SAN FRANCISCO, albo o misjach, złocie, pożarach i trzęsieniu ziemi

.

Kiedy mowa o historii San Francisco, słyszy się zazwyczaj o tym, że na początku byli hiszpańscy konkwistadorzy, zaraz później misjonarze, a następnie złoto. Jest to prawda, lecz niepełna. rzeczywiście gorączka złota przed 15o laty przyczyniła się wielce do kalifornijskiego boomu, a szczególnie do znacznego rozkwitu San Francisco. Jednak w międzyczasie wiele innych czynników i wydarzeń kształtowało KalifornięTak naprawdę – podobnie jak w przypadku każdego innego miejsca w Ameryce – na początku byli tu Indianie. Przez kilkanaście tysięcy lat żyli na Zachodnim Wybrzeżu w zgodzie z naturą, respektując siły, od których, od których zależało ich życie i powodzenie. Tak było aż do czasu, kiedy pojawił się biały człowiek, a wraz z nim jego agresywna ekspansja, choroby zakaźne, pogoń za złotem i bogactwami, lecz także i za chlebem.

.

San Francisco

San Francisco (wiktoriańskie Malowane Damy na tle miejskiego downtown)

.

To zderzenie z białymi spowodowało wyginięcie prawie wszystkich rdzennych mieszkańców Indian zamieszkujących wybrzeże Pacyfiku. A na początku podboju kontynentu przez Europejczyków było ich blisko 500 tysięcy.
Jedną z tych niszczycielskich sił była gorączka złota. Zresztą, jak można się domyślać, pierwsi odkryli złoto Indianie, jednak nie znaleźli w nim szczególnego upodobania. Aby jednak oddać sprawiedliwość misjonarzom, trzeba zaznaczyć, że to właśnie padres – jak ich z hiszpańska wówczas wszyscy nazywali – zabraniali rdzennej ludności rozgłaszania wieści o złożach złotego kruszcu, słusznie obawiając się, że sprowadzi to na ich misje i wioski indiańskie same plagi. Nie zapobiegło to jednak gorączce złota i kiedy w 1848 roku biali znaleźli kruszec nieopodal San Francisco, rozpętało się zamieszanie, które – w zależności od punktu widzenia – wyglądało albo na rozkwit, albo na katastrofę, przynosząc Kalifornii zarówno to, co złe, jak i dobre.

EUROPEJCZYCY

Wróćmy jednak do początków miasta, które później zasłynęło na całym świecie jako San Francisco. Wiadomo, że Hernando Cortes, słynny Hiszpan, który podbił Meksyk, dotarł do półwyspu znanego dzisiaj jako Baja California (czyli Dolna Kalifornia) i myśląc, że jest to wyspa, nadał jej nazwę California – tak samo, jak to było w znanej wówczas książce, w której opisano mityczną wyspę na Pacyfiku, nazywając ją właśnie Californią (od imienia jej władczyni, Calafii).
Juan Cabrillo, pierwszy Europejczyk, który przybył do wybrzeży dzisiejszej Kalifornii w 1542 roku, zatrzymał się w kilku miejscach Zachodniego Wybrzeża, jednak przeoczył zatokę San Francisco. Podobnie, jak słynny angielski żeglarz Sir Francis Drake, którego wielka, obładowana skarbami flotylla przepłynęła obok wejścia do zatoki, (które spina dzisiaj most Golden Gate) prawdopodobnie nawet jej nie zauważając. Trzeba było więc zaczekać aż do II połowy XVIII wieku, by Europejczycy bardziej zdecydowanie zajęli się kolonizacją tego zakątka ziemi.
Król hiszpański Karol III usunął Jezuitów ze swoich kolonii, zastępując ich wkrótce misjonarzami innych reguł. I tak, dominikanom przypadała w udziale Dolna Kalifornia, natomiast franciszkanom – Górna. A należało wówczas działać energicznie. Po wojnie siedmioletniej najsilniejszym gospodarzem Ameryki Północnej stała się Anglia. Swoje osady na Pacyficznym wybrzeżu Ameryki, zaczęli też zakładać Rosjanie. Hiszpanie już dłużej nie mogli czekać z umocnieniem swoich kolonii. Zaczęli więc organizować misje – zaczynając od San Diego, na San Francisco kończąc. Zajął się tym głównie franciszkanin Juniperro Serra. W latach 1769-1823 powstało 21 takich misji.

Fisherman's Wharf

Fisherman’s Wharf

YERBA BUENA

Najprawdopodobniej Zatokę San Francisco zobaczyli po raz pierwszy Hiszpanie z ekspedycji Gaspara de Portoli w 1769 roku. Jednak dopiero 6 lat później hiszpański statek wpłynął do zatoki przez cieśninę nazwaną później (1948 r.) przez Amerykanina Johna Charlesa Fremonta Golden Gate (Złote Wrota). Portola miał na pokładzie cieśli i murarzy, których zadaniem było zbudowanie misji i presidio, czyli garnizonu. I tak się stało. W 1776 roku powstała Mission Dolores.
Naturalnie, oprócz tego, że misja była siedzibą zakonników, którzy zajmowali się nawracaniem „dzikich” Indian na „świętą” wiarę katolicką, był to jednocześnie punkt strategiczny: fort mający bronić Hiszpanów zarówno przed wrogimi tubylcami, jak i przed wojskami innych państw kolonialnych.
Jednakże, przez najbliższe 50 lat od powstania Misji Dolores, jej mieszkańcy wiedli żywot spokojny, nie niepokojeni przez nikogo. A było ich w 1800 roku niespełna tysiąc, wliczając w to Indian. Czas jakby się dla nich zatrzymał. Nie zatrzymał się jednak w całej Ameryce. Meksyk wymówił posłuszeństwo Hiszpanii w 1821 roku, ogłaszając swoją niepodległość. Zaczęła się tzw. sekularyzacja kalifornijskich osad, czyli – dosłownie – ich uświecczenie. Misje zamieniały się w pueblo (wioski), ziemie zaczęto oddawać w prywatne ręce, także Indianom.
Do Kalifornii przybywało coraz więcej amerykańskich i angielskich biznesmenów. Jednym z nich był brytyjski kapitan William Richardson, który w latach 20-tych XIX wieku, parę kilometrów od Misji Dolores założył handlowe pueblo, nazwane wkrótce Yerba Buena (hiszp. dobre ziele). To właśnie miejsce stało się zalążkiem miasta, które z czasem zaczęto nazywać San Francisco.
Wszystko to odbywało się jeszcze przed gorączką złota. Była to epoka wielkich rancho, którą z wielkim rozrzewnieniem wspominali później starzy mieszkańcy Kalifornii, zmęczeni całym tym zgiełkiem, wywołanym przez gorączkę złota 1848 i 1849 roku.
Jednakże wcześniej, bo w 1846 roku, wybuchła wojna Stanów Zjednoczonych z Meksykiem, zakończona dwa lata później traktatem pokojowym, na mocy którego cała Kalifornia, jak i inne ziemie należące dotychczas do Meksyku (w tym Arizona, Nowy Meksyk, część Nevady) zostały włączone do Stanów Zjednoczonych.

ZŁOTO!

Dosłownie na 6 dni przed podpisaniem tego traktatu, w pobliskich górach Sierra Nevada odkryto złoto. W ciągu kilku dni pueblo Yerba Buena – znane już wówczas jako San Francisco – opustoszało. Każdy, kto żyw zaczął w górskich strumieniach szukać złota, a fama o kruszcu rozniosła się nie tylko po Kalifornii i Ameryce, ale i po całym świecie. Wkrótce ze wszystkich zakątków globu zaczęli napływać poszukiwacze złota. Liczba mieszkańców San Francisco, w ciągu zaledwie dwóch lat (1848-50), zwiększyła się z tysiąca do 25 tysięcy osób.
W 1849 roku, na statku California przybyli tzw. Argonauci (inaczej zwani forty-nineres). Tysiące innych przypłynęło za nimi morzem, lub też dotarło lądem, pokonując wozem osadniczym 4-miesięczną trasę szlakami Oregon lub Santa Fe. Wśród nich nie brakło Anglików, Norwegów, Niemców, Australijczyków i ludzi wielu innych narodowości.
Ci, co byli pierwsi, rzeczywiście znaleźli kruszec w wielkiej obfitości – dziennie nawet o wartości do 150 dolarów, co jak na tamte czasy było sumą olbrzymią. Zdarzały się żyły złota zupełnie odkryte – tak, że metal ten można było wydłubywać ze skały zwykłym scyzorykiem. Jednak była to stosunkowa rzadkość, a zasoby w krótkim czasie zaczęły się wyczerpywać. Większość poszukiwaczy wydobywała złota tyko tyle, by się można z tego utrzymać (tj. za około 100 dolarów miesięcznie). A należy pamiętać, że utrzymanie było wówczas w tamtym rejonie okrutnie drogie, gdyż handlarze windowali ceny do astronomicznych wysokości. Funt gwoździ kosztował prawie tyle samo, co funt złota; zwykła deska – $20, jajka od $20 do $50 za tuzin, kwarta wódki – $30, a para butów około $100. Nic więc dziwnego, że w ostatecznym rozrachunku, na całym tym „złotym” interesie, najlepiej wyszli handlarze i ci, którzy ten ruch obsługiwali (a w szczytowym, 1852 roku, wydobyto złota za 81 milionów dolarów). Jednym z tych, którzy zapisali się wówczas dla potomności, był przybysz z Niemiec nazwiskiem Levi Strauss, który zamierzał poszukiwaczom złota sprzedawać namioty, lecz po jakimś czasie doszedł do wniosku, że zrobi lepszy interes, jeśli z tego płótna na namioty zacznie szyć spodnie. Trafił w dziesiątkę, czego skutki odczuwamy do dzisiaj, chodząc w „levisach„.
Oczywiście, cala ta gorączka miała także swe pochorobowe komplikacje i powikłania. San Francisco, ze spokojnego w miarę pueblo, w ciągu paru miesięcy zamieniło się w tzw. boom-town, czyli miasto hossy. Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kasyna i domy gry (w krótkim czasie powstało ich blisko tysiąc); także salony, palarnie opium, knajpy oraz publiczne przybytki uciech seksualnych, zwane popularnie burdelami. Tłumnie zaczął napływać element mocno podejrzany, awanturniczy, wręcz bandycki – całe mnóstwo wyjętych spod prawa renegatów. Kwitło więc bezprawie – rozbój, kradzieże, łapówkarstwo, prostytucja… Nie działały żadne miejskie organizacje i praktycznie nie było żadnej efektywnej władzy stanowej, o federalnej nie wspominając. San Francisco rozwijało się zbyt szybko – i za daleko od Wschodniego Wybrzeża – by mogła za tym nadążyć legislatura. Więc nawet gdy uchwalono jakieś prawo, to nie było komu go egzekwować. Organizowały się szajki, którym obywatele San Francisco starali się stawić czoła, zakładając własną milicję porządkową. Dla przykładu powieszono kilku złoczyńców. Jednak odbywało się to poza władzą oficjalną. Sytuacja tak bardzo wymknęła się spod kontroli, że rząd Stanów Zjednoczonych zmuszony był do interwencji i do Kalifornii posłano wojsko pod wodzą generała Shermana, który zresztą uznał jedną z organizacji milicyjnych i pozwolił jej działać.
W 1854 roku hossa gwałtownie się skończyła, ale San Francisco nie opustoszało, tak jak to było z wieloma innymi, mniejszymi, osadami górniczymi. Te wyludnione zamieniały się w tzw. ghost towns, czylio miasta-widma. San Francisco rozwijało się nadal – kupowano nowe ziemie, zakładano farmy, budowano fabryki…

Golden Gate

Golden Gate

TO JEDNAK NIE KONIEC

Drugi, znaczniejszy okres prosperity zanotowano w 1859 roku, kiedy to w zachodniej Nevadzie odkryto pokłady srebra zmieszanego ze złotem. Odzyskanie tych cennych kruszców nie było już takie proste i wymagało skomplikowanych metod oraz dużych inwestycji. Bogaci przedsiębiorcy i kompanie zainwestowały. Zasoby zostały wprawdzie wyeksploatowane już po 10 latach, ale ryzyko się opłaciło, bowiem do tego czasu wydobyto srebra i złota o całkowitej wartości 500 mln. dolarów. Inwestorzy wzbogacili się więc na tyle, by San Francisco rozbudować. Domy publiczne, hazard i meliny przestały dominować w mieście. Wyrosły za to bogate rezydencje, wybudowano słynny 800-pokojowy Palace Hotel, powstały teatry i opery… Życie kulturalne stawało się coraz bogatsze, tytuły prasowe coraz liczniejsze. Swoje imperium zaczął tworzyć William Randolph Hearst, powołując do życia gazetę San Francisco Examiner. Miasto zaczęli odwiedzać słynni pisarze, m.in. Mark Twain, Oscar Wilde czy Robert Louis Stevenson; w 1976 roku urodził się tu Jack London.
A i sama podróż do miasta Św. Franciszka stała się łatwiejsza po tym, kiedy w 1869 roku otworzono kolej transkontynentalną, którą w ciągu 5 dni – i to za jednego dolara! – można było dotrzeć tu aż z Nowego Jorku. W samym mieście uruchomiono (w 1873 r.) działające do dzisiaj tak charakterystyczne dla tego miasta, uliczne tramwaje.

48 SEKUND

Kiedy San Francisco wkraczało w XX wiek, żyło w nim około 45 % populacji całego stanu Kalifornia (dzisiaj jest to niespełna 5 %). Jak większość miast amerykańskich SF było zlepkiem wielu narodowości i jak na tamte czasy był to już miejski moloch, który zresztą znowu zaczynała podgryzać korupcja i arogancja finansowych magnatów, z czym walczyła m.in. niezależna prasa z gazetą Hearsta na czele. Nadużycia i oszustwa władz miejskich doprowadziły w końcu do rozruchów, lecz nieoczekiwanie sytuacja zmieniła się radykalnie w ciągu… 48 sekund, w dniu 18-go kwietnia 1906 roku. Tyle bowiem trwało trzęsienie ziemi, które dokonało straszliwych spustoszeń. Jeszcze większe zniszczenia spowodowały pożary, jakie wówczas wybuchły w wielu miejscach miasta. Zginęło ponad pół tysiąca ludzi, a straty oceniono na 350 mln. dolarów. To dlatego tak niewiele jest dzisiaj w San Francisco budowli, który pamiętają XIX wiek.
Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Miasto natychmiast zaczęło dźwigać się z ruin. Wzrosło poczucie solidarności i powszechna mobilizacja. W parku Golden Gate zbudowano olbrzymi namiot, w którym przez kilka miesięcy mieszkało parę tysięcy osób. Niestety, nie wszyscy się tam pomieścili: 300 tysięcy ludzi koczowało pod gołym niebem – w innych parkach, na ulicy, w ruinach…
Jednakże San Francisco potrafiło się zorganizować w potrzebie. Powstał Komitet Odbudowy, a do miasta zaczęła napływać pomoc z całej Ameryki (w ciągu tygodnia zebrano 8 mln. dolarów na odbudowę). Nie minęło wiele lat, a powstało miasto zupełnie nowe – poprawione, nowoczesne, czyste i bardziej nawet malownicze, mimo, że znalazła się tam niemal połowa budynków z betonu i stali, jakie wówczas istniały w całej Ameryce.

BUDUJEMY MOSTY

Pierwsza wojna światowa, która tak wyniszczyła Europę, dla miasta nad Zatoką okazała się jeszcze jedną okazją do dobrej koniunktury. Rozwijał się przemysł, po ulicach San Francisco jeździło coraz więcej samochodów. Mimo wielkiego kryzysu na przełomie lat 20-tych i 30-tych, masowych strajków, ekonomia zaczęła się polepszać w drugiej połowie lat 30-tych. Nie bez znaczenia było to, że 1936 roku otworzono długi na 7 km. most łączący San Francisco z Oakland, a rok później słynny Most Golden Gate. I znów wojna światowa, tym razem druga, przyczyniła się walnie do rozwoju miasta, ściągając do niego ponad pół miliona żołnierzy, którzy po demobilizacji przemienili się w robotników, co z kolei umożliwiło dalszy rozwój tutejszego przemysłu.
San Francisco ma więc swoją krótką, ale jakże burzliwą historię. Jest w tym mieście jakaś mieszanka zawziętości, uporu i twardości, ale jednocześnie swobody, subtelności i tolerancji. Właśnie taki charakter zawdzięcza San Francisco swojej przeszłości, kiedy to musiało się podnosić po klęskach, organizować społeczny ład w warunkach chaosu i rozprzężenia. Z drugiej strony, to właśnie tutaj miały swój początek zarówno ruch Beat Generation w latach 50-tych XX wieku, jak i hippiesowska kontr-kultura Dzieci Kwiatów w latach 60-tych, wspomagana chociażby przez intelektualne środowiska na Uniwersytecie w Berkeley (już wtedy wykładał na nim Czesław Miłosz). Nic więc dziwnego, że dzisiaj San Francisco jest miastem tak mozaikowym, wieloznacznym i kolorowym.

greydot

Artykuł opublikowany został na łamach chicagowskiego magazynu „Relax” (15 czerwca 1996 r.) w ramach cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce”)

greydot

Miasto nocą (widok z Treasure Island - Most Zatokowy i San Francisco skyline)

Miasto nocą (widok z Treasure Island – Most Zatokowy i San Francisco skyline)

.

FOTOGRAFICZNE POST SCRIPTUM

San Francisco to bez wątpienia jedno z najbardziej malowniczych (a tym samym fotogenicznych) amerykańskich miast. Dla wielu jest ono najpiękniejsze, i ja jestem skłonny z tą opinią się zgodzić. Czemu SF zawdzięcza tę swoją, jakże atrakcyjną, aparycję? Otóż składa się na to kilka czynników. Przede wszystkim położenie: miasto (nota bene nie takie znów rozległe) wyrosło na nabrzeżu oceanu i nad brzegiem olbrzymiej śródlądowej zatoki, jak również na wzgórzach, i w otoczeniu gór. Następnie: kosmopolityzm i tętniąca życiem społeczność, bardzo zróżnicowana etnicznie i wzmocniona przybyszami z całego świata. No i wreszcie: architektura, której najbardziej rzucającym się w oczy jest styl wiktoriański, nadający charakter całemu miastu, mimo że dominuje on tylko w niektórych dzielnicach (wbrew temu, co napisałem w artykule, wiele wiktoriańskich domów przetrwało pożar z początku XX wieku i nawet jeśli z czasem zatraciło swój estetyczny polor, to zostało już do tej pory odrestaurowanych).

Niewątpliwie wizytówką miasta jest słynny Most Golden Gate (wbrew nazwie nie jest on złoty, a pomarańczowo-czerwony) uznawany za najczęściej fotografowany most na świecie (o jego złej sławie zawdzięczanej samobójcom nie będę wspominał). I rzeczywiście, mimo swoich potężnych rozmiarów, to dzięki m.in. architekturze art déco, konstrukcja ta zaskakuje swoją… gracją. To dlatego most Golden Gate jeszcze bardziej podkreśla malowniczość tego zakątka Ameryki, zwanego Bay Area. (Istnieje kilka „żelaznych” punktów, z których most prezentuje się najlepiej, jeśli chodzi o fotografowanie. Moim ulubionym jest widok ze wzgórza Hawk Hill, położonego na półwyspie Marine Headlands, po stronie północnej mostu. Według mnie to jeden z najpiękniejszych widoków na całym kontynencie pólnocnoamerykańskim.)

Bardzo charakterystyczne są strome sanfranciscańskie ulice (wśród nich „najbardziej kręta ulica świata” – Lombard S.), dodatkowo uatrakcyjnione przez słynne „kablowe” tramwaje, których nigdzie indziej na świecie nie można już spotkać. Portowy charakter miasta odbija się we wszechobecnych, pływających po wodzie lub zacumowanych przy molach statkach, jachtach, okrętach i łodziach – a to kolejny wdzięczny obiekt do fotografowania (szczególnie w miejscu zwanym Fisherman’s Wharf, z jego licznymi pirsami). Zainteresowanie może też budzić lokalna zwierzyna: mnóstwo ptaków, a zwłaszcza lwy morskie i foki, które po wieloletniej nieobecności wróciły na (najczęściej odwiedzany przez turystów Pier 39) i tam się z powrotem zadomowiły, pozując spragnionym egzotycznych fotek turystom. Niezłe zdjęcia zrobić można w Parku Golden Gate (tutejszy odpowiednik Parku Centralnego na Manhattanie); znakomicie widać (z góry) miasto z jednego z bliźniaczych wzgórz Twin Peaks (nie mylić z filmem Davida Lyncha); no i – last but not the least – wielce malownicze, tłumne, egzotyczne, pełne barw i zapachów, China Town (najstarsza i największa chińska dzielnica na świecie, poza Azją i Manhattanem).

Mieszkańcy San Francisco cieszą się łagodnym klimatem, przypominającym nieco śródziemnomorski, jednak bliskość chłodnego Oceanu i ciepłego powietrza nagrzanej pustyni powoduje powstanie swoistego fenomenu meteorologicznego, dzięki któremu, zwłaszcza latem, całe miasto o poranku spowite jest mgłą, najczęściej rozwiewającą się jednak wczesnym popołudniem. Jest to zjawisko bardzo (dosłownie i w przenośni) klimatyczne, jednak potrafi skutecznie zasłonić widok całej okolicy, co jest uciążliwe zwłaszcza wtedy, kiedy chce się miasto sfotografować. Wtedy trzeba trochę na tę okazję poczekać.

Odwiedzałem San Francisco dziesiątki razy (służbowo, w latach 90-tych) i tylko raz mgła i smog utrzymywały się przez cały dzień, uniemożliwiając zupełnie dostrzeżenie choćby skrawka Golden Gate, o miejskiej panoramie z Twin Peaks nie wspominając. Jednak niemal zawsze, przynajmniej druga połowa dnia była słoneczna i bezwietrzna, a powietrze przyjemne. Tak więc to, jak odbierzemy miasto – i czy się nam ono spodoba – zależy w dużej mierze od dobrej pogody, ale też od naszych oczekiwań i nastroju. Poniżej przedstawiam mały wybór zdjęć San Francisco, jakie powstały podczas dwóch moich ostatnich (prywatnych już) wizyt w tym mieście przed kilkoma laty.

greydot.
UWAGA: kliknij na zdjęcia, by zobaczyć je w pełnym wymiarze.

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

WIĘCEJ ZDJĘĆ Z SAN FRANCISCO OBEJRZEĆ MOŻNA NA STRONIE „ŚWIAT W OBRAZACH” (TUTAJ).

.

Powiązane wpisy: „KALIFORNIA” i „MOST TO JEST COŚ”

.

Komentarze 23 to “SAN FRANCISCO, albo o misjach, złocie, pożarach i trzęsieniu ziemi”

  1. bella Says:

    Gdzieś kiedyś znalazłam – uważam, że bardzo dobre – określenie na San Francisco, nigdy nie byłam w tym mieście, ale wydaje mi się, że te słowa określają go w sposób wręcz idealny:

    „San Francisco to styl życia. Jeżeli jesteś niespokojną duszą, hipisem czy
    buntownikiem bez problemu znajdziesz swoje miejsce w dzielnicy Height/Ashbury,
    gdzie bez problemu możesz się przyłączyć do lokalnej grupy undergroundowej,
    sekty czy klubu. Jeżeli jesteś gejem – błogosławieństwem będzie przeprowadzka
    do Castro. Szukasz kariery i sukcesu – zacznij od zaraz jako makler albo
    pośrednik w handlu nieruchomościami w Downtown i Financial District. Romantycy
    znajdą ukojenie w widokach zachodzącego nad Golden Gate słońca i panoramie
    miasta ze wzgórz Nob Hill. Jesteś Azjatą? Przeprowadź się do Chinatown i
    Japantown – najlepiej z całą rodziną. Cokolwiek nie zdecydujesz, kimkolwiek
    jesteś, społeczność San Francisco przyjmie cię z otwartymi ramionami. Tutaj nie
    szufladkuje się ludzi. Jeżeli wierzysz stereotypom i obiegowym opiniom – nie
    zdobędziesz szacunku w oczach innych. Tutaj każdy człowiek jest przede
    wszystkim sobą. W niemal milionowym mieście liczy się pojedynczy człowiek.”

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ten cytat tylko potwierdza to, jak mozaikowym i różnorodnym miastem jest San Francisco, a ponadto jak liberalnym i tolerancyjnym. Nigdy nie mieszkałem ani nie pracowałem w San Francisco, ale za każdym razem, kiedy tam byłem, miałem wrażenie, że wszyscy spotkani przeze mnie ludzie są na wakacjach ;)
      To pewnie przez pogodę, luz, kolorowość i coś, co Amerykanie nazywają „easy-going”

  2. enen Says:

    Uroda San Francisko jest nieprzereklamowana, jednak dziwię się, że nikt nie wspomina o zatrważającym problemie miasta, jakim sa boomy (bumy?), czy jak kto woli homelessy. Byłam kilka dni w San Francisko kilka lat temu wycieczką samochodowa. Mieszkalismy w motelu w Centrum. Motelu pilnowal uzbrojony policjant a naprzeciwko we wnekach kamienic rozkladali sie na noc bumy. Bylo to nawet fascynujace, ale wystarczylo na to patrzec 3 wieczory. W ciagu dnia na wspanialych skwerach przed budynkami uzytecznosci publicznej pikniki, pikniki, pikniki bumow. Znajoma byla rok pozniej, odniosla takie samowrazenie. W listopadzie znajoma amerykanka pojechala z mezem odwiedzic corke, ktora tam sie przeniosla. Z wlasnej inicjotywy opowiedziala mi o tym rozrastajacym sie zjawisku. Dodala, ze niesposob jezdzic autobusem, bo tak strasznie smierdza jezdzacy nimi bezdomni, nawet autobusy wycieczkowe po miescie nie sa wolne od nich, Kiedy byli w glownej bnibliotece miasta i chcieli sie skorzystac z toalety okazalo sie, ze jest to niemozliwe, bo bumy uzywaja jej do osobistej toalety. Na tym tle N.Y wydawaje im sie najlepiej zorganizaowanym miastem. Jej corka juz sie do nich przyzwyczaila, do pracy jezdzi rowerem, zrezygnowala z autobusu.To sa tylko moje i kilku innych osob obserwacje, kazdy widzi co chce.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Problem z bezdomnymi (wolę używać tego słowa, niż „bum”, które ma zdecydowanie pejoratywną wymowę) istnieje w każdym wielkim amerykańskim mieście, zwłaszcza jeśli znajduje się ona w strefie łagodnego klimatu (jak to jest w przypadku miast kalifornijskich). Chociaż, zawsze mi się wydawało, że bezdomnych jest mniej w San Francisco, niż w Chicago – o Nowym Jorku nie wspominając.
      Nigdy nie było tak, że ich obecność rzucała się w oczy i dominowała wrażenie, jakie się odnosiło z pobytu w Mieście nad Zatoką.

      To jest racja, że każdy widzi co chce. Moim zdaniem nie można odwracać wzroku od czyjegoś nieszczęścia (a czymś takim jest bezdomność), ale też nie jest dobrze, kiedy te mniej pozytywne (i chyba jednak marginalne) strony miasta, dominowały i zasłaniały te dobre i pozytywne (bo wtedy nigdy i nic nie mogłoby się nam wydawać piękne ;) )

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ech, muzyka i San Francisco – to cała historia :)

      Tutaj Scott kilkadziesiąt lat po tym, jak jego piosenka zawojowała świat, stając się symbolem ruchu Dzieci Kwiatów. Nadal nieźle sobie radzi. Ciekawe są migawki ukazujące miasto w hipisowskich czasach:

  3. Monika B Says:

    San Francisco to piękne miasto, z bardzo ciekawą historią.

    Pozdrawiam :)*

  4. Onibe Says:

    bardzo ciekawa opowieść o SF. Niby coś tam kojarzyłem, ale nie znałem zdecydowanej większości faktów. Ciekawe, że choć SF jest słynne, to zarazem często pomija się je myśląc o wielkich miastach USA.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Opowieść ma dokładnie 20 lat i opublikowana została w ramach cyklu „Krajobrazy, ludzie, zdarzenia – wędrówki po Ameryce”, który był mi przydatny w czasie, kiedy pilotowałem grupy turystyczne po Stanach. Wypadało ludziom coś powiedzieć, więc musiałem się zagłębić trochę w różnych dziedzinach: od historii i socjologii, przez kulturę, po zoologię i geologię. To, czego się dowiedziałem, przekuwałem właśnie na artykuły w tym cyklu – gwoli utrwalenia i popularyzacji różnych tematów.
      Tak więc, to taka trochę publicystyczna konfekcja, dość praktyczna dla kogoś, kto chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o Ameryce i miejscach, które zwiedzaliśmy. Użytkowa wartość tych tekstów narzucała im pewną (prostą) formę i język.
      Dzisiaj napisałbym to w zupełnie inny sposób.

      Najsłynniejsze miasta amerykańskie to metropolitarna „trójca”: Nowy Jork – Chicago – Los Angeles. Do drugiej ligi należą m.in. Waszyngton, Boston, Miami, Dallas (może jeszcze Salt Lake City, Filadelfia, Seattle, Denver) i właśnie San Francisco, które jednak – jeżeli chodzi o specyfikę i charakter – ma chyba tylko konkurencję w Nowym Orleanie.
      Miasta amerykańske – niby wszystkie do siebie podobna, ale jednak inne.

      • Onibe Says:

        nie ciągnie mnie do USA, ale gdybym już się zdecydował na wycieczkę, to pewnie najchętniej zwiedziłbym Nowy Orlean i San Francisco. Wiem, że jestem dziwny, ale Nowy Jork mnie zupełnie nie pociąga ;-)

        Takie artykuły to dobra rzecz, bo pamięć lubi się rozpraszać, a tym samym wiedza gdzieś ginie.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Ciekaw jestem, dlaczego „nie ciągnie” Cię do tego, aby zobaczyć Stany.
          Chodzi o politykę, społeczeństwo, kulturę?
          Może więc nie tyle Cię do Ameryki „nie ciągnie”, co odpycha?

          PS. Cywilizacja to swoją drogą – niekoniecznie jest tym, co człowieka może pociągać (dlatego ja zdecydowanie wolę amerykański Zachód, niż Wschód).
          Jednak Ameryka Północna to niebywale ciekawy kontynent, jeśli chodzi i Naturę i krajobrazy (miałeś ostatnio okazję zobaczyć to w „The Revenant” – a i pewnie w setkach innych filmów). Moim zdaniem, pod tym względem (bogactwo i zróżnicowanie) nie może się równać żaden inny rejon na świecie.

        • Onibe Says:

          interior USA jest faktycznie ciekawy. Góry Skaliste, pustynie, kaniony ect – wspaniałych miejsc jest tam bez liku. I może faktycznie dla nich, kiedyś, zdanie zmienię. Nie jestem zresztą jakoś mocno na nie, po prostu jeszcze ani razu nie zdarzyło mi się na poważnie pomyśleć „a moze by tak się tam wybrać”. Na wishliście mam np. Japonię, Nową Zelandię i Australię, mam też nadzieję, że może w tym, może w przyszłym roku znajdę trochę czasu by popodróżować po Anglii (wybrzeże, wieś – przecudne). Od dawna marzy mi się Korsyka, na której raz już byłem i w której się bez mała zakochałem. No i pozostaje Polska. Takie Mazury na przykład. Nic mi więcej nie trzeba. Nie mam pędu na zwiedzanie świata, wolę znajdowanie miejsc, w których jest mi dobrze i kultywowanie ich ;-). Poza tym, aby docenić jakieś miejsce, nie da się tego zrobić „w locie”. Stąd, jak już, zamiast poszerzać bazę miejsc, wolałbym chyba powrócić w te, które już widziałem.

          Cywilizacja pociąga mnie najmniej. Z „wielkich” miast widziałem dwa z trzech najbardziej wartych obejrzenia w Starym Świecie, tzn. Londyn i Paryż. Do trójcy brakuje mi Berlina, ogólnie jednak jestem zwolennikiem mniejszych miast. Praga przerasta Paryż pod wieloma względami choć jednocześnie nie może się z nim równać pod kątem skali. Wracając jednak do wątku: „zaliczywszy” Londyn nie mam ochoty na Nowy Jork, który jest po prostu „bardziej” imponujący.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Różne czynniki decydują o tym, do którego miejsca na świecie chcielibyśmy się wybrać (i czy w ogóle chcemy się gdzieś wybierać). Mnie np. ciągnie do Kenii i Tanzanii – chciałbym zobaczyć Serengeti oraz Maasai Mara. Jeśli chodzi o kulturę i cywilizację (także ludzi), to pod tym względem najciekawszym kontynentem jest dla mnie bez wątpienia Azja (dlatego też odwiedziłem ją już chyba z sześć razy).

          Trochę dziwi mnie w tej Twojej europejskiej „trójcy” miast najbardziej wartych obejrzenia brak Rzymu, a obecność Berlina. (Dla mnie Rzym był najciekawszą z europejskich stolic, natomiast do Berlina nigdy mnie jakoś szczególnie nie ciągnęło.)
          Londyn rzeczywiście zrobił na mnie wrażenie (Wielkiej Metropolii), Paryż jednak nieco mnie rozczarował. Praga to oczywiście najbardziej malownicza z europejskich stolic (nie tylko moim zdaniem
          U mnie na liście europejskich miast, do których najbardziej chciałbym teraz zajrzeć są przed wszystkim St. Petersburg i Wenecja (we Włoszech byłem dwa razy, ale jakoś nigdy mi się nie udało zobaczyć Wenecji, do której ciągnie mnie przede wszystkim architektura i sztuka – choć odstraszają nieco turystyczne tłumy).

        • Onibe Says:

          no tak, Petersburg to też fascynujące miasto, nie miałbym nic przeciwko jego odwiedzeniu, ale ponoć różnie z tym bywa. Słyszałem opinie diametralnie różne. Rzym? Faktycznie, należałoby go dodać do trójcy… przekształcając ją w czwórkę.

          Wenecję widziała moja Iza i bardzo się jej podobała. A skoro dodajemy, to dodajmy jeszcze Neapol, Barcelonę, Marsylię, Monte Carlo… Lista coraz dłuższa ;-).

          Afryka wydaje mi się już stracona – z jednej strony gigantyczna komercja, z drugiej islamiści. Nie wiadomo co gorsze. Ponoć o autentyczną Afrykę jest już trudno, ale nie wypowiem się, bo znam tylko Egipt. Znam to też za duże słowo, nawiasem mówiąc.

  5. malami Says:

    Oto 5 rzeczy do zrobienia w San Francisco w jeden dzień, według Sylwii i Kuby, młodego polskiego małżeństwa mieszkającego w Kalifornii:

    1. Wschód słońca nad Golden Gate

    To nasz niekwestionowany faworyt. Co prawda wymaga pewnej mobilizacji, ale jak nie trudno zgadnąć – warto. Najlepszy widok jest z Marin Headlands, czyli wzgórzy znajdujących się na lewo od mostu jadąc na północ. Wzgórza mają kilka miejsc widokowych, my wybieramy jedno z najwyższych tak, aby most, miasto i słońce były widoczne na jednej linii. W wyższej partii na ulicy jest brama, która oficjalnie jest otwierana 1h po wschodzie słońca, ale czasem bywa otwarta jeszcze przed. Trzeba więc pamiętać o tym, że przejazd dla samochodów może być zamknięty i żeby mieć najlepszy widok trzeba będzie trochę podejść pieszo. Stąd my zwykle planujemy być na miejscu min. 20 min przed wschodem. O tej porze, tj. na początku września, słońce wschodzi ok 6:45 zatem warto być max. o 6:30 na miejscu.

    Pogoda i ubiór – nigdy nie wiadomo jaka będzie pogoda nad Golden Gate z samego rana :) Najpiękniej jest, gdy most jest skąpany we mgle, a latem powinno być ku temu wyższe prawdopodobieństwo niż zimą. Wczoraj jednak powietrze i niebo były zupełnie czyste. Co do temperatury, to również może być różnie, dlatego warto ubrać się warstwowo. Może wiać, a może być bardzo ciepło i przyjemnie.

    2. Śniadanie w Nob Hill lub North Beach

    Po podziwianiu cudnych widoków o wschodzie przydałoby się coś zjeść. W San Fran jest multum miejsc, z których można wybierać. Nob Hill i North Beach to dzielnice, w których jest pełno restauracyjek i śniadaniowni, które doskonale oddają klimat miasta, a samo zwiedzanie okolicy jest świetnym doświadczeniem. Pełno tam stromych ulic i domków w wiktoriańskim stylu. My wczoraj trafiliśmy do kawiarni Flour & Co. przy 1030 Hyde St (otwarta od 6:30 rano) i było ok, ale jeśli zależy Wam na typowym śniadaniu San Francisco style, to jednym z bardziej popularnych miejsc jest Mama’s w North Beach przy Washington Square – 1701 Stockton Street. Trzeba jednak wiedzieć, że do otwartej od 8:00 rano śniadaniowni zawsze cieszy są gigantyczne kolejki, które formują się już na ulicy. Podejrzewam, że czas oczekiwania na zajęcie stolika to ok 30 min, ale ewidentnie zarówno turyści jak i lokalni mieszkańcy uwielbiają to miejsce i stanie w kolejce stało się częścią całego “experience”.

    3. Rejs statkiem pod mostem Golden Gate i wokół Alcatraz

    Po pysznym śniadanku i smacznej kawie polecamy wybrać się na Pier 39 – popularny port w San Francisco, jedno z ulubionych miejsc turystów. Mnóstwo sklepików z pamiątkami, restauracje, ładne widoki na miasto a także miejsce gdzie lwy morskie gromadzą się stadami. Z Pier 39 wypływają statki, które oprowadzają turystów kilkoma szlakami wokół Zatoki. My wybraliśmy SF BAY CRUISE, czyli jednogodzinny rejs pod Golden Gate i wokół Alcatraz. Bilety można kupić tutaj lub na miejscu, w kasie przy Pier 39. Cena dla dorosłych to $30.00, a dzieci, nastolatkowie i seniorzy zapłacą $20.00-$24.00.
    Świetna przygoda szczególnie w ładną pogodę. Nie do przegapienia!

    4. Herbata / Lunch w Samovar Tea w Yerba Buena Gardens

    To cudne miejsce na mapie San Francisco odkryłam niedawno. Jest nieco ukryte, choć w samym sercu downtown, pomiędzy Mission i Howard a także 3th i 4th Street. Zaparkować najlepiej w parkingu garażowym przy 5th and Mission, gdzie godzina w czasie szczytu kosztuje $3.50.
    Po wejściu po schodach do Yerba Buena Gardens wyłania nam się przepiękny widok na centrum miasta, a podziwiać go najlepiej ze stolika herbaciarni Samovar, w której można zamówić nie tylko różne rodzaje pysznych herbat ale także smaczne przekąski na lunch. Relaks murowany!

    5. Chillout w Dolores Park

    Dolores Park w dzielnicy Mission to następny obowiązkowy punkt wycieczki i doskonały sposób na wypoczynek. Jest to park na górce, z czubka której widać rewelacyjną panoramę miasta. Warto wziąć ze sobą koc, herbatniki na przekąskę, sok lub coś z procentem i trudno o przyjemniejsze popołudnie! Akurat w minioną niedzielę odbywały się tam przedstawienia z udziałem profesjonalnych aktorów, które bawiły, a także informowały o kwestiach społecznych.

    Cały wpis z mnóstwem zdjęć na stronie bloga „Ja & On”:

    http://www.jaion.pl/5-rzeczy-do-zrobienia-w-jeden-dzien-w-san-francisco/

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ciekawa propozycja. Oprócz „żelaznych” punktów w zwiedzaniu San Francisco (Most Golden Gate, rejs po zatoce), miejsca specyficzne, rzec można „autorskie”, bo poparte własnym doświadczeniem.
      Wprawdzie jeden dzień na poznanie SF to stanowczo za mało, jednakże – zważywszy na stosunkowo niewielki obszar miasta nad Zatoką – to wystarczy, by obejrzeć całe miasto z jego najlepszej strony… jeśli nie przeszkodzi temu pogoda (a zwykle jednak, nie przeszkadza ;) )

  6. Dora Says:

    Co przychodzi do głowy kiedy się myśli o San Francisco? Mam kilka skojarzeń, które pewnie nie są oryginalne. Myśląc o tym mieście zawsze miałam przed oczami most Golden Gate, Alcatraz, serial „Pełna Chata”, tramwaje linowe i zdjęcia po trzęsieniu ziemi i pożarów, które nawiedziły miasto w 1906 roku i je prawie doszczętnie zniszczyły.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Jeszcze jeden pamiętny serial z akcją z San Francisco (drugim najbardziej znanym jest chyba „Pełna chata”). Podkład jest oryginalny, ale obrazy miasta już współczesne.
      Tutaj przypomina mi się słynna scena samochodowego pościgu z „Bulllitta”, również po ulicach San Francisco:


Co o tym myślisz?