„WYMYK”, „LISTY DO M.”, „80 MILIONÓW”, „SUPERMARKET”

o filmach 24. Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce

„WYMYK” (reż. Grzegorz Zgliński)

** * * * * *

Robert Więckiewicz w „Wymyku”

„Gdzie jest twój brat, Abel?” – spytał Bóg Kaina po tym, kiedy zamordował on swego brata. Ten przerażony popełnioną zbrodnią, nie chciał odpowiedzieć, usiłując zrzucić z siebie straszne brzemię winy. Lecz sumienie mu na to nie pozwalało. Kiedy więc usłyszał od Boga: „Krew twojego brata woła do mnie z ziemi”, zrozumiał jak potwornego czynu dokonał i wyznał: „Zgrzeszyłem. Zabiłem brata. Nie ma dla takiego grzechu przebaczenia”. Tym bardziej bolesne i tragiczne było to wyznanie, że oto uświadomił sobie, że brata jednak kochał, że nic już nie jest w stanie odwrócić biegu wypadków – że nigdy już nie zazna spokoju i nie będzie mógł zmyć z siebie piętna bratobójcy.

Nie sposób oglądając film Grzegorza Zglińskiego nie odwołać się do tej biblijnej opowieści, bowiem analogie między nią a historią jaką ukazuje film są oczywiste i na pewno nie przypadkowe.
Czy świadome nawiązanie autorów scenariusza do Biblii i przeniesienie tego archetypicznego wątku w zgrzebne realia dnia naszego powszedniego, uznać można za coś pretensjonalnego? Czy też świadczy o uniwersalności historii zawartych w Biblii – o tym, że właściwie można w tej Księdze rodzaju ludzkiego znaleźć wszystko, co zdarza się ludziom tu i teraz. I że wszystkie te opowieści to tylko wariacje tych samych wątków – losów zapisanych już dawno, przed tysiącami lat, jak również tych, które dzieją się teraz i bedą się działy przez następne wieki wieków.

Naturalnie, spotykając się z „Wymykiem”, wcale nie musimy snuć żadnych biblijnych analogii, choć uświadomienie ich sobie może pogłębić nasze zrozumienia tego, co spotyka bohaterów filmu. Może nawet obdarzyć nasze obcowanie z tym obrazem pewną dozą sacrum? Bo prostota, kameralność, pospolitość, szarość i dosłowność tego filmu jest jednak złudzeniem. To tylko powierzchowność kryjąca prawdziwe bogactwo aluzji, znaczeń i niuansów – możliwości interpretacyjne „Wymyku” wydają się być niewyczerpalne.
Na tym właśnie polega swoisty geniusz filmu Zglińskiego: sprawdza się on równie dobrze w sferze „zwyczajnej” – powierzchownej i dosłownej (realistycznej), jak i w wymiarze metaforycznym (idealnym) uniwersalnego moralitetu. Niemal każdą (pozornie) banalną, scenę można postrzegać w dwojaki sposób: jako ewidencję tego, co jest naoczne – i jako znak tego, co jest (lub może być) ukryte i mniej oczywiste, ale równie jednak prawdziwe.
I wielka w tym zasługa nie tylko reżysera filmu i autorów scenariusza, ale i – kto wie, czy nie większa? – kreacji Roberta Więckiewicza, (o której wszak napisano już tyle dobrego, że nie chcę tu powtarzać tego, co doskonale od dawna wiadomo).

Chyba już wszyscy ten film widzieli (?) i o nim napisali (??) więc nie obawiając się spoilerów wspomnę tylko o jednym wątku – kwestii, wydawałoby się że umieszczonej w tle, ale tak naprawdę znajdującej się w centralnym punkcie moralnej osnowy filmu, w którą uwikłany jest grany przez Więckiewicza Alfred, główny bohater „Wymyku”. A mianowicie: czy Alfred w najbardziej dramatycznym momencie filmu po prostu stchórzył, czy też popełnił grzech zaniechania, nie broniąc brata przed napadem oprychów, (którzy wypchnęli go z pociągu, co spowodowało ostatecznie jego śmierć)? Bo jeżeli stchórzył, to chyba jednak można mu wybaczyć. Ale jeśli nie pomógł bratu, by się niejako zemścić za ostatnie z nim nieporozumienia i pewne rodzinne animozje z przeszłości (a także własne kompleksy), to z tym wybaczeniem byłoby już trudniej.

Najciekawsze w tym filmie jest to, że właściwie to nie my osądzamy Alfreda, tylko robi to on sam – łamiąc się z kolejnymi falami poczucia winy, rozpamiętywaniem swojego zachowania, mierząc się z reakcją własnej rodziny oraz najbliższego otoczenia i… swoją własną.
To co ja osobiście o tym sądzę nie jest więc takie ważne, niemniej jednak zdradzę, że wpierw przychylałem się do tej drugiej ewentualności (Alfred nie pomógł bratu celowo, chciał mu dać swego rodzaju nauczkę – tak się złożyło, że cudzymi rękami chuliganów), ale po namyśle jednak (oraz po rozmowie z moją żoną ;) ) zmieniłem zdanie: Alfred tak naprawdę był człowiekiem słabym i tylko nadrabiał miną, tudzież pewnymi swoimi zachowaniami (kolekcjoner broni, miłośnik szybkich samochodów, pozorna brawura i bezsensowne ryzyko – vide: początkowa scena z pociągiem), którymi chciał zabić własne kompleksy i tym sposobem się dowartościować.
A może to była mieszanka obu? I może sam Alfred nie mógł tego w sobie rozstrzygnąć? (Więckiewicz gra na tyle niejednoznacznie, że żadnej z tych możliwości nie można wykluczyć.)

Jednym słowem: „Wymyk” to film intrygujący, zajmujący, wielowarstwowy i wieloznaczny. Jego twórcy udowodnili, że również za pomocą skromnych i powściągliwych środków można zbudować obraz o wielkiej sile wymowy, dający do myślenia i nie wychodzący tak szybko z głowy. Tym oto sposobem kino polskie wzbogaciło się o jeszcze jedną cenną pozycję w swojej kolekcji.

greydot

„80 MILIONÓW” (reż. Waldemar Krzystek)

** * * * * *

Mirosław Baka i Jan Frycz w „80 milionach”

„Mała Moskwa” Waldemara Krzystka była filmem, który mnie swego czasu ujął – i to zarówno swoją historią, jak i sposobem w jaki została nam ona ukazana na ekranie. Moim zdaniem reżyser zgrabnie się tam odnalazł w melodramatycznej konwencji – wszystko w „Małej Moskwie” zgrało się w jedną absorbującą i spójną stylistycznie całość, a ewentualne usterki ginęły wśród wielu zalet filmu – od niezłej gry aktorskiej i urody obrazu, po dobrze oddany klimat niezwykłego romansu, wpisanego dość zręcznie w kontekst niedawnej historii naszego kraju.
Niestety, o najnowszym filmie Krzystka „80 milionów” nie mogę się już tak przychylnie wyrazić. Napiszę wprost: ten film sprawił mi zawód, co wyznaję z prawdziwą przykrością, bo z reżyserem miałem swego czasu przyjemność przeprowadzenia dłuższej rozmowy, dzięki której kibicowałem później jego twórczej karierze z bardziej osobistym zaangażowaniem.
Film jako taki jest zrealizowany sprawnie – widać, że poświęcono mu wiele pracy i środków, a nieźle napisany scenariusz potrafi skupić uwagę popularnej widowni, do której – jak mi się wydaje – głównie ten film jest skierowany. Również odejście od defetystycznej tendencji panującej dość nagminnie w polskim kinie sprawiło, że na „80 milionów” można było patrzeć z jakby bardziej podniesionym i jaśniejszym czołem – choć niestety, od martyrologicznego sznytu tak całkiem Krzystek nie zdołał się w swoim filmie uwolnić.
Cóż więc mnie uwierało najbardziej?
Parę scen, w czasie których w kinie z lekkim zakłopotaniem opuszczałem głowę; karykaturalna i do bólu schwarzcharakterowa postać kapitana SB Sobczaka; nazbyt duża garść stereotypów i zrobionych niczym z tektury postaci. Ponadto kilka zupełnie niewiarygodnych scenariuszowych chwytów, które wyglądały jak trawestacja faktycznego przebiegu wydarzeń (jak wiadomo chodziło o wybranie z banku solidarnościowej „kasy”, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce), przez co (w moich oczach) odbierały filmowej historii legitymację autentyzmu.
Wyraźnym zamiarem Krzystka było nakręcenie kryminalnej komedii, z wartką akcją i wyrazistymi bohaterami, z pewnymi elementami dramatu – i oprawieniu tego wszystkiego w ramki sytuacji politycznej i społecznej panującej w kraju nad Wisłą na początku lat 80-tych XX wieku. Ale już chyba nie było jego intencją to, by film osuwał się w groteskę, co niestety w kilku jego momentach nastąpiło.
Czy aby na pewno jednak było to winą Krzystka? Może bardziej wpłynęła na to peerelowska zgrzebność, marazm, zaściankowość i ogólne badziewie, które przenikało wówczas nawet tak groźną i złowieszczą wydawałoby się instytucję, jak służba bezpieczeństwa? No bo powiedzcie mi szczerze: czy można bez niezamierzonego komizmu nakręcić pogoń jak z „Bullitta”, ścigając się maluchami, nyską czy nawet dużym fiatem?
Ale już reżysera można chyba winić za to, że zamienił kilka scen niemalże w karykaturę, pozwolił aktorom na grę czasami zbyt trywialną, a kapitana SB poprowadził (?) tak źle, że aż głowa boli (swoją drogą Piotr Głowacki, dobry skądinąd aktor, zupełnie nie pasował mi do tej roli: jego Sobczak miał być chyba w zamierzeniu niezłym twardogłowym sukinsynem, a w rzeczywistości wyszedł mu z tego jakiś chłystkowaty glizdek, który non stop rzuca mięsem na prawo i lewo, zachowując się przy tym jak rozwydrzony bachor – o jego żenująco głupiej końcowej wpadce nie wspominając).
A jednak „80 milionów” spodobały się polonijnej widowni, o czym świadczyły rzęsiste oklaski po zakończeniu projekcji filmu. Tym razem nie zachowałem się z nią solidarnie. Być może to moja wina – a już na pewno strata.

greydot

„SUPERMARKET” (reż. Maciej Żak)

** * * * * *

Marian Dziędziel w „Supermarkecie”

Może nie tyle samo zło jest banalne, co banalne są źródła tego zła. Ono często pojawia się niepostrzeżenie – zaczyna się od poruszenia jednego zwykłego kamyczka, a kończy zabójczą lawiną. I wtedy często zwalamy wszystko na jakieś demoniczne siły. Może po to, by nie uświadomić sobie tego, że to my sami popychamy ten pierwszy kamyk? I że nie ma żadnych demonów, które nas prześladują, tylko ludzie?
Czasami wydaje się nam, że wszystko co robimy jest dobre – i że tylko sytuacja, splot wypadków, panujący „system” powoduje, że nasze czyny zamieniają się w zło (choć zwykle tego zła nawet nie chcemy dostrzec). A każdy sposób okazuje się dobry, by zrzucić z siebie poczucie winy, usprawiedliwić się nie tylko w cudzych, ale i we własnych oczach.
W „Supermarkecie” Macieja Żaka mamy właśnie taką sytuację: niepozorną, banalną i pospolitą; mamy zwyczajnych – takich jak my wszyscy – ludzi; mamy zwykły sklep, jakich w czasach obowiązkowej i rytualnej wręcz konsumpcji wiele… Tyle, że to, co się wydarzy na końcu, banalne już jednak nie jest (nie chcę pisać wyraźnie co, bo byłby to spoiler i zburzenie suspensu, na którym pewnie twórcom „Supermarketu” zależało).

Film przypomniał mi słynny stanfordzki eksperyment więzienny Zimbardo, który drogą losową podzielił grupę ludzi na strażników i więźniów i wykazał, że już samo ubranie ludzi w mundury i pasiaki (a konkretnie: wtłoczenie ich w określoną społeczną rolę) wpływa w decydujący sposób na ich zachowanie. Jak dobrze pamiętamy: strażnicy zaczęli się nad więźniami znęcać w sposób tak realny, że musiano cały eksperyment przerwać.
Podobnie jest w filmie Żaka: bohaterami są tu bowiem (ubrani oczywiście w mundury) pracownicy ochrony wielkiego supermarketu, którzy wypowiadają swoistą wojnę sklepowym rabusiom. A kiedy w ich ręce trafia Bogu ducha winny klient (w roztargnieniu zjadł czekoladowy batonik, zanim jeszcze za niego zapłacił), to… ale tego dowiedzą się ci, którzy na film zdecydują się wybrać do kina (o ile się nie mylę, będzie on miał polską premierę na początku przyszłego roku).

A jak się ten eksperyment filmowy udał twórcom „Supermarketu”? Tego, że źle  – nie mógłbym napisać. Napiszę więc, że… średnio. Sporym atutem filmu jest wystąpienie Mariana Dziędziela, który dość wiarygodnie wcielił się w szefa firmy ochroniarskiej i bez zbędnych przerysowań i demonizacji ukazał nam człowieka, który z czasem popada w lekką paranoję prowadzącą do ciężkiego przestępstwa. Niestety, mniej już wiarygodne okazują się towarzyszące mu postacie (niewyraźni podopieczni, bezbarwna ekspedientka, karykaturalny boss supermarketu…) – zbyt jednak pospolite, by przykuć naszą uwagę do kinowego ekranu. Podobnie jest z wątkami pobocznymi, które wydały mi się zbędne, a na dodatek zaaplikowane fabule w sposób sztuczny.
Mimo tego nie uważam czasu poświęconemu filmowi za zmarnowany.

greydot

„LISTY DO M.” (reż.Mitja Okorn)

** * * * * *

Roma Gąsiorowska i Maciej Stuhr w „Listach do M.”

Trochę wstyd, że trzeba było aż ze Słowenii (która nota bene do potęg światowego kina się nie zalicza) sprowadzać do naszego kraju reżysera, by zrealizował film, który – jak się okazało – stał się jednym z najbardziej kasowych tytułów w historii polskiej kinematografii. Tak, tak… „Listy do M.” zrobiły niezłą kasę. I nie wspominałbym o tym (wszak dżentelmeni – a i wśród filmowych krytyków zdarzają się tacy – o pieniądzach nie mówią), gdyby nie sami twórcy filmu, którzy sukces finansowy ich produkcji podkreślają na każdym kroku. Bo przecież… money talks! Nic więc dziwnego, że reżysera „Listów” Mitję Okorna przyjmowano w Los Angeles z atencją i ponoć już wyłożono przed nim sporą górkę zielonych zadatku na ewentualną realizację następnego hitu. Bo przecież w Hollywood… money talks louder than anywhere else. (A dowiedzieć się można było tego od samego Mitji, który po projekcji filmu spotkał się z festiwalową widownią.)
Lecz dajmy sobie spokój z tą małostkowością i zajmijmy się meritum – czyli samymi „Listami”. Czy rzeczywiście jest on tak dobry, jak wskazywałoby na to publiczne głosowanie nogami widowni, która zaszczyciła go olbrzymią frekwencją, waląc ponoć do sal kinowych drzwiami i oknami? I choć wiemy, że masowość zwykle nie przekłada się na jakość, to jednak popularność „Listów do M.” mówi sama za siebie: trafiły one w oczekiwania „szerokiego” widza, dostarczając mu satysfakcjonującej rozrywki.
Ja się w zasadzie temu nie dziwię, bo film Okorna to produkcja – jak na polską, mocno niedomagającą ostatnimi czasy, komedię – wyjątkowo przyzwoita, nieźle zagrana, dobrze opakowana, zgrabnie podana… no i – last but not the least – nad wyraz efektywna, jeśli chodzi o skuteczność oddziaływania na emocje widza. A cóż mocniej potrafi na te emocje działać, jak granie na powszechnej i  nieprzemijającej – choć w sumie bardzo prostej i elementarnej – potrzebie miłości? I dodatkowo, w warunkach polskich – na narodowej nostalgii Świąt Bożego Narodzenia i wigilii?
W tym kontekście mówienie o zupełnej niewiarygodności serwowanych nam przez scenariusz perypetii byłoby równoznaczne z popełnieniem jakiegoś faux pas. Każdy przecież z rozanielonych ckliwie i łzawiących widzów wie, że pokazane mu na ekranie historie to baje nad bajami, (które w prawdziwym życiu – przynajmniej w takim stężeniu i wydaniu –  nie mają prawa się zdarzyć), ale poddaje się im tu i teraz dość chętnie i pokornie, gdyż (przynajmniej w kinie i w danej chwili), pragnie poczuć owo słodkie złudzenie szczęścia i doświadczyć cudu totalnego happy-endu. A logika, rozum, prawdopodobieństwo, realizm…? Eeee… to nie takie ważne! Bo akurat w tym filmie chodzi bardziej o to, by się wzruszać, niż myśleć – bardziej o to by zapomnieć, niż pamiętać.

greydot