CIEMNOŚĆ („Koń turyński” – koniem trojańskim współczesnego nihilizmu?)

*

Monotonia końca świata – w „Koniu turyńskim” wszyscy zmierzają donikąd

*

Trudny orzech do zgryzienia!
Fajerwerkowy, kolorowy i jaskrawy koniec świata, jaki pokazał nam Lars von Trier w „Melancholii”, to pestka w porównaniu z tym jaki serwuje nam Béla Tarr w swoim „Koniu turyńskim” – obrazie ciemnym, dennym, głuchym i ponurym. Kolejna, nomen omen końska dawka nihilizmu, wyegzekwowana jest tu z taką konsekwencją, że aż strach – choć to strach ocierający się o autoparodię.
Oglądając niezwykły film Tarra, czułem się weń wciągnięty, podobnie jak wciągająca była dla mnie swego czasu lektura Nietzschego, Becketta czy Ciorana – wielkich dyżurnych europejskiego nihilizmu i absurdyzmu. Fascynująca i odpychająca jednocześnie; budząca zarazem dziwną satysfakcję, jak i niemiłosiernie irytująca. A tak się zwykle dzieje, kiedy coś dotyka nas do żywego; coś co świadomie odrzucamy, ale co podświadomie nie daje nam spokoju – coś, co jest dla nas walką o pozostanie w ciepłym świetle jasnego dnia, a obroną przed zatonięciem w chłodnym mroku czarnej nocy.

Film rozpoczyna się prologiem, gdzie przypomniana jest historia, kiedy to Nietzsche, tuż przed swoim totalnym załamaniem – po którym spędził w katatonii (czyli całkowitym mózgowym paraliżu) pozostałe 10 lat swojego życia – idąc ulicami Turynu spostrzega, jak woźnica okłada batem konia. Nietzsche rzuca się z płaczem zwierzęciu na szyję, ogarnięty nagłym spazmem współczucia i litości. Jest to właściwie ostatnia i w pewnym sensie definitywna reakcja w życiu wielkiego filozofa.
Odkąd przeczytałem o tym przed laty w „Dzienniku pisanym nocą” Herlinga-Grudzińskiego, obraz nieszczęsnego filozofa obejmującego szyję konia, przypominał mi się za każdym razem, kiedy wracałem do tego, co napisał Nietzsche. Bez względu na to, czy to wydarzenie jest prawdziwe, czy też nie, widzę w nim pewną parabolę zderzenia się ludzkiej wrażliwości Nietzschego z a-humanitarną konkluzją filozofii, do której doprowadziły go jego intelektualne wolnomyślicielskie poszukiwania i spekulacje. Oto ktoś, kto uznaje litość i współczucie za niegodne Nadczłowieka resentymenty (przy okazji tej rewelacji Nietzsche przypuścił gwałtowny atak na chrześcijaństwo, którego te wartości są rdzeniem), w finałowym momencie swojego życia poddaje się całym sobą litości i współczuciu – i to skierowanym do każdej formy życia doświadczonego cierpieniem (w ostatnich napisanych przez siebie listach, Nietzsche podpisywał się m.in. jako Chrystus).
*

Czy kiedy umieramy, umiera z nami cały świat?

*

Tak więc o tym, co się stało z Nietzschem, wiemy. Natomiast – i o tym mówi ostatnie zdanie prologu – o koniu nie wiemy zgoła nic. Béla Tarr próbuje w swoim filmie tę naszą niewiedzę wypełnić.
Czym?
Chciałoby się powiedzieć – „niczym” (skojarzenie z nazwiskiem Nietzschego zgoła przypadkowe), ale to nie jest takie łatwe. Tym bardziej, że w kinie poświęcamy temu bite dwie i pół godziny. I co ciekawe, większość z tych widzów, dla których kino to coś więcej, niż „Harry Potter” i „Piraci z Karaibów”, nie uważa ten czas za stracony.
Ja również.

Ale po kolei.
Wszystko byłoby prostsze, gdyby obraz Béli Tarra był gniotem. Ale nie jest. Wprost przeciwnie – jego artystyczny poziom i zintegrowanie z wizją swego twórcy są uderzające. Przyznając to, i ochłonąwszy nieco z wrażenia, jakie robi na nas jego forma, docieramy do sedna, czyli – treści. I tu zaczyna się chocholi taniec wokół jądra ciemności, które umieścił w centrum swojego filmowego Universum Tarr. Bowiem – i to jest jednym z fundamentalnych problemów modernistycznego nihilizmu – jak można przydawać sensu czemuś, co (niemalże z definicji) sensu żadnego nie ma? A w sferze estetycznej i emocjonalnej: jak można się tym bezsensem zachwycać i mówić o jego „pięknie”? Czy aż tak wielkimi jesteśmy dziś masochistami – na dodatek bezrozumnymi – by doznawać orgazmu, kiedy ktoś wygarnia nam prosto w oczy, że nie jesteśmy wcale lepsi od konia (a wręcz przeciwnie), albo, że nasze życie nie jest więcej warte, niż życie zwierzęcia (a wręcz przeciwnie) i że to wszystko można o „kant dupy rozbić”? (Jak stwierdził kiedyś Mistrz Opałka, którego „filozofia życiowa” i białe cyferki rzuciły na kolana niejednego wielbiciela sztuki współczesnej.)

Zwolennicy tzw. slow cinema oglądając „Konia” Tarra mogą się poczuć jak w niebie – z tym, że tym „niebem” jest tu właściwie potworny, targany nieustannym wiatrem apokaliptyczny wygwizdów, pogrążający się na dodatek coraz bardziej w ciemnościach. Film, mimo że trwa aż 146 minut, składa się tylko z 30 ujęć. Ale co to są za ujęcia! Przede wszystkim: dłuuuuuugie! Fabuła praktycznie nie istnieje, w pierwszych trzech kwadransach filmu pada może ze dwa słowa, na ekranie, niemal przez cały czas trwania projekcji widzimy zaledwie dwie postaci (przepraszam: trzy, wliczając to konia), z małymi wyjątkami: kiedy do kamiennego domu naszych bohaterów wpada po butelkę wódki sąsiad (racząc nas przy okazji sążnistą pseudo-nietzscheańską tyradą), oraz kiedy do zagrody zajeżdżają z wielkim hukiem po wodę rozbawieni i rozkrzyczani Cyganie (symbolizujący zapewne nadchodzącego wielkim krokiem „człowieka masowego” – konsumpcyjne społeczeństwo Europy, które najlepiej byłoby posłać do wszystkich diabłów, czyli – śladem dzieci ministra Rostowskiego – do Ameryki).

Przedsmak tego, co nas czeka w następnych paru godzinach, widzimy już w pierwszym ujęciu: przez opuszczoną, martwą, ogarniętą wichurą okolicę jedzie wóz, którym powozi skulony, opatulony płaszczem woźnica. Uwaga kamery skupia się jednak na ciągnącym wóz koniu, który wprawdzie nie przypomina żadnego z koni czterech jeźdźców Apokalipsy, ale za to symbolizować ma pewnie niemożebną harówkę i jarzmo każdej zaprzęgniętej do życia ziemskiej istoty. Robi to wszystko dość upiorne wrażenie, zwłaszcza, że w pobliżu nie ma już żadnego Nietzschego, który mógłby konika pożałować.
Jednakże to jeszcze nic w porównaniu z tym co nas czeka w chacie (wraz z córką woźnicy) – bite sześć dni, w których, jak w kieracie powtarzanych jest kilka elementarnych zachowań: wstawanie, ubieranie ojca, chodzenie do studni po wodę, gotowanie kartofli (zawsze dwóch!), obieranie ich ze skóry i  jedzenie (samymi rękami!), doglądanie konia… I… nie mycie się.
Ograniczenie tej „akcji” do 6 dni nie jest przypadkowe, bowiem opowiadana przez Tarra historia stanowi niejako odwrócenie procesu stwarzania świata – tutaj ten świat stopniowo zamiera (pierwsze przestają jeść drewno korniki, później żarcia odmawia (?) koń, następnie córka i wreszcie sam woźnica; w studni wysycha woda, wichura wyje coraz wścieklej, za oknem w końcu zapada zmrok, a w chacie gasną lampy, które już nie dają się zapalić, mimo, że nadal jest w nich nafta).
Światło – a wraz z nim świat – zamiera tak samo, jak zamarł sam Bóg, (którego być może człowiek powołał do życia, ale którego później ten sam człowiek też zabił).
*

Pogrążanie się w ciemności – agonia bez zmartwychwstania

*

Może wygląda na to, że ja sobie z filmu Tarra kpię, tudzież się z niego natrząsam (to też), ale z drugiej strony to ja go jednak biorę dość poważnie. Bo kiedy myślę o tezach jakie stawia poprzez swoje dzieło Tarr, to wcale nie jest mi już do śmiechu. (Może ta moja ironia to nic innego jak obrona przed potraktowaniem ich serio?)
Zresztą – o tym już wspomniałem wcześniej – dzieło Tarra posiada niekwestionowaną artystyczną klasę, i jego uderzenie w widza może być dotkliwe, przejmujące, a nawet bolesne, nie tracąc przy tym swego mrocznego powabu, który może być odebrany nawet jako piękno. Cóż, pod pewnymi względami „Koń turyński” jest jednak arcydziełem.
Obraz jest jednak niesamowicie sfilmowany: biało-czarne kadry z drgającymi w nich szarościami; gra światła i cienia, solidność ludzkich postaci – no i ten nieznośny ciężar martwych przedmiotów (martwa natura nie może już być chyba bardziej martwa, niż u Tarra). Ma to w sobie jakiś niewytłumaczalny magnetyzm. Również walory malarskie (fotograficzne) kadrów są nie do przecenienia. A poszczególne sceny, ruchy, gesty, zachowanie, słowa… – to wszystko jest niewątpliwie otwarte na interpretacje, (których zresztą filmowi nie szczędzono, tym bardziej, że zdobył on główną Nagrodę Jury na tegorocznym Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie). A jednak jest coś, co mnie powstrzymuje przed admiracją dla tego filmu. I myślę, że to coś leży w sprzeczności z tym, czym dla mnie samego jest człowiek, życie i świat.

Tarr powiedział przy jakiejś tam okazji, że nakręcił ten film gdyż nie mógł się pogodzić z tym, że człowiek musi umrzeć. A my możemy się zapytać: a co on sam zrobił, żeby jego postacie nie przypominały chodzących zombies? A takimi właśnie wydają się być woźnica i jego córka: pozbawieni jakiegokolwiek werbalnego porozumienia między sobą; ich psychologia jest zredukowana do zera, a zachowanie – do powtarzających się mechanicznie czynności, których monotonia jest przytłaczająca. Najwyraźniej pozbawieni są przy tym jakiejkolwiek duszy – ich psychika nie jest chyba bardziej skomplikowana, niż psychika konia, którego trzymają w stajni (więc ich życie sprowadziło się w końcu do nagiej zwierzęcej egzystencji).
A Tarr (w jednym z wywiadów) mówi: „ja opowiadam o życiu”. I dodaje: „Filmowe historie mają to do siebie, że chcą, abyśmy uwierzyli, że coś się dzieje. Ale przecież doskonale wiemy, że nic się nie dzieje. To tylko życie, które ciągnie się w niewyobrażalny sposób. Dzień za dniem. Ale przecież każdy dzień, pomimo swojej powtarzalności, przynosi nam coś nowego. Wie pan, co jest przeszywającego w upływie czasu? Że każdy kolejny dzień przybliża nas do śmierci.”
Jest w tym spojrzeniu na życie Tarra coś niebywale irytującego: jedyną nowością, jaką przynosi nam kolejny dzień, ma być według niego to, że jesteśmy o jeden dzień bliżej śmierci. Czyli życie to nic innego jak powolne umieranie. Brzmi to może efektownie, ale w istocie swej bzdurnie.
Do jakiego stopnia trzeba mieć mózg zatruty dekadencją, żeby coś takiego twierdzić? I skąd ta pewność, że czeka nas tylko mrok?
Przyznaję, że nihiliści zawsze mnie intrygowali, ale i nieźle przy tym drażnili, zwłaszcza, kiedy tak patrzyłem na to, jak kurczowo trzymali się życia, (które wg nich jest ponoć takie straszne, puste i bez sensu), a jeszcze bardziej kurczowo przywierali do swojego narcyzmu. Ciekaw jestem czy gotowi byli by utożsamić się ze słowami Nietzschego, który uczepiwszy się końskiej szyi tracił kontakt ze swoim rozumnym (?) życiem wołając: „jestem głupcem!”

9.5/10

*  *  *

Światło gaśnie tak, jak wygasł Bóg.

*

Komentarzy 57 to “CIEMNOŚĆ („Koń turyński” – koniem trojańskim współczesnego nihilizmu?)”

  1. Hoko Says:

    A co oni wszyscy tak głowy myją na ten koniec świata?

    • Logos Amicus Says:

      Hoko, no właśnie że nie myją ;)
      (Ale czy to dziwne? Zresztą… skoro korniki przestały żreć, to pewnie i wszy też ;) )

      PS. Chcę zauważyć, że i Ciebie nie tak dawno wzięło na osobistą, małą Apokalipsę.
      Pozwól, że przypomnę Twój uroczy wierszyk („Traktat”) bo koresponduje z „wizją” Tarra znakomicie:

      *
      wiosna

      lato

      jesień

      zima

      już nas ni ma

      *

      :)
      (emotikon oczywiście mój :))

      • Hoko Says:

        To nie żadna apokalipsa, tylko życie.

        A głowy myją, przecie widać, na zdjęciach, że świeże. Ten ksiądz ze zdjęcie w następnym wpisie też chyba bezpośrednio przed bitwą głowę mył, widać od razu. I to szamponem przeciwłupieżowym – w 1920 szampon przeciwłupieżowy? Ciekawe jaki? Ot filmowy realizm.

        • Logos Amicus Says:

          Widzę Hoko, skoro nadal interesują Cię szampony, to nie jest chyba jeszcze z Tobą aż tak źle – żebyś miał już po tej zimie zniknąć (mam nadzieję, że co najwyżej zniknie trochę Twoich włosów ;) )
          A resztę skutecznie potraktujesz szamponem przeciwłupieżowym.

  2. Ewa Says:

    Coraz więcej artystów gryzie własny ogon. I jedno słychać (w ich opowieści o ‚sobie samym do potomności’) a co innego widać. Intryguje ‚to’ czasami; szczęśliwie coraz rzadziej. Wciąż jednak mocno irytuje. W każdym razie powoduje w nas ‚burzę uczuć’. A nie powinno, bo to kolejna woda na młyn tych artystów – patrzcie rozgrzewamy do białości.
    Zaczyna być trochę jak w powiedzeniu: niech mówią źle, niech mówią dobrze – byle nie przekręcali nazwiska.

    Podobnie czułam, oglądając w piątek „The Chronic Life” Odin Teatret (Eugenio Barba). Prawie przestaję wiedzieć co o tym myślę, z irytacji. Najlepiej przestanę więc myśleć (o podobnych im artystach) w ogóle, i to będzie największa dla nich kara. Mam nadzieję.

    • Logos Amicus Says:

      Ewo,
      Twoje zdanie: „I jedno słychać (w ich opowieści o ‘sobie samym do potomności’) a co innego widać.” jest bardzo znaczące, tym bardziej, że – obcując przez większość swego życia z artystami – wiesz, co mówisz ;)
      Ja oczywiście także mam „słabość” do artystów (może głównie ze względu na ich wrażliwość?), ale niestety nie padam przed nimi plackiem, przyjmując bezkrytycznie wszystko, co raczą z siebie wydać.

      Wydaje mi się, że to nie o to chodzi, by ukarać niektórych z nich tym, że przestaniemy o nich myśleć. O nich wcale nie musimy myśleć, ale jeśli stawiają tezy, które nas irytują i które dotykają jednak czegoś istotnego (a wg mnie czymś istotnym jest jednak europejski nihilizm, który jak gangrena zaczął zjadać myśl europejską gdzieś w XIX wieku, a swoją kulminację miał w wieku XX-tym, ciągnąc się zresztą do czasów nam współczesnych, vide: zachwyt kolejnych pokoleń nad piewcami absurdu, cynizmu, nonsensu i bezsensu) – to zważywszy na to wszystko warto się ustosunkować do tego krytycznie, zabierając w tej sprawie głos, wyrażając swoje zdanie. W przeciwnym razie można by się narazić na zarzut, że ignorując myśl nihilistyczną, uciekamy przed nią, chowamy głowę w piasek i nie chcemy stawić jej czoła (bo się jej boimy).
      A dyskurs warto podjąć z kimś, kto – jak np Tarr – jest jednak twórcą, któremu artystycznej rangi trudno odmówić.

      • Ewa Says:

        Niech to licho, LA. Czy ty zawsze musisz mieć rację. Zupełnie nie pomyślałam o „głowie w piasku”, a powinnam. Moje symboliczne karanie – mogłoby łatwo, tym właśnie się skończyć. Czy jednak tzw. artystyczna ranga usprawiedliwia? Czy otwieranie kolejnego, pięknie opakowanego prezentu z wyciskaczem do czosnku (np.) powinno nas zachwycać? Co może być pięknego w bezsensie. Może tylko uwiędły masochista, ze skłonnościami samobójczymi, zna odpowiedź. Nie licz na ‚wrażliwość’ artystów, to wkalkulowane, nawet jak nie przyznają się do tego, nawet jak o tym ‚nie wiedzą’. Zresztą nasz dyskurs o przysłowiowy ‚kant dupy rozbić’, jesteśmy głosem ‚wołającego na puszczy’. Kogo obchodzi co myślimy? Jesteśmy w kategorii ‚cienki Bolek’, niestety. Nikt z tych ‚wielkich’ nie weźmie tego pod rozwagę, żeby nie wiem jak zapewniał, że widz/słuchacz jest dla niego wartością nadrzędną. Zapomnijmy o ‚misji’, będziemy tylko śmieszni. Dlatego poinformowałam o zasadnej i rozsądnej (własnej) ’emigracji wewnętrznej’ przeciw oszołomom. I żadne tam potencjały mnie nie ruszają. Potencjał można wykorzystać dobrze, albo źle. Dość mam marnowania reszty życia w kinie lub teatrze, dlatego tylko, że komuś nie można odmówić … czego tam?

        • Logos Amicus Says:

          Droga Ewo, skąd ten nagły najazd na artystów en bloc?
          Czy nie cenisz tego co robił Zygmunt?
          Czy w teatrze albo kinie nie ma rzeczy wartych (godnych) uwagi?

          Ja nie uważam, że marnuję życie chodząc do kina lub teatru. Wręcz przeciwnie. Sztuki te (zwłaszcza kino, bo w teatrze bywam znacznie rzadziej) dostarczają mi niezmiennie wielkiej przyjemności, wzruszeń, przeżyć, a nawet wiedzy.
          Ot np. dzisiaj.
          Wróciłem właśnie z kina obejrzawszy tam piękny film – „Pinę”. Mało tego, miałem okazję zamienić parę słów z jego reżyserem Wimem Wendersem, a na końcu podziękowałem mu za wszystkie jego filmy („Paryż, Teksas” zrobił na mnie ongiś wielkie wrażenie) i uścisnąłem mu dłoń. Niby drobiazg, ale w jego oczach dostrzegłem, że ten gest jest dla niego ważny.

          Droga Ewo, bardzo przepraszam, ale ja nie uważam się: za „cienkiego Bolka” (bynajmniej nie dlatego, że jestem zarozumiały), nie mam też poczucia, że wołam na puszczy (a nawet jeśli – to nic mi to nie przeszkadza), i nie myślę, że oddaję się jakiejś misji…
          Ja sobie po prostu piszę. Jeśli ktoś chce – to sobie to czyta, a jeśli nie – to nie. I tyle.

          Emigracja wewnętrzna? Czyli co? – wypiąć się na wszystko i wszystkich? A po co? Żeby komuś – albo sobie – zrobić na złość? Dziecinada!

          PS. Mam nadzieję, że ten uśmiech dla Ciebie: :-) załagodzi nieco ostrzejszą wymowę tego komentarza.
          Pozdrawiam serdecznie

        • Ewa Says:

          en bloc, fakt, ale tylko przeciw oszołomom. Namnożyło ich się niestety. Ale godzinę temu wróciłam z PWST w Krakowie, po spotkaniach z fantastycznymi artystami, tymi co to już w niebie i tymi co wciąż wśród nas. Nie jest z tymi artystami ‚najgorzej’; więc nie martw się. Nadto, nie uważam twojego (do mojego) komentarza za ‚ostry’. Mój też nie był za ostry (sądzę), tym bardziej że z tobą LA, nie miał nic wspólnego. Ciebie uważam za „tęgiego artystę”. Miałam na myśli wielu z tych twórców, o których napisałeś w związku z Festiwalem. Teraz już, możesz uśmiechnąć się – ‚ogólnie’, a nawet do mnie. Bo warto.

        • Logos Amicus Says:

          No nie wiem Ewo, czy mam się cieszyć z tego „tęgiego artysty”…
          To fakt: tych kilka funtów wypadałoby mi zrzucić :)

          PS. A ze śmiechem nie jest jednak u mnie teraz aż tak źle. Byłem wczoraj w nocy na „Bitwie warszawskiej” Hoffmana i… uśmiałem się po pachy! :)
          Do dzisiaj mi się micha śmieje :)

  3. sarna Says:

    Któryś z uczonych powiedział, że tyle jest w czymś prawdy ile w tym czymś jest matematyki.
    Nie sadziłam, że to kiedyś powiem, ale… zaczynam lubić matematykę.

    • Logos Amicus Says:

      No tak, ale czy matematycznie można opisać życie?
      Innymi słowy: czy człowieka można określić wzorem i liczbami?
      Czy rzeczywiście posługując się naukowym „szkiełkiem i okiem” można dotrzeć do prawdy o życiu i człowieku?

      • sarna Says:

        „czy człowieka można określić wzorem i liczbami?”
        A czy tak się nie dzieje? NIPY, PESELE, rozmiar stopy, obwód talii, stan zer na koncie bankowym, ilość cholesterolu, cukru, białych i czerwonych krwinek, IQ, ilość centymetrów w chwili narodzin, długość życia, pojemność silnika będąca przedłużeniem męskiego ego, ilość stopni wykształcenia, etc. Czy to nie są jednostki, którymi „mierzy” się człowieka? A samo konkurowanie w jakości naszego życia – gdzie w dobie wyśrubowanych norm jakości trudno się już ścigać, ludzie posuwają się do konkurowania nie jakością, a ilością (liczbą) doznań. A Boska cząsteczka, która prawdopodobnie była na początku, to nie liczba i cudowna konstrukcja, którą może przy odrobinie szczęścia naukowcy opiszą wzorem? Nawet nasze stany „szczęścia” naukowcy potrafią opisać wzorami endorfin itp.

        „Czy rzeczywiście posługując się naukowym „szkiełkiem i okiem” można dotrzeć do prawdy o życiu i człowieku?”
        A jeśli tak?

        • sarna Says:

          A czy opisującym nas wzorem nie jest nasze DNA?
          Czy znasz inny, bardziej skuteczny „emocjonalny” opis człowieka ponad ten, niepodważalny naukowy, wyrażony symbolami i cyframi?

        • Logos Amicus Says:

          Moim zdaniem, kiedy człowieka opisuje się tylko liczbami, to się go w ten sposób najbardziej odczłowiecza. Człowieczeństwa nie da się zapisać żadnym wzorem. Podobnie jak poezji, duszy, uczucia, myśli, marzenia, tęsknoty a nawet miłości, która z samej swej istoty nie może wynikać z wyrachowania (bo wtedy prawdziwą miłością nie jest, tylko utylitarnym – i interesownym – wykorzystaniem działania hormonów).
          Człowiek nie jest liczbą.
          Jest przede wszystkim istotą duchową… a „duszy” matematyka się nie ima, bo nie można jej zmierzyć, ani nawet empirycznie sprawdzić, czy istnieje – dlatego mówienie o duszy jest „nienaukowe”. I właśnie ci, którzy zawierzają tylko liczbie twierdzą, że coś takiego jak dusza nie istnieje.
          Czy duchowość to tylko stopień skomplikowania materii?
          Jeśli można by opisać nas tylko wzorem, to bylibyśmy tylko maszyną bez wolnej woli. A czy maszyna może być człowiekiem?

          PS. Jeśli dusza jest przesądem, to materializm jest przesądem jeszcze większym.

        • Torlin Says:

          Zupełnie nie wiem, o co się kłócicie! Świat jest podzielony na rzeczy mierzalne czy niemierzalne, jeden nie jest związany z matematyką, a drugi jest. Tak jak kiedyś pisałem w swoim blogu, czy piękno można zmierzyć, czy obliczyć matematycznie uczucie do dziewczyny. Ale cała reszta to jest matematyka.

        • Logos Amicus Says:

          Torlinie, nie nazwałbym mojej rozmowy z sarną kłótnią.
          Piszesz, że „cała reszta to matematyka”.

          Jak reszta?

        • sarna Says:

          S. czy my się kłócimy? Torlinie, nie tym razem :)
          Trudno jest Amicusie polemizować z przytoczonymi przez Ciebie argumentami, bo po prawdzie mnie samej są one bardzo bliskie. Nie mniej jednak z wiekiem, w ślad za kolejnymi przemijającymi latami i zdobytym doświadczeniem zaczynam przesuwać punkt ciężkości z ideałów na konkrety – niestety :( , a matematyka jest właśnie takim konkretem. Zaczynam doceniać jednoznaczności, stąd moja rosnąca sympatia do tej dyscypliny nauki.
          Dlaczego Ty, inż. stawiasz znak równości pomiędzy rachowaniem, a wyrachowaniem? Zastanawia mnie takie podejście, bo rachowanie ozn. ścisłość, rzetelność, jednoznaczność,uczciwość, a wyrachowanie jest tego zaprzeczeniem. Przeciwstawiasz sobie hormony i wysublimowaną miłość, jakby nie mogły zgodnie współistnieć ;) Zresztą dobry seks, za zgodą obu stron do nie angażowania się w związek jest lepszy od subtelnej miłości z nijakim seksem (pewnie zmienię zdanie, gdy starość i niemoc zapuka do moich drzwi ).
          Uważasz, że miłość, żeby była miłością musi być bezinteresowna? A dlaczego? Dlaczego mamy dostać coś cennego (lub komuś to dać) nie dając (otrzymując) nic w zamian? Właśnie takie podejście jest nieuczciwe, wyrachowane.

          Nie oglądałam żadnego z filmów o których piszesz, bo dla mnie czas wakacji to odpoczynek zdecydowanie czynny i to na świeżym powietrzu, ale faktem też jest, że generalnie kino przestaje mnie ostatnio wciągać. Patrzę na migające obrazki i zamiast wzruszeń i różnorakich, głębszych refleksji, które kiedyś po obejrzeniu filmu długo jeszcze wracały echem, dopada mnie tylko jedna myśl – po co to komuś? Za drzwiami kinowej sali toczy się prawdziwe życie,, co ja tu, na tej sali robię? Tam jest prawda, tu tylko jej nicowanie na wszystkie możliwe strony. Czego chcę? – rozprawiać o tym jak inni poprzez np. zrobienie filmu postrzegają życie i szukają odpowiedzi w poszukiwaniu prawdy, czy żyć prawdziwie, całą gębą i zawartością płuc? Jak młokos błądzić i wywarzać otwarte drzwi, czy oprzeć się na konkretach i po prostu bezpiecznie i wygodnie żyć? Pierwsze jest takie wzniosłe …, ale w moim wieku :)) bliższy mi jest pragmatyzm. Sorry, że rozczarowuję – o ile to jeszcze możliwe ;)

        • Logos Amicus Says:

          W czym się tu zgadzamy:

          – Oczywiście, że nie można stawiać znaku równości między rachowaniem a wyrachowaniem. Choćby dlatego, że rachowanie to matematyka, a wyrachowanie – socjologia i psychologia ;) Lecz czasami rachowanie łączy się z wyrachowaniem (np. wtedy, gdy młoda dziewczyna rachuje pieniądze na koncie swojego starszego adoratora ;) )
          – Oczywiście, że wysublimowana miłość posiłkuje się hormonami, ale zwykle hormony nie zapewniają wcale wysublimowanej miłości, choć mogą zapewnić dobry seks ;)

          W czym natomiast (zgadzamy się) nie za bardzo:

          – Być może Cię zaskoczę, ale uważam, że prawdziwa, subtelna miłość niekoniecznie musi się spełnić w seksie. Oczywiście, lepiej dla wszystkich (zwykle) jest, jeśli spełnić się może.
          – W istocie żadna chyba miłość nie jest „bezinteresowna”. Chodzi jednak o to, żeby te „interesowności” obu partnerów ze sobą się niejako – sorry za to brzydkie słowo – pokrywały ;)
          – Mnie nie musisz przekonywać do „czynnego wypoczynku na świeżym powietrzu”. Kiedy tylko mogę, to uciekam w góry albo nad morze. Jednak tego typu aktywność wcale nie musi wykluczać np. tego, żeby pójść do kina (czy nawet uczestniczyć w filmowym festiwalu), przeczytać książkę (można nawet na świeżym powietrzu;) , czy wybrać się na koncert, i to nawet do filharmonii ;)
          – Piszesz: „Za drzwiami kinowej sali toczy się prawdziwe życie”. Tak to prawda, ale – musisz przyznać – to życie dla większości ludzi jest tak monotonne i szare, że tylko kino, literatura czy muzyka może je nieco ożywić i ubarwić. Sama chyba wiesz ;), że przedkładam życie „prawdziwe” nad życie w świecie marzeń, tęsknot i fantazji, co nie znaczy, że nie doceniam roli tego ostatniego. Najlepiej jest jednak wtedy, jeśli kino, książka czy muzyka staje się częścią naszego życia w ogóle, owo „prawdziwe” życie pogłębiając i wzbogacając (a taka jest jednak rola sztuki – także kina czy literatury).

        • sarna Says:

          :)))), sorry, ale podobnie jak Ty pogubiłeś się w rozumieniu Tamaryszka z powodu Jej wchodzenia w skórę adwokata diabła, tak ja pogubiłam się w Twoim przesłaniu z powodu emontinkonka o aparycji – ;).
          Napisz może to samo za pomocą cyferek, bym nie miała wątpliwości, że 2+2= ;)

          „Oczywiście, że nie można stawiać znaku równości między rachowaniem a wyrachowaniem. Choćby dlatego, że rachowanie to matematyka, a wyrachowanie – socjologia i psychologia ;) ”
          No cóż, ja podchodzę do tego z jeszcze innego punktu, tj. etyki. Wiem, że „znasz” Kanta, więc wiesz, co ozn. termin imperatyw kategoryczny i postępowanie w myśl zasady „postępuj zawsze tak, jakbyś chciał, aby postępowano w stosunku do ciebie”.

          Nie obraź się, ale choć się z Tobą zgadzam, to setnie się ubawiłam czytając stwierdzenia typu:
          – ” wtedy, gdy młoda dziewczyna rachuje pieniądze na koncie swojego starszego adoratora” – nie sądzisz, że oboje są naiwni, bo ona przepłaca i dostaje przeterminowany „towar”, a on kupuje złudzenia ?
          -” Oczywiście, że wysublimowana miłość posiłkuje się hormonami, ale zwykle hormony nie zapewniają wcale wysublimowanej miłości, choć mogą zapewnić dobry seks” – nawet wysublimowana miłość nie istnieje bez hormonów zwanych wewnętrzną morfiną, wywołujących stany błogostanu, etc. Przyjaźń, choć to cenny związek , sam w sobie nie jest jeszcze miłością, co najwyżej gwarancją spokojnej starości :(
          -” życie dla większości ludzi jest tak monotonne i szare” – to stwierdzenie (czym uprawnione? ) mnie nie ubawiło.

          Wiem, że akurat Ty znajdujesz w odróżnieniu ode mnie czas na wszystko, co akurat mnie cieszy, zwłaszcza, że obszary naszych zainteresowań są podobne, tylko w Twoim przypadku zakrojone na większą skalę.
          Przysiadłeś fałdów nad realizacją pewnego, tajemnego projektu? Jestem go ciekawa, póki co, wertuję album o parkach narodowych i ” najszłam” tu na ślad pewnego Kwiatka ;)

        • Logos Amicus Says:

          Na początek mała korekta.
          Powinienem raczej napisać: „życie wielu ludzi jest szare i monotonne” zamiast twierdzić, że „Zycie większości ludzi jest szare i monotonne”. Z tym jest doprawdy różnie, ale faktem jest że wielu ludzi tak swoje życie często (nie zawsze) odbiera.
          Piszesz: „Nawet wysublimowana miłość nie istnieje bez hormonów”. Ja przecież napisałem to samo: „Oczywiście, że wysublimowana miłość posiłkuje się hormonami.”

          Poza tym odpowiadam: ja również nie mam czasu na wszystko.
          A „kwiatki”?
          Kwitną :)

  4. Onibe Says:

    kadry są raczej niepokojące
    slow movie… hmm… obawiam się, że wpadłem w czarną dziurę: z jednej strony piana mi na usta wyskakuje podczas oglądania współczesnej sieczki mainstreamowej, z drugiej… mózg protestuje ilekroć każę mu myśleć podczas seansu. Chyba uodporniłem się na inteligentne kino. Kiedyś obejrzałbym chętnie, teraz postaram się zapamiętać… ale, ciekawi mnie estetyka tego obrazu. Eksperyment tchnący surowizną, chropatologią. To czasami wspaniale odświeża umysł…

    • Logos Amicus Says:

      Estetyka obrazu jest w filmie Tarra niezwykła. Nie wiem tylko czy może ona „odświeżyć” umysł.
      A widz, oglądając „Konia turyńskiego” wbrew pozorom zmuszony jest myśleć, bo Tarr zostawia go często samemu sobie – właśnie na pastwę jego własnych myśli (może więc jednak Twój mózg będzie „prostestował”? ;) )

      Nie posunąłbym się do tego, by nazwać „Konia turyńskiego” kinem „inteligentnym” – coś się we mnie przeciw tremu buntuje :)

      • Onibe Says:

        no właśnie – trącasz ciekawą strunę. Mnie jest coraz trudniej ocenić co jest a co nie jest kinem inteligentnym. Dużo teraz przebierania się w inteligenckie ciuszki. Które zadumanie jest głębokie, a które stanowi jedynie pozę? To trochę tak, jak z różnicą pomiędzy grafomanią a poezją. Czytuję od czasu do czasu poezję współczesną i dawno już zgłupiałem: co w niej jest elementem świeżym, cennym, a co świadczy o braku umiejętności. Ale to chyba akurat problem stary jak świat. Pytanie tego typu stawiano a propos obrazów pierwszych impresjonistów, a później jeszcze częściej…

        • Logos Amicus Says:

          „…i dawno już zgłupiałem”

          No właśnie, Onibe. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, aby jednak nie dać się „ogłupić”.
          A kiedy dajemy się „ogłupić”?
          Kiedy przyjmujemy bezkrytycznie wszystko to, co się nam wciska, kiedy bezmyślnie idziemy za „modą”, „trendem”…, kiedy ulegamy snobizmowi, kiedy jesteśmy nieautentyczni – czyli kiedy udajemy, że coś się nam podoba (bo to postawi nas „wyżej”), albo że udajemy, iż rozumiemy coś, czego nie rozumiemy (bo kiedy się przyznamy, że nie rozumiemy, to – jak się nam wydaje – zdradzimy się z własną głupotą i nierozgarnięciem); kiedy łykamy coś pod presją (własnych pretensji, ambicji, sugestii znajomych, guru, „Mistrzów”…) i kłamiemy (w imię np. zachowania dobrych koneksji, znajomości, albo tzw. „dobrego imienia”) wmawiając innym (a niekiedy i samemu sobie), że „to jest to”… etc.

          Moim zdaniem najważniejszy jest autentyzm – szczerość odbioru, nie okłamywanie w tym innych i samego siebie, samodzielne myślenie, poznanie własnej miary, gustu, preferencji…, rezygnacja z pozerstwa, kreowania się na kogoś lepszego, niż jesteśmy w rzeczywistości…
          Ja wiem, że to nie jest łatwe, ale moim zdaniem warto do tego dążyć ;)

          I nie obrażać się, kiedy ktoś ma inne zdanie, albo kiedy ktoś dotknie naszych kompleksów ;)

        • Onibe Says:

          gdyby to było tak łatwe jak piszesz… ;-)

          ale nie jest. Problem nie polega na działaniach pod publiczkę – z tego chyba każdy prędzej czy później wyrasta. No, powiedzmy, że prawie każdy ;-). Prawdziwa trudność leży w rozciągnięciu swojego ego na strefy obiektywne. Oceniać może każdy, ale ocenić dobrze…? No właśnie ;-)

          Powiem Ci, że absolutna wierność własnym poglądom wcale nie jest taka dobra. Wszyscy jesteśmy częścią społeczeństwa, które wymusza na nas pewne działania skierowane na zewnątrz. W skali mikro: czy rano, jak się budzisz, powiesz żonie że wygląda jak siedem nieszczęść? Nie da się żyć jak oblężona forteca – jako „ja” otoczone morzem „onego”. Mówiąc wszystkim dookoła, że są brzydcy, głupi i do niczego, niewiele zdziałamy. Kłamstwo jest często/czasami lepsze od prawdy. Jeśli będziesz na sztywno mówił wszystkim prawdę, to wiele osób zranisz: krzywda, którą im uczynisz nie będzie lepsza od kłamstwa, które by tej krzywdy uniknęło. Jeśli jednak uznasz inaczej (piszę „Ty”, ale nie chodzi o Ciebie, to tylko taka forma) to wpadasz w odwrotną pułapkę: zamiast oceniać rzeczywistość realistycznie zaczynasz oddawać hołdy bożkowi z tej samej rodziny co snobizm itd.

          Sztuka to szczególny przykład zjawisk, których obiektywnie ocenić się nie da, ale jednocześnie przez relację ze sztuką definiujemy siebie. No i dochodzi fakt, że odbioru sztuki się uczymy. Pozwolę sobie na przykład osobisty, choć zaznaczam, że ze sztuką nie mam nic wspólnego (chyba że tyle, co pierwszy lepszy szaraczek, za jakiego się uważam bez fałszywej skromności). Fotografia. Kiedy zaczynałem robić zdjęcia uważałem, że kanon opiera się na technice. Doskonały akt to było dla mnie zdjęcie wycięte z playboya. Dzisiaj, po wielu latach oglądania fotografii, robienia fotografii i gadania o fotografii potrafię docenić zdjęcie na którym nic nie widać – nie robię tego pod publiczkę, po prostu szukam specyficznych środków wyrazu i doceniam, jeśli ktoś je znalazł. Jednocześnie jestem świadom, że osoby mające z fotografią do czynienia jedynie na imieninach u cioci będą moją pozycję oceniały jako pusty szpan i silenie się na ambicję.

          Zgodzę się z Tobą w pewnym zakresie: bzdurą jest układanie swoich odczuć i opinii tylko przez pryzmat snobizmu, cudzych oczekiwań i nietrafionych ambicji. Takie życie nie ma sensu, bo przecież nie chodzi o to, by robić innym dobrze i dostosowywać się do ich oczekiwań, ale by znaleźć swoją grzędę na tym padole. Wszystko więc sprowadza się do złotego środka: wierność sobie ale z opcją elastyczności ;-). I jeszcze jedno: tak jak piszesz – nie należy niczego przyjmować bezkrytycznie. Lepiej popełnić błąd po głębokim namyśle, niż przez przypadek dobrze trafić opierając się na importowanej opinii! Summa summarum, chyba chodzi nam o to samo, w detalach widzimy to troszkę inaczej ;-)

        • Logos Amicus Says:

          „gdyby to było tak łatwe jak piszesz….”

          No przecież piszę, że to nie jest łatwe („Ja wiem, że to nie jest łatwe”) ;)

          Ciekawe kwestie poruszyłeś, ale pozwól, że odpowiem Ci nieco później, bo tymczasem muszę się zająć tym, co pozwala mi utrzymać „body and soul together” :)

        • Logos Amicus Says:

          Przede wszystkim nie chciałbym abyś tego komentarza pod cytatem o „zgłupieniu” odbierał osobiście. Ja mówiłem tylko o pewnej sytuacji ogólnej, hipotetycznej… Ale i tak widzę, że sprowokowało Cię to do dłuższej wypowiedzi ;)

          Oczywiście, że nie zawsze należy mówić wszystkim w oczy to, co się tak naprawdę myśli – ale to raczej odnosić się powinno do życia towarzyskiego, rodzinnego, społecznego. W naszych dyskusjach blogowych (zwykle na zadany temat, a u nas jest to najczęściej kultura i sztuka) wypada być jednak szczerym. Ja przynajmniej tak uważam – nie interesują mnie tu właściwie jakieś gry, gierki i podchody, czaty dla zabicia pustki, nudy, czy też nawet samotności (na tę ostatnią trzeba jednak starać się znaleźć jakieś remedium w realu); nie zależy mi na tworzeniu żadnych Towarzystw Wzajemnej Adoracji, nie przepadam za gadkami o wszystkim i niczym… Natomiast cenię sobie ciekawą rozmowę z kimś, kto ma coś konkretnego do powiedzenia (zwłaszcza na temat poruszony we wpisie, choć oczywiście nie musi to być sztywną regułą) – i mam to szczęście, że praktycznie wszyscy moi rozmówcy tacy właśnie są ;)
          Choć może nie zawsze mi się to udaje pokazać, z uwagą traktuję wszystko, co ktoś na moim blogu napiszę, i każdemu staram się odpowiedzieć – bez zbywania i lekceważenia kogokolwiek.

          Poruszyłeś wiele wątków w swoim komentarzu. Wskażę może tylko na jeden: otwartość. Cenię sobie tę cechę wśród ludzi. Otwartość, czyli m.in. brak sztywności, demagogii, zasklepienia się tylko w swoich – jedynie słusznych – poglądach. Gotowość do rozważenia innego punktu widzenia, rewizji własnej opinii, może nawet jej zmiany; przyznanie się do błędu, przyznania komuś racji… Moim zdaniem tylko wtedy rozmowa (dyskusja) ma sens, kiedy może nas wzbogacić o coś nowego (a co mogą uświadomić nam ludzie, z którymi dyskutujemy).
          Oczywiście nie zawsze mi się to udaje – jaka każdy człowiek nie jestem nieomylny, ani nawet wolny od głupoty. Wiem, że łatwo jest kogoś zranić, a jeszcze łatwiej ulec zwykłemu nieporozumieniu. Dlatego tak ważne jest również to, by nie tylko starać się siebie nawzajem zrozumieć, ale i pewne rzeczy sobie wybaczać i z byle powodu się nie obrażać (a za to zwykle odpowiedzialne są nasze kompleksy).

        • Onibe Says:

          spoko, moje dłuższe wypowiedzi niekoniecznie są efektem brania czegoś do siebie. Wręcz naprzeciwko, nie mam żadnych zastrzeżeń do Ciebie jako interlokutora… ;-)

          w zasadzie nie mam nic do dodania, bo zgadzam się ze wszystkim co napisałeś. Otwartość i margines tolerancj to dobre atuty przy każdej dyskusji. Gadanie bez sensu faktycznie stanowi stratę czasu, lepiej krócej a zwięźlej i na temat, ale bywa i tak, że czasami jedno zdanie w czyjejś długiej wypowiedzi prowokuje do wielkich dygresji… ma to swoją wartość ;-). Ja się przyznaję, że mam skłonność do odchodzenia w bok – zwłaszcza na blogach – zakładam, że większość dyskutantów dyskutuje o temacie głównym, więc jak mnie zainteresuje coś pobocznego to zaraz daję nura…

          jeszcze, przy okazji, jedna rzecz: nie odpowiedziałeś mi w kwestii uczenia się sztuki i związanego z poziomem owej nauki własnego zdania. Warto być autentycznym, ale czy nie uważasz, że w przypadku sztuki prawo do autentyczności dopiero się nabywa? Nie zrozum mnie źle: nie twierdzę, że zdanie kogoś nie mającego pojęcia o sztuce jest bezwartościowe. Wręcz przeciwnie: o gustach się nie dyskutuje, ale w momencie kiedy idziemy o krok dalej, poza pierwszą opinię i ocenę, staramy się coś znaleźć, wtłoczyć dzieło w jakiś system, układ, potrzebne są narzędzia. W przypadku sztuki narzędzia są… nieoznaczone. Trudno je zidentyfikować, nie leżą na półkach sklepowych. Pojawia się potrzeba wrażliwości i dystansu a dystanst to także umiejętność powściągnięcia swojego zdania (a więc i przymrożenie autentyzmu). Spójrzmy na to tak: sporo znamy ludzi popadających w snobistyczne przekonanie, że muszą reprezentować nie swoje zdanie, ale i równie wiele znamy osób, które przed snobizmem się broniąc wpadają w skrajność odwrotną: gotowe są bronić swojego zdania dlatego, że to ich zdanie. Dlatego, że już je powiedziały. Bez skłonności do refleksji…

          powyższe oczywiście nie stoi w sprzeczności z tym co napisałeś, ot, znowu dostałem klawiaturotoku. ;-)

        • Logos Amicus Says:

          Lubię dygresje. Zwłaszcza takie, które wyrastają jakby z głównego pnia tematu i wnoszą do dyskusji coś nieoczekiwanego, ale pozostają w relacji z tym głównym tematem. Wtręty „ni z gruszki, ni z pietruszki”, a zwłaszcza złośliwości ad personam wybijają jednak z dobrego tonu ;) Rozmowa się rozmywa, staje się mętna i nieprzejrzysta jak woda, w której pływa za dużo ryb ;)
          Ale to jest tylko moje zdanie.

          Poruszyłeś sprawę autentyzmu (chodzi nam głównie o autentyzm odbioru sztuki i wyrażania swojej opinii).
          Mimo wszystko obstaję przy tym, aby zawsze być w tym autentycznym.
          Oczywiście, że autentyzm kogoś, kto nie ma pojęcia o sztuce i kogo sztuka zupełnie nie interesuje, ma niejako mniejszy ciężar od autentyzmu kogoś, kto jest ze sztuką zaznajomiony i zainteresowany. I to nie jest najczęściej sprawa gustu, a po prostu wiedzy (dlatego bardziej cenimy – a przynajmniej powinniśmy cenić – zdanie kogoś, kto wie więcej, kto wydaje się nam mądrzejszy, ale także bardziej wrażliwy, albo ktoś, kogo obdarzamy respektem i szacunkiem).
          Wbrew pozorom powściągliwość może mieć dużo wspólnego z autentyzmem, zwłaszcza jeśli jest zapowiedzią jakiejś refleksji czy też rewizji własnych zapatrywań. Autentyzm, który może nawet sprawiać wrażenie bycia czymś spontanicznym, jest dla mnie niewiele wart, jeśli jest przy tym bezmyślny.
          Innymi słowy: ktoś, kto jest autentyczny, wystawia niejako świadectwo samemu sobie „up front” (dlatego tak często zdarza się ludziom być nieautentycznymi ;) )

          PS. Doceniam rolę pewnej domieszki snobizmu, który może przecież w końcu przerodzić się w autentyczne zamiłowanie do jakiejś dziedziny sztuki.

        • Onibe Says:

          cóż, łatwo pogubić światło w meandrach semantyki ;-)
          autentyzm można też rozumieć różnie – to jest niestety słabość dyskusji blogowych: ze względu na rozciągnięcie w czasie, rozbicie na wiele wątków (i konieczność konkurowania dyskusji z innymi czynnościami autonomicznymi) trudno zsynchronizować tabelę kodów. Summa summarum, strzelamy do tej samej tarczy. Czuję podskórnie, że to o czym piszesz w swoich artach jest także wyrazem moich odczuć, choć często lepiej ubranych w słowa niż bym ja je ubrać potrafił.
          Co do dygresji… uwielbiam, ale chyba muszę zacząć się kontrolować. W dyskusjach „in real” nie zdarza mi się tak bardzo w nie popadać, ale w necie miewam czasami ogromne problemy z kontrolą treści…

          pozdro ;-)

  5. liritio Says:

    Wybrałabym (to przypuszczenie, żadnego nie widziałam) „Konia Turyńskiego”, raczej nie „Melancholię” (takie tematyczne skojarzenie), chociaż przy mojej zdrowej(?) sympatii dla życia przedstawienie Tarra mogłoby okazać się nieznośnie irytującym i w sumie nużącym spektaklem beznadziei. Chociaż ładnie sfilmowanym… „Melancholia” Von Triera to zbyt teatralne widowisko, jak na mój gust. A przynajmniej tak wnioskuję, jako że komentarz jest bez naocznego pokrycia (ależ sformułowanie…).

    • Logos Amicus Says:

      Witaj Liritio :)
      „naoczne pokrycie” – całkiem mi się podoba ;)

      „Melancholia” von Triera też jest ładnie sfilmowana. Właściwie, to owo „ładnie” bardziej pasuje do tego filmu, niż do „Konia”, (który także od strony plastycznej jest mimo wszystko niesamowity, tyle że nie mieści się w kategoriach estetyki „ładnej”).

      A gdybyś te filmy obejrzała, to bardzo byłbym ciekaw Twojej opinii.
      Pozdrawiam

      PS. Mimo wszystko uważam, że oba filmy warto obejrzeć.

      • liritio Says:

        Z Von Trierem jestem raczej na bakier, tak naprawdę wśród jego filmów tylko „Szef wszystkich szefów” mnie nie zdenerwował. W „Melancholii”, podejrzewam, do szału doprowadziłyby mnie dwie piękne panie w głównych rolach. I te magiczne, teatralne efekty. I Wagner… Chociaż z drugiej strony, zapewne jednak „Melancholię” łatwiej przyswoić, niż Tarra. Ale, jak znam siebie, i tak w końcu oba obejrzę i oba mnie zmęczą, i będę chciała coś mądrego napisać i nie będę mogła, i będę na zmianę zgrzytała zębami i cieszyła się, że zobaczyłam, bo coś tam jednak w główce się pomyślało.
        Chyba już czas żebym zmądrzała i poczuła przynależność do grupy widzów, którzy w kinie unikają czegokolwiek wychodzącego nad próg Pottera i „Piratów z Karaibów” :)

        • Logos Amicus Says:

          „…podejrzewam, do szału doprowadziłyby mnie”

          Liritio, myślę, że dobrze byłoby przekonać się o tym wszystkim samemu i nie poddawać się jednak własnym uprzedzeniom.
          A jeśli chcesz traktować kino tylko jako rozrywkę? Twój wybór. Nic w tym złego – wprost przeciwnie :)
          Moim zdaniem, także to co „wychodzi nad próg” Pottera i „Piratów z Karaibów”, może być rozrywką.
          Kto wie, może nawet „Koń turyński” Cię rozerwie? ;)

          Nie muszę chyba dodawać, że ja nie pogardzam kinem czysto rozrywkowym. Moim problemem jest być może to, że to, co rozrywa tzw. „szeroką” publiczność, mnie samego już rozrywa jakby mniej, a nawet – niestety – nudzi. Dlatego zdarzają mi się tutaj w Stanach długie miesiące, kiedy dosłownie nie mam na co się do kina wybrać – mimo, że na ekranach wyświetla się w tym czasie dziesiątki, może nawet setki, filmów. Dobrze przynajmniej, że jest kilka kin, gdzie nie puszcza się zwykłej hollywoodzkiej „sieczki” tylko filmy dające trochę więcej do myślenia. No i jest kilka przeglądów, na których można obejrzeć filmy z całego świata, które do amerykańskich kin czy telewizji nie trafią nigdy.

  6. Miriam Says:

    Tadeusz Sobolewski napisał o tym filmie:
    „Co to wszystko znaczy? – pyta kobieta. Widz też zadaje sobie to pytanie. (…). Wyjaśnienia trzeba szukać w materii filmu i odczuciach, jakie ona wywołuje, w kontemplacji monotonnego rytuału powtarzających się czynności życiowych, aż do ich wygaśnięcia. Przypominam sobie z własnego życia moment uświadomienia tej piekielnej powtarzalności – dopadło mnie to któregoś dnia, gdy wynosiłem do śmietnika zużyte pojemniki na wodę. I dziwna rzecz, myśl o „końcu wszystkiego” obróciła się nagle w swoje przeciwieństwo, przyniosła ulgę. Tak właśnie działa film Tarra.
    Jest w nim Weltschmerz, melancholia, znużenie życiem. Tarr swoją sztuką pomaga je nie tylko znosić, ale jeszcze sobie zadawać. Dzisiejsza kultura broni się przed myślą o końcu, odwraca naszą uwagę, jesteśmy nieustannie zabawiani, rozpraszani. Ale trzeba kiedyś dotknąć dna, żeby się od niego odbić. Tarr zdejmuje z obrazu życia całą pozłotkę, obnaża jego szkielet, odejmuje nadzieję i pyta co dalej. Z jego filmu emanuje jakieś czarne światło, paradoksalna eschatologia, którą amerykański recenzent „Variety” porównał do ciężkiego luterańskiego kazania. Dlaczego ten film fascynuje? Jego pesymizm od czegoś nas uwalnia.”

    Całość tutaj:
    http://berlinale2011.blox.pl/2011/02/Tadeusz-Sobolewski-Beckett-po-wegiersku.html

    • Logos Amicus Says:

      Czyli nasze życie jako kontrapunkt dla nihilizmu?
      Rodzi się jednak pytanie: czy koniecznością jest „dotknięcie” dna?
      I czy częściej jednak dna nie tyle „dotykamy”, co na to dno upadamy – a upadek taki bywa zwykle twardy i bolesny?

  7. tamaryszek Says:

    Logosie, masz u mnie kawę (wirtualną z racji odległości) za ten wpis.
    Dużo powiedziałeś. I to, że obłędny rytm, który wciąga swą monotonią, mimo braku akcji. (Obejrzałam „Konia turyńskiego” jak w transie.) I to, że minimalizm otwiera spore zasoby biało-szaro-czarnego piękna. Głównie piękna fotografii, ale fotografii inspirowanej dziełami malarskich mistrzów. I to, że wszystko zamiera nieuchronnie i stopniowo… To wcale nie jest banalna prawda. Boli śmierć nagła, ale boli i ta, która przejawia się w drętwieniu, w wysychaniu źródeł, z których zwykliśmy pić ożywczą wodę.
    No, wiele napisałeś.
    Dodam tylko, że jest jedno znaczące dzianie się: gdy woźnica z córką decydują się na ucieczkę. Pakują wszystko, zamykają na skoble dom, stajnię, szopę. I chwilę później wracają ze świata, bo… nie znaleźli tam ratunku, choć taką próbę podjęli.
    Tyle że to nie jest opowieść o próbach przezwyciężania śmierci, wichury, niemocy etc., lecz o tym, że to, co wolelibyśmy unieważnić i zastąpić barwną grą świateł i kolorów, ma jakąś swoją „głupią” rację.

    Coś mi nie gra, gdy piszesz – w ostatnim akapicie – o swym braku satysfakcji, o nieakceptacji tego co Tarr proponuje. Jeśli dobrze rozumiem? Widzisz w tym, co robi Bela Tarr wypowiedź nihilisty, więc buntujesz się, bo nihilizm nie jest Twoją filozofią. Czy tak?
    Dlaczego to nie współbrzmi z tym, co sama myślę?
    Bo – po pierwsze – czego tu chcieć od bohaterów filmu? Oczywiście, znamy wiele opowieści (bardzo prawdziwych), w których twórcze działanie, niezgoda na marazm, wewnętrzna motywacja i wiara zdolne były góry przenosić. OK. Ale czasami tak nie jest. Piszesz o postaciach z filmu Tarra: „ich psychika nie jest chyba bardziej skomplikowana, niż psychika konia, którego trzymają w stajni”. Ja się w nich odnalazłam. A przecież nie taki znów ze mnie koń. Nie mam pojęcia, dlaczego się odnalazłam, ale przez 2,5 godziny nie byłam w stanie patrzeć na nich z boku. Wichura mnie zagarnęła. I też mi się już nie chciało jeść ziemniaków w mundurkach. ;) Na marginesie: ktoś na spotkaniu z Tarrem pytał, którą metodę obierania ziemniaka preferuje? Córka tak metodycznie, ostrożnie zdejmowała skórkę. A ojciec – byle jak, łapczywie lub z irytacją. I chyba więcej solił? Ale nie przypominam sobie odpowiedzi reżysera. Pewnie się wymigał, bo pytanie przecież nieistotne.

    Wracając do sedna. Nigdy nie przeżyłam fascynacji nihilizmem. Mam gdzieś w genotypie zapisane, że „lepiej zapalić świeczkę, niż przeklinać ciemności”. Raczej szukam sensu, niż zastanawiam się nad bezsensem.
    A jednak dobrze, że ktoś wypowiada, wyraża doświadczenie pustki. Potrzebuję tego. I może jest jakaś skaza czy niekonsekwencja w moim myśleniu – w tym, że oglądam nihilistyczny obraz i nie drążę, czy to jest tożsame z tym, co myślę, czy też powinnam zgłosić veto. To wszystko być może. Nie chcę i nie muszę rozstrzygać. Nie wytrzymałabym w świecie, w którym zabrakłoby tej przejmującej, niegościnnej, ogołacającej wichury.

    Pozdrawiam!
    ren

    • Logos Amicus Says:

      „Tyle że to nie jest opowieść o próbach przezwyciężania śmierci, wichury, niemocy etc., lecz o tym, że to, co wolelibyśmy unieważnić i zastąpić barwną grą świateł i kolorów, ma jakąś swoją „głupią” rację.”

      Ależ Tamaryszku, szkopuł w tym, że w tym filmie to właśnie „barwna gra świateł i kolorów” jest zastępowana ponurą, zwichrowaną ciemnością.
      Ja się nie tyle przeciw temu (czy też szerzej: przeciw nihilistycznej filozofii egzekwowanej w „Koniu turyńskim” przez reżysera) buntuję, co się z nią nie zgadzam, bo świat widzę inaczej. I dzięki temu wiem, że jest on jednak inny (a przynajmniej inny bywa i że taki bywa częściej – ciemność nie definiuje naszego świata, bardziej go określa światło). I podejrzewam, (jestem właściwie pewien), że i Tarr to widzi. Więc jego nihilizm byłby tylko pozą? (może Ty też to wyczuwasz i dlatego „nie drążysz”, nie zgłaszasz veta?) Czyli, innymi słowy, poddajesz się konwencji – ot taka sobie, jeszcze jedna, artystyczna wizja, może nawet zabawa.
      Jeśli tak, to ja nihilizm traktuje poważniej. A że jestem raczej agnostykiem (coś mi mówi, że jesteś osobą wierzącą), więc w jakiś sposób próbuję się z nim rozprawić. I jak zasugerowałem to nawet w tekście – w pewnym sensie budzi on moją, może nie tyle fascynację, co zainteresowanie, zaintrygowanie (dlatego Nietzsche, dlatego Cioran, Beckett… etc.) Tak jak kiedyś fascynację budził we mnie np. karabin (ciągle pamiętam z jaką rozkoszą niemal trzymałem go w moich rękach, kiedy byłem jeszcze chłopakiem) – a dziś czuje się… może nie tyle pacyfistą, co anty-militarystą i wojna budzi we mnie po prostu wstręt. Może ten nihilizm to taki mój „karabin”, który kiedyś mnie mamił i próbował uwieść, ale któremu się w końcu oparłem? I to wcale nie był mój wybór, tylko jakaś – poparta myśleniem – ewolucja?

      Chyba z tego właśnie wynika ambiwalencja, jaką odczuwałem oglądając obraz Tarra (i ja tej ambiwalencji w tekście wcale nie ukrywałem, wręcz przeciwnie; zależało mi na tym, aby była ona widoczna, bo to było bliższe prawdy).

      Jeszcze jedna sprawa. Sugerując to, że skomplikowanie psychiki bohaterów przypominało mi skomplikowanie psychiki konia, wcale nie starałem się obrazić postaci występujących w tym filmie. Jeśli już ktoś tych ludzi obrażał, to był to sam Tarr – bo to on zrównał ich egzystencję z egzystencją konia, sugerując tym samym, że egzystencjalnie człowiek nie różni się od zwierzęcia.

      Także uważam, że dobrze jest, jeśli ktoś wyraża doświadczenie pustki, bo wtedy – na zasadzie kontrastu – możemy bardziej odczuć to co konkretne i pełne. Lecz nie można się temu dziwić, kiedy pociąga to za sobą nasz sprzeciw. Poprzez ten sprzeciw konstytuuje się nasza afirmatywna postawa.

      Dziękuję za bardzo ciekawy i inspirujący komentarz.
      (Też masz u mnie na kawę – może być nawet na ławę ;) )

      • tamaryszek Says:

        Jeszcze małe erratum,
        Szkopuł? Nie, widzę, że Tarr czarno-biały, nie barwny.
        Ambiwalencję dostrzegłam, a jakże.
        ***
        Co do nihilizmu. Bo ja nie zgłębiałam go tak jak Ty, to prawda, ale nie odbieram go na poziomie estetyki. To nie jest tak, że wyłączam bunt, bo podobają mi się kadry i wygodniej mi nie myśleć jak bardzo dołujące przesłanie sączy się z ekranu. Właśnie dlatego, że wolę wierzyć (a to jest jednak kwestia wiary, nie faktów), że człowiek, życie i świat mają sens – właśnie dlatego potrzebuję, by wyrażony był również głos-przeciwwaga.

        Rewelacyjnie, że Miriam zacytowała Sobolewskiego. Otóż to, otóż to! Ten „pesymizm od czegoś nas uwalnia”. Gdyby nie dźwięk nihilistycznego zgrzytu, groziłaby nam pełna sensu atrapa. Co – jako agnostyk – z pewnością rozumiesz i uwzględniasz.
        Trudno o precyzję w tak trudnych kwestiach…

        • Logos Amicus Says:

          „Szkopuł? Nie, widzę, że Tarr czarno-biały, nie barwny.”

          Chodzi mi o to, że świat, który w rzeczywistości jest jednak „barwną grą świateł i kolorów”, Tarr przedstawia jako ciemny, czarno-biały i ponury, mówiąc przy tym, że on taki jest naprawdę (i tylko taki). Ale tu właśnie nie chodzi o estetykę (która skądinąd zrobiła na mnie wrażenie i na swój sposób mi się „spodobała”), ale o… ontologiczny, filozoficzny (światopoglądowy) stosunek do życia i świata, (którego nota bene nie podzielam).
          Innymi słowy: ja nie widzę życia tak, jak Tarr: że każdy nasz dzień jest umieraniem, że nie warto nigdzie się wybierać, bo i tak wszędzie czeka nas to samo (czyli właściwie NIC, beznadzieja, mrok, powolna agonia i kaplica).

          Nie wiem czy poczucie sensu to kwestia wiary.
          Weźmy choćby domenę faktów, czyli naukę. Czy nie ma np. sensu poszukiwanie leków na ludzkie choroby?; czy nie ma sensu praca nad projektem kanału, który ma dostarczyć ludziom wodę?; czy nie ma sensu dążenie do rozwiązania równania, które pozwoliłoby zastosować technologię ratującą ludzkie życie? czy nie ma sensu ulepszanie środków transportu, by były coraz bezpieczniejsze w przemieszczaniu się ludzi?
          A tu przychodzi nihilista lub propagator bezsensu i mówi że to wszystko „o kant d..y rozbić”.
          (Wzbudzając często tym stwierdzeniem aplauz.)

          Nie dajmy się zwariować nawet najbardziej kuszącej, sugestywnej, artystycznej wizji.

  8. tamaryszek Says:

    „świat, który w rzeczywistości jest jednak „barwną grą świateł i kolorów”.
    Jest? Może. No załóżmy. Ja też tak wolę. A Ty się nawet przy tym upierasz.
    Ale to nie jest jedyna prawda o świecie. Równorzędna jest prawda odwrotna. Że świat jest czarną, bezsensowną rozpaczą.
    Można go tak widzieć. To, że tę wizję odrzucasz, ok. Ale ona jest.
    Nie wiem, nie chcę sięgać po szantaż nieszczęściami, które mogą taką wizję wywołać, bo nie w tym rzecz. Nie ten ma mniej nadziei, kto doświadczył więcej zła. Tu nie działa matematyka. To jest właśnie kwestia wiary: życie ma sens lub go nie ma. (zostawmy religię)
    I kto tu jest agnostykiem?! Wierzę, ale może być i tak, że to, w co wierzę ma swój negatyw, a Pełnia jest Pustką, Owszem – jeśli chodzi o mnie – uczę się doceniać każdą drobinę sensu. Ale, jeśli chodzi o kogoś innego, to on ma swoją wizję. Nie jestem Posiadaczką Racji Jedynej.

    Przychodzi nihilista i mówi, że postrzega życie jako pasmo udręki, bólu, łańcuch doświadczanych śmierci… lub ogłasza prosto z mostu, że: „to wszystko o kant d..y rozbić”.
    No, możesz mu powiedzieć, że się głęboko myli, bo świat jest cudny i mądry. Ale mu tak nie powiesz… Nie powiesz, bo gdybyś chciał go przekonywać, musiałbyś zanegować jego doświadczenia i wejść w rolę Tego, Co To Wie Najlepiej.
    Zresztą przekonywać można… Ale odmawiać racji bytu temu, z czym się nie utożsamiamy… – tego nie rozumiem.

    Wkurza Cię aplauz dla nihilizmu. Tu zgoda, lansowanie nihilizmu jest „prawie” taką samą głupotą jak lansowanie wygładzonego optymizmu.”Prawie” – bo jeśli są kłamstwa, które odbierają siłę, to są też kłamstwa, które pomagają żyć. No to może te drugie lepsze? Ale lepiej niczego nie lansować na siłę.

    I tylko dlatego wchodzę w rolę adwokata diabła.

    • Logos Amicus Says:

      tamaryszku, czy Ty naprawdę nie widzisz w świecie światła i kolorów? No nie wierzę, że nie (przecież nie jesteś osobą niewidomą albo daltonistką?)
      Przy tym, że świat jest pełen światła i kolorów ja wcale nie muszę się „upierać”, ja tylko stwierdzam fakt – tak jest naprawdę, wystarczy wyjrzeć za okno kiedy świeci słońce, albo… światła neonów ;)
      Oczywiście, że wiem, że jeśli ktoś jest niewidomy, to tego nie może zobaczyć. Ale jeśli taka osoba będzie twierdzić, że światła i kolorów nie ma, to czy patrząc akurat wtedy na piękny krajobraz, przyznamy jej rację, mówiąc że rzeczywiście światła i kolorów nie ma? Czy to nie będzie się kłócić z naszym doświadczeniem?

      Wybacz, ale to co napisałaś w swoim ostatnim komentarzu, nie świadczy o tym, że jesteś osobą wierzącą (na marginesie pytanie: a dlaczego mówiąc o tym wszystkim – czyli o rzeczach fundamentalnych i ostatecznych – mamy zostawić religię?) Mówisz jak rasowa agnostyczka („Wierzę, ale może być i tak, że to, w co wierzę ma swój negatyw”) – dowód właśnie w tym Twoim stwierdzeniu: „może być inaczej”. Czyli: „ja wierzę w Boga, ale może być też tak, że Boga nie ma”. To nie jest wiara, to jest sceptycyzm. Czy nie chcesz się do tego przyznać sama przed sobą?

      Piszesz: „Ale odmawiać racji bytu temu, z czym się nie utożsamiamy… – tego nie rozumiem.”
      Czy naprawdę sądzisz, że ja odmawiam racji bytu temu, z czym się nie utożsamiam? Byłbym ślepym nieczułym głupcem, gdybym nie dostrzegał tego, jak bardzo życiem ludzkim może zawładnąć rozpacz, jak może się ono wydać komuś straszne i bezsensowne, ile jest w świecie nieszczęścia, cierpienia, niesprawiedliwości… To wszystko w świecie jest. Ale to właśnie nie jest jedyna prawda o świecie.
      Lecz ja nie twierdzę – w przeciwieństwie do wszystkich tarrów, beckettów, cioranów, opałek i innych… – że to wszystko nie ma sensu, i że to wszystko „o kant d…y rozbić”.
      Ja po prostu twierdzę, że nawet jeśli my sensu nie znamy, to nie jest tak, że tego sensu nie ma.
      Proste.

      Moim zdaniem tylko agnostycyzm może dopuszczać istnienie prawd alternatywnych (bo sam prawdy nie zna).
      A jeśli chodzi o kłamstwa? Jeśli już miałbym wybierać, to wolę kłamstwa, które pomagają żyć, niż kłamstwa, które odbierają siłę.
      Jednak kłamstwo wcale nie musi być jedynym wyborem, kiedy chcemy ludziom przekazać coś, co daje im siłę i pomaga żyć.

  9. tamaryszek Says:

    „Wybacz, ale to co napisałaś w swoim ostatnim komentarzu, nie świadczy o tym, że jesteś osobą wierzącą”
    Wybaczam. ;)
    Ale wolałabym, byś nie analizował mojej wiary.
    „Mówisz jak rasowa agnostyczka”
    Celowo. By odwołać się do Twego – zadeklarowanego w poprzednim komentarzu – agnostycyzmu.

    Na pytanie, czy neony za oknem ułatwiają mi doświadczanie śmierci, odpowiedź brzmi: nie.
    Ale to wszystko niełatwe kwestie.
    … Jednak trochę złośliwa będę… Wejść w rolę advocatus diaboli to nie to samo co bronić racji, w którą się wierzy.

    PS. Nigdzie nie sugerowałem, że „neony
    Trywializujesz, aby ośmieszyć to, co chciałem powiedzieć? Nie wierzę :)

    • Logos Amicus Says:

      tamaryszku, ja nie analizuję Twojej wiary, gdzież bym śmiał.
      (nie analizuję choćby z tego powodu, że jej nie znam)

      Myślałem (być może nawinie), że w ostatnim komentarzu pisałaś to, co naprawdę myślałaś (a okazuje się, że Ty tylko wchodziłaś w skórę „adwokata diabła” ;) )

      Poza tym: oczywiście, że „wejść w rolę advocatus diaboli to nie to samo co bronić racji, w którą się wierzy”.
      Swoją drogą wygodnie jest czasem wejść w rolę advocatus diaboli, nieprawdaż? Można wtedy powiedzieć wszystko, nawet to w co się nie wierzy. Mało tego: można nawet wtedy powiedzieć to, w co się wierzy, al gdy z pewnych względów nie chcielibyśmy, aby ujawniło się to, że w to wierzymy ;)

      PS. tamaryszku, tak to wszystko „zakręciłaś”, że teraz już naprawdę nie wiem o co Ci chodzi, ani tego, co Ty naprawdę myślisz.
      A może to właśnie o to chodziło? :)

      PS2. Nigdy i nigdzie nie pytałem „czy neony za oknem ułatwiają (Ci) doświadczanie śmierci?” (zadałaś je sobie sama).
      Trywializujesz po to, by ośmieszyć (unieważnić?) to, co chciałem naprawdę powiedzieć?
      Nie wierzę ;)

      PS3. Mam nadzieję, że po tej rozmowie nasza kawa nadal jest aktualna :)

      • tamaryszek Says:

        Bardzo mi przykro, że uważasz moje komentarze za pokrętne. Nie było to moim zamiarem. Od pierwszych słów po ostatnie przekazuje tę samą myśl: nie jestem nihilistką, ale nie odmawiam nihilistom prawa głosu (a nawet prawa racji).
        Wiesz, pierwszy raz poczułam się na Twoim Blogu jak nie-u-siebie.
        I to pewnie też brzmi pokrętnie, bo przecież to oczywiste, że nie jestem u siebie.
        I może postawmy już kropkę, ok?

        • Logos Amicus Says:

          tamaryszku, zawsze się u mnie możesz czuć jak u siebie.
          Jeśli poczułaś się dotknięta, to bardzo przepraszam – na pewno nie było to moją intencją, by Cię czymkolwiek dotknąć.
          Wiesz gdzie jest między nami pies pogrzebany? Tutaj, gdzie piszesz: „nie odmawiam nihilistom prawa głosu (a nawet prawa racji)”.

          Ja również nie odmawiam nihilistom prawa głosu, ale już nie mogę stwierdzić (według tego co sam sądzę i wyznaję), że mają rację (patrz: wszystkie moje dotychczasowe argumenty). Gdybym im przyznał rację, to moja racja wtedy nie miałaby sensu (nawet nie byłoby sensu jej wyłuszczać. W takim razie nie miałoby też sensu jakiekolwiek nasze przekonanie – skoro racje jakichkolwiek przekonań mają taką samą wagę i prawomocność. Tym sposobem dochodzimy do absurdu. Bo jeśli każdy ma rację, to tak naprawdę racji nie ma nikt. (A jeśli to jest prawda, to i tak jest to jeszcze jeden argument na rzecz agnostycyzmu.)

          To jest właśnie wpływ tego cholernego postmodernizmu: że niby wszyscy mają rację.
          Np.: rację mają zarówno ci, którzy twierdzą, że po śmierci nie czeka nas nic, jak i ci, którzy twierdzą, że czeka nas zmartwychwstanie. Albo: rację mają ci, którzy twierdzą, że Boga nie ma, jak i ci, którzy twierdzą, że Bóg jest… etc.

          Czy potrzebne jest Twoje zapewnienie, że nie jesteś nihilistką? To przecież ani na moment by mi do głowy nie przyszło.

          Przyznaję, że dotknęło mnie to Twoje: „Wiesz, pierwszy raz poczułam się na Twoim Blogu jak nie-u-siebie.”
          Więc mamy nie rozmawiać ze sobą o rzeczach ważnych i istotnych, może nawet czasem trudnych? Zwłaszcza kiedy mamy inne zdanie czy opinie? A tylko przyznawać sobie nawzajem – i wszystkim wokoło – rację? Jaki sens miałaby wtedy rozmowa – gdybyśmy sobie tylko przytakiwali?

        • Logos Amicus Says:

          Ach, zapomniałem o kropce:
          .
          :)

  10. Ela Wolny Says:

    Ojej, nie ogarniam Was. co za tłuk ze mnie.

    Byłam w sobotę na Smerfach, i jako jedyne dostałyśmy plakietkę i plakat. Dumne przyniosłyśmy do domu, owiniętą gumką recepturką zrolowaną zdobycz, mocno wierząc, że na plakacie są niebieskie ludziki. Nic bardziej mylnego – „Bitwa warszawska”, którą natychmiast wyrzuciłam. A tu czytam, że się uśmiałeś…

    Dlaczego o tym piszę? Jakby wyczerpał się we mnie limit na te treści… A mając na uwadze super wiersz poniżej, Wolę korzystać z babiego lata. Pozdrawiam!

    *
    wiosna

    lato

    jesień

    zima

    już nas ni ma

    *

  11. ananka Says:

    Naprawdę nie dzieje się nic

  12. Miriam Says:

    Ciekawa lista

    http://www.tasteofcinema.com/2015/the-15-best-movies-influenced-by-nietzschean-philosophy/

    Pierwsze miejsce dla Konia Turyńskiego – no surprises!

  13. Onibe Says:

    to i tutaj sobie też pogadaliśmy? Jakie te blogi małe ;-P


Dodaj odpowiedź do tamaryszek Anuluj pisanie odpowiedzi