KOBIETY W OGNIU, MALOWANE PTAKI, WĄTPIĄCY PAPIEŻE… o filmach 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago

festival.banner.wl

Spośród filmów zaprezentowanych – jak zwykle w olbrzymiej ilości – na chicagowskim festiwalu, udało mi się obejrzeć kilkanaście. Poniżej krótka (utrzymuję, że długość jest tutaj pojęciem względnym) relacja, w której starałem się ująć moje spotkania z tymi obrazami w słowa.

,

Sensualne bogactwo kobiecych uczuć, wrażeń i emocji  („Portret kobiety w ogniu”)

.

        PORTRET KOBIETY W OGNIU to bez wątpienia najbardziej sensualny film jaki widziałem na Festiwalu. Niemal zupełnie pozbawiony mężczyzn, przepełniony za to mnóstwem kobiecych spojrzeń. Widzimy – i czujemy – świat kobiet, które wszak muszą liczyć się z rzeczywistością naznaczoną wolą mężczyzn – normami i zasadami patriarchalnego i nieegalitarnego społeczeństwa. Co ciekawe, feministyczna i lesbijska do szpiku kości Céline Sciamma (która film nie tylko wyreżyserowała, ale i napisała do niego scenariusz), nie neguje explicite tych zasad – kobiety, które widzimy na ekranie nie buntują się przeciw opresji, jaka de facto uniemożliwia im spełnienie się ich miłości – a ukazuje schwytane przez namiętność (hormony, serce, duszę, wyobraźnię) i oddające się zmysłowej grze istoty ludzkie.
Być może nie ma tu buntu dlatego, że byłby on w tym przypadku jednoznaczny z autodestrukcją? (Wiemy, że siostra jednej z głównych bohaterek popełniła samobójstwo). Jednakże nie jest to nam potrzebne do tego, byśmy uświadomili sobie owo ciche, lecz piekące i trzymające w niezwykłym napięciu zniewolenie tych kobiet – nie musimy być świadkiem wielkiej dramaturgii by dojmująco odczuć tragizm ich położenia.
Obraz Sciammy jest niezwykle malarski – niemal każdy kadr można przenieść na płótno i powiesić obok dzieł Vermeera, Liotarda, Friedricha, Vigée Le Brun… Jedna z bohaterek jest malarką, ale nie wydaje mi się, aby to było głównym powodem zastosowania takiej estetyki, która w filmie jest przede wszystkim środkiem do zobrazowania i oddania na ekranie kobiecej wrażliwości. Bo ta estetyka jakże subtelnie – stopniowo i płynnie – przechodzi w erotykę, scalając w jedno sensualne bogactwo kobiecych uczuć, wrażeń i emocji – kobiet doświadczających zarówno samych siebie (własnego ciała i psyche), jak i siebie nawzajem.
Według mnie film można umieścić na najwyższej półce kina, lecz nie po to, by podzielił on los innych arcydzieł, o których się mówi, ale których się nie ogląda. Bo po Portret kobiety w ogniu można sięgać wielokrotnie i za każdym razem smakować jego piękno, które wynika nie tylko z estetycznego wyrafinowania, czy z powabnej cielesności, ale i z najsubtelniejszych drgań jakie mogą się pojawić w głębi ludzkiej duszy.

       Tak się złożyło, że kilka obejrzanych przeze mnie filmów ukazywało życie tzw. „zwykłych” ludzi, na których – gdybyśmy spotkali ich na ulicy – zapewne nie zwrócilibyśmy żadnej uwagi. Podobne obrazy ustawiają się niejako pod włos stricte rozrywkowej funkcji kina popularnego, jaką jest eskapizm – ucieczka od przyziemnego, codziennego życia w krainy wyobrażone, czyli takie, o jakich się marzy (wyższe sfery, baśń, fantazja) albo których się obawia (dystopia).

        Ken Loach to chyba najbardziej znany socjalista wśród reżyserów światowej klasy (zdobywca m.in. dwóch Złotych Palm), który programowo zajmuje się w swoich filmach życiem ludzi pracy – robotników, niższej rangi urzędników, czy tzw. społecznym „marginesem” – którzy ledwie wiążą koniec z końcem, próbują utrzymać się na powierzchni, borykając się z mizerią, jaką serwują im stosunki ekonomiczne, korporacje i zwykle nieciekawa sytuacja na rynku pracy. Jego najnowszy film NIE MA NAS W DOMU (Sorry We Missed You) jest moim zdaniem jeszcze lepszy od Ja, William Blake (Złota Palma w Cannes trzy lata temu).
Loacha – weterana kina, reżysera niezwykle sprawnego warsztatowo – wydaje się napędzać nie tylko lewicowa pasja, uwrażliwiająca go na dolę człowieka wykorzystywanego przez system, ale i empatyczna zdolność do kreowania postaci z krwi i kości, a zatem istoty po ludzku prawdziwej – czującej i niestety zwykle cierpiącej. Filmy Loacha wydają się zadawać kłam obiegowemu pojęciu, że życie „zwykłych”, „szeregowych”, „prostych” ludzi jest nudne, nieciekawe, banalne i pospolite, a przez to niewarte uwagi, a tym bardziej niegodne robienia o nich filmów. Nie, Loach jest innego zdania: tacy właśnie ludzie go interesują, a nie oderwane od rzeczywistości „gwiazdy”, którymi tak naprawdę on gardzi, albo „superbohaterowie” (którym nota bene dostało się ostatnio od reżyserów tej klasy co Coppola czy Scorsese). Dla Loacha rzeczywiście ordynary man jest par excellence bohaterem prawdziwym – takim choćby jak kierowca w Nie ma nas w domu, którego rodzina przeżywa dramaty godne antycznej tragedii.

*

Zainteresowanie człowiekiem „prostym” i zwykłym  („Gloria Mundi”)

.

        Można powiedzieć, że francuskim odpowiednikiem tego filmu jest GLORIA MUNDI w reżyserii Roberta Guédiguiana, którego polityczne sympatie zupełnie przypominają te, jakie są udziałem Kena Loacha. Pewnie dlatego filmy tych dwóch reżyserów są tak do siebie podobne, tym bardziej że również Guédiguian jest twórcą rasowym, doświadczonym i ze znacznym dorobkiem.
Podobne, ale jednak inne. Także Gloria Mundi zajmuje się życiem rodziny ze społecznych nizin, ale jednak wyczuwalny jest w tym filmie smaczek typowo francuskiego zakręcenia obyczajowego – lekkie tchnienie libertynizmu i artystyczna pretensjonalność (haiku głównego bohatera – mordercy). Mimo to film pozostaje prawdziwy, a tę małą sztuczność można tolerować, głównie dzięki świetnej grze występujących w nim aktorów – z Ariane Ascaride (która uznana została za Najlepszą Aktorkę na ostatnim Festiwalu Filmowym w Wenecji) na czele.
Jeśli jednak skonfrontujemy obraz francuski z angielskim – a obejrzenie ich niemal w tym samym czasie bardzo temu sprzyja – to Ken Loach w tym zestawieniu wydaje się być górą: jego Nie ma nas w domu jest według mnie czymś bardziej solidnym, o większym ciężarze gatunkowym – bliższym życiu, w którym stąpa się twardo po ziemi, raniąc się przy tym do krwi.

       W podobnie naturalistyczno-laburzystowskim tonie nakręcono w Kolumbii film LITIGANTE ukazujący perypetie życiowe kobiety samotnie wychowującej dziecko (warto zaznaczyć, że tego typu macierzyństwo wybrała ona sama) i borykającej się przy tym z problemami w pracy (korupcyjne machinacje szefa), jak również z terminalną chorobą swojej matki (z którą wiedzie ona nieustanne spory). Franco Lolli, młody reżyser (będący jednocześnie współautorem scenariusza) widział zapewne co robi, obsadzając w głównych rolach swoją kuzynkę (która na dodatek nie jest zawodową aktorką) i matkę (to dopiero jej druga filmowa rola), bo obie kobiety wypadły na ekranie znakomicie – prawdziwie, przekonująco i naturalnie. Nie jest to film z fajerwerkami, ani pretensjami wielkiego kina; nikt też nie sięgnie po niego, żeby się rozerwać – Litigante skazany jest raczej na widownię festiwalową, zdolną przecież (niekiedy wręcz masochistycznie) brać na klatę podobne fangi. Ale obraz ten naprawdę wart jest obejrzenia, zdolny jest też przykuć uwagę widza, więc być może jakaś platforma streamingowa nie powoli mu zapaść się w post-festiwalowy niebyt.

        Przyznaję, że wybierając się na SOLE, kierowałem się ciekawością plemienną, bo film ten zrobili Włosi we współpracy z Polakami. I mimo, że jest to produkcja bardziej włoska niż polska, to charakter filmu wydał mi się bardziej środkowo-europejski, niż śródziemnomorski. Przy czym, do końca nie wiem, czy to jest dobrze czy źle. Dobrze, bo jego minimalizm wyciskał z obrazu niejedno subtelne znaczenie i sporą intensywność; źle, bo momentami było ciężkawo i drętwo, a lakoniczna gra dwójki głównych bohaterów nużyła, zaś wtłoczenie ich w format 1,18:1 groziło na dodatek klaustrofobią. Jednak, ogólnie rzecz biorąc Sole się broni i – zwłaszcza przy końcu – może z wrażliwością widza rezonować. Tak więc, reżyserski debiut pełnometrażowy Carla Sironiego wypada dość interesująco, a przedstawiona historia staje się bardziej ludzka, a nie tylko dziwaczna: polska dziewczyna (Lena) jest w ciąży, młody włoski chłopak (Ermanno) jest najęty, by udawać ojca nienarodzonego dziecka, które zamierza adoptować (kupić) jego bogaty wuj. Nie jestem przekonany czy naturszczykowy sznyt grającego Ermanno Claudio Segaluscio przyczynia się do sukcesu tego filmu, ale Sandra Drzymalska w roli Leny nadaje filmowi specyficzny ton, wnosząc do niego coś, czego nie przewidzieli (i nie planowali) jego twórcy, a co okazało się bardzo istotne – jak przyznał podczas spotkania z festiwalową publicznością sam reżyser Sole. Ja się tym nawet nie zdziwiłem, bo pamiętałem wyraziste wystąpienie tej aktorki w świetnym Powrocie Magdy Łazarkiewicz.

*

Ciemna strona irańskiej rzeczywistości  („Tylko 6.5”)

.

        Zaskoczył mnie dość mocno irański film TYLKO 6.5 – i to z wielu względów. Przede wszystkim nie spodziewałem się po nim takiego operatorskiego rozmachu – niektóre sceny, z udziałem całej masy statystów, zrobiły na mnie ogromne wrażenie: warte są one wielokrotnego obejrzenia, i to nie tylko dzięki swoim walorom wizualnym, ale i inscenizacyjnym, bo zrealizowane są po mistrzowsku, fascynująco, wręcz wizyjnie.
Kolejne zaskoczenie to odejście od kameralnego, studyjnego, zniuansowanego intelektualnie i grawitującego w stronę art-hause’u kina, do którego przyzwyczaili nas choćby Abbas Kiarostami czy Asghar Farhadi. Film Just 6.5, którego reżyserem jest niespełna 30-letni Saeed Roustayi (jest to zaledwie drugi pełnometrażowy film w jego karierze), nie jest zupełnie pozbawiony tego charakteru, ale wychodzi bardziej naprzeciw gustom widza kina popularnego, zawierając elementy „kina akcji”, policyjnego thrillera, a nawet obyczajowej melodramy (z tym, że nie ma tu raczej chwytów „pod publiczkę” ani soap-operowego kiczu, choć sentymentalizm jest deczko obecny, zwłaszcza w drugiej części filmu).
Nie spodziewałem się też tak otwartego – wręcz dramatycznego – odniesienia do rzeczywistości w jakiej żyje obecnie spory odłam społeczeństwa irańskiego. Chodzi konkretnie o ludzi uzależnionych od narkotyków, których liczba w ciągu ostatniej dekady wzrosła do 6 i pół miliona – i to mimo drastycznych kar za handel narkotykami, z karą śmierci włącznie. Nie przeczę, że zobrazowanie tego w filmie popularnym (warto zaznaczyć, że w Iranie Tylko 6.5 pobiło wszelkie rekordy frekwencyjne) bardzo mnie zdziwiło, zwłaszcza że sekretna natura państwa irańskiego jest wręcz zasadnicza i nie leży w międzynarodowym interesie rządu wywlekanie na widok publiczny (zwłaszcza zagraniczny) ciemnych stron swojego społeczeństwa, które przecież bogobojne i przyzwoite ma być.
A na ekranie widzimy Samada (w tej roli Payman Maadi, pamiętny choćby z rewelacyjnego filmu Farhadiego Rozstanie) policjanta rozpracowującego narkotykowe gangi, który nie zadowala się łowieniem płotek, polując na grubą rybę, jaką jest Naser Khakzad, opływający w bogactwa szef/herszt bandy. W międzyczasie policjanci dokonują nalotów, zarówno na handlarzy narkotyków, jak i samych narkomanów (których jest taka masa, że w miejscach, gdzie oni wegetują, tworzą się całe shanty towns).
Tylko 6.5 ma niesamowite tempo, jego intensywność (zwłaszcza dialogów, które sypią się na nas z ekranu niczym serie z maszynowego karabinu) jest ogromna i reżyser ani na moment nie pozwala nam od tego odpocząć i odetchnąć. A że akcja jest szybka, jej zwroty zaskakujące, wątki ciekawe a dialogi wciągające, to – jeśli zaakceptujemy konwencję i damy się ponieść tej twórczej inwencji – śledzimy film z niemalejącym zainteresowaniem i ani się spostrzegamy, jak mija 135 minut jego projekcji.
Film Saeed Roustayi’ego nie pozbawiony jest wad. Mnie to zresztą nie dziwi, bo jest to obraz tak kompleksowy, intensywny i emocjonalnie naładowany, że wydaje się czasem pękać w szwach i osuwać nieco w chaos. Ale mimo to reżyser nie traci nad nim kontroli, sprawnie wychodząc z opresji. I niekiedy robi to wręcz błyskotliwie. Tylko patrzeć jak na ekranach pojawi się jego nowy film, którego już teraz jestem bardzo ciekaw. Cóż mają w sobie ci Irańczycy, że wydają na świat tak wielu nadzwyczajnych reżyserów?

*

Ofiara molestowania seksualnego w kościele – co się dzieje z wiarą?  („Dzięki Bogu”)

.

        Skandale wokół księży pedofilów wybuchają ostatnimi czasy w coraz to nowych krajach całego świata. Znajduje to swoje odbicie w kinie. Wszyscy zapewne pamiętamy niedawny film amerykański Spotlight czy polski Kler (o dokumencie Sekielskiego Tylko nie mów nikomu nie wspominając), które to utwory podejmują temat pedofilii, za każdym razem koncentrując się nie tylko na tragedii molestowanych ofiar, ale i na tuszowaniu (przemilczaniu, ignorowaniu) tych przestępstw przez Kościół katolicki, który nie tylko nie wyciągał żadnych konsekwencji wobec molestujących dzieci księży, ale i zezwalał na ich dalszą „duszpasterską” pracę wśród młodocianych.
Temat ten stanowi również kanwę filmu DZIĘKI BOGU (By the Grace of God) w reżyserii jednego najbardziej znaczących twórców kina francuskiej nowej Nowej Fali, François Ozona. Zajmuje się on skandalem, jaki niedawno wstrząsnął francuskim społeczeństwem, a który tak naprawdę nie ma jeszcze swojego finału, choć w sądach zapadło już parę wyroków skazujących (nadal czeka się na reakcję Watykanu).
Przyznaję, iż zdziwiłem się nieco, że za taką – niemalże publicystyczną – tematykę bierze się Ozon (reżyser odpowiedzialny choćby za takie tytuły, jak 8 kobiet, Basen, Młoda i piękna, Frantz i Podwójny kochanek) ale oglądając film zrozumiałem, że lubiący wyzwania twórca może i tutaj poćwiczyć swoją reżyserską wirtuozerię, ukazując całą plejadę ludzkich charakterów w kontekście pewnej sytuacji zmuszającej ich do zachowań dość radykalnych, przeorywających ich życie – i to nie tylko wewnętrzne.
Również film Ozona idzie bardziej w stronę kina popularnego, niż art-house’owego, miejscami przyjmując nawet konwencję kina sensacyjnego. Jednak nie traci przy tym ani psychologicznej kompleksowości, ani wiarygodności, wspomaganej tu przez realizm. To prawda, że niemal wszystkie znaczące postacie jakie widzimy na ekranie mają swój odpowiednik w rzeczywistości, lecz są one dla aktorów i reżysera/scenarzysty bardziej inspiracją niż odwzorowaniem. A mimo to wydają się nam prawdziwymi ludźmi, i prawdziwe są dla nas ich tragedie i cierpienie.

        Niestety, nie można tego powiedzieć o innym francuskim filmie MAGICZNA NOC, i to bynajmniej nie dlatego, że już formalnie jest on fantazją (główna bohaterka, uzależniona od seksu z dwukrotnie młodszymi od niej chłopakami, po wyjściu na jaw jej zdrady opuszcza dom i spotyka nie tylko młodszą o dziesiątki lat wersję swojego męża, ale i własną matkę oraz babkę – o całym tabunie jej byłych kochanków-adonisów, którzy zjawiają się naraz w jej pokoju hotelowym, nie wspominając).
Reżyser Christophe Honoré podaje nam to wszystko w farsowym sosie… może nie tyle pikantnym, co promiskuitycznie frywolnym, w którym libertynizm ma być niczym innym, jak tylko luźnym podejściem do seksu, gdzie nie ma małżeńskiej „zdrady”, a tylko okazjonalne robienie sobie erotycznej przyjemności – i nie ma co z tego robić wielkiego „halo”, zwłaszcza, że jesteśmy otwarci, niestaroświeccy, światli i od fałszywej a zakłamanej moralności wyzwoleni.
Film zaczyna się ciekawie, zrazu mamy nadzieję, że zabierze nas gdzieś głębiej w psychikę i życie wewnętrzne ludzi, (którzy stając na rozdrożu, konfrontują swój obecny stan z dokonanymi w dawnej przeszłości wyborami i wyobrażają sobie przy tym alternatywy własnego losu) ale z czasem grzęźnie w mnogości pojawiających się wątków, kuriozalnych postaci i zmieniających się wahadłowo scen. To prawda, że obraz ten jest taki… hm… po francusku ładny, aktorzy wypadają w nim dobrze (grająca główna rolę Chiara Mastroiniani radzi sobie ze scenariuszowymi dziwacznościami całkiem nieźle), ale wysiłki reżysera, by z poważnych dylematów moralnych (które w rzeczywistości przynoszą człowiekowi cierpienie) zrobić coś, co jest fajne, miłe i urocze, spłycają według mnie całość, nadając filmowi cechy rozrywkowej błahostki. Innymi słowy, owa cuteness nie wychodzi tej „magicznej nocy” na dobre, a o filmie można zapomnieć pięć minut po wyjściu z kinowej sali (no, chyba że się chce o nim coś napisać).

*

Watykański tour de force Anthony’ego Hopkinsa i Jonathana Pryce  („Dwóch papieży”)

.

         Miałkość tego filmu kontrastuje dramatycznie z wagą następnego, którym chcę się teraz zająć, a mianowicie z DWOMA PAPIEŻAMI w reżyserii Fernando Meirellesa. Choć ten ostatni również utrzymany jest w konwencji popularnego kina rozrywkowego.
Tak, oczywiście, że jest to crowd pleaser, ale cóż to jest za crowd pleaser!
Przede wszystkim jest to film ze świetnie napisanym scenariuszem (fantastyczne dialogi! – autor: Anthony McCarten); zrealizowany z wielkim oddechem operatorskim (mimo swoistej kameralności, bo cała dramaturgia opiera się tu właściwie na interakcji dwóch głównych bohaterów), no i – last but not the least – na rewelacyjnych wystąpieniach, zarówno grającego papieża Benedykta XVI Anthony’ego Hopkinsa, jak i występującego w roli kardynała Bergoglio (przyszłego Papieża Franciszka II) Jonathana Pryce’a.
Twórcom udała się wielka sztuka połączenia narracyjnej lekkości z moralnym ciężarem poruszanych kwestii, takich choćby jak rola Kościoła we współczesnym świecie, angażowanie się tej instytucji w problemy społeczne i polityczne, opowiedzenie się po stronie ludzi eksploatowanych, biednych i opuszczonych; zmaganie się ze skandalami związanymi z finansową korupcją i pedofilią wśród katolickich księży (konieczność ochrony ofiar seksualnego molestowania, a nie przemilczanie i krycie ich sprawców); konflikt między tradycją a postępem, czyli między zasklepianiem się w zmurszałych formułach, a otwarciem na zmieniający się świat i jego postępującą laicyzacje… etc.
Jest tego dużo – sprawy są ciężkie, problemy dołujące – a jednak film nie traci swego polotu, absolutnie nie wydaje się przeładowany, unika wszelkiego patosu i hierarchicznego nadęcia, trzyma się blisko ziemi i życia, mimo obecnych tu mimo wszystko metafizycznych tęsknot, westchnień i uniesień oraz szacunku dla sacrum. Mało tego: bez wahania można go też nazwać komedią, co potwierdziły reakcje widowni, jakich byłem świadkiem.
Tak, sporo w tym filmie paradoksów i żenienia ognia z wodą. I potrzeba było mistrzów, żeby to wszystko na ekranie zagrało, stało się wiarygodne i mocno oddziałało na widzów (bravo reżyser, scenarzysta, operator, kostiumograf, scenograf… i jeszcze raz: Pryce i Hopkins!)
Oczywiście Watykan trzymał się od Dwóch papieży z daleka (nota bene dla potrzeb filmu zrekonstruowano Kaplicę Sykstyńską – trzeba przyznać, że świetnie), ale chyba jednak sympatyzował (nieoficjalnie) z tą wcale nieświętą produkcją, skoro zezwolił na wykorzystanie pewnych swoich symboli i dokumentalnych zapisów video. Ja się temu nie dziwię, bo mimo nieunikania spraw trudnych, obraz ten przedstawił wreszcie wyższych hierarchów kościelnych z ludzką twarzą – nie jako dętych hipokrytów, czy zboczonych seksualnie kut… sorry: katabasów, ale jako niepozbawionych słabości i zwątpienia, usiłujących czynić dobro, często zlęknionych i cierpiących, a tym samym zasługujących na empatię i wyrozumiałość ludzi. Musimy przyznać, że z czymś takim spotykamy się we współczesnym kinie nieczęsto, gdyż na fali są raczej filmy sekujące instytucję Kościoła i księży. Ba, nawet używanie słowa „chrześcijański” stało się czymś wstydliwym.

*

Horror czający się za idyllą  („Ukryte życie”)

.

        Jak się okazuje, nie dla Terrence’a Malicka, który w swoim ostatnim filmie UKRYTE ŻYCIE (A Hidden Life) bohaterem uczynił człowieka beatyfikowanego przez Kościół katolicki, a jego wymowę moralno-filozoficzną osnuł wokół radykalnie chrześcijańskiej zasady, jaką jest przykazanie „nie zabijaj”. Konkretnie, za inspirację posłużyło Malickowi życie Franza Jägerstättera, austriackiego farmera, który w czasie II wojny światowej – jako jedyny w swojej wiosce – odmówił złożenia przysięgi Hitlerowi, wiedząc, że karane jest to śmiercią. Jeden jedyny wśród swoich ziomków (z których wszyscy mienili się chrześcijanami i byli praktykującymi katolikami) potraktował zakaz zabijania bliźniego swego literalnie, za co przyszło mu zapłacić nie tylko ostracyzmem i infamią „zdrajcy”.
Bardzo byłem ciekaw co z takiego materiału zrobi Malick, który od pamiętnego Drzewa życia (Złota Palma w Cannes, 2011), dość ryzykownie eksperymentował z filmową formą, przez co jego ostatnie produkcje bardziej przypominały impresjonistyczne kolaże, niż biegnące linearnie filmowe opowieści, z jakimi najczęściej spotykamy się w kinie.
A tu Malick nie tylko oddaje się swoim (zwyczajowym) medytacjom religijno-filozoficznym – posługując się bardzo specyficznym, charakterystycznym dla siebie filmowym językiem – ale opowiada przy tym historię… i to nawet chronologicznie! Jednak niech nas to nie zwiedzie, bo – podobnie jak wszystkie inne obrazy tego twórcy – Ukryte życie jawnie aplikuje nam szybko zmieniające się kadry, nagłe zwroty akcji i lokacji, a przy tym, obok obrazów filmowanych „rozbieganą”, „swingującą”, bardzo ruchliwą kamerą, serwuje nam statyczne, ale „zapierające dech w piersiach” górskie wisty. I tak przez niemal trzy godziny. Za które Malickowi bardzo dziękuję, bo w tym czasie nie było ani jednej minuty, która by mnie znużyła.
Przyznaję, to co mnie tak w filmach Malicka zachwyca (zetknięcie się z Drzewem życia było dla mnie doświadczeniem więcej niż tylko li „kinowym”) innych może niecierpliwić, a nawet irytować. Nawet ja w niektórych momentach Ukrytego życia miałem poczucie, że filmowi zagraża manieryzm twórców i to zarówno formalny (wprawdzie zdjęcia Jörga Widmera są znakomite, to jednak w wykonaniu Lubezkiego byłyby moim zdaniem jeszcze lepsze), jak i treściowy (zbytnia oczywistość wypowiadanych z offu kwestii; uromantycznianie, usielankowianie i lekkie osuwanie się w banał). Jednak były to tylko chwile, bo zostałem przez film porwany, w pewnym sensie zahipnotyzowany, co niestety zdarza mi się w kinie coraz rzadziej. Do mnie język reżysera trafia; wydaje mi się, że wiem, co Malick chce mi powiedzieć – mimo, że jest przy tym poetą, często przenosząc na ekran obrazy i znaczenia w sposób niemalże wizyjny.
O Ukrytym życiu można by napisać sążnisty esej, ale lepiej chyba potraktować go w sposób bardziej intymny. Często więc wracam do niego w myślach, ot choćby do słów George Eliot (z których wywodzi się tytuł filmu): “Gdyż rosnące dobro świata opiera się częściowo na czynach, o których nie mówi historia; a to, że z tobą czy ze mną nie jest tak źle, jak mogłoby być, zawdzięczamy także tym, co żyli wiernie ukrytym życiem, i spoczywają w grobach, które nikt nie odwiedza.”
Takim grobem miał być grób Franza Jägerstättera (przez swoich ziomków nieakceptowanego jeszcze długi czas po wojnie), a jednak stało się inaczej i na tę mogiłę przychodzi dziś wielu ludzi. Jego ofiara nie pozostała więc nieznana i anonimowa.

* * *

Na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago obejrzałem również MALOWANEGO PTAKA Václava Marhoula (nagrodę dla najlepszego operatora otrzymał autor zdjęć do tego filmu, Vladimír Smutný), OBYWATELA JONESA Agnieszki Holland, oraz BOŻE CIAŁO Jana Komasy (grający tu  główną rolę Bartosz Bielenia uznany został za najlepszego aktora Festiwalu). Filmom tym chciałbym poświęcić osobne wpisy.

* * *

Nie ukrywam, że nie lubię zbytnio stawiania filmom liczbowych ocen i raczej unikam tego w swoich tekstach, ale tutaj robię wyjątek, podając poniżej listę filmów wraz z ich punktacją:

  • Portret kobiety w ogniu (Portrait de la jeune fille en feu; reż. Céline Sciamma, Francja)  8+
  • Malowany ptak (Nabarvené ptáče, reż. Václav Mahoul, Czechy/Ukraina/Słowacja)  8+
  • Ukryte życie (A Hidden Life, reż. Terrence Malick, Stany Zjednoczone/Niemcy)  8
  • Dwóch papieży (The Two Popes, reż. Fernando Meirelles; Argentyna/Stany Zjednoczone/Wlk. Brytania/Włochy)  8
  • Tylko 6.5 (Metri Shesh-o Nim; reż. Saeed Roustaee, Iran)  8
  • Obywatel Jones (Mr. Jones; reż. Agnieszka Holland)  7+
  • Nie ma nas w domu – (Sorry We Missed You, reż. Ken Loach, Wlk. Brytania/Francja/Belgia)  7+
  • Dzięki Bogu (Grâce à Dieu, reż. François Ozon, Francja)  7+
  • Boże Ciało (reż. Jan Komasa, Polska)  7+
  • Gloria Mundi (Gloria Mundi, reż. Robert Guédiguian, Francja)  7
  • Litigante (reż. Franco Lolli, Francja/Kolumbia)  6+
  • Sole (Sole, reż. Carlo Sironi; Włochy/Polska)  5
  • Siła ognia (O Que Arde, reż. Oliver Laxe, Hiszpania/Francja/Luksemburg)  5
  • Magiczna noc (Chambre 212; reż. Christophe Honoré, Francja/Belgia/Luksemburg)  5

.

10 – arcydzieło, 9 – wybitny, 8 – bardzo dobry, 7 – dobry, 6 – niezły, 5 – przeciętny

.

Komentarzy 17 to “KOBIETY W OGNIU, MALOWANE PTAKI, WĄTPIĄCY PAPIEŻE… o filmach 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago”

  1. Ela Kondyra Says:

    Obejrzę „Malowanego ptaka”, bo jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności jestem świeżo po lekturze książki i jestem ciekawa jak reżyser uporał się z tą historią. Lektura znużyła mnie, do niezbyt obszernej książki podchodziłam kilka razy, i o ile „balonik ciekawości rósł w miarę lektury”, to ostatnie strony książki odebrałam jak „odfajkowanie” przez pisarza, jakby sam się znużył opowiadaniem tej historii.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Możesz nie wytrzymać.
      Moim zdaniem reżyser z książką Kosińskiego (w kategoriach artystycznych) uporał się znakomicie.
      Ale rozumiem ludzi, którzy wychodzili z kina w czasie jego projekcji, jak również tych, którzy odmawiają mu wszelkiej wartości.

      Polecam „Portret kobiety w ogniu”, „Dwóch papieży”… film Agnieszki Holland, Ozona… Być może spodobałoby Ci się „Ukryte życie” Malicka… („Boże Ciało” już wdziałaś, więc Ci nie polecam ;) )
      No ale każdy musi się sam przekonać, a nie tylko opierać na opinii innych.

  2. Agata Kramarz Says:

    Wpierw chcę zobaczyć „Boże Ciało”, tego filmu czeskiego reżysera z pewnością oglądać nie będę.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Czyżby ktoś przestraszył? Ale rzeczywiście ten film nie jest dla wszystkich, a spotkanie z nim może być wręcz szokiem (na festiwalach w Cannes i Wenecji sporo widzów uciekło z kina). Dlatego rzeczywiście dobrze jest przed tym filmem przestrzec tych, którzy go chcą obejrzeć. We mnie osobiście wzbudził taka lawinę wrażeń, iż napisałem o nim najobszerniejszy tekst (i ze względu na tę długość on się już w tym sprawozdaniu nie zmieścił). Następny wpis będzie więc o „Malowanym ptaku”.

      • Agata Kramarz Says:

        Amerykanie i wielu ludzi na Zachodzie uwierzyli , że są to autentyczne przeżycia Kosińskiego z czasów wojny. Nawet jeżeli potem pisał, że to fikcja. Ktoś taki jak on, uratowany przez polskich chłopów nie powinien napisać paszkwila.
        Jest o nim sporo w książce amerykańskiego pisarza James Sloan’a i oczywiście przebadane i dobrze udokumentowane losy Kosińskiego w książce „Czarny Ptasior” Joanny Siedleckiej.
        Dziękuję, to nie dla mnie.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Wszystko się zgadza. Ale ten film – jeśli jest teraz kontrowersyjny dla widzów/krytyków, którzy go obejrzeli, to nie dlatego, że szkaluje Polaków (którzy de facto w czasie okupacji małego Kosińskiego i jego rodzinę uratowali) ale wskutek nagromadzonych w tym okrucieństw i szokujących obrazów. (Sam reżyser, po projekcji swojego filmu na Festiwalu powiedział wprost, że Kosiński kłamał). Zresztą, później miałem okazję z nim porozmawiać i wyjawić mu moje zastrzeżenia wobec filmu… O tym też będzie mój następny wpis poświęcony „Malowanemu ptakowi”.

  3. Jan Grabarz Says:

    Dużo zależy od reżysera. Często jest tak, że zrealizuje gniota a widzom się to czkawką odbija—
    Często filmy robione są na zamówienie aby zakłamać historię—
    Zdarza się również, że reżyser potrafi zrealizować coś wartościowego i te filmy można obejrzeć.

  4. MALOWANY PTAK, czyli o przetrwaniu w zarażonym złem i okrucieństwem stadzie | WIZJA LOKALNA Says:

    […] O innych filmach 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego przeczytać można TUTAJ. […]

  5. Marzena Bukowska Says:

    Świetne recenzje – dziękuję!


Co o tym myślisz?