MĘŻCZYZNA ZAKRĘCONY – „SPADKOBIERCY”, „J. EDGAR”, „WSTYD”, „SZPIEG”

*

ZAKRĘCENIE RODZINNE: „SPADKOBIERCY” („The Descendants”, reż. Alexander Payne)

Znakomity średni film. Może to trochę niezręcznie brzmi, ale tak jest: jeśli zaakceptujemy przeciętność tego filmu, to w pełni możemy cieszyć się jego świetnością.
Skąd się bierze ten paradoks? Czyżby stąd, że scenariusz filmu jest taki sobie (równie dobrym mogą się pochwalić niektóre sitcomy), zaś jego wykonanie bez mała rewelacyjne? Tu chodzi mi zarówno o reżyserię Alexandra Payne’a (pamiętamy jego świetne „Sideways”, prawda?), jak i o aktorstwo – przede wszystkim George’a Clooney (Matt), jak i grającej jego (filmową) córkę Shailene Woodley.
Moja wielka przychylność dla tego filmu, (dzięki której nie chce mi się nawet wytykać mu jego wad) bierze się po prostu stąd, że potrafił on oddziałać bardzo skutecznie na moje emocje (o łzach wzruszenia jakby nie wypada mi tu pisać, ale o śmiechu… dlaczego nie?) Innymi słowy, „Spadkobiercy” zdołali poruszyć we mnie jakiś sentymentalny nerw (widocznie jeszcze całkiem się on we mnie nie wypalił). I to na tyle mocno, że nie muszę się tego chyba wstydzić… czego dowodem te oto słowa.

Zakręcony nr 1: George Clooney w "Spadkobiercach"

Akcja „Spadkobierców” rozgrywa się na Hawajach. I to jest ważne. Bo Payne jedzie śmiało po bandzie demitologizując rajską mityczną wersję Hawajów, jaka zagnieździła się w masowej wyobraźni całego świata, co najmniej od czasu, kiedy Elvis Presley zawodził grając na ukulele otoczony haremem egzotycznych piękności, ubrany w nieśmiertelną koszulę w hibiskusy i z wianuszkiem kwiatów lei na szyi. To, przed czym będzie chciał uciec reżyser pokazując nam na ekranie „rajskie wyspy”, dość obcesowo dociera do nas już w początkowym monologu jaki serwuje wszystkim widzom Matt, obwieszczając: „Paradise? Paradise can go fuck itself!”.
No właśnie, czy w raju mogą być bezdomni (ilustracja: bezdomni na Waikiki), czy w raju może kogoś boleć ząb, albo jeszcze gorzej – czy można w raju umierać w męczarniach na raka? Dalej: czy w raju człowiek się starzeje? Czy może mieć Alzheimera? Czy może ulec potwornemu wypadkowi i teraz zdychać pod kroplówką?
Raj? Jaki raj? Wal się, taki raju!

Z pewnością Hawaje nie są rajem dla Matta i jego rodziny. Żona miała właśnie wypadek na motorówce i leży od kilku tygodni w śpiączce – raczej bez nadziei na przebudzenie; jego 17-letnia córka pije i puszcza się z dużo od niej starszymi facetami; zaś młodsza, 10-letnia, pokazuje mu środkowy palec i rozprawia w internecie o seksie ze swoimi rówieśnikami. Na dodatek – jak by tego wszystkiego było mało – Matt dowiaduje się, że będąca w komie żona go zdradzała, i to w ich własnym małżeńskim łożu.
Ładny mi raj! Go fuck itself!

Nic dziwnego, że Matt jest tym wszystkim przybity – co tylko otwiera przed Georgem Clooney całe bogactwo możliwości zaprezentowania nam swojej wysokiej aktorskiej klasy. I to nie tylko w scenach wymagających od niego odegrania wściekłości, cierpienia, czy konfuzji (bo wszystko to – zważywszy na dramatyczne okoliczności w jakich się on znalazł – rozumie się samo przez się); ale i wtedy, kiedy wymaga się od niego ukazania komizmu – i to zarówno sytuacyjnego, jak i odnoszącego się do samej postaci Matta. G. C. nie boi się zagrać jak błazen i mięczak. Jednym słowem: Clooney rules! (czyli właściwie dwoma).

Najprawdopodobniej „Spadkobiercy” nie zapiszą się w historii kina jako dzieło wybitne (zresztą, wcale nie mają takiego obowiązku – ani chyba nawet ambicji), lecz z pewnością dostarczą wzruszeń tysiącom widzów na całym świecie, wzmacniając przy tym ich respekt dla tzw. „wartości rodzinnych”, które (mimo ultra-liberalnych prób podminowania i ośmieszenie tychże przez różnych takich „wyzwolonych”) nadal siedzą w ludziach, i to nie tylko w zadeklarowanych tradycjonalistach i konwencjonałach.
A oprócz tego: mogą sporo namieszać przy tegorocznym rozdawaniu Oscarów.

ZAKRĘCENIE POLITYCZNE: „J. EDGAR” (reż. Clint Eastwood)

Odtwórca „Brudnego Harry’ego”, a zarazem reżyser „J. Edgara” (Clint Eastwood) wraz ze scenarzystą „Milka” (Dustin Lance Black) oraz jednym z najpopularniejszych aktorów współczesnych (Leonardo DiCaprio) biorą się za biografię twórcy „niezatapialnego” szefa najbardziej sprawnego (swego czasu) biura śledczego (FBI) na świecie (J. Edgar Hoover).
Czy to wszystko gwarantowało powstanie filmu, który rzuciłby wszystkich na kolana? Czy też może stwarzało ryzyko nakręcenia jakiejś mało strawnej, hollywoodzkiej kaszany?
Cóż, sukcesu nie gwarantowało: bowiem w Hollywood nic nie jest pewne – nawet śmierć (wszak gwiazdy żyją wiecznie) i podatki, (przed którymi wytwórnie filmowe migają się jak mogą).
I ryzyko stwarzało: Eastwood, Black, DiCaprio i Hoover… – trudno sobie wyobrazić bardziej niespolegliwe wobec siebie ludzkie typy.
Ale było obietnicą czegoś ciekawego i kontrowersyjnego, co przykuje uwagę widza.
I tak się stało. Bo w rezultacie otrzymaliśmy obraz, który zaliczyć można do najbardziej solidnych, perfekcyjnych, ale i nieodrodnych hollywoodzkich produkcji – cokolwiek dobrego, czy też złego by to nie oznaczało.
Ostatecznie jednak: „J. Edgar” to przede wszystkim Hollywood, a dopiero później historia.

Zakręcony nr 2: Leonardo DiCaprio w "J. Edgar"

Pamiętając o tym wszystkim (a właściwie: nie pamiętając), film Eastwooda oglądało mi się świetnie. Pochłonął mnie tak, że nie nudziłem się na nim ani minuty. I stało się nawet tak, że moja percepcja wyszła ponad doświadczenie czystej rozrywki, ponieważ „J. Edgar” sprowokował mnie do refleksji na temat źródeł amerykańskiej obsesji inwigilacji i kontroli wszystkich i wszystkiego, permanentnego ulegania syndromowi oblężonej twierdzy (mimo deklarowanego otwarcia się na cały świat), znaczenia amerykańskiego patriotyzmu, (który nieodmiennie wiąże się z ludzkim egoizmem), przenikania się ideałów wolnościowych z ograniczaniem wolności jednostki, powiązania polityki z kulisami życia prywatnego… a nawet – last but not the least – przemian obyczajowych amerykańskiego społeczeństwa.

To prawda, że Eastwood, porywając się na (ekranowe) odtworzenie życia jednej z najbardziej kontrowersyjnych postaci w amerykańskiej historii (i to dość drobiazgowego, uwzględniającego całe dorosłe życie Hoovera) oraz umieszczając je w kontekście najważniejszych wydarzeń, jakie kształtowały Amerykę w XX wieku, ryzykował to, że może tego wszystkiego nie połknąć – a razem z nim zadławić się może też i widz. A jeśliby nawet połknął, to mógłby przecież tego nie strawić – też wraz z widzami, którzy by konsumowali jego film w kinie. Na szczęście, mimo że obraz rzeczywiście wydaje się momentami zbyt przeładowany szczegółami, to jednak jego treść przechodzi przez świadomość bardziej uważnego widza dość gładko – bez większych żołądkowo-mózgowych sensacji. Mało tego: zostawia przy tym wrażenie przyjemnego dosytu.

Oczywiście, największy rwetest wśród pracowników dzisiejszej FBI wzbudziło to, że Eastwood (a w zasadzie autora scenariusza Dustin L. Black, który jest „otwartym” gejem), przedstawili szefa najsilniejszej (?) śledczej instytucji świata jako homoseksualistę… co podobno nie jest takie pewne (choć, jak twierdzi Black, dowodów na to, że Hoover był hetero nie ma praktycznie żadnych, natomiast faktów świadczących o tym, że jednak mógł być gejem, jest całkiem sporo). Lecz podobno, kontestującym filmowy wizerunek Hoovera, nie chodziło o to, że przedstawia się go na ekranie jako geja (takim mógł sobie być), ale o to, że jednak mija się to z prawdą, bo – jak twierdzili – Hoover nigdy w życiu (czy to prywatnym, a zwłaszcza w służbowym) nie pozwoliłby sobie na zachowanie, które kwestionowałoby jego moralną integralność, wiarygodność  i kompetencje jako człowieka pełniącego jedną z najważniejszych funkcji w państwie (a pamiętajmy, że mówimy o czasach, kiedy uznanie kogoś za homoseksualistę oznaczało często kompromitację wykluczającą człowieka z pewnych środowisk – nota bene sam Hoover zakazał zatrudniania homoseksualistów w FBI, nazywając homoseksualizm „wynaturzeniem parszywych zboczeńców”).

Ale to w sumie nieważne. Ważne, że sam film nie traktuje homoseksualizmu jako kompromitację – związek Hoovera z jego długoletnim współpracownikiem ukazany został na ekranie w przychylnym i budzącym sympatię (a nawet wzruszenie… tak, tak, nawet ja się tym wzruszyłem) świetle.

Chociaż, nacisk położony na homoseksualny charakter represji jakiej poddana była psychika Hoovera, (który – kompensując sobie własną seksualną „niekompatybilność” ze społeczeństwem – dążył do władzy nad nim) był moim zdaniem zbyt mocny i co najmniej dwie sceny filmu można było sobie darować. Niemniej jednak osobiste życie Hoovera wydaje się być kluczem do zrozumienia motywów jego działania „w służbie” państwu, także jego antykomunistycznych, czy też anty-anarchistycznych obsesji oraz szukania (na wszelki wypadek) „haka” na co bardziej znaczące persony w amerykańskim życiu publicznym.

Wypada jeszcze na koniec wspomnieć o naprawdę znakomitym (kto wie czy nie najlepszym w jego dotychczasowej karierze) wystąpieniu Leonarda DiCaprio, który mimo zwałów postarzającej go do niepoznaki charakteryzacji, zdołał powołać do ekranowego życia bardzo skomplikowaną postać, nadając jej pełny i ludzki wymiar.

ZAKRĘCENIE SEKSUALNE: „WSTYD” („Shame”, reż. Steve McQueen)

To co daje ci życie, może cię też zabić. To co ci dostarcza największej satysfakcji (a nawet rozkoszy), może także sprawić ci największy ból. W pewnym momencie „Wstydu”, cały ekran wypełnia twarz mężczyzny zniekształcona straszliwym grymasem, z którego bije udręka, poniżenie i cierpienie.
Mężczyzna ten właśnie przeżywa orgazm.

I w tym właściwie mieści się cała esencja filmu Steve’a McQueena. „Wstyd” traktuje bowiem o seksualnym uzależnieniu.

Zakręcony nr 3: Michael Fassbender we "Wstydzie"

Jest coś z archetypicznej prawdy w tym, że wiążemy seks z doświadczeniem śmierci – tak jakby w Naturze ten, co daje życie, musiał być gotowy w tym samym momencie na poświęcenie (w zamian?) życia własnego. (Nie z darma racji np. Francuzi nazywają orgazm „małą śmiercią”.) Ale jest to jednak pewne extremum – coś czego instynkt samozachowawczy nakazuje nam unikać (a czego wydają się być pozbawione samce gatunków, w których panują zwyczaje modliszek).
Tutaj jesteśmy zresztą uwikłani w paradoksalną sprzeczność: indywidualny popęd seksualny wynika z gatunkowego instynktu samozachowawczego, który nie zawsze przecież jest tożsamy z tym pierwszym (czyli przetrwaniem jednostkowym). Stąd pewnie biorą się zachowania mężczyzn, którzy ulegają pożądaniu i postępują wbrew rozsądkowi, co często staje się przyczyną destrukcji ich samych (czy choćby ich dotychczasowego życia). Stają się tylko czymś w rodzaju narzędzia ewolucyjnych sił (podobnie jak partner seksualny modliszki).
Gdzieś w tych wszystkich meandrach instynktu, popędu i nałogowej aberracji zaplątany jest bohater „Wstydu”, manhattański yuppie Brandon Sullivan (Michael Fassbender).

Beaudelaire napisał kiedyś, że seks jest „liryzmem” mas. Nie zawsze. Seks bez erotyki nie jest żadnym „liryzmem” – jest zwierzęcą chucią. Dlatego odarcie seksu z erotyzmu jest pewnym rodzajem kulturowego samobójstwa. Tak, jak stosunek seksualny bez żadnej więzi duchowej pozostawia zazwyczaj za sobą psychiczną pustkę, zagłuszoną tylko chwilowym zaspokojeniem zwierzęcego pożądania – samiec i samica mogą się na chwilę wycofać w swoje genderowe światy, zanurzając się w przynoszącym niejaką ulgę stanie bezmyślności i bezczucia.
Seks Brandonowi nie przynosi jednak żadnej satysfakcji, może jedynie pewien rodzaj chwilowej ulgi. Zamiast tego niesie ze sobą udrękę połączoną z uczuciem odrazy do samego siebie. Dlatego jest on sam – z nikim nie może się na dłużej związać, nikogo nie jest zdolny pokochać. Bo człowiek, który samego siebie nienawidzi, nie jest chyba zdolny do jakiejkolwiek miłości.
Taki właśnie jest Brandon, kolejny mężczyzna „zakręcony”, jeszcze jedna wersja amerykańskiego psychola, który wszakże nie morduje innych (płaci słono prostytutkom za ich usługi seksualne – a może sobie na to pozwolić, bo sporo zarabia) tylko zabija samego siebie… a konkretnie: pustoszy swoje duchowe wnętrze. Wnętrze, które zostało – jak się nam w filmie sugeruje – okaleczone już dawno. Historia zwichnięcia psychiki Brandona sięga bowiem jego dzieciństwa – podobnie jak to się ma w przypadku jego nieszczęsnej siostry (Carrey Mulligan), która idąc za głodem uczucia, uprawia seks z pierwszym lepszym przygodnym mężczyzną okazującym jej zainteresowanie (łudząc się, że jest to zainteresowanie jej całą osobą – a nie tylko tym, co ma ona między nogami).

Film McQueena nie jest jakimś pogłębionym stadium psychiczno-seksualnej dewiacji. Przede wszystkim: tak naprawdę nie poznajemy źródeł tych wszystkich przypadłości bohaterów „Wstydu”. Ale też film nie dostarcza nam wystarczających przesłanek, by wejść głębiej w psychikę występujących postaci i ukazać pełnię ich motywacji i przeżyć. A może właśnie na tym polega alienacja współczesnego człowieka, uwięzionego w sztucznych światach (czy to korporacyjnego biznesu, czy też miejskiej pustyni): jest on w tym wszystkim po prostu pusty, płytki i wydrążony – więc nie ma sensu doszukiwać się w nim jakiejkolwiek głębi?

ZAKRĘCENIE AGENTURALNE: „SZPIEG” („Tinker Tailor Soldier Spy”, reż. Tomas Alfredson)

Z jednej strony mamy sensacyjne, szpanerskie i widowiskowe – czyli „bondowskie” – podejście do globalnej działalności agentów służb specjalnych, a z drugiej strony mamy… „Szpiega”.
Czy to znaczy, że „Szpieg” jest bliższy rzeczywistości szpiegowskiej? Z pozoru tak, ale tak naprawdę to chyba jednak nie bardziej niż „bond” wystylizowany. Bo film Alfredsona to przede wszystkim styl. Ale styl to – jak już ktoś zauważył – człowiek. Może dlatego, właśnie człowiekowi – a konkretnie ludziom, którzy są uwikłani w historię „Szpiega” – poświęca się w tym filmie najwięcej uwagi. Przy czym postacie stworzone po mistrzowsku przez la Carré’a (jak pewnie wszyscy wiedzą: autora słynnej powieści sprzed 40 już lat, która posłużyła tutaj za kanwę scenariusza), z równym mistrzostwem zostały wykreowane na ekranie (w czym zasługa nie tylko reżysera, ale – przede wszystkim jednak – doskonałego aktorstwa).

Zakręcony nr 4: Gary Oldman w "Szpiegu"

Konstrukcja „Szpiega” przypomina mozaikę-labirynt, jest czymś w rodzaju filmowego ekwiwalentu malarskiego impresjonizmu: obrazem, którego piękno można dostrzec dopiero z pewnej perspektywy, jako amalgamat wrażeń i bodźców, które działają nie tylko na nasz zmysł estetyczny, ale i na uczucia oraz myśli. Bo piękno „Szpiega” jest nie tylko formalne. Ono również wynika z tego, co jest w głębi tej formy: a jest tam ludzka treść, jakaś „niezbywalna” prawda o człowieku (i to nie tylko o człowieku szpiegującym).
Nie ukrywam, że ta parabola z odniesieniem do impresjonizmu i mozaikowości obrazu Alfredsona jest mi potrzebna do odparcia ewentualnego zarzutu o nieprzejrzystość, „zagmatwanie”, przeciążenie „Szpiega”… to niezwykłe skomplikowanie szpiegowskiej intrygi, które rzeczywiście wielu widzom utrudniło odbiór (a tym samym zrozumienie) filmu, jeśli nie spowodowało wręcz jego odrzucenie. Muszę przyznać, że i ja nie wszystko mogłem pojąć (zwłaszcza na początku filmu), często gubiłem się w skojarzeniach i domysłach, nie mogłem sklecić do kupy podawanych mi przez narrację faktów, miałem trudności w ogarnięciu sensu, logiki i przyczynowości tego, co działo się na ekranie… Mimo to jednak nie zżymałem się z tego powodu na twórców filmu, co – jak wiem skądinąd – było udziałem tych, którzy oczekiwali, że wszystko zostanie im podane na tacy (jak to się zwykle dzieje w przypadku pierwszego-lepszego sensacyjniaka-średniaka). A tu nie: trzeba było tęgo wysilać mózgownicę, przestawić procesy myślowe na wyższy bieg, zaangażować większą ilość szarych komórek  i połączeń między synapsami.
I co ciekawe, mimo tego mentalnego wysiłku, nie pryskał ów klimat: spowijająca wszystko szaro-stalowo-chmurna aura; mgielne misterium, którym wypełniona była przestrzeń filmowego obrazu.
Tak, zdjęcia w „Szpiegu” są rewelacyjne, ujęcia zaskakujące, montaż wyegzekwowany z ekwilibrystyczną wręcz zręcznością… Wymagało tego choćby okrojenie powieści la Carré’a – to, co Brytyjczycy w 1979 roku pokazali w pięciu ponad godzinnych odcinkach telewizyjnego serialu, Alfredson musiał skompresować do trwającego dwie i pół godziny filmu kinowego. To i tak zakrawa na cud, że całość okazała się w miarę czytelna. Mało tego: w sposób bardzo wierny oddawała charakter i rodzaj la Carré’owego pisarstwa.
No i muzyka… Muzyka w „Szpiegu” jest kapitalna – hipnotyczna, doskonale współtworząca ów nostalgiczno-melancholijny klimat filmu.

Jednak tym, co – oprócz stylu – scalało film Alfredsona najbardziej, to kreacja Gary’ego Oldmana. Jego Smiley to człowiek wycofany wgłąb siebie, zraniony ale nadal mocny, nostalgiczny – ale tą nostalgią gorzką, pełną utajonego cierpienia i totalnego rozczarowania światem (także swoim życiem… o szpiegowskiej degrengoladzie moralnej nie wspominając). Smiley to uśpiony wulkan, z którego snuje się dym, a który w każdej chwili może wybuchnąć – i nie wiadomo czy przyczyną będzie furia, szaleństwo czy też może… słuszny gniew? To prawda, że Smiley jest po uszy zanurzony w agenturalnym g…nie – w błocie, które się do niego przez dziesiątki lat kleiło. Stąd pewnie ta jego powściągliwość i fizyczny bezruch, małomówność i pełne egzystencjalnej udręki spojrzenie… Ale przy tym wszystkim – trudno mi jest ten paradoks wyjaśnić – Smiley nadal sprawia wrażenie człowieka moralnie czystego, nieskorumpowanego, wiernego sobie. Jest kimś, kto w jakiś zagadkowy sposób potrafił zachować godność i szlachetność. Wprawdzie widać po nim, że jest człowiekiem umęczonym, ale jednak nie pozbawionym siły i mądrości, która sprawia, że nadal jest uważany w swoim bagiennym i zdradzieckim środowisku za pewnego rodzaju autorytet. A jednak jego żywiołem jest szara strefa zdrady, mordu i ludzkiej podłości, zamaskowanej tylko polityczną „koniecznością” i usprawiedliwianej historycznym determinizmem. Czy można się więc dziwić, że (zważywszy na to wszystko) także Smileya można zaliczyć do grona mężczyzn „zakręconych”?
Ale postawmy sobie przy tym pytanie: czy aby właśnie takich mężczyzn nie chcemy oglądać na ekranie? Mężczyźni „niezakręceni” są po prostu nudni… Zwłaszcza w kinie.

*  *  *

WROGOWIE LUDU – KILLING FIELDS REVISITED

Nuon Chea, najbliższy współpracownik Pol Pota, o niemal dwóch milionach ofiar komunistycznego reżimu Czerwonych Khmerów w Kambodży: wszystkiemu są winni Wietnamczycy i Amerykanie (w kadrze z Thetem Sambathem, współtwórcą filmu dokumentalnego „Wrogowie ludu”)

W chicagowskiej siedzibie Towarzystwa Sztuki, można było obejrzeć niedawno jeden z najważniejszych i najbardziej wstrząsających dokumentów ostatnich lat – film „Wrogowie ludu”, traktujący o zbrodniach kambodżańskiego reżimu Pol Pota i Czerwonych Khmerów.

PYTANIA BANALNE

Zawsze, w obliczu ludobójstwa, zawisa nad nami to pytanie: Dlaczego? Jak to było możliwe? Jakim sposobem człowiek mógł się dopuścić tak niewyobrażalnych zbrodni?
Zwykle jednak większość z nas nie chce sobie zaprzątać tym głowy i – chcąc uniknąć konieczności, a może nawet sposobności zadawania (sobie i innym) takich pytań – wypiera ze swojej świadomości niewygodne fakty. Zasłania się więc brutalną rzeczywistość kurtyną nieświadomości,obojętności, niepamięci, ignorancji i niewiedzy.
Jednakże, prędzej czy później, owe pytania w nas się pojawiają i – chcąc nie chcąc – musimy sobie dawać z nimi radę. Także  próbować znaleźć na nie odpowiedzi.
Czy będzie to ponowna konstatacja o banalności zła? O tej wiecznie obecnej w człowieku ciemnej stronie? O przyrodzonej ludzkiej naturze skłonności do gwałtu, przemocy i destrukcji? O zgubnej sile popędów i instynktów? O machiawelicznym dążeniu do władzy i kontroli nad innymi ludźmi? O braku skuteczności, nie tylko świeckiej etyki, ale i świętych kodeksów? O fiasku naszych wzniosłych ideałów i pięknych humanistycznych deklaracji?

 Takie oto myśli trywialne przyszły mi do głowy kiedy oglądałem dokumentalny film Theta Sambatha i Roba Lemkina „Wrogowie Ludu”, którego jednak banalnym żadną miarą uznać już nie można.
Również dlatego, że postawione przed chwilą pytania nie są banalne dla twórców filmu, a zwłaszcza dla Theta Sambatha, którego ojciec i brat zostali zamordowani na kambodżańskich killing fields przez siepaczy Czerwonych Khmerów. Stracił on wówczas także matkę, która zmarła przy porodzie, zmuszona wcześniej do poślubienia jednego z członków milicji, zabójców jej męża.

Wspomnienia zabójcy: „(Pewnego dnia) poderżnąłem tak dużo gardeł, że zaczęła mnie od tego boleć ręka. Wtedy przerzuciłem się na dźganie w szyję.”

POWRÓT NA POLA ŚMIERCI

Jest to film wyjątkowy pod wieloma względami.
Thet Sambath, dziennikarz z Phnom Penh, poświęcił mu ponad 10 lat swojego życia, kręcąc go w czasie wolnym od pracy zawodowej.
Po raz pierwszy słyszymy w nim jak na temat masowego ludobójstwa, jakie miało miejsce w Kambodży w latach 1976 – 79, wypowiadają się sami mordercy: ci, którzy zabijali ludzi własnoręcznie, jak również człowiek będący drugim po Pol Pocie najważniejszym twórcą i funkcjonariuszem reżimu Czerwonych Khmerów (chodzi o ministra Nuon Chea, zwanego także Bratem nr 2), który całą tę potworną ludobójczą maszynerię wprowadził w ruch.

Sambath nie szuka zemsty, on chce poznać prawdę. Robi to w sposób zdumiewający: jeździ do kambodżańskich wiosek, szuka świadków tamtych wydarzeń, a wśród nich – samych zabójców. (Porównuje to do poszukiwania „igły w oceanie”, bo cały kraj ogarnęła przecież mgła powszechnej amnezji, zwłaszcza wśród tych, co w zbrodni brali udział bezpośredni.) Znajduje ich i… stara się z nimi zaprzyjaźnić, zdobyć ich zaufanie i sprowokować do zwierzeń i konfesji. A trwa to latami! Lecz w końcu mu się to udaje. Nawet Nuon Chea – z którym Thet, mimo niezwykle sekretnej i powściągliwej natury Chea, nawiązuje nie pozbawioną autentyzmu i szczerości międzypokoleniową relację – po trzech latach zaczyna mówić (przed kamerą) o zabijaniu.

O PODRZYNANIU GARDEŁ I PICIU ŻÓŁCI

Na polach śmierci

Sambath, spotykając się ze swoimi „bohaterami” zachowuje wielki spokój i opanowanie, nieustannie się uśmiecha, jest miły, sprawia wrażenie człowieka delikatnego i ciepłego i – co ciekawe – postawa ta nie wydaje nam się  być udawana ani fałszywa. (Ale czy nie jest jednak podstępna?)
Zapewne, w sposób niemal szokujący, kontrastuje z obrazowymi i drastycznymi opisami zbrodni, które przywołują w obecności kamery Sambatha jego nowi znajomi. Jeden z nich demonstruje nawet sposób w jaki powalał ludzi na ziemię, przygniatał ich nogą, chwytał za głowy i podcinał gardła „tak, aby nie krzyczeli”: „[Pewnego razu] poderżnąłem tak dużo  gardeł, że zaczęła mnie od tego boleć ręka. Wtedy przerzuciłem się na dźganie w szyję.” Inny wspomina zaś o wyrywaniu z ludzkich zwłok woreczka żółciowego i wypijaniu jego zawartości, która podobno miała chronić przed chorobami.
Oto zaś innym razem, kiedy Sambath wraz ze swoimi towarzyszami siedzi przy sielsko-wiejskiej drodze niczym na pikniku, przechodzi obok nich starsza kobieta i zagadnięta o miejsca gdzie znajdują się masowe groby ofiar, wskazuje na znajdujące się tuż obok pole ryżowe, mówiąc: „tu leżało wiele z tych trupów, a jak się rozkładały, to wydawały taki dźwięk, jakby się gotowały – coś jak pękające bąble”.

WINNI – NIEWINNI

Jednak tym, co najbardziej mnie zdumiało podczas oglądania filmu Sambatha, było to, że ja nie tylko nie zapałałem nienawiścią, ale zacząłem ukazanym w nim mordercom… współczuć. Czy też raczej… wzbudzili  oni we mnie pewien rodzaj żalu. Zobaczyłem w nich bowiem zwykłych, normalnych ludzi, jacy zostali dość bezwłasnowolnie uwikłani w okoliczności, które następnie uczyniły z nich morderców.
Dziwne?
Ale czyż nie dziwniejsze było zachowanie Theta, który rzeczywiście i po ludzku się do nich zbliżył? A kiedy aresztowano Nuona Chea i helikopter zabierał go, by odstawić przed oblicze trybunału, który miał go osądzić, Sambath wyznał: „Nie mogę powiedzieć, że był on dobrym człowiekiem, ale czuję teraz wielki smutek”.

Thet Sambath nagrywa wyznania Brata nr 2

Myślę że jest to bardzo charakterystyczna i w sumie niezwykle rzadko spotykana w filmach tego rodzaju cecha: pewne fatalistyczne wyciszenie, brak jakiejkolwiek chęci konfrontacji, nieobecność radykalnych stwierdzeń, zupełnie wyzbycie się nienawistnych resentymentów…
Tak, jak już wspomniałem: Sambath nie szukał zemsty ale zrozumienia co rzeczywiście było przyczyną tego, że jedni (zwyczajni) ludzie zaczęli mordować drugich ludzi – równie zwyczajnych i niewinnych, często swoich sąsiadów.

Sambath też nikogo właściwie nie oskarża, choć stara się dociec, gdzie – i na czym polegała – geneza tej zbrodni. On nawet nie szuka winnych – chce jedynie wiedzieć, kto podjął decyzję o zabijaniu, na jakim szczeblu ona zapadła i w jakich okolicznościach.
I co się okazuje?
Jak zwykle w takich sytuacjach: nikt nie jest winny – wszyscy wypełniali jedynie rozkazy, bo gdyby wykonania rozkazów odmówili, to sami zostaliby zabici. Wina zostaje rozmyta w jakimś bezosobowym partyjnym aparacie, Jednak, jak się okazało, wystarczyła jedna decyzja Pol Pota i jego świty, a masowe mordy w Kambodży ustały, jak ręką odjął. [1]*

JUŻ NIGDY NIE ZOBACZĘ WSCHODU SŁOŃCA JAKO CZŁOWIEK

Thet Sambath wiele lat czekał z wyjawieniem Nuonowi Chea, w jaki sposób zginęła jego rodzina. Okłamał go mówiąc, że jego rodzice zmarli w latach 80-tych. Jak (pewnie słusznie) uważał, gdyby Chea się o tym się dowiedział, to Thet nigdy by nie wyciągnął od niego zwierzeń i przyznania się do tego, że to właśnie on, wraz z Pol Potem, zadecydowali o rozpoczęciu etnicznych czystek: „gdybym okazał tym ludziom litość, mój kraj byłby stracony” – powiedział przy tej okazji, dodając, że ich rząd z założenia miał być „czysty, pokojowy, o jasnym spojrzeniu”. Zaczęli jednak od fizycznej eliminacji „wrogów ludu”.
Wcześniej Thet nie omieszkał jednak pokazać Nuonowi filmu z nagraną egzekucją Sadama Hussajna, którą ten skomentował następująco: „To straszne, że w ten sposób skończył prawdziwy patriota. Ale on i tak jest zwycięzcą”. A kiedy zaprosił do domu Chea dwóch wspomnianych już ludzi, którzy dokonywali masowych egzekucji własnymi rękami, ten ich zaczął pocieszać, że walczyli po właściwiej stronie i że wg nauk Buddy, nie można ponosić winy za czyn, którego intencją było co innego, niż to, co się stało.

Lecz Thet w końcu musiał powiedzieć Chea prawdę. I fragment filmu ukazujący moment, w jakim to robi, należy do najbardziej poruszających i zapadających nam w pamięć obrazów.

A skoro mowa o buddyzmie. Jeden z występujących we „Wrogach ludu” zabójców uznaje się za buddystę. Wierzy w reinkarnację. Wie, że będzie musiał przejść wiele bolesnych wcieleń, zanim ponownie odrodzi się w ludzkiej postaci. Tak naprawdę, to on już teraz nie uważa się za członka ludzkie wspólnoty, zwierzając się nam przed kamerą: „Już nigdy nie zobaczę wschodu słońca jako człowiek”.
I właśnie w takiej chwili widzimy w nim prawdziwe człowieczeństwo.

*  *  *

[1]* PRZYPIS: odrębnym tematem jest tu amerykańskie uwikłanie się w relacje z reżimem Czerwonych Khmerów. Już w 1975 roku, Henry Kissinger, podczas swojej wizyty w Tajlandii, powiedział do tamtejszego ministra spraw zagranicznych: „You should also tell the Cambodians that we will be friends with them. They are murderous thugs, but we won’t let that stand in our way. We are prepared to improve relations with them.” („Powinniście też powiedzieć tym w Kambodży, że będziemy ich przyjaciółmi. To są morderczy bandyci, ale my i tak nie pozwolimy, aby to stanęło na naszej drodze. Jesteśmy gotowi, by poprawić nasze relacje z nimi.”) Źródło: „Cambodian Genocide Program” (publikacja Uniwersytetu Yale).
Niestety, nawet po 1979 roku, kiedy już wiedziano wszem i wobec o krwawej łaźni jaką urządzili Khmerowie swoim rodakom  (anihilując  blisko czwartą część całej populacji Kambodży), amerykańskie poparcie dla „morderczych bandytów” wcale nie ustało (choć nie było już takie oficjalne).

Tym, którzy zainteresowani są amerykańską polityką w Indochinach w latach 70-tych (z uwzględnieniem morderczych ataków lotnictwa USA na Kambodżę, w których poniosło śmierć ok. 600 tys. ludzi, a które de facto umożliwiły przejęcie władzy przez Czerwonych Khmerów w 1974 r.), polecam artykuł Z. M. Kowalewskiego pt. „Czas Czerwonych Khmerów”, jaki ukazał się w polskiej edycji „Le Monde Diplomatique” w 2010 roku.

ANEKS

Nie tak dawno trafiłem na – nazwijmy to – ciekawą stronę występującą pod szyldem „Trzeci Świat”. Jej autorami (autorem?) jest „organizacja trzecioświatowego maoizmu”, mianująca siebie także jako „Organizacja Czerwonej Gwardii”. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest to jakaś kolejna kuriozalna stronka (jakich w internecie jest wiele), ale nie…  pomijając  ewidentne oderwanie od rzeczywistości obsługujących tę witrynę „polskich trzecioświatowych maoistów”, znaleźć tam można naprawdę wiele interesujących materiałów, które mają jednak dużą wartość historyczną i archiwalną.
W związku z podjętym przeze mnie w tym wpisie tematem, chciałbym przedstawić fragmenty kilku artykułów nawiązujących do Czerwonych Khmerów. Pozostawię ich do oceny tym, których to zainteresuje – powstrzymując się tu od własnego komentarza.

W walce o świetlaną przyszłość – młodzi bojownicy Czerwonych Khmerów

*

1. Cytaty z artykułu pt. „Korzenie intelektualne i ideologiczne ruchu Czerwonych Khmerów”.

Organizacja Czerwonej Gwardii: „Przedstawiamy niezwykle interesujący tekst omawiający ideologię jednej z najbardziej fascynujących organizacji rewolucyjnych XX wieku – Komunistycznej Partii Kampuczy, znanej szerzej jako Czerwoni Khmerzy. Po obaleniu rządów KPK w Demokratycznej Kampuczy przez rewizjonistów wietnamskich partia ta była szkalowana i oczerniana przez rewizjonistów i pierwszoświatowców, wymyślających brednie o „ludobójstwie”, czy „totalitaryzmie”. Mit „pól śmierci” zaciemnia prawdziwy obraz i historię ruchu Czerwonych Khmerów, utrudniając poważnym badaczom dotarcie do prawdy. Dla Organizacji Czerwonej Gwardii historia Rewolucji Kampuczańskiej jest tym bardziej interesująca, że często Pol Pota i jego towarzyszy oskarża się o maoizm. Prawda jest jednak bardziej złożona, czego można dowiedzieć się z tekstu Adama Jelonka. OCG krytycznie ocenia Czerwonych Khmerów, nie ze względu na Tuol Sleng, czy pola śmierci, ale ze względu na ich ultralewicowe odchylenie, które doprowadziło do rewizji marksizmu-leninizmu” – pisze „redakcja” OCG, a następnie przestawia tekst Jelonka, z którego pozwolę sobie wyłuskać parę cytatów:

„Większość elementów radykalnej rewolucji Czerwonych Khmerów znajduje bowiem swe odniesienia w dokonaniach rewolucji chińskiej. Na konferencji prasowej w Pekinie w drugiej połowie 1977 roku Pol Pot po raz pierwszy potwierdził wczesne związki między rozwojem ruchu rewolucyjnego w Kampuczy, a myślą Mao: “W 1957 roku założyliśmy komitet… zdecydowaliśmy, że parlamentarna droga wiedzie donikąd. Czerpaliśmy… szczególnie z prac towarzysza Mao Tse-tunga, doświadczeń chińskiej rewolucji, odgrywającej niezwykle doniosłą rolę w tym okresie.”
(…)

Mao i Pol Pot (w tle)

Potwierdzenie wpływów myśli Mao znalazło swój wyraz w innych publicznych wystąpieniach. Jesienią 1977 roku Pol Pot oświadczył: “W walce rewolucyjnej w naszym kraju, w sposób twórczy i z powodzeniem wcielaliśmy w życie myśl Mao Tse-tunga od chwili gdy nie dysponowaliśmy niczym, prócz gołych rąk, po 17 kwietnia 1975”.
(…)
„Zrozumienie celów maoistowskiej idei wielkiego skoku i rewolucji kulturalnej rzuca więcej światła na związki doktrynalne z przywódcami Demokratycznej Kampuczy. Idee maoistowskie sprowadzały się do pragnienia przekształcenia chłopstwa w nowoczesnych producentów, oddanych dla idei kolektywizmu. Mao uznawał konieczność realizacji trzech etapów rewolucji:
1. Likwidacji starej elity wiejskiej i właścicieli ziemskich dzięki realizacji programu reformy rolnej;
2. Zlikwidowania chłopskiego przywiązania do własnej ziemi i własności prywatnej przez ustalenie własności kooperatywnej;
3. Masowej restrukturyzacji organizacji pracy, która dokonać się miała dzięki procesowi budowy komun ludowych.”

2. Fragmenty artykułu pt. „Recenzja książki Malcolma Caldwella „Bogactwo niektórych narodów”.

OCG: „Malcolm Caldwell był jednym z kilku mieszkańców Zachodu, którzy kiedykolwiek odwiedzili Kambodżę w trakcie władzy Czerwonych Khmerów.(…) napisał kilka wartych uwagi książek i artykułów. Opublikowana w roku 1977, rok przed jego śmiercią, „Bogactwo niektórych narodów” była ostatnią książką, którą napisał.
(…) Caldwell ma całkowitą rację mówiąc, że jedyną drogą do rozwoju Trzeciego Świata jest walka zbrojna.(…) Śmierć Mao i powrót Deng Xiaopinga były tylko ostatnimi gwoździami do trumny. Wietnamski socjalizm z kolei był od samego początku martwy, wskutek wpływów rewizjonizmu i radzieckiego socjalimperializmu. W tamtym okresie, gdy po heroicznych walkach przeciwko ludobójczemu imperializmowi amerykańskiego, socjalizm zanikał na całym świecie, wydawało się, że Czerwoni Khmerzy przeprowadzają radykalną wersję rewolucji socjalistycznej. W 1977 nadzieje Caldwella, podobnie jak wielu innych, ulokowane zostały w pozornie radykalnych propozycjach społecznych Czerwonych Khmerów. Jednak, jak się okazało po ujawnieniu ich błędów w wyniku wietnamskiej agresji i okupacji ich kraju, nadzieje te były chybione. Pomimo, że Caldwell mylił się chwaląc domniemany „sukces” Kampuczy, miał on jednak rację wskazując, że drogą do rozwoju jest walka zbrojna i socjalizm. Dzisiaj jest to droga globalnej wojny ludowej, prowadzonej przez trzecioświatowy maoizm.”

Pol Pot – Brat Nr 1

3. Fragmenty artykułu „Kampuczańskie doświadczenie”.

OCG: Publikujemy tekst, który zrywa z mitem Demokratycznej Kampuczy stworzonym przez imperialistów i trockistów. Tekst jest szczególny, ponieważ jego autor, Ezrom Mokgakala był w Demokratycznej Kampuczy w roku 1978 i na własne oczy widział osiągnięcia rewolucyjnego rządu. Jego słowa powinny być wzięte na poważnie, w przeciwieństwie do kłamstw rozpowszechnianych przez wrogów rewolucji. Podpiera je jego rewolucyjny autorytet. Ezrom Mokgakala był członkiem Komitetu Centralnego Panafrykańskiego Kongresu Azanii, i członkiem Wysokiego Dowództwa Azańskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej, która do dzisiaj toczy walkę o wyrwanie Południowej Afryki z łańcucha kapitalistycznego. (…) Poniższy tekst po raz pierwszy opublikowano w czasopiśmie Ikwezi z 11 marca 1979 roku.

Cytaty z „dzieła” Ezroma Mokgakali:

– „Z tej historii można wynieść dwie główne lekcje. Pierwsza jest taka, że lud Kampuczy jest ludem heroicznym, który walczył i pokonał lokalnych i zagranicznych ciemiężycieli, czasami walcząć gołymi rękami. Z tej lekcji możemy wywnioskować, że są oni naprawdę odważnym ludem, który zasługuje na zachwyt i pomoc wszystkich prawdziwych rewolucjonistów. Drugą lekcją jest fakt, że pomimo ich bohaterstwa, ich poświęcenia długo nie przynosiły rezultatów.”

„Poprawna linia polityczna wyrasta z samego ludu, nie może być kopiowana z innych krajów” powiedział Towarzysz Hong, przywódca Kampuczańskiego Komitetu Przyjaźni z innymi krajami. „Poprawna linia polityczna zapewni, że zwycięstwo ludu nie zostanie zdradzone” dokończył.
Towarzysz Hong położył nacisk na fakt, że „po poprawnym zrozumieniu lekcji z historii kampuczańskiego ludu, przywódcy rewolucyjnego ludu Kampuczy zrozumieli, że lud będzie zwalczał wroga aż do końca, pomimo jego brutalności.”

Odkurzanie czaszek wydobytych z masowego grobu na terenach obozu tortur Cheung Ek, gdzie trafiały ofiary terroru Czerwonych Khmerów

– (Pierwszy Zjazd Komunistycznej Partii Kampuczy) „zadecydował, by rozpocząć organizowanie chłopstwa w celu obalenia ciemiężycieli i zdobycia władzy politycznej. Wszystkie kadry partii zostały przeszkolone w celu wprowadzenia tej rewolucji w życie w najbardziej zdeterminowany i stanowczy sposób poprzez życie wśród chłopstwa i nie oczekiwaniu na żadne zagraniczne rady, które miałyby dotyczyć tego zadania. Mieli polegać całkowicie na pomysłowości i kreatywności mas. Droga do walki zbrojnej została wytyczona.”

– „MOBILIZUJĄC CHŁOPSTWO. Partia rozpoczęła dokładne badania kwestii chłopskiej. Kadry Partii zostały wysłane na wieś by żyć pośród chłopów w celu zrozumienia rzeczywistości ich egzystencji. (…) Ze względu na tą nędzną egzystencję, słabe zdrowie i wykształcenie, chłopi stali się twardym jądrem, oparciem Narodowo-Demokratycznej Rewolucji. Ze względu na strategiczne znaczenie tej klasy, Komitet Centralny Komunistycznej Partii Kampuczy zadecydował by przenieść się na wieś, blisko chłopstwa. W ciągu roku 90% członków Komitetu Centralnego znalazło się na wsi.”

„Trzeba pamiętać, że przeprowadzanie Rewolucji Ludowo-Demokratycznej oznacza dla uciskanych i wyzyskiwanych mas nowe, lepsze życie. (…) Od samego początku Komunistyczna Partia Kampuczy była tajną organizacją, ponieważ reakcyjny reżim zabronił istnienia partii komunistycznych w kraju i wszczął brutalną kampanię przeciwko tej idei. Eliminowano wszystkich znanych komunistów poprzez morderstwa i siano strach wśród ludu poprzez kłamliwą propagandę. Na przykład rozsiano plotkę, że komuniści używają sierpa by łapać ludzi za kark, a młota by rozbić im głowy. Ponieważ przeciwdziałanie tej propagandzie byłoby zbyt kosztowne, zdecydowano zignorować ją i działać w sekrecie pośród ludu. Komitet Centralny zbudował Zjednoczony Front Narodowy, który z sukcesem doprowadził lud do ostatecznego zwycięstwa.”

Kości ofiar Czerwonych Khmerów zgromadzone w Muzeum Ludobójstwa w Phnom Penh