OŚLA APOKALIPSA – o najnowszym filmie Jerzego Skolimowskiego „IO”

.

IO

.

Doprawdy chciałem napisać o tym filmie wiele dobrego – zwłaszcza, że właśnie święci się dla niego Oscar – ale niestety, jeśli mam być szczery, to muszę wyrazić swoje nim rozczarowanie.
Dla przejrzystości ujmę moje zastrzeżenia i argumentacje w poniższym wyszczególnieniu:

– Przypadkowość i doklejanie epizodów (według mnie na siłę)

Z wypowiedzi Skolimowskiego wynika, że on sam nie wiedział, jaki film ma nakręcić, ale zależało mu na tym, aby zrobić taki zupełnie inny od poprzednich. Padło na uwikłanie w to jakiegoś zwierzęcia, ale Skolimowski też nie był pewien jaki to ma być zwierzak – i dopiero przypadkowe spotkanie jakiegoś osła na Sycylii było dla reżysera eureką (stąd podróż Io do Włoch). Film powstawał jakby „od końca” – stąd pewnie jego labilna i mało treściwa fabuła oraz przypadkowość zawarta w scenariuszu. Sam finał także jest cokolwiek wydumany, bo bardziej podyktowany był nastrojem i estetyką obrazu, niż przesłaniem/przykazaniem „nie zabijaj!” zwierząt, które na dodatek (jak to przedstawia się w filmie) są zwykle przez ludzi maltretowane (a tak przecież nie jest, bo jednak większość ludzi zwierząt nie maltretuje, a wręcz przeciwnie: zwierzęta lubi, a nawet je kocha).
Zapożyczenia z Bressona (Skolimowski mówił o inspirowaniu się filmem tego reżysera „Na los szczęścia, Baltazarze”)* są wpisane w strukturę „IO” dość luźno i raczej nie przyczyniają się do konsekwencji fabularnej filmu, jaką mimo wszystko cechował się jego francuski odpowiednik. (Nawiasem mówiąc są to dwa bardzo różne obrazy, więc ich porównywanie nie ma według mnie większego sensu.)
Moją największą obiekcję, jeśli chodzi o zasadność pojawienia się w filmie pewnych wątków, wzbudziły sceny z udziałem Isabelle Huppert, zupełnie nie mające związku z osłem (o jego perspektywie widzenia świata nie wspominając). Podejrzewam że zostały włączone do filmu przez Skolimowskiego tylko i wyłącznie dlatego, żeby się pochwalić kooperacją z wielką aktorką – tym, że udało się mu namówić Huppert do udziału w jego projekcie. (Prawdę mówiąc to nie cierpiałem z tego powodu, że zobaczyłem na ekranie w „IO” moją ulubioną, obok Juliette Binoche, francuską aktorkę, ale naprawdę nie miałem pojęcia co ona w tym filmie o osiołku robi.)

– Ośla perspektywa, a raczej jej brak

Tytułowym bohaterem filmu jest osiołek imieniem Io, lecz wbrew intencjom reżysera, by przedstawić świat jego oczami, tak naprawdę w filmie widzimy to, jak widzą ten świat jego twórcy (z tej prostej przyczyny, że żaden człowiek nie ma pojęcia co się dzieje w głowie osła – jaka jest jego świadomość i postrzeganie rzeczywistości). Nie może tego załatwić natarczywe wręcz filmowanie przez kamerzystę oślego oka, ani tym bardziej intensywna eksploracja sierści, grzywy, czy kopyt – wszystkich tych części zwierzęcia, które bardzo często widzimy na ekranie. Zresztą, twórcy zdjęć nie są tu konsekwentni, bo równie często obiektyw kamery odlatuje (często pewnie w kamerze umieszczonej na dronie) w jakieś bliższe lub dalsze przestworza (wtedy osiołek redukowany jest na ekranie do jakiegoś znaczka lub w ogóle go nie widać); ewentualnie pokazuje nam świat z perspektywy np. ropuchy, jakiegoś dziwnego robota (?), czy – co gorsza… futbolowej piłki (można więc podejrzewać, że chodzi w tym bardziej o techniczny popis kamerzysty, niż o wzbogacenie treści filmu per fidem).
Oczywiście nie można mieć pretensji o personifikowanie zwierząt (w końcu człowiek robi to w swoich opowieściach od tysięcy lat), ale moim zdaniem „IO” próbuje to ukazać w sposób nieprzekonywujący, bo za pomocą technicznych tricków, a nie czegoś, co wiarygodnie przypominałoby autonomiczne zachowanie zwierzęcia.
Miałem też problem z tym, że często zmieniali się „aktorzy” obsadzani w roli Io (było ich aż 6), co niestety było dla mnie widoczne i raczej nie działało na korzyść ujednolicenia tożsamości osiołka ;) – a przecież tożsamość głównego bohatera jest w każdym utworze bardzo ważna, bo w przeciwnym przypadku nie wiedzielibyśmy kim on jest.

– Banał, karykatura, stereotyp, przesada

Banał, bo to, że homo sapiens może kochać przedstawiciela innego gatunku albo się nad nim znęcać, ale najczęściej go masowo eksploatuje i – zwłaszcza w naszych czasach – hoduje na jedzenie i pędzi na rzeź, to wszyscy wiedzą (a ci, którzy tego nie chcą wiedzieć/widzieć, to na pewno filmu Skolimowskiego nie obejrzą).
Stereotyp i karykatura, bo jak kibice, to muszą być agresywne i żądne krwi kibole; bo jak władze i otwarcie nowej stadniny, to muszą to robić nie umiejący się wysłowić idioci i ksiądz wymachujący kropidłem, gdzie popadnie; bo jak kierowca ciężarówki, to mlaskający, ograniczony umysłowo i wytatuowany od stóp do głów prostak; bo jak koń, to piękno i wolność z powiewem grzywy; bo jak europejska arystokracja, to zmierzch bogów i dekadencja; bo jak Isabelle Huppert, to od razu wielką aktorką być musi, nawet w niewielkiej roli…
Przesada, bo przecież wiadomo, że osioł nic nie rozumie z otaczającego go świata, a tu każe się nam wierzyć, że on taki mądry, uczuciowy i myślący – że umie kochać (tych, którzy go kochają) i nienawidzić (tych, którzy się nad nim i innymi zwierzętami znęcają) – no i że jest zawstydzony swoją brzydotą wobec piękna i dystynkcji konia, który jest jego sąsiadem w stajni.

To, co zawarłem w ostatnich akapitach, napisałem tak pół żartem, pół serio, ale bynajmniej nie znosi to mojej pretensji o przesadę obecną w „IO”, którego świat nie jest jednak adekwatny do tego, w którym żyjemy, bo przedstawia jako uniwersalne to, co jest wybiórcze, przenosząc jednostkowe doświadczenie na całą rzeczywistość. Nasza mała apokalipsa nie jest jeszcze wielką apokalipsą. Być może nasz świat zmierza ku zagładzie, ale jeszcze w zielone gramy i jego piękno – a nie tylko samą zgniliznę i cierpienie – dostrzegamy.

– Przerost formy (artystycznych ambicji) nad treścią

Kiedy oglądałem film za drugim razem, to jednak bardziej doceniłem jego styl – zawarty w często intrygujących zdjęciach Michała Dymka i przejmującej muzyce Pawła Mykietyna, nie tylko doskonale ilustrującej obraz, ale i stanowiącej swego rodzaju narrację. Szkoda, że fabularna warstwa filmu do tego wszystkiego nie dorastała… może nawet była tym przytłoczona?

Z tego co napisałem w tej litanii zarzutów (bo jednak trudno uznać to za recenzję) można by wywnioskować, że film Skolimowskiego jest zły. Ale ja tak nie uważam, tyle że – zważywszy na otrzymane przez niego nagrody, a zwłaszcza nominację do Oscara w kategorii najlepszego filmu nieanglojęzycznego (z której można się tylko cieszyć) plus tłumy zachwyconych krytyków – spodziewałem się filmu wybitnego, a nie zaledwie dobrego. To pewnie dlatego wyszło tak, jak byłbym przeciw, a nawet za. Oczywiście polecam jego obejrzenie, życząc przy okazji, by Was nie rozczarował – więc być może rzeczywiście odniosłem się do „IO” zbyt surowo?

6.5/10

*  *  *

* DOPISEK

Niestety, obejrzany po wielu wielu latach „Na los szczęścia, Baltazarze” Roberta Bressona rozczarował mnie również, tym bardziej że krąży o nim fama arcydzieła – jednego z najwybitniejszych filmów wszech czasów. W ogóle nie przemawia do mnie koncepcja kina, jaką aplikuje w swoich dziełach reżyser, a już czynienie z aktorów marionetkowych (tutaj: sztywnych) „modeli” uważam może nie tyle za idiotyzm (jak się o tym ktoś wyraził) ale za osobliwe dziwactwo – produkt reżyserskiej pychy. Wyprać kino z aktorstwa – to dopiero jest śmiałe, rewolucyjne wręcz, posunięcie!
Zresztą sam Bresson wydaje mi się zadufanym w sobie bufonem (oczywiście bufonada nie przesądza o jakości czyjejś twórczości, choć jego pogarda dla widza jest już dość wymowna). Z kolei jego „religijność” jest tak pokrętna (przejście od gorliwego katolicyzmu do przesiąkniętego złem nihilizmu), że głowa boli. Dlatego nie kupuję żadnej metafizyki „Baltazara” tudzież nie traktuję poważnie obecnych w filmie konotacji religijnych. I tam ma być transcendencja, przynosząca na dodatek jakieś katharsis? Nie sądzę.
Innymi słowy: nie przekonują mnie te wszystkie kultowe egzegezy analityczno-interpretacyjne wielbicieli geniuszu Bressona, które można liczyć na pęczki.
W ogóle jest to film mocno przekombinowany (na domiar złego miejscami okropnie zmontowany – ma rację najwybitniejszy polski historyk kina Jerzy Płażewski piszący o „niezgrabności” montażu) – sztywny i zimny – a przez to sztuczny – i doprawdy się dziwię, że można się wzruszyć na czymś, co z założenia jest wyprane z emocji. (Jeśli chodzi o mnie to dość łatwo wzruszam się w kinie – i odbieram go bardziej nawet emocjonalnie, niż intelektualnie – a ten film oglądałem bez większego zaangażowania emocjonalnego. Zresztą, te jego przeskoki czasowe i niejasności tudzież inne manieryzmy wpędzały mnie w sporą konfuzję – to był dla mnie dodatkowy asumpt do tego, by się do filmu zdystansować.)
Prawdę mówiąc, najbardziej chyba zepsuła mi odbiór owa bressonowska koncepcja „modela” – nie tylko dlatego, że jest tak nachalnie instrumentalna, ale również dlatego, że degraduje aktora do jakiegoś… kartonu. (W wielu scenach postacie filmu recytują swoje kwestie niczym w jakimś amatorskim kółku teatralnym, do którego zapisały się tylko same beztalencia.) Fetyszystyczne podejście do ludzkich dłoni wcale temu nie zapobiega, a staje się jakimś kolejnym estetycznym kuriozum (choć rzeczywiście ładnym i akurat w tym przypadku zgrabnym).
Wizja świata Bressona w jego filmie jest nie tylko nacechowana diabolicznym złem, ale i zdehumanizowana – w tym świetle rozczulanie się nad losem osła jest co najmniej dwuznaczne i rzeczywiście przypomina postawę niektórych dzisiejszych ekologów, którzy bardziej przejmują się zwierzętami, niż ludźmi – a w wersji radykalnej: najchętniej wyrugowali by cały rodzaj ludzki z planety Ziemia.
Trochę się obawiałem, że konfrontacja „IO” Skolimowskiego z filmem Bressona (który notabene przypomniałem sobie dzięki powiązaniu ze sobą tych dwóch obrazów) może zaszkodzić filmowi Skolimowskiego, ale paradoksalnie zadziałała ona na jego korzyść – mimo, że o tym ostatnim też nie mam najlepszego zdania.

*  *  *