AMERYKAŃSKA MAPA I TERYTORIUM: W DRODZE

szkice o amerykańskiej scenerii, cz. II

.

Krajobraz nieskażony cywilizacją - taki sam jak przed tysiącami lat (Dolina Monumentów w Arizonie, ziemia Indian Navaho)

Krajobraz nieskażony cywilizacją – niezmienny od tysięcy lat (Dolina Monumentów w Arizonie, ziemia Indian Navaho)

.

Widok z górskiego szczytu ma często w sobie coś z małej nirvany. Podobnie jak wtedy, kiedy stajemy na krawędzi wielkiego kanionu: oto pod nami rozciąga się topograficzna otchłań bezkresna, roztacza widowisko zapierające nam dech w piersiach – a ma to wszystko w sobie cień euforii i triumfu podobnego temu, jaki odczuwają alpiniści po zdobyciu góry. Świat ściele się u naszych stóp, pokonaliśmy w jakimś sensie naszą własną maluczkość, wyróżniliśmy się z anonimowego tłumu mrówek, które drepczą gdzieś tam w dole, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo zacieśniony jest ich własny horyzont.
Ma się też poczucie pewnej egzotyki, bo takich widoków na co dzień się nie widuje: perspektywa spojrzenia z wysokiej góry, czy z krawędzi kanionu, jest zupełnie inna niż z dołu – szersza, bogatsza. Dopiero z takiej perspektywy możemy zobaczyć teatr nasz ogromny, jakim jest świat, w którym żyjemy, jak również to, jaki jest on piękny, niezwykły i kolorowy – pełen decorum, o które zadbała ślepa ponoć Natura.
Takich punktów widokowych na kontynencie Ameryki Północnej jest wiele i nie sposób ich tutaj, nawet pobieżnie, wymienić: poczynając od atlantyckiego wybrzeża (góra Cadillaca w Parku Narodowym Acadia, z której szczytu zobaczyć można pierwsze promienie wschodzącego Słońca w Ameryce); przez największe pasmo górskie amerykańskiego Wschodu, jakim są Apallachy; ponad cztero-kilometrowe szczyty Gór Skalistych, które niczym kręgosłup kontynentu, ciągną się przez tysiące mil od rzeki Rio Grande w Teksasie i wzgórz Sangre de Christo w Nowym Meksyku po samą niemalże Alaskę; krawędzie bajecznych kanionów Płaskowyżu Kolorado (wliczając to punkty widokowe po obu brzegach najbardziej spektakularnej dziury świata, jaką jest bez wątpienia Wielki Kanion Rzeki Kolorado w Arizonie); czy wreszcie, będące częścią Kordylierów, pasma górskie: Sierra Nevada, Góry Kaskadowe (niesamowite czapy lodowe wulkanów: ot, choćby w rodzaju waszyngtońskiej Mt. Rainier), Nabrzeżne w Kanadzie oraz te, znajdujące się już na Alasce, z najwyższą górą Ameryki Północnej McKinley’em na czele. A kiedy powietrze jest czyste i przejrzyste, z tych punktów wysokich widać potęgę amerykańskiej ziemi, olbrzymie przestrzenie, niezwykłe ukształtowanie terenu, geologiczne osobliwości i rozmaitości okolicznego toposu: niekiedy widok rozciąga się przed nami na odległość dalszą niż stu kilkadziesięciu mil.

Pisałem już o drogach, tzw. „scenic drives”, ale nie wspomniałem o kilku z nich, które są dla Ameryki Północnej wręcz definitywne, jeśli chodzi o krajobrazową widowiskowość. Taką drogą jest słynna, biegnąca pacyficznym wybrzeżem, kalifornijska „Jedynka”, czyli Highway 1 – zwłaszcza na odcinku San Louis ObispoCarmel, który obejmuje porośnięte krasnoborem (sekwoje Redwood) wzgórza i klifowe urwiska Big Sur (przez długie lata będącego domem dla Henry’ego Millera), wijąc się niezliczonymi zakrętami nad przepaściami skalnego wybrzeża, przekraczając wysokie na dziesiątki metrów mosty i oferując po drodze niezwykłe widoki na spieniony, falujący Ocean, tudzież większe lub mniejsze zatoki, w których lubią się pluskać i wygrzewać morskie zwierzęta – foki, lwy morskie, fretki, mewy, pelikany…

Jedną z najpiękniejszych górskich dróg świata jest wspomniana już wcześniej przeze mnie Going-to the-Sun Road w Montanie, lecz na północ od niej – nadal w obrębie Gór Skalistych, choć  już na terenie Kanady – znajduje się legendarna Icefield Parkway: trasa jeszcze bardziej chyba imponująca, niż jej siostra w Parku Narodowym Lodowców, bo znacznie dłuższa, biegnąca wzdłuż grzbietów Canadian Rockies i kontynentalnego wododziału, łącząca ze sobą przepiękne, leżące na terenie Parku Narodowego Banff Jezioro Louise z Parkiem Narodowym Jasper; muskająca po drodze znany Lodowiec Kolumbia i obejmująca na dodatek jeszcze jeden kanadyjski park narodowy: Yoho, gdzie podziwiać można fantastyczne kolorystycznie Jezioro Szmaragdowe.

*

Kręgosłup kontynentu: Icefield Parkway w Kanadzie wiedzie przez najbardziej spektakularne rejony Gór Skalistych Kanady

Kręgosłup kontynentu: Icefield Parkway wiedzie przez najbardziej spektakularne rejony Gór Skalistych Kanady

.

Osobne miejsce w tym szkicu należy się amerykańskim autostradom, których przemyślana sieć przecina Stany Zjednoczone południkowo (czyli z południa na północ) i równoleżnikowo (ze wschodu na zachód). Przebyłem je niemal wszystkie na całej długości, co zazwyczaj wymagało kilku czy nawet kilkunastu dni jazdy. Tą samą autostradą można bowiem przejechać w poprzek całego, szerokiego na pięć tysięcy kilometrów, kontynentu: 10-ką (I-10) z Jacksonville na Florydzie do Los Angeles w Kalifornii; 80-ką z Nowego Jorku do San Francisco; 90-ką z Bostonu w Maine do Seattle w stanie Waszyngton – by wymienić tylko tych kilka najważniejszych. Podobnie jest z kierunkiem południe-północ: biegnącą wzdłuż zachodniego wybrzeża 5-ką można dotrzeć ze znajdującego się na granicy z Meksykiem San Diego, aż do położonego w Brytyjskiej Kolumbii kanadyjskiego Vancouver; na wschodnim wybrzeżu zaś, 95-ką z Miami leżącego na samym południu Florydy, przez Waszyngton, Filadelfię, Nowy Jork i Boston, można dojechać aż po granicę z Nowym Brunszwikiem w Kanadzie.

Autostrady – arterie cywilizacyjnego organizmu, bez których najprawdopodobniej nie mógłby on żyć i funkcjonować. Setki tysięcy ciężarówek przewożących nimi miliony ton towarów – zaspakajające głód masowej konsumpcji, podtrzymującej przy życiu i karmiącej gigantyczne imperium, dla którego nieustanny przepływ „dóbr”, surowców, produktów i towarów stanowi warunek sine qua non nie tylko ekonomicznej prosperity, ale i samej egzystencji zaludniającego go społeczeństwa.
Miliony samochodów osobowych na autostradach. Ludzie zamknięci w tych metalowych pudłach na kółkach, stają się przez to doskonale anonimowi, podporządkowując się tym samym regułom, bez przestrzegania których wszystko by stanęło lub zamieniło się w chaos. A przecież często staje: to owe straszne, zwłaszcza w wielkich metropoliach, korki – tzw. „traffic jams”, przez które ludzie tracą całe lata swojego życia, gapiąc się bezmyślnie w zderzaki samochodów sunących przed nimi,  a prowadzonych przez podobnych do nich nieszczęśników, „tekstując” błahe „mesydże”, rozmawiając przez telefon komórkowy lub słuchając po raz tysięczny tego samego popowego kawałka.

Z reguły autostrady, w swej homogeniczności są zjawiskiem nudnym, tym bardziej, że prowadzą zazwyczaj przez tereny wyrównane, zniwelowane, topograficzne obłaskawione – i biegną zwykle na wprost: stąd minimalna ilość zakrętów, które skutecznie wymuszają zmniejszenie prędkości. Lecz nie wszędzie mogło się to sprawdzić. Np. w Górach Skalistych, nad bagnami Luizjany, czy w niektórych kanionach Południowego Zachodu: tam wiadukty, tarasy, podwieszone półki – wszystkie te majstersztyki sztuki inżynierskiej i konstruktorskiej tworzą niewiarygodną strukturę, która zmusza do podziwu, przeszkadzając w bezpiecznym (prze)prowadzeniu przez nią samochodu.
Podobnie wielkie wrażenie wywierają wielopoziomowe skrzyżowania autostrad: wiszący w powietrzu galimatias z betonu, przez który jakimś cudem przebijają się wehikuły w wiadomym tylko sobie, pożądanym kierunku. I co najbardziej zdumiewające: ta nieustanna cyrkulacja ruchu odbywa się płynnie – potoki aut łączą się na wjazdach z autostradą-rzeką, ponownie rozdzielając się na zjazdach tworząc nowe strumienie, a cały ten prąd regulowany jest nie znoszącymi sprzeciwu znakami typu: right (left) line must exit, strzałkami ze stanowczym „only”; wyraźnie rozdzielone pasma ruchu, które tworzą regularne stróżki posuwających się jeden za drugim pojazdów. Przypomina to paradoks amerykańskiej wolności: wszyscy mają wrażenie, że własnowolnie wybierają swój cel i kierunek, a tak naprawdę zmuszeni są do podporządkowania się regułom ruchu – posłuszni znakom, radykalnym przecież w swej jednoznaczności.

To nie przypadek więc, że amerykańscy rebelianci swój bunt często wyrażali w drodze – i na drodze. Pełna takich osobników jest tutejsza ikonografia literacka i filmowa: począwszy od bitnikowskiej manifestacji wolności i swobody, kojarzonej głównie z amerykańską odyseją włóczęgowską Kerouraca, przez straceńczą ucieczkę samochodową Kowalskiego przed amerykańskim establishmentem w „Znikającym punkcie” (w wersji soft i bardziej rozrywkowej był to „Mistrz kierownicy ucieka” z Burtem Raynoldsem); dalej: prący do przodu, pokonujący po drodze wszystkie przeszkody oraz łamiący wszelkie reguły „Konwój” z Krisem Kristoffersonem; Thelmę i Luizę rzucające się swym samochodem w otchłań Wielkiego Kanionu, wybierające śmierć, zamiast poddania się policyjnej obławie; po morderczy bunt bandyckiej pary Bonnie i Clyde’a, krwawe szaleństwo „Urodzonych morderców” Olivera Stone’a, czy psychopatyczny romantyzm wolnościowy Martina Sheena w „Badlands” Malicka – wszyscy ci łamiący (w imię indywidualnej wolności, ale i powodowani suicydalnym, czy nawet morderczym instynktem) prawo, desperaci i straceńcy, byli „w drodze” – i już choćby ostentacyjne i gwałtowne łamanie przepisów drogowych było u nich symboliczną niezgodą na podporządkowanie się stadnym regułom społecznym, radykalną odmową uczestnictwa w „wyścigu szczurów”. Bycie w drodze – i na drodze – było dla nich synonimem wolności. I swoją wymowę ma fakt, że wolność tę musieli okupić w tak brutalny, krwawy i tragiczny sposób. Niestety, jak widać: to także jest jednym z atrybutów „american way”.

Jednakże, kiedy tymi samymi drogami jadą osobnicy nam podobni – łagodniejsi nieco w swych atawistycznych odruchach, podporządkowujący się w miarę ruchowi prawostronnemu, z grubsza przestrzegający znaków i ogólnych przepisów drogowych, bez większych morderczych skłonności i uzbrojeni tylko w fotograficzny aparat – to również mogą odczuwać ów powiew wolności, czy choćby cząstkę anarchicznej skłonności do brawury i pędu, zew swobody wołający na nich z mijanej po drodze pustyni czy puszczy… Patrzą oni na te same co w tamtych filmach scenerie, używają samochodów tych samych marek, tankują przy zupełnie podobnych stacjach benzynowych i nocują w takich samych jak nasi drogowi buntownicy filmowi, motelach. Krajobraz jest ten sam, i ludzie są ci sami – inny jest tylko scenariusz, mniejsza intensywność czynów, mniej radykalny sposób zachowania i wcześniejsza pora zasypiania w motelowym łóżku.

.

Zbliżenia z niezwykłością: krótki odpoczynek przy drodze - w Parku narodowym Drzewek Jozuego w Kalifornii.

Zbliżenia z niezwykłością: krótki odpoczynek przy drodze – w Parku Narodowym Drzewek Jozuego w Kalifornii.

.

Amerykańskie drogi wydają się nie burzyć naturalnej architektury pejzażu. Trakt biegnący tu przez pustynię tej pustyni nie narusza – może ją przybliżyć naszym oczom, lecz nie ingeruje w samą istotę „pustynności”. Bowiem pustynia swoim ogromem wydaje się pochłaniać wszelkie cywilizacyjne próby jej „odpustynnienia”. Nawet autostrady biegnące szerokim pasem przez Wielkie Równiny (dawnej prerii), sprawiają wrażenie, jakby tu były od zawsze – zlewają się z lekko pofałdowanym terenem, stykają bezkonfliktowo z zielono-żółtą szachownicą kukurydzianych pól. Drogi i autostrady są więc tu żywą i ruchliwą ewidencją zwycięstwa ludzkiej cywilizacji nad osobnością przyrodzoną Ziemi. Stanowią naoczny dowód tego, że alienacji wobec natury może podlegać ze swoją kulturą człowiek, ale niekoniecznie jego cywilizacyjne materialne twory, które – raz powstałe – stają się integralną częścią naturalnego atelier.
Takie odnoszę wrażenie w Ameryce, bo jeśli chodzi o Europę, to tam wydaje mi się, że konstrukcje i budowle stworzone człowieka przytłoczyły Naturę, dokonały na niej – rozłożonego wprawdzie na tysiąclecia, ale jednak – gwałtu, sztucznie wtłaczając w niepokalaną zrazu przyrodę cywilizacyjne rekwizyty i dekoracje, które cały kontynent zamieniły w scenę dla dziejącej się Historii i kulturowej psychodramy. Co jest powodem tej różnicy w innym postrzeganiu relacji między cywilizacją a Naturą na Starym i Nowym Kontynencie? Może tylko inne proporcje? Topograficzna, obszarowa potęga Ameryki i kameralność zatłoczonej przez Homo sapiens Europy? Bez wątpienia znaczenie ma tutaj przestrzeń: eksplodująca na wszystkie strony w Ameryce i stłamszona jakby na stosunkowo małej obszarowo Europie? Ot, weźmy choćby niebo: nad Europą wydaje się być ono małe, jakby nisko zawieszone, często zachmurzone lub blade; natomiast w Ameryce jest ogromne jak sam ten kontynent – kosmicznie przestrzenne, szerokie i wysokie, nasycone intensywną barwą, z widocznymi często na nim, odgrywanym przez Naturę spektaklem.

Wróćmy jednak na ziemię, a konkretnie – na drogę. Amerykańska droga to nie tylko ekonomiczno-społeczny utylitaryzm. Amerykańska droga to także – dla mnie przede wszystkim – możliwość podróży. Dzięki niej można bowiem dotrzeć do miejsc szczególnych, osobliwych, intrygujących i … tak, tak… pięknych – obcując ponadto w czasie tej podróży z niezwykłym pejzażem „po drodze”. Czesław Miłosz w swoich „Widzeniach nad Zatoką San Francisco” widział to nieco inaczej:  „Ale treścią samochodowych wędrówek po Ameryce jest przede wszystkim ciągły podziw dla człowieka i litość. Ogrom tego kontynentu, jego skalne spiętrzenia, jego piaski, jego dna wyschniętych słonych jezior, cała jego wroga uroda po dniu jazdy zostawiają nieco zażenowany triumf. Bo ja przecie mogłem być tym mężczyzną, tą kobietą, którzy przebywali – w ile dni czy tygodni? – zobaczone przeze mnie skały i pustynie, idąc obok wozu zaprzężonego w woły albo jadąc konno. Wartość czegokolwiek na ziemi mierzy się ostatecznie oporem. Pierwotna, nietknięta Natura – to śliczne, ale nie dla kogoś, kto kona z pragnienia albo wlecze, podpierając się kijem, złamaną nogę. Choć widzę, nie mogę uwierzyć, że ludzie potrafili geologicznego potwora ujarzmić i oswoić, pętając jego ciało sznurami szos i jakich szos.”
Litość? Dla ludzi, którzy musieli z Naturą i „geologicznym potworem” walczyć i do których rzadko raczej docierał estetyczny walor wszechmocnego przeciwnika – jego uroda skryta była za zasłoną z bezwzględnych żywiołów zagrażających ich życiu. Ale czy także dla nas? My jesteśmy w zasadzie od tego zwolnieni, poruszając się klimatyzowanym autem, z żywnością, wodą i benzyną oferowaną przy każdym niemal zjeździe… I nie czujemy już tego oporu materii nieożywionej – środowiska, które bez naszych cywilizacyjnych gadżetów, środków, narzędzi i protez, zapewne w ciągu paru dni by nas zabiło. Nie, nasze życie jest teraz niezagrożone. I dlatego dostępne jest nam to objawiające się nam w czasie drogi ziemskie-nieziemskie piękno.

(c.d.n.)

Nota: część pierwszą szkiców o amerykańskiej scenerii przeczytać można TUTAJ, część trzeciąTUTAJ.

 

Nie wszystek krasnobór wycięto: wśród strzelistych sekwoi Redwood, przy drodze Avenue of the Giants w Kalifornii

Nie wszystek krasnobór wycięto: wśród strzelistych sekwoi Redwood, przy drodze Avenue of the Giants w Kalifornii

.

.    © ZDJĘCIA WŁASNE  (kliknij na zdjęcie by zobaczyć obraz w pełnym wymiarze)

Komentarze 43 to “AMERYKAŃSKA MAPA I TERYTORIUM: W DRODZE”

  1. sarna Says:

    Z tym stwierdzeniem się nie zgadzam „Dopiero z takiej perspektywy możemy zobaczyć teatr nasz ogromny, jakim jest świat, w którym żyjemy, jak również to, jaki jest on piękny, niezwykły i kolorowy”. Zapewne widać daleko, ale nic konkretnie. Umykają detale i na pewno nie świat „w którym żyjemy”. Czasami sądzę, że „świat w którym żyjemy” umyka nam właśnie przez pogonie za tym, co majaczy na horyzoncie.

    Poza tym moim zdaniem nieuprawnione jest twierdzenie, że ” ma to wszystko w sobie cień euforii i triumfu podobnego temu, jaki odczuwają alpiniści po zdobyciu góry”. Nie jesteś alpinistą, nie doświadczyłeś tego uczucia więc porównanie jest zwykłym nadużyciem z Twojej strony.

    „Świat ściele się u naszych stóp, pokonaliśmy w jakimś sensie naszą własną maluczkość, wyróżniliśmy się z anonimowego tłumu mrówek” – ależ Amicusie, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jak sądzisz, dla tych patrzących z dołu nie jesteś jedną z wielu mrówek?
    No i tyle żeby nie wypaść z formy ;)

    macham

    • Logos Amicus Says:

      – Oczywiście, że ze szczytu góry, czy też z krawędzi kanionu, widać daleko, ale nie za bardzo konkretnie. Może właśnie dlatego, świat widziany z takiej perspektywy, wydaje się nam „piękny, niezwykły i kolorowy”? ;)
      I przyznaję Ci rację: często wpatrując się w horyzont, oczekując na jakieś objawienie (czegoś dalekiego a nieokreślonego), umyka nam to, co jest blisko nas i dostępne, na wyciągnięcie ręki, a my jesteśmy na to ślepi, lub tego nie cenimy.

      – Nie jestem alpinistą, ale mam jakąś tam wyobraźnię i znam – z drugiej ręki – wrażenia, jakich doznają ludzie po zdobyciu wielkiej góry.

      – Nie, nie jestem dla nich mrówką, ale nie dlatego, że jestem od nich inny, ale dlatego, że oni mnie raczej nie widzą. ;)

    • Tess Says:

      Jeszcze inne spojrzenie.
      Artur Schopenhauer: „Sceny naszego życia podobne są do obrazków w masywnej mozaice, które z bliska nie robią wrażenia: trzeba stanąć od nich z dala, aby ocenić ich piękno. Stąd też osiągnąć upragnionego znaczy to wykryć, iż to tylko marność – żyjemy więc zawsze w oczekiwaniu czegoś lepszego i to często zarazem w pełnej żalu tęsknocie za minionym.”

      • Logos Amicus Says:

        Schopenhauer jak zwykle – pesymistyczny i melancholijny.
        Nie do końca się z nim zgadzam. Być może to, co pisze, odnosi się do jego sposobu odczuwania (osiągnięcie „upragnionego” to wg niego „marność”), ale ktoś inny by już tak stwierdzić nie mógł. Bowiem są ludzie, którzy przeżywają prawdziwe upojenie chwilą, i czują spełnienie – tu i teraz – w tym, że osiągnęli to czego pragnęli.
        Ale pełna żalu tęsknota za minionym znana jest chyba jednak wszystkim.

  2. Torlin Says:

    Uwielbiam Twoje zdjęcia, jutro je obejrzę wszystkie

    • Logos Amicus Says:

      A ja, Torlinie, nie tylko oglądam Twoje zdjęcia, ale i czytam Twoje teksty.

      • Torlin Says:

        Aluzju poniał, tylko
        po pierwsze, ja wszystko przeczytam, tylko dojdę do siebie, i naopowiadam rodzinie,
        po drugie – teksty tekstom nierówne, to też jako aluzja. Ale to nie jest zarzut, wręcz przeciwnie, tylko że Ty się przy moich tekstach nie napracujesz..
        Ja ze swoimi chcę trochę nabrać dystansu, bo w tym momencie mam dosyć Gruzji, jej kuchni, tłoku, kamieni, biedy, chcę, aby powrócił zachwyt.

        • Logos Amicus Says:

          Pisz prawdę o Gruzji… swoją „prawdę” – czyli to, co sam widziałeś, zrozumiałeś i odczułeś. Akurat tutaj subiektywizm jest wg mnie pożądany.

          Ja trochę żałuję, że za mało pisałem na mojej stronie o Ameryce – zwłaszcza o tej Ameryce plenerowej, krajobrazowej, przyrodniczej, naturalnej… bo to jest ta Ameryka, która mnie zafascynowała, i którą bardzo polubiłem – poświęcając na dodatek kilka ładnych lat życia na jej poznanie i umożliwienie jej poznania innym ludziom (w latach 90-tych, przez jakiś czas, organizowałem i prowadziłem wycieczki po Stanach).
          W kilku następnych wpisach będę się starał choć częściowo te zaległości odrobić.

        • Torlin Says:

          Przeczytałem z uwagą Twój tekst i właściwie całkowicie się z nim zgadzam. Jeżeli chodzi o piękno szos, to utkwił mi w pamięci film „Zaklinacz koni”, pokazana jest uroda Montany. Nie wiem, czy mam rację, ale ten stan jest w jakiś sposób uprzywilejowany w umysłach amerykańskich, jako dziki, swobodny, niezależny, inny od wszystkich pozostałych. Nie wiem, czy pamiętasz, ale młodą kalekę w tym filmie grała 14-letnia Scarlett Johansson.
          Jeżeli zaś chodzi o prawomyślnych nie zapomnę z kolei Richarda Farnswortha w cudownym filmie „Prosta historia” (też film drogi), do końca nie mogłem uwierzyć, że takie arcydzieło mogło wyjść od Davida Lyncha (a ja nie lubię jego filmów i Tarantino). A ten sam Farnsworth kojarzy mi się z „Anią z Zielonego Wzgórza”, przepiękny film kręcony w naturalnych plenerach Wyspy Księcia Edwarda. Twoja półkula jest piękna, i niech taka pozostanie.

        • Logos Amicus Says:

          Mnóstwo jest amerykańskich „filmów drogi”, które – siłą rzeczy – ukazują krajobrazowe piękno kontynentu. Ciekawą rzeczą byłoby napisanie monografii na ten temat – coś o roli (i sposobie przedstawiania/ukazywania) pejzażu amerykańskiego w filmach. Materiału na to z pewnością by nie zabrakło.
          Filmy, o których wspominasz widziałem i lubię. Także za ich krajobrazowy „rozmach” :)

          A co do piękności półkul… Obie półkule są piękne. Ale ja szczególnie lubię – zwłaszcza jeśli chodzi o ukształtowanie terenu i przyrodę, bo cywilizacja to już inna historia – nie tyle półkulę (bo to zbyt szerokie pojecie) ale właśnie kontynent Ameryki Północnej. Jesteś człowiekiem lubiącym podróże i… długowiecznym, więc spróbuj kiedyś te ziemie odwiedzić.

          PS. Jeśli ja będę jeszcze wtedy żył, to chętnie Ci udzielę gościny i doradzę wybór trasy ;)

        • Torlin Says:

          Tylko najpierw muszę się nauczyć angielskiego, ale niedługo zaczynam, bo mam w planach na przyszły rok albo Persję (wolę tę nazwę od Iranu), albo Indie. A i tu, i tu bez inglisz nie da rady.

        • Logos Amicus Says:

          Torlinie, angielski jest stosunkowo łatwym językiem. Moim zdaniem w ciągu paru miesięcy możesz opanować jego podstawy w stopniu, który umożliwi Ci porozumienie się z ludźmi w czasie podróży w najbardziej żywotnych (praktycznych) sprawach.
          Życzę więc powodzenia.
          Jeśli zdecydujesz się na Indie, to chętnie Ci doradzę, co warto tam zobaczyć. W Iranie nigdy nie byłem, choć też mnie tam ciągnie – ale jeszcze bardziej, skoro już mowa o Azji, to chciałbym odwiedzić Birmę (do Chin, Wietnamu, Laosu, Kambodży, Tajlandii, Nepalu i Indii udało mi się już dotrzeć).

  3. miro Says:

    Od dziecka marzę o pełnej przygód wyprawie samochodem przez Stany. Raczej wątpię by udało mi się to marzenie zmaterializować, wiec pośrednio spełniam je oglądając amerykańskie kino drogi. Zwykle rozgrywa się ono w niesamowitych sceneriach – ech te góry, pustynie, prerie… długie sznury autostrad czy choćby tylko piaszczysta droga, na której samochód zostawia za sobą kłęby pyłu i kurzu.

  4. Marcus Says:

    Tu jest lista filmów nakręconych tylko w jednym rejonie Utah (Moab, parki narodowe Arches i Canyonlands):

    http://www.discovermoab.com/movie.htm

    • Logos Amicus Says:

      Rzeczywiście – mnóstwo filmów tam nakręcono i ja się temu nie dziwnie, bo krajobraz wokół Moab (a ogólnie: całego południowego Utah) jest niezwykle spektakularny i – jak już pisałem – to gotowy plan filmowy. Tylko jechać na pustynię (100 metrów za miasto ;) ) i kręcić.

  5. Hit the Road Says:

    Beautiful and moving track. A tribute to the open road.

    Hit the road!

    • Logos Amicus Says:

      Nostalgia mnie dotknęła, bo wiele z tych dróg znam i jechałem nimi wielokrotnie.
      (Nota bene ta, którą widać na „okładce” video, to droga w Dolinie Śmierci – miejsce tuż obok Zabriskie Point.)

  6. Jula :D Says:

    To myślę, że Ty miałeś szczęście spełnić ten swój amerykański sen.
    Być może swoje marzenia z dzieciństwa, bo byłeś tam, gdzie bohaterowie z książek Twojego dzieciństwa.
    Niesamowita jest ta przyroda i ta cywilizacja, technika, te górskie drogi, podobno jednym z budowniczych (inżynierem od wiszących mostów) był syn naszej imigrantki wspaniałej polskiej aktorki Modrzejewskiej, myślę, że więcej tych śladów polskich sam wyszukałeś, co?..
    Pozdrawiam!…

    • Torlin Says:

      Od razu przyszedł mi na myśl Ernest Malinowski w Peru.

    • Logos Amicus Says:

      Jula, może nie „sen” ale marzenie (choć rzeczywiście angielska nazwa: „American Dream” jest dwuznaczna).
      Ono się zresztą nieco teraz rozwiewa, niestety.

      A tak, śladów Polaków w Ameryce nie brakuje, a konstrukcje syna Modrzejewskiej, Rudolfa, są znane i, rzec można, prominentne.

      • Jula :D Says:

        Jego uczniem był m.in. twórca słynnego mostu Golden Gate w San Francisco – Joseph B. Strauss. ( To ten z tego zdjęcia?)
        Podobno do dziś jest biuro w Twoim wietrznym mieście . :lol:

        W 1893 założył w Chicago własne biuro projektowe (istniejące do dziś pod nazwą Modjeski & Masters, po dołączeniu do niej w 1924 Franka M. Mastersa).

        W 1911 otrzymał doktorat inżynierii w Illinois State University, w 1922 Medal Franklina, w 1929 roku złoty John Fritz Medal.

        . Zbudował prawie 40 mostów na największych rzekach Ameryki Północnej. Odegrał znaczącą rolę jako wychowawca następnych pokoleń amerykańskich konstruktorów i budowniczych mostów.

        Fajnie jest czytać takie rzeczy o Polakach imigrantach , prawda?…

        ;)

    • Logos Amicus Says:

      Bardzo ten film lubię. Także z tego względu, że dużą rolę gra w nim krajobraz Amerykańskiego Południowego Zachodu.
      Świetny mix i niezapomniana scena końcowa, bardzo dla mnie swego czasu emocjonalna ;)

  7. Bogdan Says:

    Właśnie – temat bardzo szeroki, a tekst długi… Załatwiłeś mnie formalnie;) Mam dużo, nawet bardzo dużo do powiedzenia/przekazania, ale mój czas jest ostatnio mocno ograniczony… Powiem tyle, że dokładnie rok temu odwiedziłem ostatni – 50 stan (spośród wszystkich krajów/jednostek administracyjnych w US – czego jestem pewien, bowiem państw odwiedzonych jakoś nie liczę… Bo jaki to ma sens?! (jak porównać obecność w Belgii albo Burkina Faso do takiej Alaski 5 razy większej niż Polska). W wielu stanach czy prowincjach byłem wiele razy… Na Alasce, jak w przybliżeniu obliczyłem i w takiej Brytyjskiej Kolumbii albo Yukonie byłem… po 100 razy. I co z tego wynika?… Że mam więcej do powiedzenia, niż np. sędzia Wickersham sprzed 100 lat… Który raz bodaj wybrał się w dłuższą podróż po Alasce, a był jej reprezentantem w Kongresie w czasach, gdy była jeszcze terytorium… ***
    Odczuwam wielkość zadanego przez Ciebie tematu… Odpowiedź wymagałaby napisania co najmniej monografii, która być może po 20 latach dość szerokiego i regularnego odwiedzania/przemierzania dwóch ogromnych krajów Ameryki Płn (oba prawie po 10 mln km2!) powinienem po sobie zostawić… Jak ślady na asfalcie wynajmowanych vanów… którymi przemierzyłem jakieś 600-700.000 km…
    Powiem tylko jedno – Ameryka Pólnocna jest chyba najbardziej ulubionym moim kontynentem, przyroda Stanów i Kanady w połączeniu z infrastrukturą potrzebną do jej oglądania – nie ma sobie równych, ale polityka mnie osłabia… Zwłaszcza polityka US ostatnich lat!… A Ciebie Staszku serdecznie pozdrawiam!

  8. Bogdan Says:

    Z duża przyjemnością przeczytałem Twój Staszku szkic, niczym wstęp do większego dzieła, pisanego – jak u Johna Muira – z dużym znawstwem tematu i poetyckim lub malarskim natchnieniem. Akapity „wstęga szos” oraz „niebiańskie drogi” to już nawet nie wiem, czy Ty je pisałeś, czy ja sam. Zgadza się z nimi nawet licznik mojego samochodu, że o ładowaniu akumulatora na Glacier View Point z widokiem na Dolinę Yosemite nie wspomnę.

    Co prawda Twój „amerykański” punkt widzenia znów wyrzucił Kanadę z Ameryki, że o mniejszych Meksykach czy Gwatemalach nie wspomnę… Dlatego na koniec tego peanu z łyżką dziegciu dodam: Kocham Yukon! Niedoceniony, omijany, pomijany, mający wszystko: Góry wysokie, góry średnie, morze i ocean oraz Rzekę przez duże Rz. Bo ma to, czego już nawet Kalifornia, a nawet Alaska nie ma…

    BTW: Czy Stan B. był we wszystkich stanach Stanów Am. Płn? I ile PN masz na koncie, jeśli liczysz?
    Załatwię Cię statystycznie :)

    • Logos Amicus Says:

      Tak, doświadczenia mamy podobne, więc i porozumieć się możemy w pół słowa. Obaj lubimy ten kontynent, przeżyliśmy w drodze mnóstwo przygód, które na szczęście zazwyczaj dobrze się kończyły (i to nie chodzi tylko o ładowanie akumulatora na Glacier View Point w Yosemite – nota bene ja musiałem wymieniać kiedyś koło na Przełęczy Niedźwiedziego Zęba w Montanie ;) ) – i mieliśmy jednak szczęście, czego dowodem jest choćby to, że możemy w tej chwili wymieniać te uwagi :)

      A temat, jak zauważyłeś, jest szeroki i można by książkę o nim napisać (ja zamierzałem zrobić tylko mały szkic, a oto rozrosło mi się to do kilku części – a i tak, mimo to mam wrażenie, że tylko ten temat „muskam”).

      No i oczywiście nie chodzi tu o statystykę, ani tym bardziej o wzajemne „załatwianie się”;) i przerzucanie naszymi dokonaniami – nie odczuwam bowiem takiej potrzeby ;)
      Ale skoro pytasz o to, czy we wszystkich stanach byłem, to odpowiadam: we wszystkich oprócz dwóch (jakimś cudem ominąłem Kansas i Oklahomę, co tym bardziej mnie dziwi, że nie leżą one zbyt daleko od Illinois).
      A jeśli chodzi o parki narodowe? Kiedyś je zliczyłem, ale później straciłem rachubę (choć przecie łatwo sprawdzić). Na pewno odwiedziłem ponad 40 amerykańskich parków narodowych (w kontynentalnej części Stanów: wszystkie, z wyjątkiem Dry Tortugas na Florydzie i Isle Royale na Jeziorze Górnym – i ta ostatnia absencja też mnie nieco dziwi ;) ) – w wielu z nich byłem po kilkadziesiąt razy, w samym Yellowstone spędziłem kilka ładnych miesięcy swojego życia…

      • Bogdan Says:

        Staszku, masz niewątpliwy dar przelewania myśli w słowa, a słów w zdania, akapity i artykuły. Myślę, że ten Twój blog jest dobrym wstępem do książkowego wydania „Brulionów podróżnych”… Czy jak je chcesz nazwać! Zachęcam Cię do tego… Bo tyle z nas zostanie, co sami pozostawimy po sobie! Niestety, internet – choć potrafi szybko dotrzeć w wiele miejsc i – co ważniejsze – do wielu osób, to jednak życie tekstów/serwisów internetowych jest stosunkowo krótkie… Mam – jak wiesz – i w tej materii pewne doświadczenia… Ogrom mojej pracy poświęconej kiedyś bogatemu w treści serwisowi – poszedł jednak na marne… Parę rzeczy ocaliłem (na jak długo?), ale to nawet nie są kruche piaskowcowe ostańce z AZ czy UT, które wszak czas też w końcu skruszy… A wiatr rozwieje po pustyni…

        • Logos Amicus Says:

          Dzięki Bogdanie.
          Bo cóż my jesteśmy… just dust in the wind…
          I podobnie to, co robimy, piszemy, tworzymy… wiatr prędzej czy później rozwieje po pustyni.
          Ale tymczasem są nasi przyjaciele, znajomi, wreszcie – ludzie naprawdę bliscy, Rodzina… Oni mogą nas pamiętać, także dzięki temu, co po sobie zostawiamy.

          Jak wiesz, swego czasu, sporo publikowałem w prasie, na różne tematy, ale w pewnym momencie mnie to znużyło (zresztą, żywot tekstów publikowanych w prasie też jest bardzo krótki) i zaprzestałem tego, pisząc już właściwie tylko dla siebie dla tzw. przyjemności i ćwiczenia umysłu ;), a kiedy pojawiła się możliwość założenia swojej strony – to zacząłem publikować swoje teksty w formie bloga (choć wyłamujące się jednak blogowej formule).
          Tematyka tych wpisów jest różnorodna, ważnym dla mnie tematem zawsze było kino, żałuję że nie pisałem więcej o sztuce (zwłaszcza o malarstwie)…

          Oczywiście nie chciałbym aby to wszystko nagle przepadło. Może więc znajdzie się jakiś sposób, żeby to utrwalić, zachować na nieco dłużej – choćby dla przyjaciół, bliskich znajomych, (którym moja osoba nie jest obojętna), Rodziny…
          Może zdążę przed Panem Bogiem? ;)

        • Bogdan Says:

          Dust in the wind… Nothing more… Myślaca trzcina… Która wszak może zebrać teksty w scrolle albo pedefy lub lepiej mobi i zrobić z nich ebooka rozdawanego za darmo albo sprzedawanego za symbolicznego 1 PLN lub USD…. A może i za więcej!

  9. Jula :D Says:

    Myślę, że Bogdan podrzuca Tobie fantastyczny pomysł.
    Ja już w kolejkę po książkę się zapisuję. Jak z dedykacja, to mogę dać więcej niż nawet ten 1 $ . :D)))
    Nawet myślę, że inni blogerzy by Tobie pomogli w tworzeniu takiego e-booka.
    „Knieziowisko”, blog poznany u „Kartki” – zawodowo robią takie elektroniczne książki i wiem, że jednej blogerce zrobili. :D
    Pozdrawiam! ;D))

  10. Bogdan Says:

    A propos cytatu Miłosza i stosunku człowieka do Natury.
    Myśle, ze przyroda – Matka Natura od Zawsze Zachwycala i Przerazala!… Zgadzam sie w tym widzeniu ze Stanisławem B. aktualnie znad Jeziora Michigan bardziej niż z Sp Czesławem M. zamieszkalym ongis nad Zatoka San Francisco…

    • Logos Amicus Says:

      Miłosz przechodził różne stadia swojego stosunku do Natury. Nie zapominajmy, że wychowywał się i dorastał wśród (czy też raczej w pobliżu) litewskich borów. Przyroda amerykańska była mu obca (podobnie jak amerykańska cywilizacja), jednak musiał się jakoś w tym znaleźć – i to jako poeta, intelektualista, wykładowca i pisarz. Miało to swoje konsekwencje: mianowicie eliminowało w zasadzie spontaniczność i entuzjazm, jaki np. towarzyszył mnie – w zetknięciu zwłaszcza z amerykańską przyrodą (bo do cywilizacji też zawsze nastawiony byłem jednak raczej krytycznie).
      Piszę to oczywiście, chcąc zachować między nami właściwe proporcje (toutes proportions gardées – jak mówią Francuzi) ;)

  11. Onibe Says:

    ostatnim akapitem podsumowałeś nie tylko artykuł, ale i ludzką filozofię dotyczącą czegoś więcej niż tylko kontaktów z przyrodą. Bardzo trafne!

    • Logos Amicus Says:

      Ludzka filozofia zawsze dotyczy czegoś więcej niż tylko kontaktu z przyrodą, choć od przyrody nie może się jednak uwolnić, choćby tylko dlatego, że sami jesteśmy jej częścią.
      A jednak cała ludzka kultura jest w pewnym sensie przełamywaniem tego, co narzuca nam Natura – jest wobec niej oporem, często sprzeciwem a nawet walką z nią.
      To jest właśnie ten paradoks naszej La condition humaine: z jednej strony zależy nam na pozostaniu z Naturą w pewnym aliansie (bo przecież nie możemy zupełnie się od niej oderwać), ale z drugiej – chcemy się właśnie od tej Natury (w jakimś stopniu przynajmniej) uwolnić, co często skutkuje alienacją a nawet – jak uważał np. Freud – cierpieniem (Freud uznał wręcz, jak wiadomo, że to właśnie kultura jest jednym ze źródeł ludzkich cierpień).

      • Onibe Says:

        motyw frontier opiera się w dużej mierze na przełamywaniu oporu natury. Wszystkie wrogie elementy rozproszone na przestrzeni granicznej są właściwie uzależnione od dzikiej, nieuporządkowanej natury. Ale oczywiście inaczej wygląda to kiedy natura ma przewagę, inaczej kiedy została zepchnięta do rezerwatu…

        • Logos Amicus Says:

          To, że natura została zepchnięta do rezerwatu, jest naszym złudzeniem.
          Natura ma jednak nad nami ZAWSZE przewagę – przynajmniej w ostatecznym rozrachunku.
          Sami możemy oczywiście tworzyć kulturowe czy technologiczne enklawy, dzięki którym do jakiegoś stopnia jesteśmy w stanie uniezależnić się od Natury (twierdząc nawet czasem, że tę Naturę „ujarzmiliśmy”), ale zawsze to będzie czymś tymczasowym, ograniczonym, niedoskonałym… i dlatego w dużej części złudnym.

        • Onibe Says:

          to o czym piszesz w zasadzie widać na codzień: nawet w miastach, w opuszczonych budynkach, zaniedbanych placach itd. Natura czeka i wykorzystuje sytuację ilekroć sobie odpuścimy. Ale w skali ogólnej, mimo takich triumfów, jest spychana coraz dalej i dalej. O ile kiedyś ludzki świat był takimi właśnie enklawami o jakich piszesz (tyle, że mniej bezpiecznymi niż obecnie) to teraz natura egzystuje w enklawach. To jeszcze nie jest kwestia tego, że natury gdzieś nie ma – oczywiście ona istnieje wszędzie, zatomizowana, zminimalizowana, niewidoczna, ale gotowa do działania.

        • Logos Amicus Says:

          Tego wrażenia, że Natura “jest spychana coraz dalej i dalej” doświadczyć można zwłaszcza w Europie, gdzie na stosunkowo małym obszarze człowiek stworzył cywilizację, która wydaje się dominować cały świat “przyrodzony”. Jednakże na kontynencie amerykańskim jest zupełnie inaczej – nadal bowiem istnieją tu niezmierzone przestrzenie, nie zakłócone jeszcze, jak się wydaje, przez cywilizację. Wynika to z gromu tego kontynentu – i dzięki temu doświadczyć można tutaj owej “potęgi” Natury, także jej dominacji nad tym, co tworzy człowiek.

        • Onibe Says:

          tak, Europa jest ciasna, jakkolwiek dziwnie to brzmi, USA natomiast to ogromny kontynent zasiedlony wedle zupełnie innych prawideł. I to mi się tam szalenie podoba…


Dodaj odpowiedź do Marcus Anuluj pisanie odpowiedzi