STREFA INTERESU, albo o uprawianiu ogródka przy obozie zagłady

.

Ogródek i bawialnia, a za murem piekło

.

       „Trzeba milczeć i uprawiać swój ogródek” mówi Kandyd Voltaire’a. Tę słynną maksymę rozumiemy najczęściej jako radę nieangażowania się w sprawy świata i zajmowania się tylko tym, co jest najważniejsze dla naszego dobrobytu. Brzmi jak apoteoza egoizmu? Ależ tak. W szerszym kontekście można ją jednak rozumieć jako ograniczenie się w naszej działalności tylko do tego, na co mamy wpływ. Zwłaszcza w świecie pełnym nieszczęść i cierpienia, w którym sprzeciwianie się wszechobecnemu złu nas przerasta i czyni bezradnym. No tak, ale to też wygląda jak usprawiedliwienie naszego egoizmu, tylko że nieco głębsze i (jednak tylko z pozoru) lepiej uargumentowane.

       Rodzina komendanta obozu zagłady Auschwitz Rudolfa Hössa – czyli on, jego żona Hedwig i ich pięcioro dzieci – mieszkała przez kilka lat w willi z ogrodem, za którego murem znajdowały się obozowe baraki, komory gazowe i krematoria, w których każdego dnia zabijano i palono zwłoki tysięcy ludzi, przywożonych do Oświęcimia z różnych, okupowanych przez niemieckie władze krajów. Film zajmuje się ich codziennym życiem, nigdy nie pokazując tego, co działo się za tym murem, czyli w samym obozie śmierci. Tego właściwie nie widzimy, choć można w oddali zobaczyć wieże strażnicze, fragmenty baraków, dymiące kominy krematoriów, a niekiedy kłęby pary wydobywające się z lokomotyw pociągów zwożących przeznaczonych (głównie) na śmierć ludzi. Jest to jednak tło dalekie, jakby tylko bardzo powściągliwie zasugerowane – nie dominujące obrazów ukazujących życie rodziny Hössa. Większe wrażenie robią na nas dźwięki (strzały, ujadanie psów, krzyki oprawców i ich ofiar…) – również dobiegające z oddali, czasem ledwie słyszalne, ale prowokujące nas do wyobrażania sobie tego, co tak naprawdę dzieje się w obozie. I właśnie te odgłosy wydają się w całym filmie pełnić główną rolę kierowania naszej uwagi na horror Holocaustu, którym tak naprawdę zajmuje się „Strefa interesu”, mimo że nie odnosi się do niego wprost, ze zwykłą w takich przypadkach naocznością. I na tym właśnie polega nie tylko unikalność filmu Jonathana Glazera, ale i jego wielka siła.

      Paradygmat filmu jest więc prosty: oto konfrontujemy życie zwykłych ludzi z niewyobrażalnym złem jakiego doświadczają więźniowie znajdującego się tuż obok nich obozu zagłady – ale przyjmując perspektywę kogoś, kto nie widzi samego mordowania ludzi za jego murami – ofiary i ich cierpienie są dla nas niewidoczne. W tej konfrontacji zaś chodzi o banalne, ale w rzeczy samej fundamentalne pytanie: jak to możliwe, że można wieść (z pozoru?) normalne, czy wręcz sielankowe życie (i uprawiać swój ogródek), kiedy w odległości kilkuset metrów od nas odbywa się orgia zabijania tysięcy niewinnych ludzi, a głównymi aranżerami tej zbrodni jesteśmy my sami (to odnosi się Hössa) lub ktoś nam bliski (w przypadku Hedwig: ukochany mąż i troskliwy ojciec). Czy mamy tu do czynienia z amoralnymi, pozbawionymi wszelkiej empatii psychopatami i monstrami, czy też wręcz przeciwnie: z normalnymi i przeciętnymi ludźmi, którzy wykonują tylko to, czego się od nich oczekuje, a co wynika z ich wychowania, wartości rodzinnych, poczucia obowiązku i urzędniczej (korporacyjnej) subordynacji?

       Przy okazji filmu Glazera przywołuje się często słynne określenie Hannah Arendt mówiące o banalności zła, ukute przez nią w odniesieniu do innego hitlerowskiego zbrodniarza odpowiedzialnego za organizowanie masowej zagłady ludzi podczas II wojny światowej, Adolfa Eichmanna. Funkcjonuje ono już teraz często jako filozoficzno-psychologiczna klisza, jednak jego niekwestionowana wartość polega na tym, że uświadomiło ono wielu ludziom bardzo niewygodną prawdę: zbrodni wojennych nie popełniają bynajmniej potworni psychopaci i zboczeńcy, ale właśnie zwykli ludzie, którzy w swej istocie nie są źli – a jako tacy są zupełnie podobni do nas. Czyli: właściwie większość z nas byłaby zdolna do takich czynów w określonych warunkach i okolicznościach (jest to prawda, którą wszak zwykle jesteśmy skłonni odrzucać, nie przyjmując jej do naszej świadomości).

       To, co napisała Arendt w swojej słynnej książce „Eichmann w Jerozolimie – rzecz o banalności zła” zachowuje swoją wagę i aktualność, mimo, iż ta wybitna filozofka i politolożka myliła się co do samego Eichmanna, uważając że był on „zastraszająco normalny” – takim biurokratą bezmyślnie wypełniającym swoje „obowiązki”, niezdolnym do uświadomienia sobie tego, że swoimi czynami wyrządza zło. Według niej był to człowiek „płytki”, nie kierujący się żadnymi głębszymi motywami, jak tylko chęcią robienia kariery w nazistowskim systemie. Nie, Eichmann taki nie był, o czym można się przekonać studiując wypowiedzi jego samego (np. w wywiadzie, którego udzielił on Wilhelmowi Sassenowi w Argentynie), jakie upubliczniono już po jego procesie. Sam siebie nazywa w nich „fanatycznym wojownikiem walczącym o wolność swojej rasy, która jest moim przyrodzonym prawem”. Swoich poglądów zbrodniarz ten nie zmienił nawet po przegranej wojnie, żałując nawet, że był zbyt „słaby” i nie zdążył dokonać zupełnego unicestwienia „rasowego wroga” Niemiec. Czy nie świadczy to o jego radykalnej indoktrynacji ideologią nazistowską, której zaprzeczała Arendt? Eichmann w czasie jego procesu w Izraelu odgrywał jednak kogoś innego – właśnie takiego banalnego urzędniczynę, pedantycznie i bezrefleksyjnie wykonującego swoje administracyjne obowiązki; w sumie niezłego, niezbyt lotnego człowieka, który znalazł się w niewłaściwym dla siebie czasie i miejscu. Niestety, na tę maskaradę dała się nawet nabrać tak przenikliwa myślicielka, jak Hannah Arendt.

Kochająca matka zachwyca się kwiatami – a na niebie: dymy z krematorium (Sandra Hüller jako Hedwig Höss)

.

       Myślę, że to nieco obszerniejsze odniesienie do problemu banalności zła i samego Eichmanna jest na miejscu, jeśli rozpatrujemy przypadek Rudolfa Hössa i jego rodziny, a paralele narzucają się tu same. W tym świetle odpowiedź na to, jak to jest możliwe, by prowadzić normalne życie w bliskim sąsiedztwie komór gazowych i dymiących kominów krematoriów, jest prosta: wystarczy tylko do tego się przyzwyczaić. Ale tak zapewne reagowały też polskie rodziny mieszkające wtedy w Oświęcimiu. Z Hössami musiało być inaczej, gdyż oni sami byli nie tylko po stronie Nazistów, ale i stanowili część hitlerowskiej machiny zbrodni. Jeśli więc zadalibyśmy pytanie, jak żona Hössa mogła cieszyć się swoim ogródkiem tudzież kochać własnego męża i dzieci w obliczu dokonywanych tuż obok niej zbrodni, to byłby to tylko dowód naszej naiwności. W rzeczywistości Hedwig nie tylko nie współczuła ofiarom Auschwitz, ale wręcz miała satysfakcję z tego, że ci ludzie są zabijani, uważając ich za „polskie świnie” i „gnój” (są to jej własne słowa). Zapewne podobnie uważał Rudolf Höss – on nie zabijał ludzi, ani nawet zwierząt (które ponoć kochał), ale usuwał z powierzchni ziemi (odhumanizowanych wcześniej) „wrogów” Rzeszy, część z nich używając przed ich uśmierceniem jako narzędzi do wykonywania pewnych robót. Niech więc nas nie zwiedzie jego zachowanie w czasie procesu, na którym został osądzony przez polski sąd – jego przyznanie się do winy, żal za popełnione zbrodnie i nawrócenie się na katolicyzm (przed śmiercią wyspowiadał się i przyjął Komunię świętą). Oczywiście nie uchroniło go to przed stryczkiem – Rudolf Höss zawisł na szubienicy zbudowanej specjalnie dla niego na terenie obozu Auschwitz.

       To wszystko są fakty historyczne. „Strefa interesu” zajmuje się tylko tym okresem, kiedy Höss był komendantem obozu w Auschwitz, z uwzględnieniem jego przeniesienia (na wyższe stanowisko) do jednej z hitlerowskich placówek pod Berlinem. O tym jaką formę przyjęli twórcy tego filmu – i jakie zastosowali środki – już wspomniałem. Okazują się one niezwykle skuteczne w skonfrontowaniu banalnej egzystencji rodziny komendanta z tym, co odbywa się za murami sąsiadującego z ich domem obozu, tyle że horror ten możemy sobie jedynie wyobrażać na podstawie dobiegających z daleka odgłosów i pewnych elementów tła. Glazerowi bardzo zależało na prostocie i autentyzmie, dlatego do minimum ograniczył obecność ekipy filmowej na planie. Miał to być taki „Big Brother”, polegający na podglądaniu domowników ze stacjonarnych, często ukrytych kamer, które porozmieszczano w willi i ogrodzie. Efekt jest niesamowity, bo stajemy się vouyerami powszedniego życia biegnącego w cieniu śmierci – to co w tym życiu banalne zderza się ze złem, które jest skandaliczne, choć niewidoczne.

       Teraz się zastanawiam nad tym, czy aby taka konwencja podejścia do Holocaustu nie jest czymś zbytnio wydumanym, a w konsekwencji sztucznym, ale to jest refleksja po seansie, który jednak zrobił na mnie wielkie wrażenie. Moja uwaga podczas projekcji tego filmu została tak bardzo wyczulona, że najdrobniejszy szczegół na ekranie urastał w mojej percepcji do rangi symbolu konstytuującego rzeczywistość – bliżej mi nieznaną, choć przeczuwaną – stanowiącą jeden z fundamentów naszej egzystencji. Amalgamat absurdu z tragizmem. Film przedstawia sobą także pewien paradoks: z jednej strony sprawia wrażenie, jakby życie biegło w nim swobodnie, niewyreżyserowane; z drugiej zaś wszystko, co widzimy na ekranie wygląda na coś wyegzekwowanego z niesamowitą precyzją. (Nawet widoczny niemal w każdej scenie pies, bedący przecież chodzącą/biegającą spontanicznością, pojawia się dokładnie tam, gdzie powinien się pojawić i robi dokładnie to, co powinien robić w filmie, w którym nie ma zbędnych elementów, i gdzie wszystko ma znaczenie.)

       Chciałbym uznać „Strefę interesów” za arcydzieło, ale powstrzymuje mnie przed tym coś, co wydało mi się jednak zbyt sztuczne, zwłaszcza wobec intencji reżysera, by wszystko w tym filmie było autentyczne (stąd np. dbałość o naturalne oświetlenie). Chodzi mi o sceny kręcone kamerą noktowizyjną przedstawiające polską dziewczynę, które w nocy podrzuca więźniom żywność. W moim odczuciu rozbijało to spójność stylistyczną filmu. Dezorientację mogły też wywołać monochromatyczne plansze, które zmuszały nas do kilkuminutowego wpatrywania się w kolor czarny, a następnie czerwony. Ale to są jednak sprawy drugorzędne, bo film jest jednak bardzo dobry, jeśli nie wybitny. Doskonałą kreację stworzyła grająca Hedę Sandra Hüller (której kunszt aktorski można było podziwiać także we francuskiej „Anatomii upadku”). Również to, jak został przedstawiony Rudolf Höss (Christian Friedel), mogło ewokować nie tylko implikacje moralne związane z problemem banalności zła, ale i samej postaci Hössa, jako człowieka, którego jednak nawiedzają mdłości związane z jego pracą w korporacji produkującej masowo śmierć i unicestwiającej taśmowo ludzi.

8.4/10

*  *  *

POST SCRIPTUM

Istotność filmu Glazera polega na uaktualnieniu kwestii obojętności ludzi na cierpienie innych i ludobójstwo dokonywane podczas II wojny światowej, czyli przeniesieniu moralnych implikacji takiej postawy w nasze czasy – i skonfrontowaniu tego z naszą własną postawą tu i teraz, czyli z naszym stosunkiem do dziejącego się obecnie w świecie zła. „Strefa interesu” otrzymała dwa Oscary: dla najlepszego filmu zagranicznego i za najlepszy dźwięk. Reżyser Johnathan Glazer, odbierając statuetkę powiedział:

„Wszystkie nasze wybory [przy realizacji filmu] dokonywane były w ten sposób, by odzwierciedlać i konfrontować nas w teraźniejszości – nie po to, by mówić ‚zobaczcie, co oni wtedy robili’, a raczej ‚zobaczcie, co robimy teraz’. Nasz film pokazuje dokąd prowadzi dehumanizacja w najgorszym swoim przejawie. Ona kształtuje całą naszą przeszłość i teraźniejszość. W tym momencie stoimy tu jako ludzie, którzy nie zgadzają się [refute], by ich żydowskość i Holocaust były zawłaszczane [hijacked] przez okupację, które doprowadziła do konfliktu między tak wieloma niewinnymi ludźmi. Czy to ofiary 7 października w Izraelu, czy obecnego ataku na Gazę – [wszyscy] są ofiarami tej dehumanizacji. Jak możemy się temu oprzeć?”

Oświadczenie to spotkało się z widoczną aprobatą wielu z tych, którzy brali udział w uroczystości rozdania Oscarów, ale już wkrótce wywołało oburzenie w kręgach żydowskich, czego rezultatem był list potępiający tę wypowiedź, podpisany przez ponad tysiąc osób pochodzenia żydowskiego związanych z przemysłem filmowym. Głównych zarzutem było (rzekome) zrównywanie przez Glazera, (który notabene sam ma żydowskie korzenie) obecnej sytuacji w Izraelu i Gazie z tym, co działo się podczas II wojny światowej, czyli z Holocaustem.
Inaczej odebrałem oświadczenie Glazera. Według niego, to właśnie dehumanizacja ofiar umożliwia zarówno bezwzględny atak na Gazę Izraela, w którym zginęło dotychczas (w ciągu zaledwie kilku miesięcy) ponad 32 tysiące Palestyńczyków, masakrę dokonaną przez Hamas, jak i obojętność wielu mieszkańców Izraela na odbywające się tuż obok nich ludobójstwo, które ma wszelkie cechy czystki etnicznej: to nie tylko zrównywanie z ziemią przez bombardowanie całych dzielnic, ale i wstrzymywanie pomocy dla mieszkańców Gazy pozbawiające ich podstawowych środków do życia (w tym żywności i wody), co każdego dnia powoduje śmierć dziesiątków, może nawet setek ludzi, w tym w dużej części dzieci.
Przechodzi moje ludzkie pojęcie jak można oburzać się na to, że ktoś staje w obronie tych ludzi, albo tylko przypomina o tym fakcie publicznie. Przeraża mnie ślepota, nie tylko Żydów, ale i światowych przywódców na to, co dzieje się obecnie w strefie Gazy. Nic się z tym nie robi. W tym świetle Holocaust niczego (nie tylko nas, ale i samych Żydów) nie nauczył. Prawie wszyscy wolimy uprawiać swój ogródek, bez zaglądania za jego mur, za którym mordowani są ludzie i gdzie dzieją się rzeczy straszne.

*  *  *

Komentarzy 14 to “STREFA INTERESU, albo o uprawianiu ogródka przy obozie zagłady”

  1. Ela Kondyra Says:

    Widziałam film, przyznam, że nie wiem za co go nagrodzili. Przysnęłam trzy razy, choć nigdy dotychczas mi się to w kinie nie zdarzyło. Mówiąc kolokwialnie klapa kompletna. Oprócz pomysłu na film, na kontekst tematu, wszystko zostało totalnie skopane. Wychodząc z sali kinowej obudziliśmy mężczyznę, który dopytywał się ” to już koniec”?

    Znam tematykę, odwiedziłam na przestrzeni wielu lat, po wielokroć różne miejsca kaźni i to, co zobaczyłam w tym filmie to „porażka”. Zamysł fajny, ale w wg mnie film nie udźwignął tematu.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Jeżeli sama nie wiesz, za co ten film nagrodzili (oprócz Oscarów dostał on całe mnóstwo innych nagród – co raczej nie świadczy o jego „kompletnej klapie” i „totalnym skopaniu”), to przeczytaj pozytywne o nim recenzje – tę moją skromną również. Może wtedy mogłabyś tę swoją opinię jakoś konkretnej uargumentować?

      • Ela Kondyra Says:

        Czytałam recenzję przed pójściem na film, i to chyba był błąd, bo poszłam wielce zaciekawiona, a wyszłam zupełnie rozczarowana. Twoją recenzję też przeczytałam i jestem pełna podziwu, że znalazłeś tyle słów i poświęciłeś tyle swojego czasu na opisanie filmu, o którym mi się wręcz mówić nie chce 🙂.

        Każdy ma prawo Staszku do własnych odczuć. To dobrze, że reżyserzy sięgają po tą trudną tematykę, o tym trzeba mówić, a nawet szokować, by potrząsnąć naszymi sumieniami, dać do przemyślenia, wyciągnąć wnioski na przyszłość, ale nic nie poradzę, że mnie ten film rozczarował. Sama sceneria, tak jak ubiór aktora „buduje” rolę, ale to nie wystarczy. W tym filmie zarówno sceneria, jak i ubiór są „odtwórcze”, bo miały oddać prawdę historyczną, a więc nie ma w tym szczególnej zasługi reżysera. Natomiast w samej grze aktorów nie dostrzegłam niczego, co „wcisnęło by mnie w fotel”, zaparło dech, pochłonęło, etc. i nie czekałabym końca filmu, tak jak to miało np. miejsce na filmie „Zielona Granica” w reżyserii Pani Agnieszki Holland.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Być może gra aktorów „nie wciskała w fotel”, bo taka miała być – film miał ukazywać powszednie życie rodziny, w całej swojej banalności (które według mnie przestawało być banalna ze względu na to, co działo się za murem obozu, z którym sąsiadował dom tej rodziny. Moim zdaniem Sandra Hüller zagrała tę Niemkę doskonale. Film obejrzałem trzy razy (rzadko mi się to zdarza) i za każdym razem byłem pod coraz większym wrażeniem jego efektywności w wyegzekwowaniu zamysłu reżysera.

          Przeszkadzały mi jednak te nocne wstawki – wydało mi się to bardzo sztuczne (i obniżyło moją ocenę tego filmu, która i tak pozostała wysoka).

          PS. Nie za bardzo rozumiem sens Twojego ostatniego zdania: czy chciałaś w nim powiedzieć, że na filmie Holland czekałaś jego końca? (bo taka jest jego logika)

        • Ela Kondyra Says:

          Zrozumiałeś opacznie, bo film Pani Agnieszki Holland to perełka i tak mnie wbił w fotel, że nie chciało mi się wychodzić z kina, choć powinnam, bo jak powiedział prezydent RP o swoich obywatelach „tylko świnie siedzą w kinie” – cóż, jakie czasy tacy prezydenci.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie zrozumiałem tego zdania opacznie, tylko w ogóle go nie zrozumiałem – tak było napisane niejasno.

          A filmu Holland jeszcze nie widziałam.

        • Ela Kondyra Says:

          Obejrzyj koniecznie „Zieloną granicę” Piękny, mądry film, który pozostaje we mnie od wielu długich miesięcy i ciągle wraca, zwłaszcza, że zv jednej strony ciągle borykamy się z problemem migrantow, a z drugiej lada moment sami możemy podzielić ich los. Film wielowarstwowy, zmuszający do refleksji, poruszający trudne tematy, zmuszający do trudnych wyborów, gdy tak naprawdę ich nie mamy … to po prostu trzeba samemu obejrzeć.

  2. Stanisław Błaszczyna Says:

    KIEDY GINIE POLAK…

    Dzisiaj podano, że w wyniku ataku wojska izraelskiego na samochody organizacji humanitarnych dostarczające Palestyńczykom w Strefie Gazy żywność, zginęło 7 osób, w tym Polak. Polskie MSZ zwróciło się do Izraela o wyjaśnienia w tej sprawie. Armia Izraela ogłosiła, że bada okoliczności tego zajścia. (Oczywiście okaże się, że ataku dokonano przez pomyłkę.)

    Tak więc, dopiero teraz, kiedy w Gazie zginął obywatel polski, nasi rządzący zauważyli tę wojnę. Podobnie jest ze zdecydowaną większością polskich mediów, którzy wobec odbywającego się w Gazie masowego zabijania ludzi i dążenia do totalnej destrukcji infrastruktury Gazy, gdzie nadal żyje (usiłuje przeżyć) około 2 mln. ludzi, zachowują milczenie albo decydują się tylko na jakąś wzmiankę.

    A gdzie protesty? Także ze strony tych, którzy są ponoć tak wrażliwi na krzywdę ludzką, że potrafią przejąć się filmem ukazującym jakąś jednostkową tragedię na polskiej granicy – wliczając w to reżyserkę tego filmu? Jaką to dziwną psychologiczną woltą wszyscy oni są ślepi na śmierć 32 tysięcy ludzi zabitych w ciągu ostatnich kilku miesięcy? A może to nie ślepota a strach przed tym, że można się przez to komuś narazić?

    Niestety, coraz bardziej przekonuję się, że w ludzkiej naturze jest więcej obojętności na cierpienie innych, niż współczucia; więcej głupoty, niż mądrości – a tym samym więcej zła, niż dobra.

    ***

    • Ela Kondyra Says:

      Cóż „Prawie wszyscy wolimy uprawiać swój ogródek, bez zaglądania za jego mur, za którym mordowani są ludzie i gdzie dzieją się rzeczy straszne”

      Za tę puentę recenzji filmu należy Ci się Oskar :)

      Polecam film „Kos”, nie polecam „czerwonych Maków”

      pozdrawiam

  3. OSCARY 2024 – NAJLEPSZE FILMY | WIZJA LOKALNA Says:

    […] („Anatomy of a Fall”), czy brytyjsko-polski, nawiązujący do holocaustu obraz „Strefa interesu” („The Zone of Interest”). (Nawiasem mówiąc, nie wiem dlaczego ci, którzy odnoszą […]


Co o tym myślisz?