DZIEWCZYNA Z TATUAŻEM – NOWA HEROINA KINA?

*

David Fincher zdradził, że w książce Stiega Larssona najbardziej zafascynowała go relacja między dwojgiem głównych – i bez wątpienia niezwykłych – bohaterów. Wielka szkoda, że w ekranizacji jakiej się (skądinąd wiadomo, że z pewnymi jednak oporami) podjął, tego raczej nie widać.

*

Niezwykła para – genialna hakerka (Rooney Mara) i dziennikarz-detektyw (Daniel Craig). Bohaterowie pop-kultury w dobie kryzysów państwa i społeczeństwa?

„Dziewczyna z tatuażem” to od strony realizacyjnej film perfekcyjny: precyzyjny jak szwajcarski zegarek i ostry jak brzytwa scenariusz, klimatyczne zdjęcia w sposób idealny a zarazem konkretny chwytające w kadrze to, co zamyślił reżyser (by oddać mglisty monochromatyzm i przejmujący chłód północy); wyraziste i krwiste (ale i też poprawne do bólu i przewidywalne w swym konceptualnym schemacie) wystąpienia aktorskie; nieskazitelny montaż; rzucająca się w ucho muzyka… etc.
Hm… skoro jest tak dobrze (a może nawet rewelacyjnie), to dlaczego jest tak źle?
Może odpowiedź na to znaleźć można w tym, co już na samym początku serwuje się nam na dużym ekranie?: powalający, wizualnie genialny, mroczny acz błyskotliwy, wystylizowany na gothic klip z muzyką rockową (mnie dodatkowo ruszyły gitarowe riffy zaczerpnięte z zappelinowskiej hard-rockowej klasyki „Pieśni imigranta”), który wszak z fabułą wydaje się nie mieć żadnego związku i rzucony jest na ekran chyba tylko po to, by zrobić na nas odpowiednie wrażenie. Innymi słowy: wizualizm i technika bez ludzkiej duszy, stylistyczny fajerwerk – spektakl, za którego fasadą trudno się doszukać jakiegoś bardziej czytelnego znaczenia.
To oczywiście nie znaczy, że cały film Finchera jest taki – bo (jak przystało na precyzyjny kryminalny thriller) nie brakuje mu logiki i fabularnego sensu, tudzież występuje w nim całe gremium ludzkich postaci. Ale wspomniałem o tym klipie dlatego, że wydaje się on rzucać światło na pewien problem – pułapkę, w której utknęło już dawno temu kino popularne (a zwłaszcza hollywoodzkie, bo ono zawsze było tu awangardą). Tą pułapką jest po prostu przerost (wizualnej) formy nad (myślową) treścią. (Ten problem rysuje się jeszcze wyraźniej, kiedy weźmie się pod uwagę np. ostatnie filmy Spielberga [„War Horse”], Scorsesego [„Hugo”] oraz „Mission Impossible”.)
Wydaje się, że cała para (niewątpliwej przecież) inteligencji twórców takiego kina, idzie w skonstruowanie niezawodnej technicznie machiny, która zrobiłaby dobrze masowej widowni, spełniając ich oczekiwania – rozrywając ich, ale przy tym zbytnio nie męcząc angażowaniem większej ilości szarych komórek.
Oczywiście że „Dziewczyna z tatuażem” jest rozrywką cholernie (?)  inteligentną… tyle, że inteligencja ta jest czysto „mechaniczna” –  tzn. taka, jaką posługujemy się np. przy rozwiązywaniu myślowych łamigłówek (należą do niej m.in. zagadki kryminalne), które bez wątpienia gimnastykują mózg, ale nie zbliżają ani na jotę do ludzkiej głębi, którą ongiś nazywaliśmy duszą.

No ale może już dość tej tyrady? Pora na zajęcie się samą „Dziewczyną”.

Genialny umysł i poraniona psychika – socjopatka w pogoni za seryjnym mordercą

*

Wybierając się do kina miałem ten komfort, że nie znałem ani Larssonowej trylogii „Millenium” (pierwsza jej część: „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” posłużyła za kanwę scenariusza filmu Finchera) ani jej szwedzkiej ekranizacji sprzed kilku lat. Ten komfort był mi głównie potrzebny do tego, by podziałał na mnie filmowy suspens. I to mi – czy też raczej reżyserowi – się udało. Zawieszenie czułem, to fakt – trzymało w napięciu.
Ale przy okazji poczytałem sobie także o samym Stiegu Larssonie, a to czego się dowiedziałem, rzuciło jednak trochę światła na jego powieść, tłumacząc pewne jej motywy. I bynajmniej nie mam tu na myśli tego, co najprawdopodobniej przyczyniło się do jego przedwczesnego zgonu wkrótce po napisaniu trylogii w 1984 toku –  zamiłowania do palenia jak smok i namiętnego ponoć żywienia się fast-foodem (do czego inklinację przejawia także jego bohaterka, Lisbeth Salander – tak właśnie nazywa się dziewczyna z tatuażem, w roli tej widzimy Rooney Marę), ani nawet tego, że poniżony publicznie i niedoceniony Mikael Blomkvist (grany przez Daniela Craige’a dziennikarz-detektyw – drugi obok Lisbeth, główny bohater film) to w dużej części alter-ego samego Larssona. Chodzi mi o… ideowe zaangażowanie Larssona po (zdecydowanie) lewej stronie szwedzkiego spektrum społeczno-politycznego (był wydawcą przesyconego ideologią magazynu, który jego przeciwnicy starali się dyskredytować jako agitkę). To tłumaczy głęboką niechęć Larssona do wszelkich państwowych instytucji, anarchistyczne (wręcz) ciągoty, nieufność do finansjery i korporacjonizmu, jak również przekorne odwrócenie konserwatywnych wartości…
Nie ulega wątpliwości, że to właśnie dlatego w swojej książce z bogatej szwedzkiej rodziny przemysłowców uczynił on krwiożerczych, zdeprawowanych, zezwierzęconych, zdegenerowanych, perwersyjnych i zdolnych do najbardziej odrażających zbrodni potworów; natomiast z ewidentnej socjopatki (jaką bez wątpienia jest Lisbeth Salander) – godną współczucia i sympatii, a zarazem obdarzoną genialną inteligencją, heroinę. No a pośród nich Blomkvista przypominającego coś jakby anty-bohaterskie skrzyżowanie Jamesa Bonda, komisarza Maigreta i porucznika Colombo, z mocnym współczesnym rysem człowieka łamiącego większość społecznych konwencji.
Cóż, widząc to można się zapytać: czy podobne zabiegi ułatwiają nam umieszczenie pisarstwa w obrębie literatury, na podstawie której można głębiej i bardziej kompleksowo wniknąć w charakter zmian, jakim podlega teraz europejskie społeczeństwo? Osobiście w to powątpiewam. Nie wątpię natomiast, że wszystko to może być pretekstem do niezłej zabawy – o czym świadczy choćby te 60 milionów sprzedanych egzemplarzy „Millenium”.

Haker w sieci czuje się jak ryba w wodzie

Tak, trylogia Larssona to – jeśli chodzi o poczytność i rozgłos  – największy chyba sukces książkowy ostatniej dekady. Ciekawej i dość przejrzystej analizy powodów takiego stanu rzeczy dokonał w jednym z ostatnich numerów „Polityki” (Nr 2, 2012) Piotr Stasiak. Pozwolę sobie je tutaj wypunktować, obdarzając przy okazji komentarzem.

Zatem: kto i dlaczego kocha Larssona?
Otóż kochają go:
– feministki (bo stworzył charyzmatyczną, niezależną bohaterkę, która stanowi zaprzeczenie stereotypowej „kobiecości” widzianej seksistowskim męskim okiem; bo dzięki postaci Lisbeth można uświadomić sobie stopień dyskryminacji kobiet i stosowania wobec nich przemocy; bo mimo traum wszelakich staje się ona przewodniczką dojrzałego ponoć mężczyzny, a nawet zaczyna nad nim dominować; bo w sposób bezlitosny mści się na swoim oprawcy, który jest nikim innym jak zboczoną, dwulicową, obleśną, męską szowinistyczną świnią… )
– czterdziestolatki (bo zarówno Blomkvist, jak i jego kochanka Erika Berger, mimo że zbliżają się już do 50-ki, nie zamierzają spuszczać z tonu i odchodzić w smugę cienia, nadal prowadząc bujne – innymi słowy: promiskuityczne – życie seksualne; ponadto: największe sukcesy zawodowe ciągle przed nimi, więc o emeryturze raczej nie myślą; i w ogóle: robią to wszystko, co chcą i kiedy chcą, a kiedy nawet się potkną, to zbytnio się tym nie przejmują…)
– lewicowcy (bo bohaterowie Larssona są nie tylko wyzwoleni seksualnie, ale i wykazują daleko idący liberalizm wobec innych przejawów życia społecznego; bo dyskredytuje on tradycyjne, konserwatywne wartości wyznawane przez wyższe, „solidniejsze” warstwy społeczne, obnażając je i ukazując jako fasadę i zakłamanie tych, którzy wygodnie umieścili się na uprzywilejowanej przez układy, bogactwo i wpływy pozycji; bo zajmuje się on także ludźmi ze społecznych nizin, przybliżając i uświadamiając czytelnikowi ich problemy… )
– geeki, czyli ludzie obsesyjnie zafascynowani nowoczesnymi technologiami (bo sama Lisbeth – nota bene genialna hakerka – czuje się w internecie jak u siebie w domu i nie obce są jej żadne techniczne cudeńka i gadżety; bo właśnie dzięki komputerowi i sieci możliwe staje się rozwikłanie kryminalnej zagadki i wykrycie mordercy; bo Larsson rzeczywiście – już 10 lat temu – antycypował to, co obecnie ogarnęło cały świat: szaleństwo na punkcie elektronicznych gadżetów, komórkową wszechobecność, coraz większe przenoszenie się ludzkich interakcji w wirtualną przestrzeń… )
– wreszcie: Larssona kochają Oburzeni (bo w jego książkach aż kipi od nieufności wobec władzy i Systemu, tudzież do łgających jak najęci polityków; bo ukazał on zarazem fikcję, jak i bankructwo „państwa opiekuńczego”; bo – jak czytamy w „Polityce” –  „wyciągnął on brudy spod dywanu, rzucając ostre światło w kąty, gdzie pochowały się demony ksenofobii, nietolerancji i korupcji”; bo wg Larssona, „degrengolada toczy nie tylko świat polityki i administrację publiczną, ale także prywatne firmy, banki i korporacje”… )

Starsze vs. młodsze – ostro ale bez większej „chemii”

No cóż, być może w książkach Larssona to wszystko jest obecne bardziej ewidentnie i kompleksowo (byłbym tutaj wdzięczny za wypowiedź tych, którzy je znają), ale niestety w filmie Finchera ma to tylko moc (a raczej słabość) aluzji i powierzchownego szkicu.
Dlaczego?
Może dlatego, że nie było już na to miejsca w filmie skoncentrowanym głównie na dynamice rozwiązywania kryminalnej zagadki? Ale czy wobec tego doszukiwanie się w nim jakichś poważniejszych znaczeń, a zwłaszcza diagnozy chorób toczących współczesny świat, nie ma jednak większego sensu, będąc czymś w rodzaju krytycznej nadbudowy?
Pewnie jednak tak, bo sam Fincher, odnosząc to swojego ostatniego filmu, wygłosił niedawno coś takiego: „O tej powadze mówiłbym ostrożnie. Trzeba znać swoje miejsce. Nie sądzę, żeby widzowie oczekiwali ode mnie wyrafinowanego komentarza do rzeczywistości albo polemiki z publicystami”. (Lecz tu można się zapytać: czy kiedy robił „The Social Network” – obraz jednak nośny intelektualnie i złożony psychologicznie, a odnoszący się do gorących kwestii współczesności – to uważał tak samo?)

No dobrze: skoro nawet sam Fincher radzi mi, aby do jego filmu nie podchodził „poważniej”, bo (jak sugeruje) jest on niczym innym jak tylko rozrywką – to…  niech mu tam będzie. Zresztą, już dawno straciłem nadzieję, że Hollywood traktuje coś poważniej od forsy, jaką wydaje na produkcję swoich filmów – i od zabawy, jaką chce rozerwać swoich widzów.
Może więc lepiej zrobię, jak będę się filmami hollywoodzkimi rozrywał, a czegoś poważniejszego poszukam… gdzie indziej?

Ale, ale… skoro już zacząłem brać na serio słowa reżysera, to może wrócę do jego deklaracji, że zdecydował się na przeniesienie tej historii na ekran, bo zainteresowała go w niej przede wszystkim relacja między jej głównymi bohaterami – czyli Mikaela Blomkvista i Lisbeth Salander? Nie mam żadnych powodów by nie wierzyć słowom Finchera, jednak mam mu za złe to, że niewiele zrobił, by to zainteresowanie znalazło swój wyraz na ekranie. W końcu, jego fama twórcy niepokornego, który ma odwagę „postawić” się producentom reżyserowanych przez siebie filmów i przeforsować swoją wizję, do czegoś chyba jednak zobowiązuje. Choćby do tego, by największą uwagę w filmie poświęcić temu, co sam w książce Larssona uznał za najważniejsze i najbardziej wartościowe. Lecz, niestety, wszystko wskazuje na to, że Fincher ugiął się pod presją 100 mln. dolarów, jakie przeznaczono na film, zapomniał o „chemii” tej niezwykłej pary i pozwolił, by zatryumfowała tu machina dość płytkiego, acz perfekcyjnego technicznie i imponującego widowiskowo produkcyjniaka.

7.7/10

*   *   *

Dziewczyna z tatuażem – nowy image heroiny kina?

*

Komentarzy 27 to “DZIEWCZYNA Z TATUAŻEM – NOWA HEROINA KINA?”

  1. Ewa Says:

    Kto i dlaczego kocha LA? Ja, za wyszczególnienie powodów dla jakich kochają Larssona. Niezła jazda, pochichotałam przy porannej kawie :))

  2. Peckinpah Says:

    Trudno mi nazwać „rozrywką” filmu, w którym są gwałty, agresja, przemoc :) Chyba, że film jako kryminał byłby układanką, której elementy widz mógłby (dla rozrywki) spróbować poskładać w jedną całość. Pod tym względem jest to rozrywka, ale niestety ja nie miałem tego komfortu jak autor tego tekstu, bo powieści Larssona przeczytałem niedawno, oglądałem również szwedzkie adaptacje, dlatego suspens w filmie Finchera na mnie nie podziałał. Ale nie mogę powiedzieć, że film jest zły, Fincher to jednak profesjonalista, podobnie jak scenarzysta Steven Zaillian i oni wiedzieli doskonale jak z rewelacyjnego materiału literackiego zrobić znakomity film. „Dziewczyna z tatuażem” zaskoczyła mnie tym, że jest bardziej wierna powieści niż szwedzka ekranizacja. To świadczy o tym, że ekipa Finchera potraktowała powieść z szacunkiem, nie próbując niczego ulepszać, upraszczać ani bardziej komplikować. Dlatego chętnie zobaczyłbym jej kolejne części, także w reżyserii Finchera, tym bardziej, że Szwedzi średnio sobie poradzili z częścią drugą i trzecią trylogii.
    W powieściach Larssona jest oczywiście dużo, dużo więcej niż tylko zagadka kryminalna, ale moim zdaniem Fincher doskonale pokazał nie tylko żmudne śledztwo prowadzące do rozwiązania zagadki, ale także perwersję, zezwierzęcenie i ciekawe portrety psychologiczne bohaterów o skomplikowanym charakterze, dzięki czemu Rooney Mara zdobyła nominację do Oscara. Ale np. Christopher Plummer też mógł się wykazać, chociaż nominację dostał w tym roku za inny film.

    • Logos Amicus Says:

      Oczywiście, że film przestawiający gwałt, agresję i przemoc może stanowić (i być zakwalifikowany) jako rozrywkowy (i bynajmniej nie mam tu jedynie na myśli filmów wojennych, ukazujących mnóstwo wybuchów ;) )
      Czyż właśnie „gwałt, agresja i przemoc” nie są głównymi elementami gier komputerowych – jednej z ważniejszych gałęzi przemysłu rozrywkowego? Właściwie wszystkie filmy hollywoodzkie uznać można za rozrywkę.
      Myślę, że kluczem do rozwiązania tej (pozornej) sprzeczności między agresywną treścią a rozrywkowym efektem jest umowność tej pierwszej.

      Również nie uważam że film Finchera jest zły.
      Pod wieloma względami jest to film znakomity.
      Moje ostatnie zdanie (o dość płytkim produkcyjniaku) jest – przyznaję – pewną prowokacją. Odnosi się bowiem tylko do tych aspektów realizacyjnych filmu, które wynikały z konieczności (?) poddania się specyfice produkcyjnej hollywoodzkiej machiny. Moim zdaniem Finchera przytłoczyło te 100 mln. dolarów – to dlatego sam się zastrzegał, by nie doszukiwać się w „Dziewczynie” jakichś głębszych – ponad rozrywkę – treści.
      Może mój błąd (percepcyjny) polegał na tym że ja jednak chciałem się w tym wszystkim doszukać czegoś głębszego i bardziej (psychologicznie) złożonego?

      Nie jestem przekonany co do psychologicznego skomplikowania bohaterów – tak jak ukazał to Fincher i tak jak zagrali to Craig i Mara. Wbrew pozorom Blomkvist – ale niestety i sama Salander – są postaciami opierającymi się na pewnym „konceptualnym” schemacie (noże właśnie dlatego, tak wielkie znaczenie – przy kreśleniu zwłaszcza postaci Lisbeth – przypisuje się ich „estetyzacji”, tym wszystkim drugo- albi i trzecio- rzędnym gadżetom, jak piercing, tatuaże, czarne skórzane kurtki, motocykle, glany, fryzurowe irokezy… jak bym tu widział Marilyna Masona. Za bardzo mi to jednak pachnie tanim efekciarstwem.

      • Peckinpah Says:

        No tak, filmy dzielą się na dwie podstawowe grupy: rozrywkowe i artystyczne, a „Dziewczynę z tatuażem” trudno zaliczyć do tej drugiej kategorii. W związku z powyższym bez wątpienia jest to produkcja rozrywkowa. Postacie w tym filmie nie są może zbyt skomplikowane, ale jak na kino rozrywkowe to jednak są chyba bardziej złożone, tak przynajmniej mi się wydaje, ale może to wynikać z tego, że zauważyłem u Lisbeth cechy charakteru, które były w książce lub szwedzkiej adaptacji, zaś u Finchera zostały głęboko ukryte.

        Jeszcze a propos klasyfikacji filmów to w moim subiektywnym odczuciu bardziej trafny jest podział na filmy, które dostarczają: rozrywki (np. komedie), emocji (np. thrillery) i przemyśleń (kino artystyczne). Wtedy film Finchera klasyfikowałby się do tej drugiej grupy :)

        • Logos Amicus Says:

          Niechętny jestem takiej klasyfikacji (szufladkowaniu) filmów. Przecież film „artystyczny’ także może być filmem rozrywkowym a nawet… vice versa ;)
          Również ten podział na filmy, które dostarczają: a) rozrywki, b) emocji, c) przemyśleń – jest wg mnie problematyczny ;)

          Nie odmawiam ‚Dziewczynie z tatuażem” artyzmu. Wręcz przeciwnie: uważam, że na poszczególnych stopniach kreacji tego filmu brali udział „prawdziwi” artyści kina. Sam reżyser jest bez wątpienia artystą, także aktorzy, ale również dekoratorzy wnętrz, kompozytor muzyki do tego filmu, operator… etc.

          Mnie również zawiodło to, w jaki sposób zbudowano w filmie (i ukazano) „psychologicznie”postać Lisbeth.
          Mam pewne przesłanki by wierzyć w to, że jednak zrobił to lepiej nie tylko Larsson, ale i twórcy szwedzkiej ekranizacji „Millenium”. (A Ty – jak widzę – to potwierdzasz.)

        • Peckinpah Says:

          Tak jak istnieją hybrydy gatunkowe tak oczywiście mogą istnieć artystyczne filmy rozrywkowe. Czemu nie :)
          Czy wersja szwedzka jest lepsza od wersji Finchera? W swojej recenzji napisałem, że trudno mi to stwierdzić, tak samo jak i nie wiem, która aktorka lepiej zagrała postać Lisbeth, i nadal to podtrzymuję – oba filmy bardzo mi się podobały i obie aktorki zagrały przekonująco.

        • Logos Amicus Says:

          A kto to powiedział, że musimy koniecznie rozstrzygać, która wersja – szwedzka czy amerykańska – jest lepsza? Tak samo z kreacją aktorską Noomi Rapace i Rooney Mary.
          Wydaje mi się, że zbyt dużą (i zbyt często) przywiązujemy wagę do wartościowania jednego filmu względem drugiego. A dzieje się tak pewnie z powodu atawizmu rywalizacji, który siedzi niemal w każdym człowieku – i który wzmacniany jest w nas od dzieciństwa.

          Podobały Ci się oba filmy i obie aktorki? – tylko się z tego cieszyć :)

        • Peckinpah Says:

          Ja właśnie staram się nie rozstrzygać, który film jest lepszy, a który gorszy, dlatego na blogu unikam oceniania filmów za pomocą cyferek (np. w skali od 1 do 10). Ale jeśli ogląda się kilka adaptacji jakiejś powieści albo remake i jego pierwowzór to trudno uniknąć porównań i wartościowania jednych względem drugich.
          Dodam jeszcze, że jedna rzecz raziła mnie w filmie Finchera – moment odkrycia tajemnicy Harriet, który pojawił się tak nagle, że wydawało mi się iż tu zabrakło jakiejś sceny, zabrakło pewnej płynności.
          Co do Noomi Rapace to po obejrzeniu szwedzkiej adaptacji „Millennium” można było przypuszczać, że Lisbeth Salander jest tylko jedna i nikt inny nie zagra tej roli lepiej. Przed Rooney Marą było więc trudne zadanie, ale aktorka podołała roli, choć pewnie Oscara nie dostanie kiedy wśród nominowanych jest czekająca od prawie 30-tu lat na 3-ciego Oscara Meryl Streep. Tymczasem Noomi Rapace robi karierę w Hollywood, występując w blockbusterach. Ostatnio można ją było oglądać w sequelu „Sherlocka Holmesa”, wkrótce zobaczymy ją w „Prometeuszu” u boku Michaela Fassbendera.

  3. tamaryszek Says:

    „Nie ulega wątpliwości, że to właśnie dlatego (…) z bogatej szwedzkiej rodziny przemysłowców uczynił on krwiożerczych, zdeprawowanych, zezwierzęconych, zdegenerowanych, perwersyjnych i zdolnych do najbardziej odrażających zbrodni potworów”.
    Oczywiście, że to podlega wątpliwościom, bo takie wyjaśnianie literatury poglądami politycznymi autora ma krótkie nóżki i jest tendencyjne. Może dlatego, może nie dlatego. Istota sprawy w tym, co osiągnął. A moim zdaniem obraz burżuazyjnej, zwyrodniałej i skłonnej do nazizmu rodziny Vangerów jest kręgosłupem tego kryminału. Powtórzę: kryminału. Z kryminalną duszą. Masz rację, że to nie jest Bergman. Bo to jest Fincher.

    Broniłabym Millenium – mówi o szwedzkim społeczeństwie dość dużo (nie mogę rozstrzygać na podstawie własnych obserwacji, ale nie trzeba żyć w Szwecji, by przyjąć za prawdopodobne uchybienia w demokratycznym funkcjonowaniu tego społeczeństwa). Oj, dlaczego od razu szukać anarchii? Nie szukałeś u Polańskiego wpływu jego poglądów na „Rzeź” (i całe szczęście). Czasami mam wrażenie jakiejś dziwnej niechęci wobec tytułów i pisarzy, którzy osiągną sukces. Jakby koniecznie musiała stać za tym gra schematami. A jeśli nawet (na dobrą sprawę można je wszędzie wywęszyć), to na pewno to są populistyczne klisze, które porządny recenzent powinien odrzucić i zbesztać.

    Ja tak spontanicznie nie wyznam miłości do Larssona, ale go lubię. Czytałam trylogię – jest świetna, mimo dłużyzn, zwłaszcza w tomie trzecim. Fincher też nie jest moim bogiem („Siedem” pozostaje niedoścignione i nieprzebite ani przez „The Social Network” ani przez Benjamina), ale przywraca mi wiarę w sens amerykańskich remake`ów. Szwedzką wersję widziałam dawniej, bez przypomnienia trudno mi porównywać, ale film amerykański podobał mi się bardziej.

    „Się nie zgadzam” z wyliczeniem Stasiaka. Gruntownie. I nawet trochę mnie wkurza. (Wiem, niepotrzebnie.) Bo ciekawe, czy odważyłby się zrobić takie wyliczenie dla „Katynia” Wajdy – komu się podobał? Czy może by się powstrzymał, by nie urazić zaklasyfikowanych.
    Ok., tu się nie ma co czepiać, bo to zabawa taka. Trochę lżejszego kalibru niż sam film. Dozwolone.

    Dopiero cytowana przez Ciebie wypowiedź reżysera o akcencie na związek Blomkvista z Lisbeth zwróciła moją uwagę, że według tego zamysłu został skrojony. Hmm… Więcej chemii (i to jest fajne) jest między Mikaelem a Eriką (choć w tej części jest epizodyczną postacią). Dla mnie „Dziewczyna z tatuażem” jest stylowa, klimatyczna, w ciekawy sposób buduje napięcie. Mam pozytywne odczucia, których właściwie nie oczekiwałam – bo przecież historię już znałam, z książki i filmu.

    • Logos Amicus Says:

      Nie zawsze „wyjaśnianie literatury poglądami politycznymi autora ma krótkie nóżki i jest tendencyjne”. Zwłaszcza jeśli autor jest aktywnym i zadeklarowanym politycznie ideologiem. A świadczą o tym biograficzne fakty z życia Larssona – jego polityczne zaangażowanie polegało nie tylko na wydawaniu mocno zideologizowanego pisma trockistowskiego, ale wygnało go nawet swego czasu do Afryki, gdzie uczył komunistyczne bojówki obsługi granatników.

      Czy to, co pisze autor w swoich książkach nie ma związku z jego poglądami? Zwłaszcza jeśli jest on tak mocno zaangażowany ideowo i politycznie, jak Larsson?
      Wątpię.
      I jeszcze a propos tendencyjności: czy właśnie samo bycie ideologiem i zadeklarowanym komunistą nie jest tendencyjnym spojrzeniem na społeczeństwo?
      Tendencyjność jest wg mnie czymś wręcz esencjonalnym dla każdej ideologii.

      Oczywiście, że pisząc o „Rzezi” Polańskiego nie miałem żadnej ochoty rozpatrywać jej pod kątem poglądów Polańskiego (choć uważam, że takie podejście mogłoby być uprawnione – zwłaszcza w kontekście biografii reżysera, który, jak skądinąd wiadomo, wybrał sztukę Rezy nie przypadkowo – chcąc właśnie „przyłożyć” hipokryzji, świętoszkostwu i jurysdykcyjnemu zakłamaniu panoszącym się na Zachodzie – temu wszystkiemu co jemu samemu tak dało się w życiu we znaki).
      Jednakże, w przeciwieństwie do Larssona, Polański nie jest (i nigdy nie był) ideologiem, z zwłaszcza komunistycznym.

      Poza tym: ja nie dokonuję analizy filmu Finchera pod kątem poglądów politycznych Larssona (jeśli już, to jedynie wspomniałem o tym w kilku słowach).

      A dlaczego ni zgadzasz się z wyliczaniem przyczyn popularności Larssona, jakiej dokonał w „Polityce” Stasiak? I to „gruntownie”? Czy to, co podał na poparcie swoich przypuszczeń jest zupełnie bez sensu?
      Moim zdaniem jest w tym – i to dość przekonująca – logika.

      Wybacz tamaryszku: ale nie można chyba zestawiać ze sobą „Katynia” Wajdy i „Dziewczyny z tatuażem” Finchera (dla mnie z oczywistych względów: choćby tylko z tego powodu, że film Wajdy nie jest w żadnym przypadku filmem rozrywkowym – jakim par excellence jest „Dziewczyna”).

      Jeszcze jedno: niestety film (w moich oczach) nie sprawia w ogóle takiego wrażenia, że Fincher „skroił” go wedle „zamysłu”, by ukazać głównie relację między Craigiem a Marą (która ponoć najbardziej go w książce Larssona zafascynowała). To jest zresztą mój główny zarzut wobec tego filmu: brak głębszej i bardziej rozwiniętej relacji między tymi postaciami. (Tylko jeden przykład: komu naprawdę zależy – na dodatek głównie – na ukazaniu relacji między dwojgiem bohaterów, to nie zawiązuje jej dopiero w połowie – trwającego blisko 3 godz. – filmu.)

      I może już na koniec: dla mnie też „Dziewczyna z tatuażem” jest „stylowa” i „klimatyczna”, i również uważam, że „w ciekawy sposób buduje napięcie” :)

      • tamaryszek Says:

        1) Naprawdę podobała mi się trylogia Larssona. Uważam, że świetnie łączy kryminał z powieścią społeczną (wcale nie polityczną, nie przede wszystkim). Nie miejsce tu, by się rozwodzić i udowadniać. Tylko zaznaczam, że ja nie oceniam pisarza po jego poglądach (podobnie jak – tu może wcześniej się zgodzimy – reżysera po jego wpadkach obyczajowych/moralnych). Po prostu warto Larssona czytać bez balastu informacji o tym, że był lewicowcem. Zwłaszcza jeśli to miałoby być powodem uprzedzeń.

        2) Wyliczenie Stasiaka (ale zaznaczam, że nie sięgnęłam do oryginału, czytałam Twoją relację) nie tyle diagnozuje przyczyny popularności, co tworzy portret widza, któremu film może się podobać. Nie podoba mi się wyższość, jaką wyczuwam w tym wyliczeniu.
        Ojej, jeśli to potraktować jako żart, to wszystko ok. Może mnie to nie rozbawiło, ale ogólnie jest ok.
        Natomiast sama idea określania kim jest osoba, której coś tam się podoba jest z gruntu fałszywa. Oczywiście, jeśli Ci powiem, że lubię Bergmana, Kieślowskiego i Smarzewskiego to można by wnioskować (całkiem mylnie/całkiem trafnie), że jestem skłonna do intelektualnych analiz, wrażliwa, zdolna odbierać filmy gorzko diagnozujące współczesność. Jeśli powiem, że lubię „Casablankę”, „Deszczową piosenkę” i „Jak poślubić milionera” – to co o mnie można wywnioskować? A jeśli wybiorę tytuły komercyjne (a sporo jest takich, które lubię), to co?
        Krótko, bo przecież wyważam otwarte drzwi, sam lubisz różne kino i wiesz, że deklaracja lubienia jednego tytułu może coś mówić o człowieku, ale nie za dużo.

        3) A co? Wajda jest poza podejrzeniem? Ważny temat, wysoka kultura, to film nie podlega ocenie?
        Jeśli chodzi o pytanie, kim jest widz, któremu się „Katyń” podoba, to moim zdaniem jest ono równie bezzasadne, jak pytanie, komu podoba się Fincher. Albo pytanie: kogo rozśmieszał Benny Hill? Każdego i nikogo. Rany! Ślepa uliczka.
        Nie atakuję „Katynia”, wywołałam ten tytuł, bo on jest dużo trudniejszy do wycenienia niż niepretendująca do filmu o nas (naród/ludzkość) „Dziewczyna…”. I chciałabym wskazać, że – nie mów, że tego nie widzisz, proszę – publiczność Finchera potraktowana została tak, jak nikt nie śmiałby potraktować widzów filmu narodowego. Taaak, feministki, koniecznie po 40., geeki, anarchiści i inne pobocza.

        4) Dodam, że – może trochę za długi ten komentarz – odpowiadam na Twoje pytania, więc trochę bardziej serio, niż trzeba, gdy się nie zajmuje stanowiska apologety. A nie zajmuję.

        Pozdrawiam.:)

        • Logos Amicus Says:

          1. Skoro piszesz, że podobała Ci się trylogia Larssona, to biorę to za dobrą monetę i – znając Twoje zalety wnikliwego, wrażliwego i wysmakowanego odbiorcy kultury – przyjmuję do wiadomości, że jest to dobra literatura.
          Ja również staram się nie oceniać pisarza wg jego poglądów politycznych. Podjąłem ten wątek w dyskusji nie dlatego, że podszedłem do „Dziewczyny…” z politycznego, czy nawet socjologicznego punktu widzenia (bo nie podszedłem, ledwie nadmieniłem coś o tym słówkiem) – ale dlatego, że uważam, że takie podejście (analityczne i krytyczne) jest uzasadnione, zwłaszcza w przypadku pisarza, który rości sobie prawo do krytyki społecznej, który jest politycznie (i ideologicznie) zaangażowany, który wyraźnie (a może nawet radykalnie) opowiada się po takiej a nie innej opcji politycznej… (a nie ulega wątpliwości, że takim pisarzem był właśnie Larsson).
          2. Ja nie odczuwam „wyższości” w wyliczance Stasiaka z „Polityki”. Biorę pod uwagę to, że jest to artykuł z pisma, które – właśnie – zajmuje się głównie polityką, więc nic dziwnego, że nawet w takim rozrywkowym produkcie, jakim jest „Dziewczyna”, autor doszukuje się jakichś głębszych – politycznych i socjologicznych – znaczeń. Ponadto, jest to dla mnie właśnie bliższe jakiejś nieformalnej zabawy krytycznej (to dzielenie widzów na pewne kategorie), niż uzasadnionej naukowo, pełnoprawnej socjologicznie analizy. I zauważam w tej zabawie pewien pożytek – bo jednak dzięki niej, bardziej obrazowo i kompleksowo można sobie przyswoić (uświadomić) pewne zręby charakterystyczne (wątki, motywy) pisarstwa Larssona.

          Moim zdaniem zbytnio jednak trywializujesz fakt odbioru takiego a nie innego odbioru filmu (książki) przez taką a nie inną grupę ludzi (sklasyfikowaną np. socjologicznie, może nawet charakterologicznie). Jedna z metod badawczych (odbioru, „konsumpcji” kultury) posługuje się właśnie takimi kryteriami – i przede wszystkim to bierze pod uwagę: jak dane dzieło sztuki (rodzaj twórczości artystycznej) jest odbierane przez poszczególne grupy społeczne (albo określony – socjologicznie, politycznie, charakterologicznie – typ odbiorcy.)

          3. „A co? Wajda jest poza podejrzeniem? Ważny temat, wysoka kultura, to film nie podlega ocenie?”
          Tamaryszku… to zdanie jest takie… hm… trochę Ciebie niegodne ;)
          Oczywiście, że Wajda nie jest poza podejrzeniem (choć dlaczego od razu „podejrzenie”?) Czy naprawdę sądzisz, że ja tak uważam – że jeśli ważny temat, wysoka kultura, to film nie podlega ocenie?
          Nawet nie mam ochoty tego dementować ;)

          4. Oczywiście wolałbym, żebyś zawsze zajmowała stanowisko swoje ;)

          Pozdrawiam :)

  4. veka Says:

    Moim zdaniem mankamentem filmu była Rooney Mara. Nie jest jakoś tragicznie zła, ale nie mogę powiedzieć, że dobrze odegrała powierzoną jej rolę. Wydała mi się kompletnie pozbawiona charakteru, jakbym oglądała manekina wypranego z emocji. Cały film miała ten sam wyraz twarzy, mówiła tym samym monotonicznym tonem. Ja rozumiem, że Lisbeth miała ciężką przeszłość i na swój sposób była delikatna, ale to nie usprawiedliwia czemu zachowuje się jak stóg siana. W tej roli stanowczo pasowała mi Noomi Rapace. Jej z drugiej strony zarzucano, że zagrała trochę za agresywnie, ale już chyba taki sposób zachowania wolałam. Była silna, z charakterem i czasem wydawało mi się, że dominowała nad Mikaelem Blomkvistem, który był główną postacią pierwszej części. W amerykańskiej wersji wydawało mi się, że powinno być na odwrót, jak sugeruje zmiana tytułu z „Mężczyźni którzy nienawidzą kobiet” na „Dziewczynę z tatuażem”. Niestety jak dla mnie dziewczyna z tatuażem mogłaby równie dobrze przejść w tle i pozostać niezauważona.

    • Logos Amicus Says:

      „Moim zdaniem mankamentem filmu była Rooney Mara.”

      Jak widać członkowie amerykańskiej Akademii Filmowej byli innego zdania i nominowali Rooney Marę do Oscara w kategorii najlepszej aktorki :)

      Moim zdaniem, Mara zagrała Lisbeth Salander bardzo dobrze, tylko z pierwszego planu niejako zepchnął ją sam scenariusz (ale też i reżyser nie jest tu bez winy).

  5. giocarte Says:

    Ta sekwencja otwarcia – jak piszesz – doskonale pokazuje, jaki film nas czeka. Film jest ładny, sugestywny plastycznie, zdjęcia. Po Fincherze nie spodziewałem się aż takiego nacisku na formę, niemniej nie miałem wielce wygórowanych oczekiwań. Poszedłem raczej przez wzgląd na koleżanki :) No i podobał mnie się fragment antysocjalistyczny – bardzo bliski mi, co nie zmienia faktu, że dobry film jest najczęściej wolny od tak łopatologicznych wstawek.
    Sceny gwałtu ( a w sumie gwałtów ) nie były moim zdaniem zbyt dobrze umotywowane. Może chodziło właśnie o poletko do wypowiedzi politycznej ( jak mawia Janusz Korwin-Mikke: „Faszyzm? Panie, to mało powiedziane. To socjalizm! ” ).

    Tak więc co? Zło rodzi zło? Tatuś mnie bił, więc ja teraz jestem sobie milcząca i skryta socjopatka? Bardzo to wszystko powierzchowne. Ta bohaterka generalnie cierpiała na bardzo powierzchowne przedstawienie, tutaj żałowałem, że w tej samej sytuacji, co ty byłem przed filmem; mianowicie, że nie czytałem i nie oglądałem Millenium.
    Przez cały film marzyłem, by choć trochę ukazano skomplikowanie wewnętrzne Lisbeth. w MIARĘ, JAK ROZWIJAŁ SIĘ FILM, MARZYŁEM WRĘCZ O JEJ MONOLOGU, najlepiej wewnętrznym, takiej skróconej psychodramie ( tutaj coś podobnego w filmie pt. „Sposób bycia” Rybkowskiego; zapomniany i zakurzony to film, wart jednakowoż uwagi choćby ze względu na eksperymenty formalne. Inspiracja Godardowską wizją nowofalową też nie byłaby zła w podejściu do takiej ewentualnej skróconej psychodramy).
    To, co zapewne wymagało wielu akapitów w książce, co wymagało sygnalizacji wielu niuansów i oświetlenie jej zakamarków psychicznych, w filmie pozostało na bardzo superficjalnym poziomie. Te flashbacki nie zapełniły tej luki. Zbyt prosty był ich stosunek do następnych części filmu, bo to był w gruncie rzeczy bardzo prosty związek przyczyna – skutek, a gdy mowa o tak skomplikowanym ośrodku, jak umysłowość Lis, takie – proste – związki mogą tylko budzić niedowierzanie. Więcej musiało tam być ogniw po stronie przyczyn.
    Najciekawsze jest to, co dzieje się poza słowami przecież, lecz Lisbeth tylko w formie skrótowej, bezuczuciowej niemal, wyłącznie słowami – jako modelowy geek i modelowa ofiara gwałtu – porozumiewa się z innymi. Brak drogowskazu, mapy, czegokolwiek, bo cała kinezyczna reszta, zminimalizowana jest nieprawdopodobnie. To zagrała wspaniale i zdecydowanie nie do aktorki miałbym tu pretensje, a do scenariusza.

    Aura tajemnicy bardzo – formalnie i fabularnie – szczelnie otuliła ten film. Jednak zupełnie nie wykorzystano w pełni potencjału, jaki w tej atmosferze tkwił ( szczególnie gęstej wokół Lisbeth, choć oczywiście nie tylko przy niej występującej ). Tak jakby bohatera Antonioniego wcisnąć do – powiedzmy – jurassic park. Wykaże się być może jakimiś umiejętnościami, być może ma znaczenie w fabule, jakieś może motywacje, ale w gruncie dalej pozostaje niedostępny, niepoznany. A tutaj – powtarzam to, bo szczerze w to wierzę ! – była ogromna potencja.
    Może wszak nie była to ekonomiczna potencja, może nie była taka, jaką można by zauważyć w hollywood.
    Jak mawiał Chaplin ( tu w rozmowie z S. Eisensteinem, w reakcji na jego zachwyt nad liczbą produkcji rokrocznie realizowanych w USA): „W Hollywood nie tyle robi się dużo filmów, co robi się dużo pieniędzy. Z pomocą filmów.”
    A było to jeszcze przed II wojną światową. I raczej aktualne :)

    Bardzo ciekawe te „grupy docelowe”, o których piszesz. Pytanie, czy była to chłodna kalkulacja pisarza, czy po prostu są to wszystko bóle padające jego udziałem.

    • Logos Amicus Says:

      Bardzo ciekawe spostrzeżenia.
      Nawet jeśli nie mógł to być film psychologiczny o „dziewczynie z tatutażem” (czyli postaci wyalienowanej, obciążonej traumą, wykazują się cechami socjopatycznymi…) to można było bardziej wiarygodnie (i barziej pełnie) zbudować ją psychologicznie. Może po prostu poświęcić jej nieco więcej miejsca w scanariuszu? Także w ukazaniu jej relacji z Mikaelem?
      Chyba jednak było na to miejsce w filmie (mimo akcji napakowanej detektywistyczną łamigłówką), ale Fincher się ugiął (ciągle mam jednak na uwadze te 100 mln. dolarów). Jego uległość to mógłby być właśnie „haracz” jaki spłacił tym, którzy chcieli, aby bezwględnie „Dziewczyna” okazała się kasowym hitem – więc psychologiczne „eksperymenty” były cokolwiek ryzykowne.

      PS. „Bardzo ciekawe te „grupy docelowe”, o których piszesz. Pytanie, czy była to chłodna kalkulacja pisarza, czy po prostu są to wszystko bóle padające jego udziałem.”
      Nie sądzę, żeby to była chłodna kalkulacja pisarza – „te targety”. Więc raczej „bóle”. I nie moje, tylko autora artykułu w „Polityce”. Mnie się ta jego „wyliczanka” („grup docelowych”, albo raczej klasykacja konsumentów książek Larssona) wydała ciekawa, dlatego uwzględniłem ją w moim tekście.

  6. czara Says:

    Ja próbowałam oglądać szwedzką wersję parę lat temu, ale mnie odrzuciło więc cyklem książkowym też nie dałam się już zainteresować. Niestety w ten weekend natomiast przyszło mi oglądać „War horse” Spielberga… Jedyne pocieszenie, że część dochodów z biletów była przeznaczona na akcję charytatywną, inaczej żal byłoby mi i czasu, i pieniędzy.
    Pozdrawiam!

    • Logos Amicus Says:

      :)
      War Horse czaro, przygalopuje tutaj lada dzień ;)
      Razem z Hugo…
      Wsparty (niestety) Misją Impossible i Ghost Protocolem.

      PS. A można wiedzieć, co Cię (w tamtej ekranizacji) odrzuciło?

  7. czara Says:

    Z upodobaniem filmowana przemoc na tle seksualnym. Miałam dziwne wrażenie, że reżyser delektuje się. Trochę nie moje klimaty.

    • Logos Amicus Says:

      A mnie w wersji Finchera „odrzuciła” sadystyczna zemsta Lisbeth na swoim gwałcicielu, (która także była niezwykle brutalnym gwałtem per se) – zwłaszcza, że w zamierzeniu miała ona esktatycznie-satysfakcjonująco wręcz podziałać na widza (i – jak podejrzewam – na wiele feministek i „kobiet, które nienawidzą mężczyzn”, niestety tak podziałała).
      Jakoś nikt nie zauważa (albo nie chce zauważyć) tego okropieństwa, jako cechy nieodłącznie związanej z osobowością Lisbeth – naszej nowej heroiny kina.
      I jeszcze ta nieszczęsna – przepraszam za wyrażenie – „laska” którą mu Lisbeth na samym początku (przed wszystkimi zajściami) „zrobiła” – a wcale nie musiała jednak tego robić. Podejrzewam, że pokazano to tylko dlatego, żeby wzbudzić jeszcze większą odrazę widza do tego faceta (nota bene pracownika socjalnego – co też nie jest bez znaczenia, bo przecież, jak wiadomo, „państwo opiekuńcze” wg Larssona to tylko przykrywka dla ludzkich zboczeń i nikczemności).
      No cóż, nic na to nie poradzę, ale im poważniej i mniej „rozrywkowo” podchodzę do filmu Finchera, tym coraz więcej widzę w nim pewnych niedorzeczności (np. sama kryminalna zagadka i okoliczności zbrodni), jak również „socjologicznej” manipulacji.
      Ale nie rozwijam tego wątku… może dlatego, że jednak nie mam zbytniej ochoty na psucie zabawy innym? ;)

      • Peckinpah Says:

        Zrobienie tej laski było pretekstem do tego, by Lisbeth następnym razem wzięła kamerę i to wszystko nagrała. Ona myślała, że za drugim razem też skończy się na zrobieniu laski, ale facet okazał się większym zbokiem i sadystą niż mogła by przypuszczać. Scena sadystycznej zemsty Lisbeth bardziej mnie odrzuciła w szwedzkiej wersji, zaś w filmie Finchera scena gwałtu była moim zdaniem bardziej wstrząsająca – wydaje mi się, że Fincher poszedł tu o krok dalej niż Szwedzi.

        • Logos Amicus Says:

          Mnie się wydaje, że ona wzięła tę kamerę nie dlatego, że chciała nakręcić „robienie laski” (które wszak w przypadku takiego faceta bardziej jest obleśne, niż brutalne), ale właśnie dlatego, że liczyła na bardziej brutalne (fizycznie) potraktowanie jej przez gościa. I się nie pomyliła. Ale to z kolei pachnie mi masochizmem.


Co o tym myślisz?