OPĘTAŁ NAS BLUES – mówi Tadeusz Nalepa

Ryśkowi „Bruno” R. tekst ten dedykuję

Tadeusz Nalepa na koncercie. Towarzyszy mu Andrzej Nowak. (Zdjęcie archiwalne)

Pojedynek jak w „Crossroad”: Tadeusz Nalepa i Andrzej Nowak na koncercie. (Zdjęcie archiwalne)

.

„Ja nie jestem bluesmanem. Ja jestem muzykiem, który sobie gra to, co mu akurat pasuje” – powiedział swego czasu Tadeusz Nalepa. Takie słowa w ustach człowieka, którego nazywa się „ojcem polskiego bluesa”, brzmią ja herezja. A jednak od razu możemy wyczuć w nich słowiańskiego ducha – ducha przekory i niezależności. Ducha, dodajmy, żywotnego: to już bowiem 30 lat, jak Rzeszowiak Nalepa „rzeźbi” na swoim „wiośle” blue notes, grając i śpiewając to, co mu akurat pasuje.

.

Swoją drogą, ciekaw jestem jak to posądzenie o ojcostwo polskiego bluesa znosi sam Nalepa. Mnie jakoś trudno sobie wyobrazić sam moment prokreacji. Zamiast tego przypomina mi się (niezbyt cenzuralne zresztą) powiedzonko dotyczące genezy „Breakoutów” – bardzo popularne w czasach, kiedy – jako gołowąsy jeszcze – przytulaliśmy się do naszych dziewczyn (ewentualnie o tym marzyliśmy), podczas gdy ze sprzętu marki „Bambino” sypały się tęskne i niebieskie nutki „Modlitwy” albo „Co się stało kwiatom”. Czy też, nieco później, już jako kilkunastoletni, sterani życiem kontestatorzy, wspominaliśmy z nostalgią dawno minione czasy, śpiewając „Kiedy byłem małym chłopcem”.

i

na tropach bluesa

Jak pamiętamy, sam Melchior Wańkowicz, nestor polskiej literatury i reportażu, znalazł się ongiś ze swoim piórem „Na tropach Smętka”. „Smętek” – to również piękne i swojskie określenie słowiańskiego spleenu. Świadczące o tym, że chandra i melancholia nieobce są żadnemu plemieniu. Nawet chłodnym i sztywnym Brytyjczykom, którzy na przełomie lat 50-tych i 60-tych obrali sobie za muzycznych idoli gorących, namiętnych, a zawodzących żałobnie i depresyjnie Murzynów – zarówno tych wiejskich (akustycznych) z delty Missisipi, jak i miejskich (już zelektryfikowanych) z Chicago. Bluesowa trzódka Alexisa Cornera, bluesowe „ptactwo” Johna Mayalla, „Yardbirds”, Eric Clapton, Jeff Beck, Jimi Page, Peter Green… – to dzięki nim, z kolei, blues trafił pod strzechę rzeszowskiej wioski (Zgłobień) i urzekł małego Tadzia, który już pod postacią żywej legendy wspominał: „Jako szesnastolatek zorganizowałem kapelę. Dobrałem sobie pianistę, drugiego gitarzystę… Kontrabasu chyba nie mieliśmy. Dla mnie najważniejsze było to, że w domu kultury zerwał się balkon. Tak szalała publiczność na naszym koncercie…”

Jednak, tak na poważnie wszystko zaczęło się w 1965 r., kiedy to w Rzeszowie Nalepa zakłada zespół „Blackout”, w skład którego wchodzą: Mira Kubasińska – śpiew, Stanisław Guzek (to oczywiście późniejszy Stan Borys) – śpiew, Andrzej Zawadzki – gitara, Krzysztof Potocki – gitara basowa, Józef Hajdasz – perkusja. Zrazu fama zespołu nie wykracza poza „rzeszowską Jasionkę”, jednak później przychodzą sukcesy na ogólnopolskich festiwalach (Ople, Gdańsk, Sopot, Warszawa) i bardzo dobre przyjęcie pierwszej płyty zespołu „Blackout” (1968).
Również i w tamtym czasie, oczy i uszy polskiej młodzieży muzykującej (i nie tylko) zwrócone były na „mityczny: Zachód. To właśnie tam żyli, grali i ćpali idole. Wyjeżdżając pod koniec lat 60-tych na tournée do Holandii, „Breakouci” (do niunasowej zmiany nazwy zespołu doszło w 1969 r.) mieli nadzieję dotknąć żywej tkanki bluesa i rocka, zajrzenia do prawdziwego muzycznego „podziemia” (undergroundu), skosztowania zakazanych owoców z Zachodu. A trzeba pamiętać, że w kraju tulipanów grano wówczas rocka niezgorzej niż na Wyspach i Ameryce („Focus”, Akkerman, „Golden Earing”…). Poza tym, bliżej tam było do tych, których na Wschodzie stawiano sobie za rockowy wzór. „Breakouci” spodobali się w Niderlandach. Również w Norwegii.

Oczywiście, taki pobyt „na swobodzie” musiał pozostawić na zespole swój ślad. Jedni uznali go za dekadencką zadrę, inni zaś za znamię postępującej dojrzałości. Mirę Kubasińską porównano do Grace Slick („Jefferson Airplaine”), a muzycy zaczęli wygrywać niekończące się „dżemy” (zapatrzeni niejako w praktyki takich gigantów blues-rocka jak „Cream” czy „Ten Years After”). Po drodze zdarzyły się dwie płyty: „Na drugim brzegu tęczy” (całkiem niezła) i „70 a” (po prawdzie: już mniej doskonała), oraz zadarcia z polskimi (peerelowskimi) mediami, które na swoje „czarne listy” wciągnęły „zanarkotyzowanych, długowłosych hipisów”. Jednak prawdziwa rewelacja miała dopiero nastąpić.

… i wreszcie prawdziwy „zachodni” „BLUES”!

Tą rewelacją – znaną nam wszystkim doskonale – był longplay „Blues”, uznany wkrótce za szczytowe osiągnięcie polskiego blues-rocka. Owe poprzedzające go „błądzenia” zespołu (przerzucanie pomostu miedzy big-beatem a nowoczesnym rockiem przez Franciszka Walickiego, który w pewnym momencie sprawował artystyczną opiekę nad „Breakoutami”, psychodeliczno-jazzowe wycieczki Nahornego, bluesowe harmonie Ślązaka Józefa Skrzeka…) spowodowały, że wszedł on ponownie na tory prostoty, powściągliwości, formalnej dyscypliny owocując jedną z najpopularniejszych płyt w historii polskiego rocka. Teksty Bogdana Loebla, świetna gitara Tadeucza Kozakiewicza; Trzciński, Goleniewski, Hajdasz, no i oczywiście sam Nalepa – stali się odpowiedzialni za nagranie czegoś, co uznano, że brzmi jak materiał „zachodni”. A trzeba pamiętać, że był to wówczas komplement najwyższego rzędu, jaki mógł spaść na swojską kapelę młodzieżową znad Wisły (a poniekąd i znad Sanu)

Jeden z najbardziej rozpoznawanych obrazów w historii polskiego rocka - Tadeusz Nalepa z synem na okładce płyty "Blues"

Jeden z najbardziej rozpoznawanych obrazów w historii polskiego rocka: Tadeusz Nalepa z synem – na okładce płyty „Blues”

powrót taty

Płyta „Blues” wyznaczyła, jak się okazało, muzyczne apogeum Nalepy i „Breakoutów” – również biorąc pod uwagę ich popularność. Później już była tylko jazda w dół… z małymi, acz ożywczymi wyjątkami („Kamienie”, 1974). Sława i świetność muzyków umarła – dobita m.in. przez tzw. Muzykę Młodej Generacji – na przełomie siódmej i ósmej dekady, gdzieś na chałturach w Związku Sowieckim. I podczas gdy już wszyscy – łącznie z najwierniejszymi fanami grupy – spisali Nalepę na (muzyczne) straty, zdarzył się cud zmartwychwstania. Oto bowiem przyszły Olsztyńskie Noce Bluesowe (rok 1984), które Marcin Jacobson w „Scenie Muzycznej” tak wspomina: „(no i zdarzył się) siarczysty klaps, jakiego nikt z młodych się nie spodziewał. Wystąpił Nalepa plus Andrzej Nowak (i inni). Wiadomo, że gdy na scenie stanie obok siebie kilku zawodowych gitarzystów, musi dojść do pojedynku – wyścigów, wymiatania, aż będą wióry lecieć. Wiadomo również, że jeżeli obok siebie stanie dwóch młodych i tata, to ci dwaj zrobią wszystko by udowodnić kto jest lepszy. Tak też było. Popłynęły stare bluesy Nalepy, a w miejscach na solówki, działy się gitarowe cuda. Tak było do momentu, w którym do głosu dopuszczony został Les Paul lidera. W miejsce nerwowej zapalczywości młodych, pojawił się wielki spokój i dobrotliwy dystans właściwy ludziom doświadczonym. Nalepa jednym ruchem piórka udowodnił, że jest muzykiem z krwi i kości, że wie w czym rzecz. Jednym ruchem rozwiał wszelkie wątpliwości, jakie kiedyś, przed laty się pojawiły i ponownie nabrał wiarygodności. Tak, to był wielki come-back, potwierdzony zresztą roczną działalnością koncertową.”

Mimo poważnych kłopotów ze zdrowiem (wylew, chore nerki), Tadeusz Nalepa koncertuje i nagrywa płyty: „Live 1986” i „Sen Szaleńca” (1987). Nabiera oddechu i staje w szranki z nową generacją muzyków (Andrzej Nowak, „Dżem”). Nie bez znaczenia jest w tym wszystkim trendowy wówczas powrót „dinozaurów” polskiego rocka. Pozostając wiernym swym źródłom i korzeniom, kontynuuje Nalepa to, co zajmowało go na przełomie lat 60-tych i 70-tych – „styl mocno bluesowy i zarazem swojski, dość zawężony, lecz bardzo uniwersalny.” (W. Królikowski)

jaki ojciec, taki syn…

Któż z nas nie pamięta okładki z „Bluesa”? Odziany w dżinsową katanę, długowłosy Nalepa, niesie pod pachą gitarę i prowadzi za rękę małego chłopca. „Mały chłopiec” ma już teraz 27 lat i podobnie jak tata, rzeźbi na wiośle. Kiedy powstała płyta „Absolutnie” (1991), Tadeusz Nalepa wiedział do kogo zwrócić się z oceną: „Najważniejszą recenzją dla mnie jest telefoniczna recenzja mojego syna. Bo pierwszy egzemplarz, który dorwałem, wysłałem mu, oczywiście, do Ameryki. Powiedział: ojciec, zaskoczyłeś mnie bardzo, spodziewałem się czegoś innego… Ale płyta bardzo mi się podoba.”

Nalepa się nie starzeje, włos się mu nie skraca, koledzy syna są jego kolegami… Pozostaje taki, jaki był dawniej. Oto co deklarował równo 10 lat temu: „Chcę być ciągle sprawny, młody i jakoś sobie z tym radzę… Miałem moc wahań, ale po rozmowach z kolegami i z synem zdecydowałem, że mogę jeszcze parę lat popracować, powalczyć.”
Życzymy więc Tadeuszowi, by „powalczył” jeszcze przez następnych parę dziesiątków lat… Mając za oręże gitarę i bluesa.

ii

Z Tadeuszem Nalepą rozmawiałem po serii jego koncertów w Nowym Jorku i Chicago.** Po to, by wysłuchać bluesów Tadeusza (granych m.in. z synem, Piotrem), zgromadzili się licznie, nie tylko lubujący się we wspominkach seniorzy. Tłumy nastolatków zaświadczyły, że muzyka (w tym przypadku: blues-rockowa) nie zna granic – również tych pokoleniowych.

.

STANISŁAW BŁASZCZYNA: Czy to ty wybrałeś bluesa, czy też blues wybrał ciebie? Kiedy po raz pierwszy usłyszałeś tę muzykę?

Tadeusz Nalepa: Jak reaguję, gdy mówią o mnie "ojciec polskiego bluesa"? To określenie mnie śmieszy (zdjęcie własne)

Tadeusz Nalepa: Blues to zarazem najprostsza i najłatwiejsza – a zarazem najdoskonalsza – forma porozumiewania się… (zdjęcie własne)

TADEUSZ NALEPA: Dokładnie nie mogę powiedzieć, ale z tym prawdziwym amerykańskim bluesem zetknąłem się chyba w 1965 r. Jako „Blackout” graliśmy z zespołem „Polanie”, a oni wcześniej odbyli trasę po Polsce z zespołem „The Animals”. „Animalsom” „Polanie” bardzo się spodobali, zaprzyjaźnili się i Piotrek Popławski dostał od Erica Burdona komplet taśm z bluesem czarnych, na których uczyli się – wzorowali – nie tylko „Animalsi”, ale i inne zespoły, które chciały grać muzykę – nazwijmy to – ambitną. Przesłuchanie tych taśm było dla mnie swego rodzaju szokiem – poczułem, że coś mnie z tym łączy. Później była płyta, którą nagrał Mayall z Claptonem – kolejna rewelacja dla mnie, a Clapton – objawienie! No a pod koniec lat 60-tych na Zachodzie było już od cholery kapel grających bluesa. Co jedna, to lepsza. W końcu i my zaczęliśmy to grać. Wyjechaliśmy na Zachód. No i tam, w klubach opętał nas blues na całego. W 1971 r. nagraliśmy płytę „Blues”. I tej formy się trzymamy – z małymi odchyłkami – do dzisiaj.

– Czy rocka można uznać za bardziej rozwiniętą formę bluesa?

– Zdecydowanie tak! Rock, jak również – wcześniej – jazz, wywodzi się w pierwszej linii od bluesa… Blues to zarazem najprostsza i najłatwiejsza – a zarazem najdoskonalsza – forma porozumiewania się między muzykami, również między muzykami a słuchaczami.

– Kiedy przyjechałem do Chicago, zaskoczyło mnie to, że w światowej stolicy „miejskiego” bluesa, nie ma np. radiowej stacji bluesowej. Ale nie ma też i jazzowej – takiej z prawdziwego zdarzenia, (bo trudno uznać za taką program nadający tzw. „smooth jazz”). To jednak o czymś świadczy.

– Muszę powiedzieć, że to tym gatunkom wychodzi chyba na dobre. Nie są tak popularne, przez co stają się w pewnym sensie elitarne. Kiedyś w Polsce były takie czasy, kiedy robiono „spędy” bluesowe. Ja zawsze się wypowiadałem przeciwko upowszechnianiu bluesa na siłę. Tak sobie ktoś wymyślił, że blues będzie tą muzyką wiodącą. A tego nie można narzucić. To wszystko samo się jakoś układa. Nie ulega wątpliwości, że bluesa najlepiej gra się – i słucha – w klubach.

– Skądinąd wiem, że nie lubisz jak nazywa się ciebie bluesmanem. Dlaczego?

– Nie to, że nie lubię. Ja to prostuję. Dla mnie bluesmanem jest człowiek, który się z tym bluesem urodził, a ja wyrosłem na muzyce knajpowej. Uważam się za zawodowego muzyka, a gatunek muzyki, jaki uprawiam, to jest rock. Sam blues jest moim hobby. Dlatego w moich nagraniach tak dużo jest tego bluesa.

– A jak reagujesz, gdy słyszysz, kiedy mówi się o tobie „ojciec polskiego bluesa”?

– Ja tego nie wymyśliłem. To taki slogan reklamowy. Ale prawdą jest, że ja tego przeszczepu dokonałem. Zresztą, to przypadek zupełny, że nagrałem pierwszą polską płytę bluesową. „Ojciec polskiego bluesa” – to określenie mnie śmieszy, a właściwie – nie zwracam na nie uwagi. Ludzie zawsze muszą wszystko gdzieś zaszufladkować.

– Kiedy w latach 50-tych furorę zaczął robić rock&roll, twierdzono z pogardą, że to tylko fanaberia nastolatków. A tymczasem minęło ponad 40 lat i nadal gra się rock&rolla, nadal gra się rocka. I co ciekawe – grają go również ci sami ludzie, dziś już 50-, 60-latkowie. Tak więc rock okazał się nie tylko domeną młodości.

– Za przykład możemy również dać jazz. Z początku grali go też tylko młodzi ludzie. Później się zestarzeli, a jednak dalej grali swoją muzykę. Grali jazz aż do śmierci. Taki czas też nadchodzi dla pierwszego pokolenia grającego rock&rolla. Niektórzy będą mieli po 70 lat i w dalszym ciągu będą grać rocka.

– Nie można przecież tak wyprzeć się tego, co się kochało i grało za młodu – i czym się przesiąkło nieraz do szpiku kości. Choć z pewnych rzeczy jednak się wyrasta….

– … Ale jest coś, co zostaje w człowieku na zawsze. Poza tym, nie widać na razie niczego, co by rocka wyparło. Dalej pozostaje on najpopularniejszym rodzajem muzyki współczesnej. I tak chyba będzie jeszcze bardzo długo.

– Ciągle wracamy do lat 60-tych. Skąd ta moda, która trwa już przecież od dawna? Czy to chęć powrotu do czasów, kiedy wszystko było prostsze, lepsze?

– Niewątpliwie. Znam ludzi, którzy urodzili się w latach 60-tych i zazdroszczą starszym, że to wszystko sami przeżyli.

– Są jednak tacy, którzy rockowi przypisują samo zło. Że agresywny, obrazoburczy… że psuje młodzież…

– Po to ta muzyka powstała, by wyzwolić się z ograniczeń i przeróżnych pęt. Ludzie, którzy się z tą muzyką nie wychowali, którzy jej nie słuchali, nigdy pewnych rzeczy nie będą mogli zrozumieć. Denerwuje ich nawet to, że młodzi ludzie się śmieją, że są weseli, a przy okazji rozrabiają. Ale ja też staram się zrozumieć starszych ludzi, ich ciągoty do stabilizacji. Oni zresztą też patrzą wstecz. Nam się podobają lata 60-te, 70-te, oni wracają – czy to do lat przedwojennych, czy do wczesnych powojennych (tak robiła np. moja mama, której wiele, jeśli chodzi o muzykę, zawdzięczam). Czują sentyment do czasów swojej młodości. Myślami i uczuciami są tam i nie akceptują wszystkiego, co nowe. I jest to zrozumiałe.

– Wróćmy jeszcze do „Breakoutów”. W którym okresie grało ci się najlepiej?

– Zdecydowanie – w czasie, kiedy ukazał się „Blues”. Chociaż reszty też nie przekreślam. Każda płyta ma coś dobrego, każda płyta ma coś złego… Jednak na dziś, najlepsze wspomnienia mam z ostatniej płyty. Zestaw ludzi mam znakomity. Syna swojego specjalnie z Nowego Jorku sprowadziłem, żeby już na stałe ze mną został, żeby ze mną pracował. Bardzo był mi potrzebny.

– Wielka popularność „Breakoutów” wygasła tak naprawdę pod koniec lat 70-tych. Wypomina ci się jakieś „chałtury” u Sowietów – już w latach 80-tych…

Trzeba zrozumieć pewne sprawy. Kiedy np. „Polanie”, czy „Skaldowie” wyjeżdżali do Związku Radzieckiego, to ja się oczywiście śmiałem i nie wyobrażałem sobie, żebym to ja miał kiedykolwiek tam pojechać. Tak też mówiłem – to totalna chałtura! Jednak, kiedy sam zostałem namówiony, przemyślałem sprawę i wyjechałem – na trzy, czy cztery trasy koncertowe. To był mój zawód. Nie można powiedzieć, że wyjechaliśmy tylko dla pieniędzy, choć to, co płacili nam za koncerty, to były rzeczywiście duże pieniądze. Poza tym, było to wszystko znakomicie zorganizowane. W ciągu trzech miesięcy daliśmy prawie 100 koncertów. Zwiedziliśmy cały Związek Radziecki – co też nie jest bez znaczenia. Sporo wrażeń. W sumie zagraliśmy tam około 500 koncertów, co rzeczywiście wszystkich nas podreperowało finansowo. Trzeba też pamiętać, że Rosjanie są bardzo muzykalni. Poza tym, pozostało im coś takiego, jak kult artysty. Traktowani więc byliśmy znakomicie. Mieszkaliśmy w najlepszych hotelach, zawsze mieliśmy podstawiony autobus do zwiedzania… Dzisiaj bym żałował, że coś takiego mnie ominęło. A już na pewno nie uważam tego za jakąś ujmę.
Podobnie teraz. Niektórzy mieli obiekcje, gdy usłyszeli, że wyjeżdżamy: „O rany! Do tej Ameryki?! Do tej Polonii?!” Bo to ma być niby coś obelżywego. Ale to jest rozumowanie ludzi, którzy są na zewnątrz tego całego interesu. Mogę jeszcze raz powtórzyć: to jest mój zawód. Ja mogę grać wszędzie – z tego się utrzymuję. Taki zawód sobie wybrałem – i do widzenia! A tak naprawdę, bardzo mało ludzi może sobie pozwolić na to, by utrzymać się tylko z muzyki.

Mira Kubasińska i Tadeusz Nalepa - obwoluta płyty "70a"

Mira Kubasińska i Tadeusz Nalepa – obwoluta płyty „70a”

– A co się dzieje z Mirą Kubasińską? Osoba też mocno kojarzona z „Breakoutami”… no i z Tobą.

– Zagraliśmy niedawno parę koncertów i pewnie jeszcze sporo zagramy. Jest w bardzo dobrej formie wokalnej.

– Nie mogło się chyba kiedyś obejść między wami bez konfliktów? Mam na myśli konflikty artystyczne. Pamiętam, że dzieliliście się jak gdyby płytami: raz dominowała Mira, raz Ty. Może to był właśnie sposób na to, by wilk był syty i owca cała?

– To też trzeba sobie wyjaśnić. Po pierwsze, ja nigdy nie zamierzałem śpiewać w „Breakoutach”. Śpiewałem numery, których Staszek Guzek (czyli Stan Borys) nie potrafił zaśpiewać. Niektóre rzeczy mu po prostu nie leżały, choć inne wychodziły mu znakomicie (tak na marginesie: po raz pierwszy wystąpił u nas jako konferansjer, a śpiewać zaczął później). Podobnie było z Mirą. Pewien materiał bardziej jej pasował, a inny znów mnie podchodził. Choć na początku „Breakoutów” postanowione było, że ja w ogóle nie będę śpiewał, tylko Mira. Dlatego na pierwszej płycie śpiewa tylko ona, a ja daję drugi głos. Dopiero później – kiedy zaczęliśmy grać coraz więcej bluesów – sam też zacząłem śpiewać. Mirę natomiast ciągnęło gdzie indziej. Nie chciałem jednak pozbywać się jej z zespołu. Graliśmy więc bardzo dużo. No i jak to w rodzinie – ktoś powinien z dzieckiem zostać. Nie można go było tak cięgle zostawiać u rodziny, czy u ludzi zaprzyjaźnionych. A często tak właśnie robiliśmy, czego Piotrek nam jeszcze do dzisiaj specjalnie nie wybaczył. Mira też chciała śpiewać. I tak było do późnych kat 70-tych. Potem na trasę wyruszałem sam z zespołem, składy się zmieniały. Mira zostawała w domu, co zresztą mocno przeżywała. Do dzisiaj jednak śpiewa z nami od czasu do czasu – na jakichś większych imprezach. Moim zdaniem, nigdy tak dobrze nie śpiewała, jak teraz.

– Nie jesteście małżeństwem już od dawna.

– Sprawy zespołowe, muzyczne, oddzielam od spraw rodzinnych, prywatnych. Wydaje mi się, że jestem człowiekiem dojrzałym – również emocjonalnie – i potrafię te dwie rzeczy rozgraniczyć.

– Cięgle na koncertach zmuszają was do grania tego samego materiału sprzed kilkudziesięciu lat. Czy nie jest to wyczerpujące? Jak można po raz tysięczny grać ten sam kawałek?

– Dla mnie to nie jest wyczerpujące. Dlaczego tak się dzieje? Po prostu te stare numery przetrwały, do dziś są żywotne. Są też inne zespoły, które wykonują dzisiaj na koncertach moje utwory. A nam nigdy to się nie znudzi, gdyż nigdy nie gramy tego tak samo. Czasem rodzą się nawet nowe wersje.

– Napisałem niedawno taki tekścik o tobie i „Breakoutach” z okazji waszego przyjazdu do Nowego Jorku i Chicago, a w nim m.in.: „Nalepa się nie starzeje, włos się mu nie skraca, koledzy syna są jego kolegami, pozostaje taki, jaki był dawniej…” Czy to wszystko prawda? Jak widzę, myliłem się na pewno w jednym: jesteś krótko, schludnie przystrzyżony.

– Stało się to miesiąc temu. Włosy już miałem zmarnowane – przyznaję. I było to już chyba nieestetyczne. Postanowiłem więc zmienić swój image. Dla wygody. Zdecydowałem się ostrugać tak, jak się ostrugałem.

– Miałeś poważne kłopoty ze zdrowiem.

– Tak. Mam wrodzoną wadę nerek. Cztery lata się dializowałem. Jestem już półtora roku po przeszczepie i dzięki Bogu funkcjonuję teraz bardzo dobrze. Zresztą, nawet wtedy, gdy się dializowałem, prowadziłem normalne życie. Byłem nawet w tamtym czasie – trzy lata temu – z wizytą w Stanach. Chorobę – jak to się mówi – można nawet polubić, a już na pewno – przyzwyczaić się do niej.

– Życzę więc długich lat grania. W zdrowiu.

greydot

* Tekst napisany został w 1994 r. Tadeusz Nalepa zmarł w 2007 r. (Artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego”, 29 kwietnia, 1994 r.)

** Rozmowa z Tadeuszem Nalepą miała miejsce wiosną 1994 r. (Wywiad opublikowany został w polonijnym tygodniku „Relax”, 21 maja, 1994 r.)

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.

.

.

Komentarze 33 to “OPĘTAŁ NAS BLUES – mówi Tadeusz Nalepa”

  1. Stanisław Błaszczyna Says:

    Film dokumentalny o Tadeuszu Nalepie:

  2. Simply Says:

    ,,.. bluesowe „ptactwo” Johna Mayalla („Yardbirds”); Eric Clapton, Jeff Beck, Jimi Page, Peter Green …”
    Trochę nie tak – the Yardbirds nie wywodzili się ze ,,stajni” Mayalla. Clapton grał z nimi na początku i krótko ( ,, For Your Love ” ) , dopiero póżniej – jako bluesowy ortodoks – przeszedł do John Mayall’s Bluesbreakers. Beck i Page z Mayallem nie grali, a Peter Green nigdy nie był członkiem the Yardbirds.

    ,,Na Drugim Brzegu Tęczy” Breakoutów, na tle z reguły mało wyszukanej, big bitowej polskiej sceny, było płytą zaskakująco ożywczą. To już był rock, a nie big bit. No i afirmacja kwasu poszła w Polskę jak nic ( ,,…królika trzymac w dłoniach .. ” ) A chłopaki z ulicy Mysiej posiali gdzieś rewolucyjną czujność – widac nie słuchali nigdy ,,Surrealistic Pillow” Jefferson Airplane :D

    Na ,Bluesie” Nalepa momentami grał riffy, których by się na ten czas i Page nie powstydził – ,, Oni Zaraz Przyjdą Tu”. A w tym samym roku ( 71′ ) Klenczon zapodał coś tak odjechanego i na czasie ( w sensie światowo-amerykańskim ), że aż ciężko uwierzyc:

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Oczywiście, „Yardbirds” to wylęgarnia takich gitarzystów, jak Clapton, Beck, Page… z Mayallem nic niemająca wspólnego (ten nawias z „Yardbirds” po Mayallu wstawiłem przez pomyłkę – stąd pewnie to nieporozumienie). Jak wiadomo z „ptactwa domowego” Page zrobił „Zeppelinów”… and the rest is history.
      A Peter Green to jeszcze inna sprawa (ciekawe początki z „Fleetwood Mac” – i niezapomniany „Albatros”.)
      Zresztą, o brytyjskim blues-roku lat 60-tych można by długo…

      PS. Peter Green członkiem „Yardbirds” nie był, ale z Mayallem grał jak najbardziej (jak wszyscy wiemy, zastąpił w „Bluesbreakers” Claptona).

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Zgadza się, w „Piosence o niczym” chłopaki poszły na całego, z psychodelicznym – prawie że anarchistycznym – zacięciem.

      Wspomniałeś „Na drugim brzegu tęczy”. Moim zdaniem temu kawałkowi należy się większa uwaga. To było jednak rewolucyjne granie – jak na tamte czasy i miejsce. Ja jeszcze byłem za mały, żeby trawić instrumenty dęte – a wiemy jakie cudeńka wygrywał tam na saksie Nahorny (do jazzu przekonały mnie dopiero – czy też raczej wprowadziły – pierwsze płyty „Chicago” – kiedy byłem już w szkole średniej, a to dzięki swojej fuzji jazzu z rockiem, którego byłem fanem gdzieś tak od 6-tej, 7-ej klasy szkoły podstawowej) ale wróciłem do tych nagrań później (tak jak do rocka lat 60-tych), kiedy z czasem zrobiłem się bardziej rockowo rozgarnięty.

      Nalepa jest dobrym gitarzystą, ale nie jest wirtuozem (wirtuozami par excellence byli – towarzyszący mu w różnych okresach – Kozakiewicz i Nowak). No, ale wiadomo – nie trzeba być żadnym wirtuozem, żeby grać dobrego bluesa. Wystarczy tylko – bagatela! – tego bluesa czuć.

      PS. Chyba jednak miałeś na myśli riffy Kozakiewicza (na „Bluesie”) a nie Nalepy.
      Nota bene, uważam, że tak finezyjnie, jak grał czasami Kozakiewicz, Page by nie potrafił zagrać.
      Posłuchaj genialnej, swingującej gry K. na „Przyszła do mnie bieda”:

  3. Simply Says:

    Jimmy Page był raczej ,,brudnym” gitarzystą ( co było imo genialne ), ale nie dla tego, że inaczej nie potrafił, tylko takie właśnie sobie wypracował indywidualne brzmienie. Jak przyszło co do czego, potrafił się pięknie odnaleźć w idiomie czyściutkiego, lekkiego grania a la Buddy Guy. I to mamy już na pierwszej płycie LZ :

    Też na początku miałem problem z dęciakami – nijak mi to nie żarło. Dość szybko jednak się przekonałem, głównie przez jazz-rockowego Davisa z przełomu 60/70 ( ,, Bitches Brew” ,, On the Corner” ,, Agharta” etc. ) Dalej uwielbiam fusion lat 70′, to już mi zostanie na zawsze.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Sir Jimmy Page „brudnym gitarzystą” – dobre określenie. On czasami grał bardzo nieporządnie, ale czy rock polega na porządku? ;)

      Trudno porównywać Kozakiewicza z Pagem, bo grali oni jednak zupełnie inaczej. Page to typowe zwierzę rockowe, Kozakiewicz miał inklinację do jazzu. Obaj byli świetni w tym co robili.

      A jeśli mówimy o klarowności – to kłania się m.in. Santana. Ja bardzo lubię też gitarę Knopflera (czysto, rytmicznie, melodyjnie. lirycznie…) Uwielbiam rytmiczno-blues-rockowy zadzior Steviego Ray Vaughana (takiego gitarzysty, niestety, już nie będzie – miałem to szczęście/nieszczęście być na jego ostatnim koncercie).
      Listę moich ulubionych gitarzystów mógłbym ciągnąć dalej (w końcu wstyd mi się zrobiło, że już od wielu lat nie wyciągam z szafy swojego Stratocastera – a ile to się człowiek nagrał razem z Claptonem ;) )

      A skoro tak wzięło nas na wspominki, to bardzo polecam kawałek z okresu, do którego się wróciliśmy (wprawdzie bez dęciaków, ale fuzja grzmi jak trzeba!)

      • Stanisław Błaszczyna Says:

        Ona jest jednak lepsza od Miry.
        No, ale to już chyba ta sama liga co Janis.

        • Simply Says:

          Eee, laska ukradła szoł jeszcze zanim zaczęła śpiewac. Ona chyba nagięła z jakiejś pielgrzymki oazowej : D
          Ale ognia dała , jak Jah przykazał. Maggie ma takie joplinowskie alikwoty, ale śpiewa, wydaje mi się czyściej, bardziej klasycznie niż Janis.

          No to w takim razie desantujemy się w permisywne lata 90-te i przypomnijmy sobie, co przytrafiło się bluesowi, kiedy wzięli się z nim za bary ambitni ex punk rockerzy. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

          …. i trochę grzeczniej, ale bardziej feelingowo:

          enjoy!

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          I have enjoyed it so much :)
          Chłopaki mało co studia nie roznieśli. Grają fantastycznie.
          I czują nie tylko bluesa, ale i punka, rocka, noise, a nawet rythm&bluesa, soul i co tam jeszcze…

          I nie wstydzą się zadawać ze starymi zgredami:

  4. fender Says:

    Nalepa był świetny. Mimo, że był ledwie przeciętnym wokalistą, jego solowe albumy głównie nużyły i trąciły myszką, to to co stworzył zwłaszcza z Breakoutem to poprostu coś pięknego. Kamienie, Co Się Stąło Kwiatom, Kiedy byłem Małym Chłopcem i Modlitwa to moje ulubione kawałki, które nigdy się nie nudzą i zawsze porywają.

  5. Miriam Says:

    A takie były ich początki ;)))

  6. Simply Says:

    To cieszę się niezmiernie, że Ci się Jon Spencer spodobał . On chyba też musiał miec randes vous z tajemniczym nieznajomym , nocą na rozstajach. Mogę z czystym sumieniem polecic wszystkie bez wyjątku jego płyty .
    A teraz objawienie lat dwutysięcznych , White Power w stanie czystym ! Trzy struny które wstrząsnęły światem :

    Tak , nie trzeba byc wirtuozem. Trzeba byc suczym synem. Rednex neva daj !

    I dla urozmaicenia jedna z moich największych muzycznych miłości . Ten, to nie umawia się na randes vous na rozstajach; to z nim się umawiają. Dwie struny, które wstrząsnęły wszechświatem :

  7. Simply Says:

    To w sumie nie było opętanie, tylko faustowski deal.
    A skoro już jesteśmy przy korzeniach, to niech poleci ta przepiękna wersja pre-johnsonowskiego klasyka jednego z praojców gatunku, Son House’a :

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Rzeczywiście piękne.
      Dziwne, ale kiedy tego sluchałem, to przypomniał mi się… The House of the Rising Son… sorry: Sun ;)
      Nomen omen Son House? ;)

      A jak tak dalej pójdzie, to trafimy do Afryki (a tam diabły mają białą skórę ;) )

  8. Simply Says:

    Wcale nie dziwne, to jest ta sama forma i ,,funty” gitarowe też prawie takie same, miałem od razu identyczne skojarzenie. ,,House of the Rising Sun”, to anonimowa pieśń gminna, której znaną nam formę ( podobno ) pierwszy nadał Dave van Ronk, na płycie pierwszy wydał Bob Dylan, a evergreenem wszechczasów uczynili the Animals: to wszystko, czego tu słuchamy, to kolejne inkarnacje pierwotnych ,,no name tunes” poczętych, gdy jeszcze Thomas Alva Edison spał preembrionalnym snem ( może były od zawsze ?) To jest chyba najbardziej w bluesie fascynujące, jego proteusowy survival. Blues to muzyka zbiorowej podświadomości.

    Do Afryki? Republika Mali wita :

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Bo najbardziej nośne w kulturze jest to, co najbardziej pierwotne – bez względu na to, jak po drodze robi się wyrafinowane.
      To, że biali czują bluesa (niemal) tak samo, jak czarni, to jest dowód na to, że mamy te same korzenie (serca, trzewia i nerwy), jesteśmy braćmi (siostrami) i doświadczamy tej samej La condition humaine.
      Z tym, że czarni mają jednak więcej powodów do spleenu przez to, że będąc ludźmi, byli przez białych traktowani jak zwierzęta i przez pokolenia żyli w obroży założonej im przez naszą wspaniałą zachodnią cywilizację. (Czy hołd oddawany czarnym muzykom/muzyce czarnych przez tabuny białych wyrostków nie jest aby przypadkiem rodzajem zadośćuczynienia?)

      Kiedy słuchałem Ale Farka, gdzieś tam w głowie zadźwięczało mi „Baby Please Don’t Go”, a później przypomniał niesamowity dżem na louizjańskich mokradłach między Van Morrisonem a Johnem Lee Hookerem:

      No a później była eksplozja, czyli Czad (znów ta Afryka? ;) ) na całego:

      Yeah!

  9. Simply Says:

    A co by się za bardzo nie rozmarzyc, to wio, na rozgrzewką dwa sakramenckie killery sprzed lat. Pierwszy, bo Petera Greena nie mogło zabraknąc, a drugi, to szacowny standard Big Joe Williamsa w ultra-kozackiej wersji kapeli w świecie nieznanej, a ongiś kultowej w Polsce.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No tak, co to się z „Fleetwood Mac” nie porobiło, kiedy Peter Green zabrał dupę w troki… ;)
      (Ale byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie wspomniał, że popową wersję tej kapeli też nawet lubiłem.)

      Możesz w to nie uwierzyć, ale na poprzedni Twój komentarz odpisałem zanim jeszcze przeczytałem ten – więc to wstrzelenie się z „Baby Please Don’t Go” jest zupełnie przypadkowe (???) (Te pytajniki to dlatego, żę ja – im dłużej żyję – tym mniej wierzę w przypadki. A na dodatek czytam właśnie książkę Terzaniego… „Nic nie dzieje się przypadkiem” ;))

      O Budgie nie zapominam (w studenckich czasach byłem na ich koncercie w hali Wisły – na Mayallu zresztą też, w tym samym miejscu, ale o innym czasie, of course).

      Przy okazji ich największy chyba hit:

      PS. To jest ten nasz fenomen, że w Polsce niektóre (świetne) kapele były bardziej popularne, niż w swoich krajach. Budgie to jeden przykład, inny to choćby Marillion. To jednak dobrze o nas świadczy – bo kochaliśmy tę muzykę naprawdę.

      • Simply Says:

        To ładne jaja ! Legba nie śpi. Mówię, zbiorowa podswiadomosc to nie party u Mme Tussaud, a czynny wulkan. lekkie przesuniecie tektoniczne i prycha :D
        Ten comeback Budgie na początku lat 80′ to już nie było to. Ale tymi starymi rzeczami się człowiek jarał. I te ich tytuły ; ,, In the Grip of a Tyre fitter’s Hand” ,, Hot as a Docker’s Armpit” ,, Don’t Dilute the Water” …

        Marillion? Dwie pierwsze płyty ( zwlaszcza ,,Fugazi” ) były super. ,,Misplaced Childhood” już zdradzała oznaki wypalenia, ale fani uwielbiali. Potem imo nic ciekawego nie zrobili.
        A teraz coś z zupełnie tej samej beczki:

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nieźle ma zdarte gardełko ta ślicznotka ;)

          No to może teraz coś z mojego podwórka (beczka zupełnie ta sama – ale już u Buddy Guya ;))

          Czy może być lepszy zacier i wkład do tej beczki, niż otoczaki i ba(o)gnista woda?

  10. paweł Says:

    Tadeusz Nalepa – może i nie był wybitnym „technikiem” ani wokalistą, ale jak on zagrał solo, to bledli przy nim wszelkiej maści „wymiatacze”. I ten charakterystyczny wokal, w zasadzie melorecytacje (ze znanych to jeszcze Waglewski tak „śpiewa”), ale zawsze osadzone w klimacie utworu.
    Dzięki za przypomnienie Nalepy i Breakoutów.
    Dobrze jest nie zapominać tego, co dobre.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Tadeusz Nalepa był wybitną osobowością muzyczną – a ponadto grał konsekwentnie to, co mu „pasowało”, z mocną inklinacją do bluesa, który mu wyraźnie „podszedł”. To wszystko – i upór w tym, co się robi – spowodowało to, że przeszedł do historii polskiej muzyki „rozrywkowej” (o ile bluesa można nazwać „rozrywką” ;) ), jako największy polski bluesman (choć sam podkreślał, że prawdziwy bluesman to człowiek, który się z bluesem urodził.

  11. Simply Says:

    JLH i Van Morrison się raczej nie przypadkowo zwąchali na ten swampy gig, ten drugi ma przecież na koncie rewelacyjną wersję ,, Baby, Please…” , z pierwszej płyty Them ( tak BTW, trochę się chłop posypał ) .
    A Jan Lolek Dziwka i ten jego motoryczny talkin’ blues , to jest jeden z najpożyteczniejszych wynalazków XX wieku :D

    Z tym zadoścuczynieniem, to różnie bywało. Przede wszystkim biali sięgneli po bluesa, bo to kręciło. I raczej nikt tu nie miał poczucia, że wykonuje coś z obcego mu kulturowo terytorium, tak mocny jest ogólnoludzki gen tej muzyki. Jedni wykonywali to lepiej, inni gorzej ( jak zresztą czarni, kto powiedział, że rodząc się czarnym, jesteś automatycznie bluesmanem i to dobrym ? :D) Tantiemami często mało kto się przejmował. Są chlubne wyjątki już z lat 60-tych ; jak Stonesi nagrali ,,Red Little Roostera” i mieli to wykonac na potrzeby talk show wielomilionowej oglądalnści, zażądali, by zagrał z nimi Howlin’ Wolf ( kawałek jest Williego Dixona , ale HW go faktycznie wylansował ). Kiedy producent programu dowiedział się, że to posunięty w latach murzyn i kategorycznie odmówił, Jagger powiedział mu, żeby się walił na ryj i że nie zagrają. Koniec końców wystąpili wspólnie, świat poznał Wolfa i jego dalsza kariera nabrała rumieńcow.
    Johna Lee Hookera do nagrania wspólnej płyty zaprosili w 71′ Canned Heat, wtedy mega gwiazda w Stanach. Efekt ; zajebisty, rozimprowizowany album, gdzie Hooker jest gwiazdą, a chłopaki drugim planem. Clapton miał opinie gościa, który szanuje prawa autorskie – jak grał z Creamem ,,I’m so Glad” to zadbał, by Skip James ( czy tam jego spadkobiercy ) miał opłacone tantiemy.

    Miles Davis u schyłku życia spotkał się z Johnem Lee Hookerem i razem nagrali soundtrack do filmu ,,Hot Spot” Dennisa Hoppera ( kameralny neo noir z Donem Johnsonem i Virginią Madsen ) . Jeszcze Taj Mahala dokoptowali. Powstało arcydzieło. Wiem, to słowo bywa nadużywane. Ale nie w tym wypadku.

    Ale się chłopy ,,czytają” :

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Duży wkład w popularyzację bluesa na przełomie lat 50-tych i 60-tych, miały żydowskie chłopaki z Chicago (słynna wytwórnia Chess Records, Mike Bloomfield…) Oczywiście złe języki węszyły w tym wyrachowanie (że niby to z bluesa chciano zrobić geszeft), ale ja jednak wierzę w to, że oni wchodzili do tych klubów czarnych dlatego, że ta muzyka ich kręciła. Nie można też zapominać, że były to jeszcze czasy segregacji rasowej, więc w tej ich postawie był pewien rys młodzieńczego buntu przeciw establishmentowi starych. Zresztą, autentyzmu bluesa nie sposób jest podrobić – ta muzyka nie znosi niczego, co jest „fake”.
      To, że ci, którzy zbili majątek na rocku (Clapton, Led Zeppelin, Stonesi…) chcieli zadość uczynić starym czarnym bluesmanom, którzy przecież groszem nie śmierdzieli, a którzy byli jeszcze uwikłani w niewolnictwo swoich matek i ojców, to nie ulega wątpliwości. Oni jednak chcieli spłacić jakoś ten dług wdzięczności – choćby tylko słowem, mówiąc ile zawdzięczają czarnym. (Ale, sam o tym piszesz, to nie było tylko gadanie – oni przyczynili się do tego, że czarni sami zaczęli robić światowe kariery – i żyć na lepszym poziomie, nie klepiąc już biedy.

      Hooker – Davis… ciekawe zestawienie. Choć trzeba się przekonać do takiego melanżu prostoty z wyrafinowaniem, subtelności z dosłownością, jazzowego impresjonizmu z blues-rockowym ekspresjonizmem.

      • Simply Says:

        No i jeszcze Alan Lomax – największy bluesowy etnograf, odkrywca m.in. Muddy’ego Watersa i Leadbelly’ego, którego wyciągnął za kaucją z pierdla ( Leadbelly garował za morderstwo ) . Oto sztandarowy numer tego mordercy w bezkompromisowym wykonaniu niedoszłego kaznodziei .

        Bluesa nie zabrakło też w repertuarze bodaj najbardziej elektryzującego damsko męskiego duetu ostatnich lat :

  12. ad_rem Says:

    Muszę przyznać, że moje zdanie na temat twórczości Nalepy jest nieco inne. Muzyka zespołu Blackout, łącznie z ich sztandarowym przebojem Anna, jest strasznie kiczowata. Nie mam też najlepszej opinii o wczesnych nagraniach grupy Breakout. Gdybyś kochał, hej, to – moim zdaniem – bardzo nieudolne naśladownictwo Hendrixa. Niektóre utwory z tego okresu ratuje gra Nahornego na saxie.
    Najlepszy okres Nalepy to lata 70-te. Albumy Blues czy Kamienie są bardzo dobrymi płytami i rzeczywiście świetnie ich się słucha, szczególnie solówek gitarowych. O twórczości z lat 80-tych nic powiedzieć nie mogę, bo jej nie znam. Natomiast kiedy ponownie usłyszałem Nalepę w latach 90-tych, byłem bardzo rozczarowany. Muzyk nadal świetnie grał na gitarze, ale jego śpiew był po prostu denerwujący. Ja wiem, że bluesman nie musi mieć znakomitego głosu, ale zdarte struny głosowe Nalepy bardzo przeszkadzały w odbiorze muzyki. Szkoda, że nikt nie zwrócił mu wtedy uwagi, by ograniczył się do gry na instrumencie… Wiem, że o zmarłym muzyku wypadałoby mówić wyłącznie dobrze, ale nie mogłem się powstrzymać od wyrażenia własnej szczerej opinii

    • blues lover Says:

      Ad-rem, wydaje mi się, że Twoja krytyka jest trochę nietrafiona. Z tego co sam Nalepa mówił wynika, że on okresu Blackout nie uważał za coś wielkiego. Gdybyś Kochał Hej był jednak pewnym novum w polskiej muzyce choćby w swej warstwie rytmicznej. To był taki utwór przejściowy w kierunku bluesa. Trzeba wziąć pod uwagę, że Nalepa tego polskiego bluesa dopiero tworzył i to nie przez naśladownictwo lecz swoją własną twórczością. Zgadzam się, że najlepsze lata to 70. Zgadzam się też, że już w latach 90. jego wokal był słaby, faktycznie struny głosowe już nie te. Byłem na czterech jego koncertach i słyszałem te braki. Czasu nic nie cofnie ale i tak byłem zadowolony, że się na te koncerty wybrałem.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Nie użyłbym określenia „strasznie kiczowata” (w stosunku do pierwszych prób Nalepy i in. z zespołem „Blackout”, czy nawet już w „Breakoutach”). Trzeba pamiętać w jakim okresie to było nagrywane – i że właściwie był to rodzaj przejścia miedzy polskim folkowym big-beatem a blues-rockiem.
      Jeśli chodzi o późniejszy okres, w którym Nalepa ponoć stracił formę (coś w tej denuncjacji jest), to mnie bardzo podobają się jego występy na festiwalu Rawa Blues – bodajże w 1988 roku. Bierze mnie ten ciężki klimat – coś jakby blues-rockowe noir – surowość ale wywindowana na wyższy muzycznie (i wirtuozersko) poziom przez znakomitą grę na basie Pluszcza.

  13. bywalec Says:

    Jarek Śmietana wspomina Nalepę:

    – Kim był dla Ciebie Tadeusz Nalepa?

    – Poznaliśmy się w 1972 roku, kiedy ja jako początkujący muzyk jazzowy (bo to były moje początki realizowania się jako jazzman), wchodziłem w świat jazzowy -a wychodziłem ze świata muzyki Jimi Hendrixa i można powiedzieć bluesmanów, takich jak Albert King, B.B.King, zespół Fleetwood Mac. Byłem zafascynowany bluesem, rhythm and bluesem i muzyką Tamla Motown i Hendrixem i to była moja muzyka do 1972 roku. Później zakochałem się w jazzie i 40 lat zajmuję się jazzem, ale wtedy właśnie poznałem Tadka Nalepę, który… (tutaj pikantną wiadomość przekażę) namawiał mnie do grania w jego nowo powstałym zespole Breakout. Znaliśmy się bardzo dobrze, on bardzo cenił moje granie na gitarze, a potrzebował gitarzystę sprawniejszego od siebie ale takiego który czuje muzykę podobnie jak on. Tadek był wyjątkową postacią; ciekawy, charyzmatyczny muzyk, z dystansem wielkim do tego co robił, z dużym poczuciem humoru, inteligentny… Słusznie historia uważa go za takiego ojca polskiego bluesa, no bo on pierwszy robił te rzeczy spektakularnie na polskim rynku. Oczywiście całe bluesowe życie głównie umiejscowiło się na Ślasku; już w tych latach bardzo mocno było tam słychać bluesa. Czy Józek Skrzek, czy inni muzycy ze Śląska wyraźnie, w dobrym stylu grywali bluesa -ale o nich było mniej słychać. Tadek Nalepa robił to bardziej spektakularnie. Jego grupa Breakout była takim, można powiedzieć: kamieniem milowym w polskiej muzyce rozrywkowej jeśli chodzi o wpływy bluesa. Ponieważ ja zawsze kochałem bluesa, no to dlatego mi się z Tadkiem bardzo miło gadało, przyjaźniliśmy się… Aczkolwiek muszę powiedzieć, iż nie przyjąłem jego propozycji do grania w Breakout, ponieważ już wtedy moje ukierunkowania zmierzały w stronę George’a Bensona, Wesa Montgomery, Johna McLaughlina, Jima Halla -gitarzystów jazzowych, oraz Milesa Davisa, który mnie oczarował swoim dystansem, swoją ciszą, swoim podejściem do muzyki… Ja właściwie to chciałem grać i jakkolwiek propozycja Tadka była bardzo kusząca bo to był zespół na topie: dużo koncertów, wyjazdy zagraniczne, przez co łatwiej było też sprzęt zdobyć, bo myśmy klepali tu straszną biedę -to jednak zwyciężyło we mnie poczucie aby grać inne rzeczy. Tadek przyjął to -nie na zasadze: że się obraził, tylko po prostu powiedział: ”nie ma problemu, znajdę sobie kogoś, ty rób swoje”.

    – Nawiązując do tytułu utworu i zarazem hasła dzisiejszego spotkania ”Kiedy byłem małym chłopcem”, chciałbym poprosić Cię o jakby rozwinięcie tego tytułu, a mianowicie o Twoje gitarowe początki. Ostatnio miałem okazję rozmawiać z człowiekiem, który twierdzi iż pamięta zdarzenia związane z Twoją pierwszą gitarą, którą sam sobie zrobiłeś i która kaleczyła ręce podczas gry. Ta gitara przeżyła później podobno niezwykłe przygody: została skradziona, następnie odnaleziona… Jak to było?

    – To takie zupełne początki… Był koniec lat 60-tych, a ja jako dorastajacy nastolatek marzyłem o tym by posiadać swój własny dobry instrument. W Polsce w tym czasie najlepszym dostępnym instrumentem jaki w ogóle istniał była czeska ”Jolana”, którą można było czasem w komisie kupić. Kosztowała 4 i pół tysiąca złotych, a to była pensja miesięczna mojego ojca, a ojciec był dyrektorem przedsiębiorstwa transportowego z pensją 5 tys. złotych -więc nie był w stanie kupić mi tej gitary. Ja nie grałem jeszcze wtedy za pieniądze, w związku z czym też nie miałem możliwości, a strasznie chciałem mieć dobrą elektryczną gitarę. Miałem taką akustyczną gitarę do ćwiczeń, którą mi babcia kupiła, dzięki tej gitarze w ogóle poznawałem materię i instrument i uczyłem się. Właściwie do nauki to był bardzo dobry instrument, ale chciałem już coś grać, chciałem elektryczną gitarę… a jeszcze żeby dobrze wyglądała, dobrze brzmiała -to wszystko to były ważne rzeczy. Jaka była droga? Jak wielu gitarzystów z mojego pokolenia zrobiłem sobie tą gitarę metodą chałupniczą sam. Ponieważ zawsze mi się podobał Gibson Les Paul i był takim uosobieniem muzyki progresywnej -no to zrobiłem kopię Gibsona Les Paula. Pewnie jakbyś zobaczył ją teraz to byś się nieźle uśmiał. Jak to było zrobione? To było odrysowane z fotografii, tak jak technologia ówczesna pozwalała: przypominało to tylko kształtem tą gitarę.(śmiech)

    (…)

    Więcej w wywiadzie na stronie:
    http://longplay.blox.pl/2011/09/Jarek-Smietana-Kiedy-bylem-malym-chlopcem.html

    Dziękuję za wspomnienie o Tadeuszu.
    Pozdrawiam,
    AN

  14. żabka Says:

    A przy okazji można posłuchać też i tego:


Co o tym myślisz?