WIELKI PRZEŁOM RIO GRANDE, czyli na szlaku do Rio Bravo

ZAPISKI Z PODRÓŻY DO NOWEGO MEKSYKU I TEKSASU

(cz. II)

Nad (niemal wyschniętą) Rio Grande – ta skała w tle to już Meksyk a rzeka o tej porze wcale nie wygląda jak Rio Bravo

*

NA SZLAKU – GÓRY GUADALUPE

Zachodni Teksas to płaska pustynna równina, której monotonia daje się we znaki nawet dzisiaj, w dobie klimatyzowanych wehikułów i dobrych amerykańskich dróg, które zaprowadzić mogą człowieka do każdej teksaskiej dziury, nawet tej in the middle of nowhere gdzie kojoty d… szczekają (ciekawa sprawa że tutaj właśnie tak się mówi, co zrodziło moje podejrzenie, że mogli w tym maczać palce nasi wszędobylscy rodacy – jak by nie było pierwsza polska osada Panna Maria, założona została przez Polaków właśnie w Teksasie).
Jednak owa równinna monotonia zostaje przerwana, kiedy zbliżamy się do granicy z Nowym Meksykiem – już z daleka widać wysoką na kilometr ścianę, która była kiedyś rafą powstałą na obrzeżach permskiego morza. Ale to było prawie ćwierć miliarda lat temu. Znacznie później, bo zaledwie przed kilkoma milionami lat, ruchy tektoniczne wypiętrzyły ją ponad teren, tworząc w ten sposób góry Guadalupe.

Ja wiem – geologia większości z nas wydaje się nudna… ale nie dotyczy to mojego przyjaciela, geologa z wykształcenia, który niedawno napisał do mnie: kiedy będziesz w Guadalupe, koniecznie wybierz się do kanionu McKittrick, bo to prawdziwe geologiczne cudo. Cóż więc miałem robić? Poszliśmy zobaczyć kanion. To było wczoraj.
Dziś wspomnienie cudu nieco się rozwiało, bo zdobyliśmy najwyższą górę w Teksasie, którą jest Guadelupe Peak (na mój własny użytek nazwaną przeze mnie Pikiem Kapitalizma – to przez tę naftę dookoła). Zajęło nam to zaledwie 6 godzin.

Na teksaskim szlaku – czyli nie tylko pustynia

Teraz jest już wieczór, czuję przyjemne zmęczenie w kościach, siedzę sobie w jakimś motelu w mieścinie Van Horn, wyglądam za okno i … widzę, że budynek otoczony jest przez dziesiątki policyjnych wozów straży granicznej, której przedstawicieli jest tu więcej niż lokalnych mieszkańców i przejezdnych podróżnych razem wzietych. Czy dzięki temu będziemy się czuć bardziej bezpiecznie?

Przez dwa dni żyliśmy górami Guadalupe. Obawiałem się nieco, że może już być za gorąco na dłuższe szlaki, ale nie było tak źle, zwłaszcza z podejściem na Guadalupe Peak (2760 m. n.p.m.) Spodziewałem się, że pójdziemy otwartą granią i będziemy musieli się smażyć na słońcu (temperatura na dole sięgała 40 st. C. w cieniu… choć o ten cień nie jest na pustyni łatwo).  Jednak im wyżej prowadził szlak, tym powietrze było chłodniejsze, od przełęczy wiał przyjemny orzeźwiający wiatr, a w pewnym momencie weszliśmy nawet do… sosnowego lasu, którego można by się spodziewać raczej w miejscu położonym kilkaset kilometrów na północ, niż tutaj – w tej strefie klimatycznej. Co za kontrast ze skąpą i wyschniętą florą pokrywającą leżącą u stóp Guadalupe równinę.
Siedmiokilometrowe podejście na szczyt pokonaliśmy w niecałe trzy godziny. Tempo niezłe.

Uwielbiam tę transformację, jaką zwykle się przechodzi na górskim szlaku. Bakcyla wałęsania sie po górach połknąłem jeszcze za szczenięcych lat, kiedy to wyruszaliśmy całą paczką na rajdy po Bieszczadach. To właśnie wtedy po raz pierwszy poznałem smak owej przemiany, jakiej dokonać mogą w nas góry. Komuś, kto lubi podobne wędrówki, nie potrzebne są żadne wyjaśnienia. Byłoby to przekonywaniem już przekonanego. A kto jest jeszcze nie przekonany, tego żadne słowa przekonać raczej nie mogą, tylko własne doświadczenie. Prawdziwie głębokim przeżyciem wędrownym może być tylko wielodniowy trekking, choć całodzienne lub nawet kilkugodzinne wypady na szlak także robią swoje.

Ktoś powiedział, że jedyną prawdziwą podróżą, jaką człowiek może odbyć, jest podróż wgłąb samego siebie. A właśnie na szlaku człowiek ma możliwość wsłuchać się w swoje wnętrze. To jest pewien paradoks, bo tak naprawdę słyszymy wtedy otaczające nas zewsząd głosy natury. A może właśnie tylko wtedy możliwe jest nasze zestrojenie się z przyroda? Może to dowód na to, że jednak ciągle bliżej nam do natury niż do cywilizacji, że cywilizacja oddala nas od naszego prawdziwego ja, czegoś pierwotnego? Ale przecież staliśmy się ludźmi tylko dzięki kulturze, którą stworzyliśmy. To jest nasze rozdwojenie: znaleźliśmy się na rozdrożu, na którym nigdy nie stanęło żadne ze stworzeń żyjących na ziemi.
Stąd być może wynika nasz ambiwalentny stosunek do natury.

Natura jako źródło lęku i fascynacji (wąż napotkany w Teksasie)

*
Z jednej strony wzbudza ona w nas zachwyt, dostrzegamy w niej piękno, potrafimy ją kochać; z drugiej zaś strony wzbudza nasz lęk, może nawet przeraża – niekiedy rodzi wręcz odrazę, postrzegamy ją jako coś obcego, wrogiego… czasem nawet próbujemy się wobec niej buntować.
Czy nie świadczy to o tym, że człowiek pragnie swojej emancypacji, chce się usamodzielnić, wyrosnąć wreszcie ze swych zwierzęcych powijaków? Zachowuje się podobnie, jak wchodzący w dorosłe życie młody człowiek, który musi – po to, by stać się sobą – odciąć pępowinę, więzy łączące go ze swoimi rodzicami. (Kto z nas nie przeżył tych emocji, kiedy dorastając, jednocześnie potrafiliśmy mocno kochać i nienawidzić naszych rodziców?)

Pisze to wszystko lekko oszołomiony, czując jakże przyjemne zmęczenie w mięśniach, łagodne ciepło w całym ciele… Parę dni fizycznego wysiłku sprawia że organizm zaczyna pracować na innych obrotach, umysł się przejaśnia, świat wygląda bardziej kolorowo, życie nabiera innego smaku … Czułem jak na szlaku strzepują się ze mnie wszelkie cywilizacyjne brudy (a że takie nas otaczają, – zwłaszcza w wielkich miejskich metropoliach – temu raczej trudno jest zaprzeczyć); rozluźniają się szczęki stresów, jakie powoduje życie i praca, utrzymująca nas na powierzchni cywilizowanego społeczeństwa. I tutaj może się w nas zrodzić pewna konsternacja: czy w naszym nowoczesnym domu nie zaczyna nam brakować natury, której – choć jest ona naszą rodzicielką – spychamy na cywilizacyjne obrzeża?

HOTEL GAGE

Przydrożne logo hotelu Gage

Wprawdzie o hotelu Gage słyszałem wcześniej od znajomych, którzy gościli w nim kilka lat temu, to osobiste spotkanie z nim było dla nas pełnym zaskoczeniem.
Po wyjechaniu z Van Horn odbiliśmy na południowy wschód, jadąc drogą prowadzącą przez niezbyt ciekawe rudo-buro-żółte pustkowie, wątpliwie urozmaicone mijanymi co jakiś czas osadami, które, mimo że zamieszkałe, przypominały bardziej ghost towns, czyli miasta-widma, niż normalne, zamieszkałe przez ludzi miasteczka.
Podobne scenerie otaczały nas zanim dotarliśmy do miejscowości zwanej Marathon (Eh, to amerykańskie nazewnictwo: wszystkie te Warszawy, Paryże, Londyny, Moskwy, Ateny, Florencje, Syrakuzy i Lizbony… tak jakby chciano tu przeszczepić całą Europę, mimo że wcześniej z tej Europy do Ameryki uciekano.)
Tam, w położonym w samym sercu pustyni Marathonie, trafiliśmy do hotelu, którego nie powstydziłby się najbardziej ekskluzywny resort, choć akurat nie resortowej wygody szukaliśmy na teksaskiej pustyni. Na szczęście okazało się, że urok hotelu Gage nie wynikał z jakiegoś pretensjonalnego i snobistycznego luksusu, lecz z autentycznej atmosfery łączącej najlepsze tradycje amerykańskiego Zachodu i południowego pogranicza. Wybudowany 80 lat temu przez „bydlęcego” (tzn. posiadacza olbrzymich stad była) magnata, podupadł nieco z biegiem czasu, jednakże w latach 70-tych trafił w ręce człowieka nie tylko bogatego (choć 30 tys. dolarów, jakie zapłacił on za hotel nie było raczej ceną wygórowaną), ale i wykształconego (co w Ameryce niekoniecznie musi iść w parze) i to w dodatku historyka, który odnawiając go dokonał renowacyjnego cudu, zdobiąc go i wyposażając w sprzęt, meble i obiekty najciekawsze, jakie tylko można było znaleźć w całym rejonie Trans-Pecos.
Jeśli chodzi o architekturą, to hotel Gage jest połączeniem stylu Santa Fe i adobe – widzimy tu mocne wpływy hiszpańskiego kolonialnego Południa (hacjenda) z elementami architektury indiańskiej (pueblo).

Co tu kryć… pustynia na dłuższa metę jest męcząca, skały i piasek gorący, tudzież słońce palące… Wzrok nuży się monotonią terenu, nigdzie nie widać żywego ducha (ani nawet martwego), tylko od czasu do czasu na drogę wejdzie zabłąkany cielak, czy też przejedzie nią jakiś pogiętym leniwy i wyblakły pick-up.
Aż tu nagle: taka oaza! Trafia się jak zbawienie!

Oaza na pustyni – patio hotelu Gage

Lecz ta oaza to nie tylko zielone palmy, barwne oleandry i basen pełen nęcącej chłodnej wody… ale i ciekawe wnętrze złożone z interesujących zakątków i pomieszczeń wypełnionych różnymi eksponatami. Na każdym kroku znajdujemy coś, co przykuwa nasz wzrok: a to misternie rzeźbione skrzynie, ławy i piedestały z kutego ręcznie żelaza, lampy z rogów, brązu i mosiądzu, myśliwskie trofea, skóry i futra, malowane obrazy, rzeźby przeróżne, a nawet… wypchana puma oraz łeb białego bizona (chociaż dzieł sztuki można tu spotkać znacznie więcej, niż tych ostatnich kuriozów, wątpliwej jednak artystycznej jakości).
Wszak najlepsze wrażenie robią mozaiki  terakoty, pokryte stucco ściany i piękne, podparte dekoracyjnymi belkami sufity. Wszystko to razem tworzy unikalną, aczkolwiek swobodną atmosferę – klimat prawdziwej i niewymuszonej gościnności.

Jakby tych estetycznych – architektonicznych, dekoracyjnych i wystrojeniowych – przyjemności było mało, w lokalnej kuchni czekają nas rozkosze kulinarne. Cafe Cenizo słynie w całym Teksasie jako jedna z najlepszych restauracji stanu. Nic dziwnego: chef to wykształcony na klasycznej francuskiej kuchni restaurator, który przybył tu jakiś czas temu z Manhattanu i zrobił bez mała furorę. Zaczął od rewolucji: założył własne, zaopatrujące kuchnię we wszystko, gospodarstwo z paro-hektarowy ogrodem. Z piwnic powyrzucał wszystkie wina podłe i sikacze, zastępując je trunkami, jakich nie powstydziłyby się najlepsze winiarnie Włoch czy Francji.

I cóż mogę do tego wszystkiego dodać? I ja tam byłem, pyszne potrawy jadłem, doskonałe wina piłem… A pisząc to o wybaczenie proszę i obiecuję, że już się więcej w podobnym hedonizmie tak nurzał nie będę!
PS. Gwoli formalności i jasności podaję (choć dżentelmenom podobno o pieniądzach pisać nie wypada), że nocleg w hotelu Gage kosztuje kilkakrotnie mniej, niż w podobnym, jeśli chodzi o standard, hotelu europejskim – polskie w to wliczając.

Nad Rio Grande w Big Bend – granica z Meksykiem

WIELKI PRZEŁOM RIO GRANDE

To właśnie Big Bend skusił mnie najbardziej, by wybrać się w tę podróż. Obszar o powierzchni 1100 mil kwadratowych wydzielony z północnych rubieży pustyni Chihuahua, rozłożony w „siodle” przełomu granicznej rzeki Rio Grande, która właśnie tutaj, w południowo-zachodnim Teksasie tworzy kilkuset-kilometrową pętlę, rzeźbiąc w skałach głębokie kaniony.
W sercu tego zakola wznoszą się zaś wysokie na dwa i pół kilometra góry Chisos, tworząc z kolei w swoim obrębie nieckę Chisos Basin, która jest prawdziwą oazą chłodu i zieleni, otoczoną bezkresnymi przestrzeniami niegościnnych pustkowi. Kotlina ta jest niczym ostatni bastion bogatszego życia broniącego się przed napierającą zewsząd pustynną posuchą czyli słynna Rio Bravo)

Czuję się jednak teraz jak dekadent zepsuty współczesnymi dogodnościami, siedząc na tarasie widokowym Chisos Mountains Lodge, pisząc te słowa i popijając orzeźwiająco zimną iced tea. Wróciliśmy właśnie z Kanionu Santa Elena, uznanego za jeden z najbardziej spektakularnych gardzieli amerykańskiego Desert Southwest (czyli Pustynnego Południowego Zachodu).
To poczucie dekadencji wynika jeszcze z czegoś innego. Otóż kilka godzin temu dokonałem… czynu nielegalnego. Brodząc po kolana w Rio Grande przebrnąłem na drugą stronę rzeki i postawiłem swoją stopę (a nawet dwie) na meksykańskiej ziemi. Gdybym nie miał szczęścia i trafił na strażnika-służbistę, to przyjemność ta mogłaby mnie kosztować nawet 5 tys. „bucksów”. Taką bowiem, po atakach 11 września, nałożono karę za „dzikie” przekroczenie granicy.

Na szlaku w Big Bend – w dole płynie Rio Grande (czyli słynna Rio Bravo)

*

Jednak przez wiele lat do tradycji należało swobodne przechodzenie z jednej strony na drugą. Odwiedzano meksykańskie wioski, korzystano z usług tubylczych przewodników, smakowano inną kulturę… Teraz już niestety tego nie ma, choć oczywiście nikogo się nie zamyka za taplanie się w Wielkiej Rzece, która tak naprawdę wcale nie jest tutaj o tej porze taka wielka. Z okolicznych wzgórz położonych po stronie amerykańskiej, widać biedne, prażące się w pustynnym słońcu meksykańskie osady. Szlaki biegną tuż obok granicy. Od czasu do czasu spotkać można na nich coś w rodzaju małych kramów z pamiątkami i rękodziełem, które wystawiają tu Meksykanie z nadzieją, że ktoś zostawi w puszce kilka „zielonych”.

Przez długi czas granica między Stanami Zjednoczonymi a Meksykiem istniała tylko na papierze. W rejonach Wielkiego Przełomu grasowały bandy Metysów. To właśnie stąd, każdej jesieni, wyruszali na południe Komancze, by grabić, mordować i brać jeńców. Jedni rozbójnicy warci byli drugich. Z pewnością nie przyczyniali się oni do tworzenia romantycznej legendy pogranicza. Trochę lepiej było z Apaczami, którzy jednak w rzeczywistości też nie byli aż tak szlachetnymi wojownikami, jakich wydumał sobie Karol May, opisując przygody Winnetou (nota bene nigdy nie będąc w tych rejonach i wysysający wszystkie swoje westernowe historyjki z palca, siedząc w więzieniu). Lecz mitologia Dzikiego Zachodu to odrębny temat, którego nawet nie śmiem tu zaczynać.

Człowiek z osiołkiem – po meksykańskiej stronie Rio Bravo

Big Bend interesujący jest dzisiaj głównie ze względu na przyrodę, walory rekreacyjne, scenerie… Park przecinają setki mil szlaków. Wielka przygodą jest kilkudniowy spływ po Rio Bravo (ta nazwa również uważana jest za historycznie poprawną) między sięgającymi 500 m. wysokości brązowo-żółto-czerwonymi skalnymi ścianami.
Mimo to, ze względu na odległości i oddalenie od dużych skupisk ludności, Big Bend National Park należy do najrzadziej odwiedzanych amerykańskich parków. Ilość jednak nie zawsze przekłada się na jakość. Wszyscy napotkani tutaj przez nas ludzie to zaprawieni w bojach podróżnicy, którzy nie trafili do Big Bend przypadkowo. Wczoraj np. spotkaliśmy Holendrów, parę – tak na oko – w wieku około lat 60-ciu, którzy są tu już po raz drugi, a jutro wybierają się na 25-kilometrowy szlak do Południowej Krawędzi Kotliny Chisos, co zajmie im jakieś 12 godzin. (Nawet się do tego nie przyznawaliśmy, że my za wyczyn uznaliśmy naszą 3-godzinną wspinaczkę na Szczyt Guadalupe.) Swoją drogą, Holendrzy ci wywarli na nas bardzo sympatyczne wrażenie, jak zresztą niemal wszyscy ludzie, z którymi się w tym miejscu zetknęliśmy). Ta sympatia nie zniknęła nawet wtedy, kiedy dowiedzieli się, że jesteśmy Polakami. Gdyż, szczerze mówiąc, do naszych rodaków mieli oni spore obiekcje, a to z powodu burd, pijaństwa i drogowych wypadków, którymi raczą ich kraj Polacy, masowo zjeżdżający się tam teraz do pracy i zakładający jakieś dziwne obozowiska. Ale darujmy sobie jednak tę socjologię.

Wyschnięte i spękane koryto Rio Grande

Big Bend poczuliśmy na własnej skórze – we wszystkich naszych mięśniach i kościach. Spędziliśmy tutaj kilka dni, większość czasu przebywając na szlakach, zarówno w górach Chisos, jak i tych biegnących wzdłuż Rio Grande. Skutecznie zdołaliśmy uniknąć upałów, wybierając się w piesze wędrówki rankiem oraz późnym popołudniem. Tylko wtedy bowiem pokonywanie szlaku mogło być dodającą sił przyjemnością, a nie wyczerpującą mordęgą w spiekocie.

W miejscach podobnych do tego, często dociera do mnie to, jak bardzo powierzchowny jest jednak nasz ogląd przyrody. Wystarczy bliżej zapoznać się z pierwszym lepszym gatunkiem fauny czy flory, by uświadomić sobie, jak olbrzymia jest nasza niewiedza dotycząca wszystkich pozostałych. Lecz w jaki sposób można tego uniknąć nie studiując tematu latami, nie spędzając większości życia na łonie przyrody, albo też w laboratorium? Czy jednak ta głęboka i obszerna wiedza jest niezbędną do tego, by zestroić się w jakimś stopniu z naturalnym środowiskiem? A może wręcz przeciwnie – większa wiedza i świadomość rządzących nami mechanizmów w tym zespoleniu się z naturą przeszkadza?

Jaki rodzaj świadomości potrzebny jest nam do tego, by cieszyć się życiem? Oto idziemy górska ścieżką, otaczają nas kolorowe skały o przeróżnych kształtach; wokół rosną drzewa, krzewy, kaktusy, trawy… (w Big Bend można znaleźć ponad 1000 gatunków roślin); słychać śpiew ptaków (w Big Bend fruwa ok. 400 gatunków ptaków); tu i ówdzie przebiegnie jaszczurka, przepełznie wąż, spojrzy na nas sarna – możemy nawet spotkać pumę czy niedźwiedzia… Chłoniemy przyrodę, rozkoszujemy sie naturą… W takich chwilach wystarcza nam sama świadomość własnego istnienia, poczucie tego, że się żyje, że jesteśmy nieodrodną cząstką tego świata. Bo to jest nasz świat i nasze w nim życie.

.

Część I zapisków z podróży do Nowego Meksyku i Teksasu przeczytać można TUTAJ.

.

Radosne spotkanie z wielką skałą w Big Bend o zachodzie słońca

© ZDJĘCIA WŁASNE

Zdjęcia Parku Narodowego Wielkiego Przełomu rzeki Rio Grande w Teksasie obejrzeć można w Brulionie Podróżnym (ilustrowanym) – TUTAJ, a hotelu Gage – TUTAJ. (Zapiski pochodzą z podróży, która miała miejsce w maju 2008 roku.)

Komentarzy 25 to “WIELKI PRZEŁOM RIO GRANDE, czyli na szlaku do Rio Bravo”

  1. BIG BEND « brulion podróżny (ilustrowany) Says:

    […] zdjęcia są ilustracją wpisu pt. “WIELKI PRZEŁOM RIO GRANDE, czyli na szlaku do Rio Bravo (zapiski z podróży do Nowego Meksyku i Teksasu)” opublikowanego […]

  2. HOTEL GAGE « brulion podróżny (ilustrowany) Says:

    […] zdjęcia są ilustracją wpisu pt. “WIELKI PRZEŁOM RIO GRANDE, czyli na szlaku do Rio Bravo (zapiski z podróży do Nowego Meksyku i Teksasu)” opublikowanego […]

  3. Ewa Says:

    I kolejna fascynująca opowieść. Wszystko piękne; nawet popękana od upału Rio Grande – mogłaby zachwycić bywalców wystaw sztuki.
    Tak z nami mieszczuchami jest. Wybrać się ‚po naturę’ nie łatwo, później euforyczny zachwyt, a na koniec Brulion Podróżny. Dobrze że masz takie zapiski, ja byłam za leniwa, bez wyobraźni (liczyłam na pamięć?), by notować na bieżąco cuda, które widziały oczy i przeżywało serce. Pozdrawiam.

    • Logos Amicus Says:

      Nie wiem czy moje zapiski są tak fascynujące jak fascynujący jest amerykański Zachód.
      Robiłem je właściwie na kolanie. Nie zawsze udaje mi się pisać w czasie podróży, ale wiem, że jeśli tego nie zrobię, to później już wielu chwil nie będzie się dało odtworzyć a to co będę pisał w domu, będzie inne. Poza tym – pisanie „na gorąco” to jest pewna mobilizacja – możliwość napisania o czymś, co może umknąć (bo nasze wrażenia są jednak bardzo ulotne) a do czego (jeśli chodzi o pianie) możemy już nie wrócić.

  4. Grazia Says:

    Nie przepraszaj za swój hedonizm, bo to przecież sama przyjemność. Pięknie piszesz, cudownie to wszystko czujesz, i odbierasz. Dobrze, że dzielisz się tym z nami.

  5. S... Says:

    Wielość wątków Twojej wypowiedzi powoduje, że trudno jest wybrać punkt do którego chciałoby się odnieść. Wszystkie są ciekawe i warte pokusy. Powoli zaczynam Ci zazdrościć tej przygody. Im więcej opisów niesamowitych miejsc, tym dotkliwiej odczuwam szarość miejsca w którym żyję, choć niby takie urokliwe i inni płacą by móc tu przyjechać. Wieczny konflikt ludzkiej natury. Z jednej strony człowiek szuka miejsca w którym będzie mu dobrze, gdzie zapuści korzenie, a z drugiej gdy się to ma, dopada cię czasami uczucie, że prawdziwe życie toczy się gdzieś obok.

    Mówisz, że tylko człowiek jako jedyne stworzenie na ziemi dzięki „cywilizacji” doznał rozdwojenia. Przekomarzając się z Tobą mogłabym zapytać dlaczego? bo jest taki nadzwyczajny? Czy może nie daliśmy innym formom szansy się wykazać. Może one dopiero „są w drodze” ewolucji, a my skutecznie je poprzez swoją cywilizację eliminujemy i pozbawiamy szansy poznania uroków przeobrażenia. Bawiąc się słowem powinnam poprawnie napisać wynaturzenia. Brzmi to jednak jakoś dziwnie i groźnie. I tyle filozofowania.
    Swoją drogą może dobrze, że ostatnio mam tak mało czasu na włóczęgę, bo bym dopiero dała się ponieść rozmyślaniom i gdybaniom. Chodząc najlepiej mi się myśli. Prawdziwe „ja” – im bardziej drążę ten temat, tym więcej mam wątpliwości jaka naprawdę jestem. Zawsze myślałam, że nieskomplikowana. Z wiekiem już tę pewność zatracam. Czasami najtrudniej jest zrozumieć samego siebie.Może dlatego, że nie potrafimy spojrzeć na siebie bez emocji, z dystansu, a może dlatego, że nie potrafimy być wobec samych siebie szczerzy, bo obawiamy się tego co zobaczymy w lustrze? Ponoć najtrudniej być adwokatem we własnej sprawie.
    Dzisiaj czeka mnie ciężki dzień, ale zaczynając go uśmiechnęłam się dzięki Tobie, bo napisałeś „nasi wszędobylscy rodacy”.

    • Logos Amicus Says:

      Ciekawe… czy kultura jaką tworzymy nie jest przypadkiem swego rodzaju „wynaturzeniem” ? ;)

      Prawdziwe życie toczy się jednak „tu i teraz”. Warto mieć tego świadomość. Choćby dlatego, by nie marnować chwili. I cieszyć się każdym dniem – na ile to jest możliwe ;)

  6. Lunetarius Says:

    Wielowątkowość zapisu jest najciekawsza, bo oddaje to, co sam doznawałeś w tej wędrówce. Człowiek jest wędrowcem w życiu… idąc na szlak wziąłeś pod lupę swoje wnętrze.

  7. Heliska Says:

    Cudowne zdjecia i jak znam swiat nie oddaja nawet polowy piekna, ktore Ty mogles doswiadczyc. Przyroda zapiera dech w piersiach! Taka wyprawa zapewne uczy wiecej niz przestudiowanie tysiaca encyklopedii. Zazdroszcze i podziwiam zarazem!

  8. czara Says:

    Szeroka wizja, wcale nielokalna. I głęboki oddech.

    • Logos Amicus Says:

      W sumie to fajnie jest oddychać… zwłaszcza głęboko.
      Oddychajmy więc jak najdłużej.

      PS. Cóż, zdarza się – to, co lokalne, może się stać także tym, co uniwersalne.
      Zwłaszcza jeśli jest szerokie… a im szersze, tym bardziej chyba uniwersalne ;)

  9. S... Says:

    Miałam wrażenie, że próbujesz mnie pocieszyć mówiąc o pustyni w kontekście „a fe !”. Doceniam, ale nie rób tego. Brzydotę znajduję wokół siebie, a żeby móc marzyć trzeba mieć pozytywne bodźce, motywujące chęć poznania, zobaczenia. Od Ciebie oczekuję uczciwości przekazu (subiektywnej, ale jednak uczciwości). Czy udało Ci się pocieszanie? Ależ owszem! zmywając z balkonu pyłki pomyślałam radośnie:to przecież kwitnąca wierzba, a nie jakiś pustynny piasek, a przy tym sznurze samochodów mknących pod oknem niech się schowa osamotniony i wyblakły pick-up. No może troszeczkę na koniec popsułeś mi humorek tą szpileczką, że Ty tam byłeś i dobre wina piłeś, ale … A mówiąc poważnie. Moja zazdrość nie jest zawistna i typowo polska,na zasadzie jak ja nie mam, to i on nie powinien mieć. Baw się dobrze i korzystaj z możliwości jakie stworzyło Ci życie i Ty sam. Tylko nadal nam to tak obrazowo i mądrze opisuj.

    Swoją drogą w tym artykule jest kontynuacja wątku o tym, co bliższe jest ludzkiej naturze. Możemy się prześcigać w coraz doskonalszych technologiach, promować nowe marki, a tak naprawdę zawsze i wszędzie zachwyca nas najbardziej rękodzieło i surowce z których zostało wykonane. I dla swojego kunsztu, i dla urody, i myślę, że dlatego że ma w sobie element ludzki.Niesie ciepłe klimaty ( gdzieś w podświadomości nadal tkwimy na gałęzi, tęsknimy za naturą).
    Niedawno odwiedziłam muzeum gdzie były porcelanowe wyroby, wypalane kiedyś na moich rodzimych terenach przez osadników holenderskich. Piękne kafle piecowe, naczynia, kiczowate kaczuszki i sarenki.Kicz a jaki uroczy. Zdobił kiedyś najznamienitsze domy w całej Europie do spółki z dziełami flamandzkich mistrzów pędzla, które kosztują fortunę. Mówi się, że pewne rzeczy pasują do siebie „jak kwiatek do kożucha”. Mam koleżankę, u której się to nie sprawdza. Ma taką osobowość, że nie tylko jej to pasuje, ale jeszcze nam się to podoba. Pomyślałam o tym w zestawieniu z tym co Ty pisałeś o stylach w hotelu i jego uroku i panującym tam klimacie. Nie wiem dlaczego przy tym opisie pomyślałam o korzenno-cynamonowym zapachu. Ten hotel jest jakiś nierealny, jak przeniesiony z bajki, która jak to bajka zaczyna się od słów: za siedmioma górami, za siedmioma rzekami ….

  10. S... Says:

    A sam hotel? Najbardziej trafne moim zdaniem określenie to „osobliwy”. Sprawia wrażenie muzeum, a nie siedliska mieszkalnego. Nawet moje mieszkanko, które przyjaciele żartobliwie nazywają „prosektorium” sprawia bardziej przytulne wrażenie. Piaski pustyni same w sobie są piękne, ale przyznam, że poczułam się dziwnie patrząc na ten bezmiar monotonii. Chyba mnie przeraziło uczucie osamotnienia, bo tak sie poczułam . Wiem, pisałeś że pustynia bardziej sprawia wrażenie opuszczenia, niż że taka jest. Zresztą cały czas podkreślasz, że jest tam tyle różnorodnych form życia, ale ja chyba nadaje się do roli dekadenta podziwiającego pustynię z tarasu widokowego.Natura ciągnie by tego doświadczyć, a przyzwyczajenie do wygodnictwa i widok piwonii w wazonie, które kwitną w przeróżnych kolorach i mówią : doceń nas. I doceniam. Każdym darowanym mi dniem potrafię się cieszyć ogromem mojego maleńkiego szczęścia.
    pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Czyli S… wyobrażałaś sobie ten hotel jako „osobliwy”? Te zdjęcia nie oddają jednak całej atmosfery tego hotelu, bo owa atmosferę tworzę jednak ludzie, To właśnie oni sprawiają, że nie odnosi się wrażenia, iż mieszka się w „muzeum”.
      Trudno tu mi pisać o wszystkim – o pływaniu w basenie, o kolacji w stylowych (i przytulnych) wnętrzach, o saloonowych rozmowach z ludźmi, którzy przybyli tam z całego świata… To właśnie tworzy unikalną i swobodną atmosferę hotelu Gage (nota bene nie wszystko w jego wystroju odpowiada „mojej” estetyce – np. owe wg mnie kuriozalne gadżety związane z polowaniem, czy też… o zgrozo ! ;) – wypchane zwierzęta, wiszące na murze czaszki krów i rogi byków, z których zrobiono lampy.)

      Druga część Twojego komentarza odnosi się chyba do poprzedniego tekstu o Białych Piaskach. Ja, pisząc o monotonii tamtejszych pustyń nie miałem akurat na myśli White Sands, które sprawiły na mnie wielkie (i pozytywnie estetyczne :)) wrażenie.
      Może dlatego, że nie przebywałem wśród tych Białych Piasków Długo, nie stanowiły one dla mnie zagrożenia, jakie zwykle niesie ze sobą pustynia dla człowieka, (który musi się z nią zmierzyć, walcząc o przeżycie). To było zbyt komfortowe, by poczuć osamotnienie i pustkę, jakie niewątpliwie byśmy odczuwali, gdybyśmy np. musieli te pustynie pokonać, dajmy na to… 100 lat temu.

      Na moim blogu fotograficznym jest więcej obrazków pustyń (zwłaszcza TUTAJ), i myślę ze niektóre z nich oddają cząstkę tego piękna, które niewątpliwie w pustyni dostrzec.

      • S... Says:

        Muszę napisać, że wędrówka waszymi szlakami trochę wyczerpuje. Nie wiem jak znaleźliście na to wszystko czas. Jedyne czego ludziom w życiu zazdroszczę to pasji i charyzmy – czasem wydają mi się oni niezniszczalni, niezmordowani… Wy to macie. I macie siebie, grono pozytywnie zakręconych.
        Podziwiam dziewczyny, które podróżują, zwłaszcza samotnie i do odległych, „trudnych” zakątków świata. Ja chyba jednak jestem próżna ( chociaż jeszcze niedawno sądziłam, że w żadnym wypadku), bo zaczynam uroki podróży w takich spartańskich warunkach postrzegać w zestawieniu z nieograniczonym dostępem do prysznica, szafy wypełnionej barwnymi kieckami, toalety zagraconej kosmetykami i perfumami. Dzięki Tobie dostrzegłam w sobie tyle cech świadczących o małostkowości i przyziemności mojego bytu. Ale nie to mnie martwi. Zaskoczył mnie fakt, że specjalnie mnie to nie zmartwiło. Jedyne wytłumaczenie to chyba te, że z wiekiem człowiek zaczyna być dobry dla siebie. Dobrze, że moi znajomi tu nie wchodzą, bo zaraz by dorzucili, że nigdy nie lubiłam się umartwiać. Ale to chyba moja filozofia życiowa:jak będzie ci dobrze w życiu to będziesz chciał by inni też mogli tego doświadczyć.
        pozdrawiam

        • Logos Amicus Says:

          Mnie również imponują kobiety, które wybierają się same do krajów, gdzie nadal traktuje się kobiety inaczej, niż to jest przyjęte na Zachodzie. I mimo coraz lepszych możliwości podróżowania – taka wyprawa ciągle jest wyzwaniem i niesie ze sobą pewne ryzyko. Ale to pewnie jeszcze bardziej je „nakręca” i dopinguje – adrenalinowy „kop” to przecież nie tylko domena mężczyzn.

  11. maria Says:

    Kolory i światło południa, to jest to, co tak zachwyca. Niesamowita harmonia: piasek pustyni, niebo, terakotowe skały, zielone opuncje. I ta sama doskonałość we wnętrzach. Bez takiego światła, nie można tej harmonii barw przenieść do innych miejsc. Ja w Polsce pozwoliłam sobie tylko na niebieski samochodzik, który trochę przypomina mi kolor śródziemnomorskiego nieba :))
    Piękne zdjęcia .

    • Logos Amicus Says:

      To prawda, światło (słońce) w każdym zakątku ziemi „buduje” niejako (czy też współtworzy) harmonię krajobrazu – na swój sposób go „scalając” i sprawiając, że dane miejsce jest niepowtarzalne, przynależne jakby temu rejonowi świata.
      Również i mnie są bliskie śródziemnomorskie klimaty – wraz z idącą z nimi estetyką, a także sposobem, czy też „pulsem” życia. Nasze europejskie śrdódziemnomorze przypomina nieco klimatycznie południowa Kalifornia – podobnie ciepła, jasna i kolorowa, jak wybrzeża Hiszpanii, Włoch czy Grecji.

  12. Solaris Lupus Says:

    Boskie te krajobrazy… i takie dwie refleksje mnie dopadły. Pierwsza, dotycząca zdjęcia pierwszego – z czym kojarzy Ci się lewa część skały na tym zdjęciu?? Rzuciło mi się w oczy od razu, ale to chyba przez wygłodniałe myśli… :D

    A druga dotycząca koliberka, którego zobaczyłam na Twoich zdjęciach pustyni w „brulionie” – maleńkiego, podatnego na wiatr… Taki koliberek jest podobny do człowieka i jego złożoności. Wobec swojego gatunku wielki, tudzież zwykły i po prostu normalny. Wobec świata – maleńki i zależny od choćby powiewu wiatru…

    Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.

    • Logos Amicus Says:

      No tak, muszę przyznać, że podobne było moje pierwsze skojarzenie, kiedy zobaczyłem tę skałę (mimo że nie jestem raczej wygłodniałą „Wilczycą” jak Ty ;) )
      To właśnie dlatego nie kazałem mojej żonie obrócić się z tym samym gestem wyciągniętych rąk w lewą stronę :)
      (Po co bowiem wpadać w kompleksy? ;) )

      Widzę, że (oprócz wiadomego symbolu) zauważyłaś również kolibra. Moje uznanie!

      Pozdrawiam

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2012/04/koliberek-i-agawa-big-bend-teksas.jpg

      Koliberek i kwiatostan agawy (zdjęcie pochodzi STĄD)

  13. BALLADA O PUSTYNI I GÓRACH, czyli tam gdzie jest bliżej nieba i piekła | WIZJA LOKALNA Says:

    […] Część II zapisków z podróży do Nowego Meksyku i Teksasu przeczytać można TUTAJ. […]


Dodaj odpowiedź do Logos Amicus Anuluj pisanie odpowiedzi