiętałem z dzieciństwa, więc ciekaw byłem, jak też poradzi sobie z nią dzisiejsze kino – raz, że zmienione nie do poznania, dwa, że dysponujące teraz nieporównanie lepszą techniką realizatorską. No i nie żałuję: zobaczyłem obraz świeży, choć utrzymany w duchu post-wojennej traumy, jaka nękała Japończyków po piekle atomowej zagłady Hiroszimy i Nagasaki. Film „Godzilla Minus Zero” nie wolny jest od bliskiego ckliwości sentymentalizmu, jego zakończenie (podobnie zresztą jak cała historia) jest radośnie nieprawdopodobne, ale zetknięcie się z nim sprawia jednak niekłamaną satysfakcję, jaką dostarcza kino czyste i prostolinijne. W pamięci został mi też „Sisu” – fińsko-amerykańska fantazja, pełna mściwej przemocy i nad wyraz krwawa. Surowy mit o nadczłowieku rozprawiającym się bez skrupułów z niemieckimi żołdakami – adekwatnie do ich zbrodniczości i nieludzkiej nikczemności. No cóż, mogę wyznać, że chyba dlatego oglądało mi się to wendetowe widowisko całkiem nieźle, z jakimś takim kibicowskim zacięciem. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o najnowszym filmie Davida Finchera „The Killer”, po którym też spodziewałem się wiele, ale jego wydumana filozofia (ech te pretensjonalne repetytywne monologi główniego bohatera!) okazała się dla mnie niestrawna, podobnie jak wynudziła nieco pozbawiona większego suspensu akcja. Film sprawiał wrażenie jakiejś wprawki do czegoś o znacznie większym kalibrze, do którego przyzwyczaił nas Fincher w swoim najlepszym wydaniu. Niestety, nie pomógł tu nawet z dawna przeze mnie wyglądany na ekranie Michael Fassbender. „Indiana Jones and the Dial of Destiny” i „Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One” to patrzydła, o których już następnego dnia po projekcji nie pamiętałem – choć też specjalnie podczas ich projekcji nie cierpiałem. Żal mi jednak, iż zazwyczaj franczyze jak te, odcinają tylko kupony ze świetności swoich pierwowzorów, przez co w jakimś sensie je dewaluują.

       Podczas naszej rozmowy w radiu, Jacek Zieliński wspomniał o włoskim filmie „There’s Still Tomorrow” („C’č ancora domani”), który w swoim kraju okazał się największym sukcesem frekwencyjnym, mimo, że jest to obraz czarno-biały, nawiązujący stylistycznie do (wydawałoby się archaicznego już) neo-realizmu. W związku z tym pytanie, jakie rzucił wtedy Jacek, brzmiało: może więc jest dla kina jakaś szansa, skoro ludzie nadal chcą oglądać tego rodzaju filmy? Odpowiedziałem wówczas, że na szczęście taka nadzieja w kinie ma się bardzo dobrze, a świadczą o tym filmy, o których (nawet w Stanach Zjednoczonych) mówi się dużo, obdarza się ich nagrodami, ponadto cieszą się one uznaniem, zarówno krytyków, jak i widzów szukających w kinie nie tylko rozrywki, ale i czegoś głębszego i bardziej wyrafinowanego pod względem artystycznym i intelektualnym. Czyli tego, czego z samej swojej natury nie mogą dostarczyć blockbustery, filmy nastawione głównie na sukces komercyjny, z pędzącą w szalonym tempie akcją, hałaśliwe i rozpasane wizualnie. Na antypodach takiego kina znajdują się filmy wyciszone, kameralne, zmuszające do refleksji – działające na nasze zmysły w sposób subtelny, a jednak dostarczające nam głębokich wzruszeń. Takim właśnie obrazem jest dramat romantyczny „Past Lives”, którego melodramatyczna „amerykańskość” tworzy doskonały melanż z koreańską wrażliwością. Jego siła wydaje się tkwić właśnie w prostocie opowieści o zwykłych ludziach i ich elementarnych uczuciach: miłości, nostalgii, smutku, czułości… jak również w doświadczeniu niespełnienia wynikającego z uległości wobec przypadkowej gry losu. Podobnie subtelna, choć zdecydowanie bardziej skomplikowana psychologicznie i dramatycznie, jest psychodrama „May December”, gdzie w sposób momentami iście bergmanowski wikła się ze sobą postaci dwóch kobiet (fenomenalna jak zwykle Julianne Moore i niewiele jej ustępująca w aktorskim mistrzostwie Natalie Portman), z których jednak jest bohaterką tabloidów pastwiących się na jej romansie z 14-letnim chłopcem, zaś druga aktorką, która stara się przeniknąć do jej persony (skojarzenie z arcydziełem Bergmana nieprzypadkowe, vide: scena wzajemnego szminkowania się tych dwóch kobiet przed lustrem), by poznać prawdę o jej (skandalicznym w oczach publiki) związku.

       Skoro już mowa o kinie kameralnym z bardzo treściwą zawartością myślową i uczuciową, to muszę tu wspomnieć o filmie francuskim, który chyba dostarczył mi najbardziej intensywnych wrażeń z wszystkich omawianych w tym akapicie obrazów. Dramat sądowy to często używana w kinie forma pozwalająca na wiwisekcję ludzkich zachowań, jednak „Anatomy of a Fall” wyróżnia się czymś szczególnym: od kryminalnej sensacji ważniejsza jest w tym filmie droga dochodzenia do (mimo wszystko) niejednoznacznej prawdy w życiu ludzi, którzy sami szukają motywów swojego postępowania w jakże szarej sferze własnych popędów, poczucia winy i zachwianej tożsamości. Ciągle czekam na możliwość obejrzenia „The Zone of Interest” – filmu, który również można zaliczyć do grona utworów powściagliwych, jeśli chodzi o użyte w nich kinematograficzne środki wyrazu, acz psychologicznie intensywnych i moralnie doniosłych. (Nota bene niedostępność tego tytułu w Stanach jest dla mnie zagadką.)

       Sporo mówiło się w ostatnich miesiącach roku o „apokaliptycznym dreszczowcu psychologicznym” (swoją drogą klasyfikacja gatunkowa filmów wydaje się czasem dziwna) „Leave the World Behind”. Opinie były bardzo spolaryzowane. Ja przychylam się do tych, które z zadowoleniem przyjęły to, iż twórcom (najwidoczniej) bardziej zależało na zawartości myślowej, niż na akcji – sporo więc w tym filmie gadania, stosunkowo mało oczywistej apokalipsy, którą właściwie bardziej się przeczuwa, niż doświadcza, ale właśnie to moim zdaniem czyni ten obraz bardziej interesującym.
Swoistym czarnym koniem kina mijającego roku był film „Sound of Freedom”, który właściwie opłotkami przedarł się w końcu na ekrany, wzbudzając wręcz furorę wśród specyficznej grupy widzów, których mainstream uznał za nawiedzonych wyznawców teorii spiskowych, nie mających pojęcia o tym, czym jest dobre kino i sama rzeczywistość, którą należy odróżnić od urojeń. Moim zdaniem film pod wieloma względami się broni, choć jego niedopracowana końcówka (cóż, w pewnych momentach z niedowierzaniem kręciłem głową) rzuca cień na ambitną całość. Sam nie wiem, czy nie wymagało to jednak odwagi podjąć się tak kontrowersyjnego tematu, jakim jest human trafficking (chodzi konkretnie o handel dziećmi sprzedawanych seksualnym dewiantom), który ma przecież miejsce i jest zakrojony na szeroką skalę. Sądzę, iż właśnie to, że tak naprawdę niewiele się z tym nie robi, daje asumpt do tego, by podejrzewać jakąś zmowę VIP-ów mających władzę, powiązania i pieniądze.
O „The Holdovers” pisałem TUTAJ, więc nie chcę się powtarzać, zwrócę jedynie uwagę na to, że ów kameralny film zaszedł bardzo wysoko we wszelkich rankingach najlepszych filmów roku (wiadomość z ostatniej chwili: grający w nim główną rolę Paul Giamatti zdobył Złotego Globa dla najlepszego aktora, zaś partnerująca mu Da’Vine Joy Randolph tę samą nagrodę dla najlepszej aktorki w roli drugoplanowej). Nie wiem ile jest w tym stadnej reakcji krytyków (a niestety, według mnie, cały sezon „nagrodowy” jest nią mocno nacechowany), lecz jego powodzenie u publiczności – i to tej tzw. „wyrobionej” – o czymś jednak świadczy. Mnie się „Przesilenie zimowe” (jak dość zgrabnie przetłumaczono tytuł filmu w Polsce) podobało, co oczywiście nie oznacza, że sam chcę się obnosić z przynależnością do tego rodzaju widowni, która ma wysmakowane gusta.
Na sam koniec roku, niczym na pikantny kąsek, trafiłem na „Saltburn” – film w satyrycznym tonie zajmujący się zarówno degrengoladą wyższych sfer, jak i zawiścią oraz zdradliwą przebiegłością tych, którzy chcą się do tego nieprzyzwoicie bogatego towarzystwa dostać. I to nie przebierając w środkach – tak jak robi to główny bohater Olly (Barry Keoghan w rozbudowanej roli, na którą już dawno zasłużył – notabene doskonale w niej obsadzony). „Saltburn” zaskakuje, miejscami bulwersuje – zwłaszcza w drugiej części filmu wyczuwany jakąś diaboliczną przewrotność i godną Yorgosa Lanthimosa animalną zwyrodniałość, której jednak, dzięki artystycznej stylizacji, dajemy się w pewnym sensie uwieść (te zupełnie niesamowite pląsy nagiego Koeghana w finale, przypominające jakiegoś tryumfującego demonicznego fauna). Film kontrowersyjny i prowokujący, czyli taki, który będzie dzielił widownię.

* * *

       Tak więc, jaki był ten 2023 rok w kinie? Otóż moim zdaniem okazał się zaskakująco dobry, mimo trwającego w Hollywood strajku autorów i dalszego wychodzenia z covidowej zapaści. Uderzyła mnie nie tylko ilość nowych tytułów, ale też niezwykła różnorodność filmów – i to pod każdym z możliwych względów: od wielko-budżetowych produkcji, po kino bardziej niezależne, stworzone za pomocą skromnych środków. Obok obrazów kreujących na wielkim ekranie światy nowe z kinematograficzną zamaszystością i niezwykłą oryginalnością, mieliśmy utwory kameralne, które koncentrowały się na uczuciach zwykłych ludzi – prostych, ale nie pozbawionych głębi. Cieszy to, że realizacji doczekały się filmy, które były przedsięwzięciem bardzo ryzykownym, a mimo to odniosły sukces nie tylko komercyjny, ale i artystyczny, gdyż ich twórcom pozostawiono wolną rękę, jeśli chodzi o wcielenie w życie ich własnej autorskiej koncepcji. Nie ubolewam nad tym, że super-bohaterskim widowiskom utarto nieco nosa (tym bardziej, że ja sam już dawno przestałem ten rodzaj kina trawić), za to satysfakcją napawa mnie fakt zwrócenia większej uwagi na kino o bardziej ludzkim wymiarze – przy którym można myśleć i z pewną subtelnością go odczuwać, a nie tylko poddawać się „dającemu po oczach”, rozpasanemu technicznie spektaklowi, gdzie na jakiekolwiek wyższe procesy kognitywne nie ma już miejsca. Napisałem w tym artykule o kilkunastu zaledwie filmach (jeszcze raz powtarzam: z amerykańskiej perspektywy, bo na żądną inną jeszcze mnie w tej chwili nie stać), starając się uwzględnić zarówno tytuły, które przykuły moją uwagę, jaki i te najczęściej pojawiające się na wszelakich listach najlepszych filmów 2023 roku (przynajmniej jeśli chodzi o anglojęzyczną część świata). Mam nadzieję, iż może to być pomocne przy wyborze tytułów, które warto obejrzeć. Zachęcam jednak do własnej eksploracji tego, co proponowali nam twórcy kina w ubiegłym roku. Tym bardziej, że jest to oferta naprawdę bogata.

*  *  *

       Pod koniec roku pojawiają się listy filmów, które uznaje się za najlepsze w tymże roku. Są one tworzone zarówno przez zespoły redakcyjne, czy też instytucje, które w jakiś sposób związane są z kinem. Układają je także sami widzowie, jak również indywidualni filmowi krytycy. Chętnie je przeglądam, chociaż sam nie chcę podobnej listy prokurować. Z dwóch względów: chociaż w ubiegłym roku obejrzałem całe mnóstwo filmów, to i tak nie mogłem się zapoznać ze wszystkimi – nawet z tymi najbardziej interesującymi i w jakiś sposób się wyróżniającymi; po drugie: uważam (i jest to dla mnie oczywiste) że filmy, które ja uznaję za ulubione, wcale nie muszą być najlepsze (siłą rzeczy każdy taki wybór jest subiektywny). Poza tym: „ulubiony” i „najlepszy” wcale są pojęciami tożsamymi, nawet w przypadku osobistego wyboru dokonywanego przez jednego człowieka. Zresztą: czy można w jakiś mierzalny sposób określić jaki film jest najlepszy i czy istnieją w ogóle jakieś obiektywne kryteria, dzięki którym można to zrobić? Moim zdaniem takich kryteriów, z którymi każdy mógłby się zgodzić nie ma.
Niemniej jednak poniżej przedstawiam listę filmów, o których w ubiegłym roku (w Stanach Zjednoczonych) najwięcej się mówiło, które zdobyły największą ilość nagród i nominacji, i które właśnie najczęściej pojawiały się na wspomnianych powyżej listach. Wszystko wskazuje też na to, że spośród poniższych tytułów zostanie wyłonionych 10, które będą nominowane do Oscara w kategorii Best Picture.

  • “Oppenheimer” (reż. Christopher Nolan)
  • “The Holdovers” (reż. Alexander Payne)
  • “Killers of the Flower Moon” (reż. Martin Scorsese)
  • “Barbie” (reż. Greta Gerwig)
  • “Maestro“ (reż. Bradley Cooper)
  • “Poor Things” (reż. Yorgos Lanthimos)
  • „Anatomy of a Fall” (reż. Justine Triet)
  • „The Zone of Interest” (reż. Jonathan Glazer)
  • “Past Lives” (reż. Celine Song)
  • „May December” (reż. Todd Haynes)
  • „The Color Purple” (reż. Blitz Bazawule)
  • „American Fiction” (reż. Cord Jefferson)
  • „Asteroid City” (reż. Wes Anderson)
  • “All of Us Strangers” (reż. Andrew Haigh)

*  *  *

.

IS IT A WONDERFUL LIFE? – albo o tym, czy kino ukradło Boże Narodzenie

.

Dzięki Bogu mamy już Boże Narodzenie - film "It's a Wonderful Life" jak plaster miodu na dotkliwość życia

Dzięki Bogu (?) mamy już Boże Narodzenie – film „It’s a Wonderful Life” „ jak plaster miodu na dotkliwość życia

.

       Oczywiście, już w samym tytule tego artykułu zawarta jest prowokacja, i to podwójna, gdyż… po pierwsze – w okresie świątecznym nikt w zasadzie nie chce roztrząsać tego, jak życie potrafi być straszne i okrutne, pełne niesprawiedliwości i cierpienia, co skłania czasami niektórych do myśli o samobójstwie (jak to jest w przypadku głównego bohatera „It’s a Wonderful Life”); po drugie zaś: czy rzeczywiście uświadomienie sobie tego, iż właściwie wszystkie filmy bożonarodzeniowe (z liczącej setki tytułów listy tychże) nie odnoszą się zupełnie do stricte religijnego znaczenia Świąt Bożego Narodzenia, wynikającego z narodzin Jezusa Chrystusa, prowadzi do konkluzji, że tak naprawdę chodzi nie o kradzież tego święta, a o jego wykreowanie w przestrzeni świeckiej – komercyjnej i pop-kulturowej?
Już to, jak łatwo wszyscy (mam tu na myśli tych, którzy identyfikują się tożsamościowo z chrześcijaństwem) poddaliśmy się tej sekularyzacji jednego z dwóch najważniejszych dla chrześcijan świąt religijnych, świadczy o tym, że tak naprawdę nie czujemy jego sakralnego charakteru i znaczenia. Nie łudźmy się przy tym, że samo uczestnictwo w pasterce, czy śpiewanie kolęd może to zmienić.
Zdaję sobie sprawę, że zarówno na jeden, jak i na drugi temat (Czy naprawdę życie jest piękne? Czy rzeczywiście Boże Narodzenie jest świętem chrześcijańskim, które zawłaszczone zostało przez kino?) całe księgi można spisać, to jednak chciałbym podzielić się tutaj kilkoma uwagami na temat filmów tzw. bożonarodzeniowych (świątecznych). I postaram się to zrobić bez (zbędnego) psychologicznego, socjologicznego, czy – nie daj Boże! – (pseudo)filozoficznego nudziarstwa.

       Zanim wszak napiszę coś o samych filmach, wskażę na kilka faktów, które jednak nie są dla wszystkich tak oczywiste, jak to mogłoby się wydawać w kraju tak różnorodnym etnicznie i światopoglądowo, jakim są Stany Zjednoczone. (Tutaj chciałbym podkreślić, że to co teraz piszę, odnosi się w zasadzie do rzeczywistości amerykańskiej, a nie do tego, jak traktowane są Święta Bożego Narodzenia w Polsce, choć w naszym kraju też daje się zauważyć trend swoistej „amerykanizacji” tychże świąt, polegający głównie na ich komercjalizacji, uleganiu konsumpcjonizmowi i zeświecczeniu.) Mimo swej nazwy – oznaczającej dosłownie Mszę Chrystusa lub Chrześcijańską Mszę – Christmas jest właściwie świętem „obchodzonym” przez wszystkich – i to na różne sposoby, w zależności od stopnia identyfikacji z tradycją chrześcijańską, od własnej religijności, czy też bezwyznaniowości, z ateizmem włącznie. Wskazuje się również na niechrześcijańskie (pogaństwo, religie archaiczne) pochodzenie około świątecznych zwyczajów. Choinka, Santa Claus, elfy, renifery, bombki, kutia, wigilijny barszcz… wszystkie te świąteczne akcesoria stały się dziś praktycznie własnością wszystkich – są to już elementy uniwersalnego języka, jakim posługuje się popkultura, a zwłaszcza kino.  Wydaje mi się, że dla zdecydowanej większości, Christmas jest po prostu specjalnym okresem w roku, w którym oczekuje się takich, a nie innych zachowań – spotkań w gronie przyjaciół i rodziny, biesiadowania (przygotowywanie specjalnych dań), obdarowywania się prezentami, okazywania sobie cieplejszych uczuć, no i ogólnie: mówienia językiem bardziej ludzkim, niż zwykle.

       W tym kontekście tylko niektórzy (nawet wśród samych chrześcijan) postrzegają Święta Bożego Narodzenia jako okres, w którym celebruje się głównie przyjście na świat Zbawiciela – oddając się religijnym praktykom i uważając to za najważniejszą treść i esencję świąt. Zresztą, nawet ci, którzy uznają święta w ich sakralnym sensie, traktują je również tak, jak wspomniana większość. I sam nie wiem jak to traktować, bo przecież duchowość, czy religijność winny pozostać sprawą prywatną każdego człowieka. Poza tym, jeśli ktoś jest głęboko wierzący, to ta „demokratyczna” powierzchowność świąt – razem z jej infantylizacją i komercyjnym ubadziewieniem – nie powinna być chyba większym zagrożeniem dla wiary. Ale czy nie jest zagrożeniem dla naszego gustu i sposobu, w jaki przeżywamy święta? Jeśli chodzi o mnie, to popelinowe traktowanie najważniejszych zrębów naszej kultury mojego zachwytu raczej nie wzbudza – podobnie jak szerzenie się popkulturowych płycizn.

* * *

Charles Dickens pisze swoją „Opowieść wigilijną” (Christmas Carol”), a w tle: duchy nawiedzające Scrooge’a i on sam we własnej osobie („Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie”)

.

ŚWIĘTA Z DUCHAMI

       Jest chyba rzeczą naturalną, że zanim przejdziemy do bożonarodzeniowych filmów, przypomnę dzieło, które miało chyba największy wpływ, zarówno na popularną osnowę Świąt Bożego Narodzenia, jak i na traktowanie tematów związanych z tym świętem w kinie. Jest nim oczywiście „Opowieść wigilijna” Charlesa Dickensa opublikowana dokładnie 180 lat temu w wiktoriańskim Londynie. W książce tej znajdziemy to, co poniekąd stało się kanonem dla dziesiątków, jeśli nie setek książek i filmów, jakie pojawiły się później. I nie mówię tu tylko o ekranizacjach powieści Dickensa, których były krocie, ale o filmach nawiązujących do świąt na sposób dickensowski i podejmujących podobne wątki. Przede wszystkim nie jest to książka religijna per se – nie nawiązuje bowiem do Narodzenia Pańskiego, ale do wewnętrznej przemiany człowieka, spowodowanej autorefleksją wymuszoną przez bożonarodzeniowe okoliczności. I ma to charakter bardziej transcendentny (odkupienie, transformacja), niż proteuszowy – Scrooge staje się lepszym człowiekiem, bez powrotu do swojej sknerskiej, wrednej i budzącej obrzydzenie natury. Wypada zauważyć, że w dickensowskiej „Opowieści wigilijnej” nie ma małego Jezuska i wielbiących Go aniołków, są za to… duchy nad wyraz świeckie, zrodzone z niczym nieskrępowanej wyobraźni pisarza. (Już sam tytuł książki: „A Christmas Carol. In Prose. Being a Ghost Story of Christmas” zdradza, że „kolędą” jest tutaj nic innego, jak opowieść o duchach.)

       Z prozaicznego punktu widzenia „Opowieść wigilijną” zrodziły kłopoty finansowe Dickensa (chodziło podobno o jego długi karciane), choć były też i pobudki szlachetne: zwrócenie uwagi na wyzysk robotników (zwłaszcza dzieci) i panującą powszechnie biedę, wskazanie na potrzebę edukacji i promowanie filantropii. Oprócz tej wymowy społecznej, „Opowieść” posiadała również wydźwięk humanitarny, afirmując wartości w wymiarze czysto ludzkim: empatię, solidarność, dbałość o drugiego człowieka, zdolność do pojednania, uczynność… Niektórzy zwracają uwagę na to, że niebywała popularność książki Dickensa przyczyniła się właśnie do odrodzenia tradycji bożonarodzeniowej w Europie oraz do rozpropagowania takich jej aspektów, jak spotkania rodzinne, wspólne biesiadowanie i tańce. Ewokowano radość związaną ze świątecznym nastrojem oraz życzliwość dla innych.
Perypetie jakie miały miejsce w czasie powstania i publikacji „Opowieści wigilijnej” były na tyle ciekawe (Dickens napisał ją w 6 tygodni, opublikował własnym sumptem na pięć dni przed Bożym Narodzeniem – na Wigilię cały nakład był już wyprzedany) że zdecydowano się pokazać je w filmie „Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie” – dość zgrabnie łączącym imaginacyjny świat pisarza z jego życiem towarzysko-rodzinnym w XIX-wiecznym Londynie i ukazujący proces pisarskiej kreacji in statu nascendi.

        „Opowieść wigilijna” doczekała się wielu ekranizacji i adaptacji. Pierwsze dość wiernie oddają narrację i wątki oryginału, drugie – często w sposób nad wyraz zaskakujący acz pomysłowy – transponują powieść Dickensa w coś zupełnie nowego, nadając jej formę wprawdzie daleko odbiegającą od wiktoriańskiego kanonu, ale jednak zachowującą jej „ducha” i przesłanie. Oczywiście nie sposób tutaj wspomnieć choćby o tych filmach najbardziej udanych, bo jest ich naprawdę sporo (właściwie każde pokolenie widzów miało ich kilka). Wypada jednak zaznaczyć, że już w 1901 roku pojawił się niemy „Scrooge, or, Marley’s Ghost” – film zaledwie 6-minutowy, ale w sposób pionierski przenoszący na ekran postać skąpca i nękających go duchów. Oglądałem ten króciutki filmik nie tylko jako pewnego rodzaju curiosum i ciekawostkę, ale i z niejakim podziwem, odnajdując w nim sceny przypominające mi ekranizacje późniejsze, kinematograficznie bardziej „zaawansowane” – co tylko świadczy o trafności wyborów inscenizacyjnych jego twórców.

       W miarę jak kino doskonaliło swoje środki wyrazu, powstawały nowe wersje, z których do dzisiaj wielką estymą cieszą się: „A Christmas Carol” z 1938 r. oraz „A Christmas Carol” z 1951 r. Moim zdaniem warto przypomnieć sobie tę klasykę, gdyż – wbrew pozorom – każdy z tych filmów ma coś innego do powiedzenia „swoimi słowami” (i obrazami), mimo że są kontynuacją pewnej ściśle określonej tradycji. Podobnie zresztą można określić filmy znacznie późniejsze: „Christmas Carol” (1984) z Georgem C. Scottem i „Christmas Carol” (1999) z Patrickiem Stewartem. Odrębny genre niejako stanowią „Opowieści wigilijne” przedstawione w formie animacyjnej lub musicalowej. Podobnie jak te, które adaptują Dickensa nadając mu ton komediowy, a przy tym jedyny w swoim rodzaju: odświeżająco-dezynwolturowa „Christmas Carol” Mappetów, czy będący na krawędzi anarchii „Scrooged” z cierpkim i sarkastycznym, a mimo to dającym się polubić Billem Murray’em.

* * *

Myśli samobójcze w Wigilię Bożego Narodzenia? James Stewart w filmie Franka Capry „To wspaniałe życie” („It’s a Wonderful Life”)

.

CZY NAPRAWDĘ ŻYCIE JEST WSPANIAŁE?

        Co tu dużo mówić: „To wspaniałe życie” („It’s a Wonderful Life”, 1946) jest filmem genialnym. Przyznaję, że mieszkając od 30 lat w Stanach nie obejrzałem tego filmu ani razu (chyba jednak z przekory, gdyż jego coroczny powrót na ekrany telewizorów – a także kin – uznałem za zwyczaj cokolwiek nachalny). W Polsce widziałem go bodajże raz (a było to bardzo, bardzo dawno temu) i to ówczesne zetknięcie z nim pozostawiło we mnie ślad raczej nikły (ot, kolejna hollywoodzka, sentymentalna bajeczka – myślałem). W zasadzie nic – nawet fama legendy i Christmasowej klasyki – nie ciągnęło mnie do tego, by dać temu filmowi jeszcze jedną szansę. No, ale stało się: zabierając się do pisania tego tekstu o bożonarodzeniowych filmach nie mogłem filmu Franka Capry zignorować, zwłaszcza, że założyłem sobie, iż w niniejszej rozprawce wymienię tylko te filmy, które znam i dość dobrze pamiętam – więc streaming „Tego wspaniałego życia” sobie odpaliłem i… zaiskrzyło! Nie chcę się nawet przyznawać do tego, ile razy w czasie oglądania tego filmu ścisnęło mnie w gardle, a oczy zaszkliły. To jednak tylko sentyment. Tym, co tak naprawdę czyni „To wspaniałe życie” czymś niezwykłym, jest bogactwo wątków, z którymi może się identyfikować prawie każdy widz. To właśnie sprawia, że tak mocno trafia on do serc milionów ludzi na całym świecie. Oczywiście, nie byłoby to możliwe bez doskonałej filmowej roboty i autentyzmu występujących w filmie postaci (doskonale wypada nie tylko James Stewart w roli Geogre’a Bailey’a, czy piękna Donna Reed grająca jego żonę, ale i wszyscy inni aktorzy tworzący społeczność miasteczka Bedford). Warto tu wspomnieć, że w dziele Capry odnaleźć można kilka dość istotnych wątków zapożyczonych najwyraźniej właśnie z „Opowieści wigilijnej” Dickensa: Potter jest równie obleśnym, nękającym swoje otoczenie dusigroszem, jak Scrooge; anioł ukazujący się George’owi ratuje nie tylko jego życie, ale i je zmienia, wpływając tym samym na rzeczywistość, w jakiej żyją inni ludzie; osiągnięcie szczęścia rodzinnego jako punkt kulminacyjny oraz tryumfalny, pełen radości happy end. Mówi się czasami, że tym, co definiuje Boże Narodzenie w literaturze jest książka Dickensa, zaś w kinie film Capry – i nie ma w tym większej przesady.

       Zastanawiam się, co jeszcze powoduje, że „To wspaniałe życie” w nas tak rezonuje, bo przecież nie jest to tylko koncertowa gra na naszych uczuciach i wizualna uczta. Innymi słowy: co w tym filmie jest takiego, co wyróżnia go spośród całej plejady innych sentymentalnych filmów ze szczęśliwym zakończeniem. Myślę, że tym „czymś” jest jego (nie tak oczywiste na pierwszy rzut oka) ciemne zabarwienie i tragizm, który w jakiś podskórny sposób (podświadomie?) wyczuwamy w życiu postaci, które zaludniają film Capry. To właśnie, w kontrapozycji z altruistycznym przesłaniem, ciepłem, radosną atmosferą i dobrocią głównego bohatera (notabene też przez niego nieuświadomioną) sprawia, że film dociera do jakiejś (archetypicznej?) głębi ludzkiego doświadczenia. Bo przecież każdy z nas przeżywa chwile zwątpienia, musi się mierzyć z trudnościami (również tragediami) życia, przechodzić przez trudny czas – żałować niespełnionych marzeń i wyrzucać sobie pewne popełnione przez nas czyny wraz z naszymi zaniechaniami. Pod podszewką „wspaniałego życia” zawsze czai się coś, co nie jest już tak wspaniałe, czasem wręcz tragiczne – i każdy z nas o tym wie, choć zwykle nie chcemy sobie tego (zbyt często i za głęboko) uświadamiać. To chyba dlatego tym, co dominuje nasz odbiór filmu jest jego „jasna” strona: afirmacja ludzkiej solidarności, przywiązanie do rodziny, okazywanie wdzięczności… To tylko pierwsze z brzegu oczywiste konkluzje, bo kompleksowość i bogactwo znaczeń „Tego wspaniałego życia” mogłyby stanowić materiał do całej rozprawy na temat ludzkiej kondycji i losu człowieka.

* * *

Prześpiewać i przetańczyć całe Boże Narodzenie – najlepiej w ośnieżonej szacie i w Mikołajowych czapkach z pomponem: Bing Crosby, Rosemary Clooney, Vera-Ellen i Danny Kaye w tańczą, śpiewają, kłócą się i romansują w filmie „Białe Boże Narodzenie” („White Christmas”) z piosenkami Irvinga Berlina

.

ŚWIĄTECZNIE, CZYLI ŚPIEWAJĄCO I TANECZNIE

       Ucieczka od rzeczywistości w wyidealizowany świat, gdzie śpiewająco i tanecznie odgrywa się „numery” starannie zaaranżowane i wychoreografowane, z bogatą inscenizacją kapiącą od dekoracyjnego blichtru i paradnych kostiumów, gwałcącą nasze oczy jaskrawością technikoloru – to tylko niektóre cechy filmowych musicali, popularnych zwłaszcza w latach 40. i 50. XX wieku. Kilka z nich wpisuje się na prezentowaną tutaj listę filmów bożonarodzeniowych, choć ich związek ze świętami w tradycyjnym pojęciu tego słowa jest raczej luźny, by nie powiedzieć znikomy – o zupełnym w nich braku elementów religijnych nie wspominając.
Chciałbym wspomnieć o trzech takich filmach, z których najwięcej pozytywnych wrażeń dostarczyło mi „Białe Boże Narodzenie” („White Christmas”, 1954), głównie za sprawą chwytliwych piosenek Irvinga Berlina oraz niesamowitego kunsztu tanecznego dwóch par: Binga Crosby’ego i Rosemary Clooney oraz Danny’ego Kaye’a i Very Ellen. Z całej tej niezwykle utalentowanej czwórki ostała się do dzisiaj jedynie legenda Crosby’ego, choć zapewne pokolenia jeszcze starsze od mojego nie zapomniały do końca pozostałej trójki. Jednakże wszyscy już chyba pamiętają ponadczasowy hit bożonarodzeniowy, jakim stała się piosenka „White Christmas” zaśpiewana przez Crosby’ego – notabene nie tylko w „Białym Bożym Narodzeniu”, ale jeszcze wcześniej – w „Gospodzie świątecznej” („Holiday Inn”) z 1942 roku. (Notabene Irving Berlin dostał za nią Oscara. Swoją drogą to ciekawe, jak wielu twórców pochodzenia żydowskiego przyczyniło się do bogactwa hollywoodzkiego repertuaru bożonarodzeniowych filmów i napisanej do nich muzyki.)

       Amerykanie do tej pory zachwycają się „Gospodą świąteczną” (100% świeżutkich, czerwoniutkich pomidorków na platformie Rotten Tomatoes). Zapewne nie tylko dlatego, że po raz pierwszy „sparowali” się tam w układach tanecznych Fred Astair i Bing Crosby, a muzykę do filmu (wraz ze słowami piosenek) napisał Irving Berlin. Myślę, że czynnik… hm… nazwijmy go patriotycznym, także odgrywa w tym niepoślednią rolę. Celebrowane w tym musicalu Święto Niepodległości, urodziny Lincolna czy Waszyngtona… czy nawet wplecione do filmu dokumentalne obrazy amerykańskiego wojska z okresu II wojny światowej… to wszystko grało wyraźnie na patriotycznej nucie. Mnie podobało się średnio, ale już najdalej od zachwytów trzymał mnie scenariusz w momentach „miłosnych” perypetii czwórki głównych bohaterów – o zerowej według mnie wiarygodności psychologicznej, skutkującej ich nader dziwnym (by nie napisać dziwacznym) zachowaniem.

       Jednak najbardziej eskapistycznym obrazem tamtego czasu był moim zdaniem trzeci film, który – to jednak ciekawe! – znalazł się na pierwszym miejscu sporządzonej przez Rotten Tomatoes listy 100 najlepszych filmów bożonarodzeniowych wszech czasów (sic!). Okazało się, że jest to musical „Spotkamy się w St. Louis” („Meet Me in St. Louis”, 1944). Nie powiem, żebym cierpiał oglądając go (pomagała mi w tym wydatnie młodziutka Judy Garland), choć niektóre z piosenek brzmiały mi w uszach dość osobliwie. Niestety, była wśród nich nawet ta, którą American Film Institute umieścił na liście stu najlepszych piosenek filmowych XX w. („The Trolley Song”). Na tę listę trafił też utwór „Have Yourself a Merry Little Christmas”, bedący już w tej chwili klasyką, którą serwuje się nam na okrągło świąteczną porą.

       Skoro mowa o kinie amerykańskim lat 40. i 50. w kontekście wątków Christmasowych, to wypada też wspomnieć o filmie „Cud na 34. ulicy” („Miracle on 34th Street”, 1947), który chyba najbardziej zaangażował mnie emocjonalnie i myślowo z omawianych tu utworów z tamtego okresu. Historia człowieka, który uważa się za Świętego Mikołaja i musi to nawet udowodnić w sądzie, jest oczywiście naznaczona typowo hollywoodzkim sentymentalizmem i wymaga od nas zawieszenia krytycyzmu, co do jej prawdopodobieństwa, ale jednocześnie w sposób bardzo przekonywujący ukazuje ludzką potrzebę wiary w dobro – na przekór racjonalnemu przeświadczeniu, że ludzie są z natury źli, a życie to nie jest jednak bajka. A to właśnie jest kwintesencją naszej psychologicznej potrzeby afirmacji życia i ludzkiej dobroczynności, jaką przejawiamy zwłaszcza na święta Bożego Narodzenia.

* * *

Kevin (nie taki znów) sam w domu, czyli świąteczna klasyka komediowa w wersji obronno-rewanżystowskiej. Macaulay Culkin i Joe Pesci w filmie „Home Alone”

.

ŚWIĄTECZNY ARMAGEDON

       Zaskakujące jest to, jak łatwo – mimo naszego przywiązania do świątecznej podniosłości, idealizowania rzeczywistości, admiracji piękna i apologizowania dobra tudzież przejawiania metafizycznej potrzeby transformacji otaczającej nas rzeczywistości – skłaniamy się do pewnego rodzaju anty-świątecznej anarchii, buntowi przeciw wszechobecnej sentymentalizacji, estetycznej tandecie świecidełkowej i przesłodzeniu, od którego nas mdli. Bardziej lub mniej świadomie akceptujemy rebelię, która dobre wychowanie zamienia w łobuzerstwo, grzeczność w impertynencję. Godzimy się z tym wszystkim, jakby to, co jest ułożone, musiało być czasem zburzone. Tolerujemy lekceważenie uznanych świętości, kiedy to nie zważa się na sacrum, co niekiedy odbywa się na granicy profanacji. (Choć po prawdzie, skoro święta są tak zeświecczone i wyprane ze świętości, to czy jest w nich co brukać?) W tym właśnie duchu są utrzymane filmy „bożonarodzeniowe”, których jest krocie, i które zdobyły sobie olbrzymią popularność. A jeśli nas to dziwi, to odsyłam do tego, co przed chwilą napisałem o ludzkiej potrzebie rewolty i skłonności do anarchii w obliczu kulturalnej poprawności i obyczajowej ogłady.

       W przypadku filmu „Kevin sam w domu” („Home Alone”, 1990) można chyba mówić o fenomenie. Mimo, że zrywa on zupełnie ze świąteczną tradycją obchodzenia świąt w gronie rodzinnym i wynikającym stąd sentymentalizmem (choć jedna z jego kluczowych scen – ta w kościele – jest na wskroś czułostkowa), stając się wręcz sadystycznym festiwalem przemocy w wykonaniu dziecka, to i tak zdobył on olbrzymią popularność w wielu krajach (w tym w Polsce, gdzie podobno co roku ogląda go w telewizji ponad 4 mln. widzów) i umieszcza się go w czołówce niemal wszystkich list najlepszych filmów Christmasowych. Oczywiście przyczynia się do tego chłopięca charyzma Macaulay’a Culkina, który jako 8-letni Kevin pozostawiony niechcąco przez swoich rodziców w olbrzymim domu (podchicagowska Winnetka), broni go przed rabusiami. Tempo i sposób narracji w tym filmie pozostawia momentami wiele do życzenia (hiperaktywność na przemian z rozwlekłością), ale finał okazuje się dla widza tak satysfakcjonujący i słodki, jak spektakularna zemsta na oprychach spod ciemnej gwiazdy, którzy na domiar złego są groteskowymi gamoniami. Podobnie, jak to jest z innymi filmami bożonarodzeniowymi, prawdopodobieństwo wydarzeń ukazanych w „Home Alone” jest zerowe, co jednak nie przeszkadza widzom w odczuwaniu frajdy podczas ich oglądania. A może nawet pomaga, bo zawiera w sobie element zaskoczenia i komediowego odreagowania. Poza tym całym sercem jesteśmy z Kevinem, nie zauważając nawet jego sadystycznych skłonności i mało wyrafinowanej złośliwości. Bo przecież śmiejąc się, zwykle przymykamy oczy.

       Jaką piękną katastrofą mogą być święta Bożego Narodzenia, można zobaczyć w filmie „W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju”. (No nie mogę uwierzyć, że tak w Polsce przetłumaczono tytuł amerykańskiej komedii „National Lampoon’s Christmas Vacation”, 1989). Magazyn satyryczny National Lampoon to była kpiarska instytucja „narodowa” w Ameryce lat 70. XX wieku, na bazie której powstała cała seria filmów mających tę nazwę w tytule – co gwarantowało mocno niewybredny humor, jak również anarchizm oraz specyficzne podejście do obyczajowości klasy średniej i jej burżuazyjnej mentalności. Jeśli więc ktoś chce się przekonać, jak wygląda dysfunkcyjna rodzina amerykańska na Wigilię, kiedy wszystko (los, pech, fatum) się przeciw jej „zdrowemu i spokojnemu” świętowaniu sprzysięga, to ten film chyba najlepiej się do tego nadaje. Powiedzieć, że święta rodziny Griswoldów ukazane w filmie są wesołe, to nic nie powiedzieć. One są histeryczne – bardziej w komediowym sensie tego słowa, niż psychiatrycznym, choć często odnosimy wrażenie, iż bohaterowie tego filmu zachowują się w sposób niepoczytalny i szalony. Naturalnie – podobnie jak w „Home Alone” – patrzymy na cały ten zgiełk z przymrużeniem oka, bo przecież wiemy, że wszystko skończy się szczęśliwie – nawet jeśli odbędzie się to na ruinach domu Griswoldów (i ich sąsiadów). Prym w stawianiu czoła złośliwości przedmiotów martwych wiedzie Clark Griswold (Chevy Chase), zaraz za nim plasuje się jego niewydarzony kuzyn Eddie (Randy Quaid), a obaj ciągną za sobą cały korowód zwariowanych członków swoich rodzin. Nie, to wcale nie jest krzywe zwierciadło. To jest zwierciadło roztrzaskane w drebiezgi. Aż dziw, że ci ludzie w końcu potrafią zebrać się do kupy – w czym jednak bożonarodzeniowy duch im pomaga.

       Nieco bardziej powściągliwym, a mimo to dosadnym humorystycznie filmem, jeśli chodzi o przedświąteczne zawirowanie i wariatkowo, w którym zderzają się ze sobą dzieci i dorośli, jest „Prezent pod choinkę” („A Christmas Story”, 1983). Wydaje się, że ta nostalgia za czasami dzieciństwa (akcja filmu cofa się do Ameryki lat 40.) nie ma w sobie nic ze świątecznej sacharyny (raz po raz oglądamy sceny, które mają w sobie coś z mini Armagedonu i świątecznej agonii), a jednak efekt ostateczny jest na amen sentymentalny (bo przecież nie ma czegoś takiego, jak nostalgia bez sentymentalizmu). „Prezent pod choinkę”, podobnie zresztą jak większość filmów, o których tutaj mowa, stał się obrazem kultowym, pokazywanym i oglądanym w okolicach Bożego Narodzenia „na okrągło”. Tak, jakby rytuał, jakim są święta, przeniósł się na rytualne projekcje tych samych filmów (są kanały, które transmitują ten sam zestaw filmów bożonarodzeniowych 24/7).

       Będąc w temacie świątecznych filmów zupełnie nieświętych, nie sposób nie wspomnieć „Złego Mikołaja” („Bad Santa”, 2003), gdzie Billy Bob Thornton wciela się w nawiedzającego centra handlowe Św. Mikołaja, który stanowi wręcz antytezę dobrodusznego Santy: klnie jak szewc, kopie dzieciaki w tyłek, każąc im „spadać”, jest ciągle pijany i wykorzystuje seksualnie kobiety, które są zauroczone jego mikołajowym kostiumem… i nie tylko. Dziwnym trafem nie budzi to naszego świętego oburzenia, a wręcz przeciwnie: przeczuwamy w tym loserze jakąś miękkość serca. I oczywiście – spoiler! – nie zawodzimy się, bo widzimy jak zły Santa ostatecznie zamienia się w dobrego człowieka, a dzieje się to dzięki przyjaźni. To jest zresztą charakterystyczne niemal dla wszystkich Christmasowych filmów anarchizujących i obrazoburczych, że wbrew postawieniu wszystkiego na głowie i anarchicznemu zamieszaniu, jakie w nich panuje, kończą się one happy endem. Taka jest siła tych świąt.

* * *

Józef i Maria zdążają do Betlejem („Narodzenie”)

.

BÓG SIĘ RODZI…

      Mimo świadomości tego, że pobudki wykreowania świąt Bożego Narodzenia w przestrzeni popkulturowej nie miały prawie nic wspólnego z ich religijnym znaczeniem (kryła się za tym przede wszystkim komercja, a więc chęć zysku), to i tak zadziwia mnie niemal zupełny brak filmów odnoszących się wprost do biblijnego Narodzenia Pańskiego, które przecież leży u podstaw tego święta, będąc jednocześnie jedną z najważniejszych prawd wiary dla chrześcijan (czy też raczej: winno być takie, jeśli ktoś chce się uważać za prawdziwego wyznawcę Chrystusa). Mało tego: pisząc ten tekst uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że właściwie dominującą cechą niemal wszystkich filmów bożonarodzeniowych jest ich… a-religijny charakter. Szukając przyczyn takiego stanu rzeczy odkryłem, że tym, co tak naprawdę stworzyło święta w takiej formie, jaka jest nam znana w Stanach Zjednoczonych, nie była religia, a właśnie – neutralny, jeśli chodzi o przynależność wyznaniową – merkantylizm. W tym kontekście można powiedzieć, że święta te zostały wykreowane, a nie „wykradzione”. Choć, jeśli ktoś będzie mówił o zawłaszczeniu i uzurpacji pewnej doktryny wyznaniowej, to też moim zdaniem będzie miał rację. Niestety, za tym wszystkim kryje się podatność ludzi na (w zasadzie bezkrytyczne) przyjmowanie narzuconych im z góry schematów i wzorów – nie tylko o charakterze estetycznym, ale i mentalnym.

      Zważywszy na to, że piszę to wszystko w przededniu Wigilii, nie chcę tej mojej rozprawki o filmach bożonarodzeniowych kończyć w sposób tak zasadniczy i niezbyt jednak świąteczny. Wychowałem się w domu, gdzie tradycyjne obchodzenie świąt Bożego Narodzenia było naturalną częścią świata, w którym żyłem, i gdzie – oprócz wigilijnego stołu, pasterki, kolęd i choinki – żywa była wiara w Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela, więc nie mogę teraz zaprzeczyć, że nie miało to wszystko wpływu na moje postrzeganie tych świąt i mój do nich stosunek. Dlatego też na koniec wspomnę o filmie, który literalnie odnosi się do narodzin Jezusa, będąc dość wierną adaptacją tego, co mówią na ten temat ewangelie. Mam tu na myśli „Narodziny” („The Nativity Story”) – film amerykański z 2006 roku, który wprawdzie nie wzbudził entuzjazmu krytyków, ale który został bardzo dobrze przyjęty przez zwykłych widzów. Jestem po stronie tych ostatnich, dlatego z czystym sumieniem mogę go polecić każdemu, kto może mieć dosyć zgiełku wzniecanego przez „bożonarodzeniowe” filmy, które z Bożym Narodzeniem nie mają nic wspólnego.

Szczęśliwych Świąt! Merry Christmas!

* * *

SOCREALISTYCZNY HARDCORE

.

Sztuka w służbie ideologii, indoktrynacji i propagandy (jedna z ekspozycji w Galerii Sztuki Socrealizmu w Kozłówce)

.

       Miłosz w „Zniewolonym umyśle” przywołał Marksa, który mówił o „nędzy filozofii”, co u jego pogrobowców było jednoznaczne ze strachem przed jałowością. Dlatego wszyscy twórcy nawróceni na socrealizm (lub przyjmujący jego założenia od początku) rezygnowali z wszelkiej filozofii na rzecz doktryny. Abstrakcyjne myślenie wyparli konkretem, estetyczną dezynwolturę – formalną ograniczonością, artystyczny potencjał i nieokreśloność – użytecznością.

       Idee wtłoczone zostały w ciasne ramy ideologii. Piękno pozbawiono autonomii i uzależniono od przesłania.
Nie można było tworzyć „sobie a muzom” (co zapewnia jedynie wolność artystyczna), tylko zgodnie z tzw. „linią” partii.

       Sztuka przestała być panią, stała się służebnicą. Arystokratyzm zmieciony został przez plebejskość; wyrafinowanie zastąpiła prostota, czasami niestety przypominająca wręcz prostactwo. Monopol państwowy zaczął zbierać swoje żniwo, zamieniając wcześniej wszystkie obszary sztuki w jeden wielki kołchoz – „chlubę” totalitarnego państwa, w którym wszelka twórczość artystyczna powinna być narzędziem polityki, indoktrynacji i propagandy.

*

       Oglądając eksponaty zgromadzone w Galerii Sztuki Socrealizmu w Kozłówce, zaraz po wyjściu z magnackich, wypełnionych barokowym przepychem komnat Pałacu Zamoyskich (oba miejsca należą do tego samego kompleksu Muzeum Zamoyskich), odczuwałem pewien surrealizm całej tej tej sytuacji: oto bowiem zderzyły się dwa antagonistyczne porządki świata, które wprawdzie rozsypały się w przeszłości, ale pozostawiły po sobie konkretne artefakty, nadal nasączone przeciwstawnymi wartościami – sfery wykluczające się światopoglądowo i bez szans na jakikolwiek konsensus – chyba, że pośmiertny i przypieczętowany (właśnie jak w Kozłowce) koegzystencją muzealną. Istniejąca między nimi przepaść estetyczna także nie jest w tym wszystkim bez znaczenia.

       Zaskakujące było to, że obie te cywilizacyjne fasety okazały się dla mnie równie interesujące, choć oczywiście moje doznanie przyjemności rozkładało się bardziej po jednej – tej nieideologicznej stronie. Zadziwienie nie opuszczało mnie jednak nigdy – zarówno tu, jak i tam.

       Jak się okazało, wiele ze zgromadzonych w Galerii dzieł nie pozbawionych były (przynajmniej w moich oczach) wartości artystycznej, mimo że w większości z nich trudno mi było dopatrzeć się „narodowej formy”, którą narzucił demoludom, jako obowiązującą, ideolog komunistyczny Żdanow. Ale rzeczywiście treść socjalistyczna była już wszędzie. Przeważała dość grubo ciosana koturnowość, schematyzm i plakatowość, no i oczywiście tematyczna monotonia – sławiąca trud ludu, osiągnięcia socjalistycznego państwa oraz nadymająca się kultem jednostki – zwłaszcza geniuszem Marksa, Lenina i Stalina – wspieranym uwielbieniem dla pomniejszych zbirów rewolucji typu Dzierżyńskiego. Z głośników sączyła się patetyczna – głównie marszowa – muzyka, słychać też było ociekające propagandą komentarze, jak również przemówienia partyjnych bonzów, którym słowa z ust spijał lud pracujący miast i wsi.
Jednym słowem: doświadczenie kulturowe niemalże hardcorowe.

       Nie zapomnijcie o tym odwiedzając Kozłówkę.

* * *

Ten pokaz slajdów wymaga włączonego JavaScript.

© ZDJĘCIA WŁASNE

* * *

OŚLA APOKALIPSA – o najnowszym filmie Jerzego Skolimowskiego „IO”

.

IO

.

Doprawdy chciałem napisać o tym filmie wiele dobrego – zwłaszcza, że właśnie święci się dla niego Oscar – ale niestety, jeśli mam być szczery, to muszę wyrazić swoje nim rozczarowanie.
Dla przejrzystości ujmę moje zastrzeżenia i argumentacje w poniższym wyszczególnieniu:

– Przypadkowość i doklejanie epizodów (według mnie na siłę)

Z wypowiedzi Skolimowskiego wynika, że on sam nie wiedział, jaki film ma nakręcić, ale zależało mu na tym, aby zrobić taki zupełnie inny od poprzednich. Padło na uwikłanie w to jakiegoś zwierzęcia, ale Skolimowski też nie był pewien jaki to ma być zwierzak – i dopiero przypadkowe spotkanie jakiegoś osła na Sycylii było dla reżysera eureką (stąd podróż Io do Włoch). Film powstawał jakby „od końca” – stąd pewnie jego labilna i mało treściwa fabuła oraz przypadkowość zawarta w scenariuszu. Sam finał także jest cokolwiek wydumany, bo bardziej podyktowany był nastrojem i estetyką obrazu, niż przesłaniem/przykazaniem „nie zabijaj!” zwierząt, które na dodatek (jak to przedstawia się w filmie) są zwykle przez ludzi maltretowane (a tak przecież nie jest, bo jednak większość ludzi zwierząt nie maltretuje, a wręcz przeciwnie: zwierzęta lubi, a nawet je kocha).
Zapożyczenia z Bressona (Skolimowski mówił o inspirowaniu się filmem tego reżysera „Na los szczęścia, Baltazarze”)* są wpisane w strukturę „IO” dość luźno i raczej nie przyczyniają się do konsekwencji fabularnej filmu, jaką mimo wszystko cechował się jego francuski odpowiednik. (Nawiasem mówiąc są to dwa bardzo różne obrazy, więc ich porównywanie nie ma według mnie większego sensu.)
Moją największą obiekcję, jeśli chodzi o zasadność pojawienia się w filmie pewnych wątków, wzbudziły sceny z udziałem Isabelle Huppert, zupełnie nie mające związku z osłem (o jego perspektywie widzenia świata nie wspominając). Podejrzewam że zostały włączone do filmu przez Skolimowskiego tylko i wyłącznie dlatego, żeby się pochwalić kooperacją z wielką aktorką – tym, że udało się mu namówić Huppert do udziału w jego projekcie. (Prawdę mówiąc to nie cierpiałem z tego powodu, że zobaczyłem na ekranie w „IO” moją ulubioną, obok Juliette Binoche, francuską aktorkę, ale naprawdę nie miałem pojęcia co ona w tym filmie o osiołku robi.)

– Ośla perspektywa, a raczej jej brak

Tytułowym bohaterem filmu jest osiołek imieniem Io, lecz wbrew intencjom reżysera, by przedstawić świat jego oczami, tak naprawdę w filmie widzimy to, jak widzą ten świat jego twórcy (z tej prostej przyczyny, że żaden człowiek nie ma pojęcia co się dzieje w głowie osła – jaka jest jego świadomość i postrzeganie rzeczywistości). Nie może tego załatwić natarczywe wręcz filmowanie przez kamerzystę oślego oka, ani tym bardziej intensywna eksploracja sierści, grzywy, czy kopyt – wszystkich tych części zwierzęcia, które bardzo często widzimy na ekranie. Zresztą, twórcy zdjęć nie są tu konsekwentni, bo równie często obiektyw kamery odlatuje (często pewnie w kamerze umieszczonej na dronie) w jakieś bliższe lub dalsze przestworza (wtedy osiołek redukowany jest na ekranie do jakiegoś znaczka lub w ogóle go nie widać); ewentualnie pokazuje nam świat z perspektywy np. ropuchy, jakiegoś dziwnego robota (?), czy – co gorsza… futbolowej piłki (można więc podejrzewać, że chodzi w tym bardziej o techniczny popis kamerzysty, niż o wzbogacenie treści filmu per fidem).
Oczywiście nie można mieć pretensji o personifikowanie zwierząt (w końcu człowiek robi to w swoich opowieściach od tysięcy lat), ale moim zdaniem „IO” próbuje to ukazać w sposób nieprzekonywujący, bo za pomocą technicznych tricków, a nie czegoś, co wiarygodnie przypominałoby autonomiczne zachowanie zwierzęcia.
Miałem też problem z tym, że często zmieniali się „aktorzy” obsadzani w roli Io (było ich aż 6), co niestety było dla mnie widoczne i raczej nie działało na korzyść ujednolicenia tożsamości osiołka ;) – a przecież tożsamość głównego bohatera jest w każdym utworze bardzo ważna, bo w przeciwnym przypadku nie wiedzielibyśmy kim on jest.

– Banał, karykatura, stereotyp, przesada

Banał, bo to, że homo sapiens może kochać przedstawiciela innego gatunku albo się nad nim znęcać, ale najczęściej go masowo eksploatuje i – zwłaszcza w naszych czasach – hoduje na jedzenie i pędzi na rzeź, to wszyscy wiedzą (a ci, którzy tego nie chcą wiedzieć/widzieć, to na pewno filmu Skolimowskiego nie obejrzą).
Stereotyp i karykatura, bo jak kibice, to muszą być agresywne i żądne krwi kibole; bo jak władze i otwarcie nowej stadniny, to muszą to robić nie umiejący się wysłowić idioci i ksiądz wymachujący kropidłem, gdzie popadnie; bo jak kierowca ciężarówki, to mlaskający, ograniczony umysłowo i wytatuowany od stóp do głów prostak; bo jak koń, to piękno i wolność z powiewem grzywy; bo jak europejska arystokracja, to zmierzch bogów i dekadencja; bo jak Isabelle Huppert, to od razu wielką aktorką być musi, nawet w niewielkiej roli…
Przesada, bo przecież wiadomo, że osioł nic nie rozumie z otaczającego go świata, a tu każe się nam wierzyć, że on taki mądry, uczuciowy i myślący – że umie kochać (tych, którzy go kochają) i nienawidzić (tych, którzy się nad nim i innymi zwierzętami znęcają) – no i że jest zawstydzony swoją brzydotą wobec piękna i dystynkcji konia, który jest jego sąsiadem w stajni.

To, co zawarłem w ostatnich akapitach, napisałem tak pół żartem, pół serio, ale bynajmniej nie znosi to mojej pretensji o przesadę obecną w „IO”, którego świat nie jest jednak adekwatny do tego, w którym żyjemy, bo przedstawia jako uniwersalne to, co jest wybiórcze, przenosząc jednostkowe doświadczenie na całą rzeczywistość. Nasza mała apokalipsa nie jest jeszcze wielką apokalipsą. Być może nasz świat zmierza ku zagładzie, ale jeszcze w zielone gramy i jego piękno – a nie tylko samą zgniliznę i cierpienie – dostrzegamy.

– Przerost formy (artystycznych ambicji) nad treścią

Kiedy oglądałem film za drugim razem, to jednak bardziej doceniłem jego styl – zawarty w często intrygujących zdjęciach Michała Dymka i przejmującej muzyce Pawła Mykietyna, nie tylko doskonale ilustrującej obraz, ale i stanowiącej swego rodzaju narrację. Szkoda, że fabularna warstwa filmu do tego wszystkiego nie dorastała… może nawet była tym przytłoczona?

Z tego co napisałem w tej litanii zarzutów (bo jednak trudno uznać to za recenzję) można by wywnioskować, że film Skolimowskiego jest zły. Ale ja tak nie uważam, tyle że – zważywszy na otrzymane przez niego nagrody, a zwłaszcza nominację do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego (z której można się tylko cieszyć) plus tłumy zachwyconych krytyków – spodziewałem się filmu wybitnego, a nie zaledwie dobrego. To pewnie dlatego wyszło tak, jak byłbym przeciw, a nawet za. Oczywiście polecam jego obejrzenie, życząc przy okazji, by Was nie rozczarował – więc być może rzeczywiście odniosłem się do „IO” zbyt surowo?

6.5/10

*  *  *

* DOPISEK

Niestety, obejrzany po wielu wielu latach „Na los szczęścia, Baltazarze” Roberta Bressona rozczarował mnie również, tym bardziej że krąży o nim fama arcydzieła – jednego z najwybitniejszych filmów wszech czasów. W ogóle nie przemawia do mnie koncepcja kina, jaką aplikuje w swoich dziełach reżyser, a już czynienie z aktorów marionetkowych (tutaj: sztywnych) „modeli” uważam może nie tyle za idiotyzm (jak się o tym ktoś wyraził) ale za osobliwe dziwactwo – produkt reżyserskiej pychy. Wyprać kino z aktorstwa – to dopiero jest śmiałe, rewolucyjne wręcz, posunięcie!
Zresztą sam Bresson wydaje mi się zadufanym w sobie bufonem (oczywiście bufonada nie przesądza o jakości czyjejś twórczości, choć jego pogarda dla widza jest już dość wymowna). Z kolei jego „religijność” jest tak pokrętna (przejście od gorliwego katolicyzmu do przesiąkniętego złem nihilizmu), że głowa boli. Dlatego nie kupuję żadnej metafizyki „Baltazara” tudzież nie traktuję poważnie obecnych w filmie konotacji religijnych. I tam ma być transcendencja, przynosząca na dodatek jakieś katharsis? Nie sądzę.
Innymi słowy: nie przekonują mnie te wszystkie kultowe egzegezy analityczno-interpretacyjne wielbicieli geniuszu Bressona, które można liczyć na pęczki.
W ogóle jest to film mocno przekombinowany (na domiar złego miejscami okropnie zmontowany – ma rację najwybitniejszy polski historyk kina Jerzy Płażewski piszący o „niezgrabności” montażu) – sztywny i zimny – a przez to sztuczny – i doprawdy się dziwię, że można się wzruszyć na czymś, co z założenia jest wyprane z emocji. (Jeśli chodzi o mnie to dość łatwo wzruszam się w kinie – i odbieram go bardziej nawet emocjonalnie, niż intelektualnie – a ten film oglądałem bez większego zaangażowania emocjonalnego. Zresztą, te jego przeskoki czasowe i niejasności tudzież inne manieryzmy wpędzały mnie w sporą konfuzję – to był dla mnie dodatkowy asumpt do tego, by się do filmu zdystansować.)
Prawdę mówiąc, najbardziej chyba zepsuła mi odbiór owa bressonowska koncepcja „modela” – nie tylko dlatego, że jest tak nachalnie instrumentalna, ale również dlatego, że degraduje aktora do jakiegoś… kartonu. (W wielu scenach postacie filmu recytują swoje kwestie niczym w jakimś amatorskim kółku teatralnym, do którego zapisały się tylko same beztalencia.) Fetyszystyczne podejście do ludzkich dłoni wcale temu nie zapobiega, a staje się jakimś kolejnym estetycznym kuriozum (choć rzeczywiście ładnym i akurat w tym przypadku zgrabnym).
Wizja świata Bressona w jego filmie jest nie tylko nacechowana diabolicznym złem, ale i zdehumanizowana – w tym świetle rozczulanie się nad losem osła jest co najmniej dwuznaczne i rzeczywiście przypomina postawę niektórych dzisiejszych ekologów, którzy bardziej przejmują się zwierzętami, niż ludźmi – a w wersji radykalnej: najchętniej wyrugowali by cały rodzaj ludzki z planety Ziemia.
Trochę się obawiałem, że konfrontacja „IO” Skolimowskiego z filmem Bressona (który notabene przypomniałem sobie dzięki powiązaniu ze sobą tych dwóch obrazów) może zaszkodzić filmowi Skolimowskiego, ale paradoksalnie zadziałała ona na jego korzyść – mimo, że o tym ostatnim też nie mam najlepszego zdania.

*  *  *

PEŁZAJĄCY TOTALITARYZM

… albo NIEWOLNOŚĆ (dla twojego dobra)

.

       Jestem pod wrażeniem, jak w stosunkowo krótkim czasie tzw. demokracje liberalne zamieniają się w jakieś dziwaczne twory administracyjno-państwowe, które coraz bardziej kontrolują ludzi, ograniczają ich wolność – swobodę poruszania się (zamykanie granic, zakazy wstępu), zmuszają ich do takiego, a nie innego postępowania. I nie tylko wykluczają tych, którzy się tym autorytarnym zapędom nie chcą poddać (niestety, wygląda na to, że jest to garstka albo tylko jednostki), ale zaczynają ich sankcjonować (a stąd tylko krok do jakiejś formy prześladowania).
To wszystko wygląda mi na PEŁZAJĄCY TOTALITARYZM, tym bardziej niebezpieczny, że państwo dysponuje obecnie niewyobrażalnie rozbudowanym aparatem inwigilacji i kontroli całego społeczeństwa, co mało kto sobie uświadamia.

       Wolności obywatelskie są teraz na całym świecie coraz bardziej ograniczane, a ludzie (zdecydowana większość) jakby tego nie zauważali. Tak więc, co z tą WOLNOŚCIĄ, którą tak szczycił się zwłaszcza Zachód (Stany Zjednoczone i zachodnia Europa)? Jeszcze jakiś czas temu (przed pandemią) odmieniano tutaj to słowo przez wszystkie możliwe przypadki, teraz jakby znikło ono z przestrzeni publicznej. Czy nie dlatego, że w konfrontacji z tym co się teraz dzieje – i jak się traktuje ludzi – wyglądałoby to na jakąś kpinę czy ironię?

       Spróbujmy sobie przypomnieć stan naszego świata społecznego (zwłaszcza pod kątem swobód obywatelskich i ogólnie wolności człowieka) z tym co mamy teraz, dwa lata po pojawieniu się koronowirusa na Ziemi. Czy wtedy przyszłoby nam do głowy, że już niedługo władza zakaże nam opuszczania naszych domów, odwiedzania naszych bliskich (przez co tysiące ludzi umierały w samotności), przekraczania granic, podróżowania, a nawet leczenia (taki był praktycznie skutek wprowadzania restrykcji w tzw. „służbie” zdrowia) …?

       Jeszcze parę miesięcy temu byłem lekko zaszokowany, bo zażądano ode mnie świadectwa o zaszczepieniu, kiedy chciałem obejrzeć jeden z filmów Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago. A oto, od 3 stycznia, ktoś kto nie jest zaszczepiony, nie będzie mógł w tym mieście wejść do restauracji, kina, health-clubu, sali koncertowej, teatru…; nie będzie mógł brać udziału w wydarzeniach sportowych, bankietach, przyjęciach…
Moja żona rozmawiała niedawno ze swoim bratem, który mieszka w Niemczech, i dowiedziała się, że nie wpuszczono go do sklepu elektronicznego, bo nie jest zaszczepiony. W Paryżu zwolniono ludzi z domowego zamknięcia i łaskawie zezwolono im na spacery, ale nie mogli się oddalać na odległość (bodajże) 1 kilometra od swojego miejsca zamieszkania (za co, jak słyszałem, mieszkańcy tego miasta byli władzom wdzięczni). Nowa Zelandia i Australia (notabene kraje uważane dotychczas za awangardę wolności i postępu) od prawie dwóch lat więżą praktycznie swoich obywateli, zamknąwszy granice (i co jakiś czas wprowadzając lockdowny, nawet jeśli pojawi się tylko kilka przypadków zakażenia wirusem).

       Staram się zrozumieć pewne posunięcia władz i sensowność nakładania na ludzi restrykcji, ale chaos i absurdy, jakie czasami za tym idą, każą mi odnosić się do nich sceptycznie, gdyż widzę, jak wiele z nich wprowadza się w „ciemno”, bez żadnego względu na skutki. Co gorsza, nawet naukowcy i tzw. „eksperci” nie są w stanie uzasadnić przekonująco swoich zaleceń – tyle w tych ich „ekspertyzach” sprzeczności, a nawet niewiedzy. Wobec tego wcale się nie dziwię, że ludzie są coraz bardziej zdezorientowani i skołowaceni, nie wiedzą już komu i w co wierzyć – przez co wierzą byle komu i w byle co (w tym w największe bzdury i absurdy). W świecie, w którym nie wiadomo co jest prawdą, zaczynają królować blaga, fałsz i kłamstwo.

*  *  *

       Ponadto, wydaje się, że o tym co się dzieje na świecie – i z ludźmi – zaczęły decydować ponadnarodowe korporacje i międzynarodowe agencje finansowe (system bankowy) w sprzężeniu z politykami i rządami państw, bez względu na to, jaki wpływ ma na nie „prawica”, „lewica”, „narodowcy”, „liberałowie”, „socjaliści”… etc. Uderza przy tym ciągle powiększająca się przepaść między bardzo wąską i bogatą elitą a resztą społeczeństwa, coraz bardziej uzależnioną od decyzji nielicznej – w rzeczywistości ponadnarodowej – grupy posiadającej ogromne zasoby finansowe, a tym samym i władzę. Można wręcz mówić o kapitałowej „lepkości” wobec krajów różniących się politycznie czy ekonomiczne, gdyż faktyczną władzę przejmują jak najbardziej kapitalistyczne korporacje (wraz z finansjerą), które wykorzystują każdy sposób, (w tym przybrania lewicowo-progresywne – jak np. w Stanach Zjednoczonych), nacjonalistyczno-populistyczne (jak np. w Brazylii czy w Indiach), biurokratyczno-socjalistyczne (jak np. w Unii Europejskiej), czy pseudo-komunistyczne (jak np. w Chinach) by powiększyć swoje zasoby i wpływy, a tym samym poszerzyć i wzmocnić swoją władzę. Z tego powodu rządy w każdym z tych krajów żyją właśnie w „konkubinacie” z kapitałem – korporacjami i bankami, które wszystko smarują i napędzają.

       Dochodzi do tego wpływ konsorcjów i kompanii Big Tech, które „urabiają” ludzi na wszelkie możliwe sposoby, pozbawiając ich de facto możliwości wyboru i samodzielnego myślenia, stosując cenzurę i forsując to, co jest w ich (najczęściej finansowym, ale też ideologicznym) interesie. Algorytmy coraz bardziej wpływają na nasze zachowanie i świadomość (nawet jeśli sami nie wpędzimy się w totalitaryzm, to zrobią to właśnie algorytmy). Nie potrzeba buntu maszyn i przejęcia kontroli na ludźmi przez Sztuczną Inteligencję (co, niestety, coraz mniej wydaje się konceptem z dziedziny science-fiction, a staje się realnym zagrożeniem). Już teraz jesteśmy tylko przedmiotem, nie podmiotem – jak sami się łudzimy i jak nas łudzą inni, wmawiając nam, że nadal żyjemy w demokracji.

*  *  *

       Półtora roku temu, w pierwszych miesiącach pandemii, napisałem artykuł „Niewolność, niemyśl i upokorzenie” (został on opublikowany w „Gwiaździe Polarnej”) i kiedy niedawno go sobie przypomniałem, to uświadomiłem sobie, że niestety, nie tylko jest on nadal aktualny, ale że wyrażone w nim tezy jeszcze bardziej się wzmocniły, a rzeczywistość przerosła moje przewidywania i obawy.

      Być może użycie przeze mnie słowa „totalitaryzm” wyda się komuś przesadą, lecz niestety, zważywszy na historię naszej cywilizacji, łatwość z jaką można urobić i zmanipulować społeczeństwo, mechanizmy psychologiczne kierujące człowiekiem jako istotą stadną tudzież samą naturę władzy (tutaj polecam to, co kiedyś na ten temat napisałem: TUTAJ) i funkcjonowania człowieka w społeczeństwie (głupota, ślepota, poddaństwo, ignorancja, konformizm) coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że prędzej czy później ludzkość opanuje jakaś forma totalitaryzmu. Który oczywiście będzie miał służyć dobru człowieka.

*  *  *

DOPISEK (KOMENTARZ)

       Czerwona lampka powinna się zapalać wszędzie tam, gdy jakiś moloch korporacyjno-polityczno-państwowy mówi właśnie „TROSKA” – niby to chcąc wszystkim zrobić dobrze, wyprostować (postawić do pionu) całe społeczeństwo, chronić „Matkę Ziemię”, wyeliminować myślących inaczej i po niesłusznej linii, zrobić reset wszystkich i wszystkiego, by dobrnąć wreszcie do globalnego dobrostanu, gdzie wszyscy będą żyli jak (według nich) należy.
Nic nowego pod słońcem, bo zarówno faszyzm, jak i komunizm miały takie ambicje.
To oczywiście „nie wypali”, choćby z tego powodu, że żaden moloch korporacyjno-polityczno-państwowy nie jest zdolny do empatii i autentycznej troski o (zwykłego) człowieka (którego zawsze traktuje instrumentalnie). A ów postęp sterowany przez oligarchiczną elitę globalną (bez środków – czyli władzy i pieniędzy – której, żaden reset nie będzie możliwy), prędzej czy później doprowadzi do jakieś nowej formy totalitaryzmu, tym bardziej groźnego, że – mając do dyspozycji globalną sieć zależności, inwigilacji, kontroli – i rozwiniętą na niespotykaną dotychczas skalę technikę – nie będzie już miał takiego w sumie lokalnego zasięgu, jak komunizm sowieckiej Rosji, faszyzm III Rzeszy, Włoch Mussoliniego, czy japońskiego cesarstwa – tylko ogarnie całą Ziemię.

*  *  *

PLANKTON

.

.

       W swoich znakomitych „Szkicach piórkiem” Andrzej Bobkowski pisze:
„A ja unikam, jak tylko mogę, stania w jakichkolwiek ogonkach. Ogonek, to jedna z najperfidniejszych metod poskramiania w człowieku samodzielnego myślenia. Staję w ogonku i natychmiast czuję w sobie la bête humaine rampante, zamieniam się w amebę, w jakiś plankton, któremu wszystko jedno, który skłonny jest pozwolić na wszystko, w którym dusza zostaje skolektywizowana i zamienia się w coś w rodzaju kołchozu: tracę poczucie własności siebie i wreszcie, gdy po długim staniu, otrzymam jakiś ochłap, wydaje mi się, że świat jest piękny i że wcale nie jest tak źle. Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna. Ogonkiem ‘zmiękcza się’ ludzi, jak w przesłuchaniu śledczym.”

       Doskonale rozumiem Bobkowskiego, bo świat wokół mnie codziennie dostarcza mi przykładów formowania się grup ludzkich w coś, co przypomina właśnie jakiś dryfujący bezwolnie plankton – taki skolektywizowany, pozbawiony samodzielnego myślenia kołchoz, gdzie poczucie „własności siebie” jest złudne, bo wymuszone jakąś dominującą nad wszystkimi „kołchoźnikami” ideą, która bardzo często jest po prostu fikcją. Ludzkie „myślenie” skupia się tu zwykle wokół jakiegoś stereotypu, schematu, memu… jedynie słusznego poglądu i przekonania. No i oczywiście jest nieomylne.

       Człowiek, to takie dziwne zwierzę stadne, w którym rozwinięta ponad miarę i rozbudzona świadomość indywidualna znajduje się w nieustannym konflikcie z koniecznością podporządkowania się grupie, gdzie obowiązują „glajchszaltujące” wszystkich prawa, zasady, reguły i trendy. Zwykle wygrywa to drugie. Właściwie nikt z nas, tak naprawdę, nie wybiera swojego światopoglądu – to światopogląd wybiera nas. (Podobnie jak nie wybieramy sobie naszego charakteru.)

       Paradoksalne w tym wszystkim jest to, że de facto zniewolony w ten sposób człowiek łudzi się, że dysponuje wolnością – że jego wybory są niezależne i autonomiczne – a tak naprawdę jest niewolnikiem uwikłanym w jakąś kolektywną strukturę, która decyduje o jego myśleniu i zachowaniu. I wygląda na to, że często niewolnik nawet nie zdaje sobie przy tym sprawy z tego, że jest niewolnikiem (co byłoby śmieszne, gdyby nie było tragiczne).

       Tym oto sposobem docieramy do słynnych w naszej epoce internetowej nawalanki baniek, które wydają się być planktonem wręcz modelowym. Co ciekawe, przynależność do konkretnego planktonu nie zależy, jak sądzę, od poziomu inteligencji, ani nawet od wykształcenia. Mało tego: im wyższy ten poziom, tym redukcja do planktonowych właściwości jest bardziej uderzająca – a zakres ograniczania rozumu większy. To właśnie zjawisko sprowokowało mnie kiedyś do sparafrazowania słynnego powiedzenia Lema: gdyby nie Internet, to nigdy nie zdawałbym sobie sprawy z tego, jak wielu jest głupców wśród ludzi inteligentnych.

       Mimo tego, że ten fenomen rozumiem, to niezmiennie zdumiewa mnie gotowość i ochoczość wielu ludzi do etykietowania samego siebie. Nalepienie sobie znaczka – często w dobrej i szlachetnej intencji – który powoduje, że nie tylko manifestujemy jakąś wartość, którą cenimy, ale dajemy się zaszufladkować, przypisać do tego a nie innego „planktonu” – na własne życzenie przyczepiamy się do pewnego stereotypu, który zawsze jest przeciwieństwem refleksji (będącej warunkiem pogłębionego myślenia). Satysfakcja „przylepienia” się do „planktonu” (bo w grupie raźniej, bo nec Hercules contra plures) to właśnie ten „ochłap”, o którym pisał Bobkowski, konkludując: „Po czym, z takim optymistą robi się, co się chce. To też metoda, i to zupełnie inteligentna.

       Kto to robi? Kto to wykorzystuje?
Otóż wszelkiej maści manipulatorzy – najczęściej władza, ideolodzy, media i politycy, do których wręcz należy formowanie różnego rodzaju planktonów, a następnie zawiadowanie nimi. I zaszczepianie nam złudzenia, że wybór należy do nas.

       Na przekór temu wszystkiemu co nas niewoli, wierzę w to, iż możemy poszerzyć pole naszej wolności – zwłaszcza tego, które jest w nas samych.
Pierwszym warunkiem jest niezbijanie się w plankton.
Trudne, ale jednak możliwe.

* * *