NIE TYLKO LIV ULLMANN

OTWARCIE 50 MIĘDZYNARODOWEGO FESTIWALU FILMOWEGO W CHICAGO

Liv Ullmann na dużym ekranie w Harris Theatre (projekcja z transmisji

Liv Ullmann na dużym ekranie w Harris Theatre (projekcja z transmisji „na żywo” z czerwonego dywanu przed wejściem do kina)

.

22 lata minęło jak jeden dzień. W 1992 r. po raz pierwszy spotkałem „na żywo” Liv Ullmann (wspomnienie TUTAJ), która przywiozła wówczas do Chicago swój debiut reżyserski – film „Sofie”. W tym roku jej najnowszy obraz – adaptacja strindbergowskiej „Panny Julii” – otwiera jubileuszowy 50 (!) Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Chicago.
To były wystarczające powody, by zwabić mnie w tym roku (dokładnie w ubiegły czwartek, 9 października, wieczorem) do millenijnego Harris Theatre na otwarcie Festiwalu. Zanim to nastąpiło, odbyło się medialne widowisko pt. „czerwony dywan” – spotkanie prasy, reporterów, fanów, widzów i publiczności z przybywającymi na otwarcie „gwiazdami” i innymi VIP-ami, z którymi można nawiązać wzrokowy — a nawet dotykowy – kontakt, co w zatłoczonym do granic przyzwoitości hallu Teatru Harrisa było doświadczeniem dość osobliwym. Naturalnie, były tam rozstawione jakieś kordony bezpieczeństwa, czarne taśmy z pachołkami, tudzież sznury czerwone odgraniczające gości pod specjalnym nadzorem od bliżej niezidentyfikowanej gawiedzi z aparatami, iPodami, telefonami komórkowymi czyhającymi na celebrytów w olbrzymim ścisku, który i mi po jakimś czasie zaczął wyciskać pot z czoła.
Imprezy typu red carpet są dla mnie czymś wtórnym, pobocznym, drugoplanowym, ale na tyle osobliwym i ciekawym, że zdecydowałem się i ja w tym zbiegowisku wziąć udział.

Mniej więcej na półtorej godziny przed projekcją „Panny Julii” zaczęli się pojawiać festiwalowi goście, wśród których pierwszym prominentem zdawał się być chicagowski reżyser Andrew Davis, (który nakręcił m.in. kinowego „Ściganego” z Harrisonem Fordem w tytułowej roli). Później pokazała się pani, którą z trudem rozpoznaliśmy jako Kathleen Turner, będąca ongiś wcieleniem seksu (exemplum: „Żar ciała”), obecnie sprawiającą wrażenie balzakowskiej stateczności. (Nie chcę tutaj się rozwodzić nad spustoszeniem jakie sieje wiatr w kobiecej urodzie, ale spotkanie po ponad trzech dekadach kogoś, kogo się pożądało w czasach młodości, może być lekko szokującym, a może nawet i traumatycznym doświadczeniem.) Kiedy zobaczyłem słynną niemiecką reżyserkę Margarethe von Trotta, żadnego szoku już nie przeżyłem. Nigdy bowiem nie była ona symbolem seksu, a wręcz przeciwnie: jest uważana za wiodącą niemiecką intelektualistkę, feministkę, twórczynię tzw. kina „zaangażowanego” – politycznego, lewicującego (do dzisiaj pamięta się choćby o jej – nakręconej wraz z ówczesnym mężem, Volkerem Schlöndorffem – „Utraconej czci Katarzyny Blum”; zauważono też jej ostatni film poświęcony Hannie Arendt). Tutaj pojawiła się w charakterze członka festiwalowego Jury, które ma wybrać najlepszy film zgłoszony do konkursu. Innym członkiem tego Jury, jak się okazało, jest Ferzan Özpetek, reżyser kręcący filmy Włoszech, który – m.in. ze względu na swój otwarty homoseksualizm – musiał się ewakuować ze swojej ojczystej Turcji, robiąc następnie w Europie furorę swoimi gejowskimi obrazami – i to niekoniecznie w zamkniętym środowisku homo (ja sam dość dobrze wspominam jego – nota bene obejrzaną przed kilku laty na chicagowskim Festiwalu – komedię „Mine vaganti. O miłości i makaronach”.)

Kiedy pojawiła się Liv Ullmann, to nie było tak, jakby weszła gwiazda – ona sam do żadnego gwiazdorstwa nigdy i nigdzie nie miała żadnej pretensji. Ja, z poprzedniego spotkania w Chicago, zapamiętałem ją jako swego rodzaju anty-gwiazdę: naturalną, skromną, pozbawioną jakiegokolwiek makijażu kobietę, która przecież była jedną z bardziej znanych aktorek na świecie (głównie dzięki kolaboracji z Ingmarem Bergmanem). Tym razem jednak było trochę inaczej, gdyż, bądź co bądź, była ona najważniejszą personą wieczoru – i to bynajmniej nie aktorką, a reżyserką filmu, który organizatorzy Festiwalu wybrali na jego otwarcie.. Było inaczej, bo siłą rzeczy Liv znalazła się teraz w centrum uwagi, a i wyszykowana była bardziej „wieczorowo” i odświętnie – w czarnej welwetowej sukni, stylizownej fryzurze i… z dość mocnym makijażem.
Zaraz po niej pojawił się na wybiegu Colin Farrell – w naszym kraju znany głównie jako (niestety – już ex) mąż Alicji Bachledy-Curuś , która z kolei była w Polsce znana głównie z tego, że była żoną Colina Farrella. Ale dość tych złośliwości – Farrell jest naprawdę całkiem niezłym aktorem, który mimo stosunkowo młodego wieku zaliczył już sporo występów w nietuzinkowych filmach, takich jak np. „Aleksander” Olivera Stone’a, (który to tytuł znalazł się nawet w repertuarze tegorocznego przeglądu, z racji wspominkowego cyklu poświęconego dorobkowi twórców, którzy w jakiś szczególny sposób wpisali się w pół-wieczną historię Festiwalu – to z tego powodu za kilka dni zjawi się również w Chicago sam Oliver Stone).
Ale wiadomo, Farrell – jako mężczyzna przystojny, obdarzony niepoślednim seksapilem – największe poruszenie wzbudził wśród zgromadzonych wokół mnie przedstawicielek płci tzw. „pięknej”. Chociaż, nie przeczę, również i mnie zależało na tym, by utrwalić jego podobiznę na karcie pamięci mojego aparatu – co też uczyniłem – czego dowód w zamieszczonych w tymże wpisie zdjęciach. Były jeszcze uściski 38-letniego Colina z 75-letnią Liv (mam nadzieję, że pisząc to nie popełniam jakiegoś paskudnego faux pas).

Usatysfakcjonowany ową spotkaniową sesją zdjęciową na „czerwonym dywanie”, zostałem zaprowadzony przez moją żonę do teatralnej sali, która na ten wieczór zamieniła się w salę kinową. Na olbrzymim ekranie widać było jeszcze to, co działo się w hallu wejściowym. Kamerzysta był bezlitosny – wysoka na 7 metrów twarz Liv Ullmann była zbyt detaliczną mapą starości – z zmarszczkami głębokimi na obliczu, które zapadło mi w pamięć jeszcze w czasach mojego dzieciństwa – jako piękne, młode i nieskazitelnie gładkie – kiedy po raz pierwszy oglądałem bergmanowską „Personę”. Po zwyczajowych celebracjach, rozdaniu jubileuszowych nagród organizatorom i sponsorom; po przedstawieniu festiwalowego Jury – po pozdrowieniach, które wyświetlono nam na ekranie (m.in. od Martina Scorsese i Stevena Spielberga) – Michael Kutza, założyciel Festiwalu, wraz z Liv Ullmann, zaprosili wszystkich na projekcję „Panny Julii”, gdzie w umęczoną parę mezaliansowych kochanków Augusta Strindberga wcielili się Jessica Chastain i Colin Farrell.

Zanim to jednak nastąpiło, Kutza zażartował, że 50-ka to nic takiego, ot kolejna liczba – nothing special in it – zaraz go jednak skorygowano i wskazano, że tę równą rocznicę można traktować jako kamień milowy w historii kulturalnego Chicago – bądź co bądź Festiwal jest najstarszym tego typu przeglądem w Ameryce, a pod względem wielkości (w tym roku pokaże się ponad 180 filmów z 40 krajów świata) może się z nim mierzyć tylko (rzeczywiście mamuci w swoich rozmiarach) Międzynarodowy Festiwal Filmowy w kanadyjskim Toronto. No cóż, dla mnie minęły czasy, kiedy – posiadając przez szereg lat akredytację na chicagowskim Festiwalu – oglądałem po 2, 3 czasem nawet 4 filmy dziennie, czy też raczej nocnie (nie ta kondycja, nie to siedzenie, nie te oczy), niemniej jednak w tym roku postanowiłem wybrać (zaledwie?) kilkanaście filmów, które rozłożone na dwa tygodnie trwania przeglądu, nie powinny stanowić żadnego maratonu (średnio: będzie to jeden film na dzień), co pozwoli mi chyba lepiej odebrać, przyswoić i przetrawić poszczególne obrazy, bez szaleńczego nadmiaru wrażeń, który tak na dobrą (czy też raczej złą) sprawę, stępia nieco percepcję każdego, nawet najbardziej wytrwałego, widza. Tak więc, musiałem się wykazać cnotą wstrzemięźliwości wybierając filmy do obejrzenia, co wcale nie było rzeczą łatwą, zważywszy na obfitość różnych opcji i bogactwo propozycji. W końcu zdecydowałem się na ostrą selekcję i wśród filmów, które mam nadzieję zobaczyć znalazły się m.in.: „Words With Gods” (kolaż 9 krótkich filmów nakręcony przez 9 reżyserów z różnych krajów świata, odnoszący się do ludzkiej potrzeby religijności), „Winter Sleep” (najnowsze dzieło N. B. Ceylana, któremu przyznano za nie Złotą Palmę na ostatnim Festiwalu Filmowym w Cannes), „Obce ciało” (Krzysztof Zanussi zrobił niedawno ten film w kolaboracji z Włochami i Rosjanami – nota bene Kutza wyróżnił naszego reżysera wspominając o nim na otwarciu, zapowiadając też jego wizytę w Chicago), „Two Days, One Night” (najnowsza produkcja braci Dardenne), „Birdman” (chyba najbardziej oczekiwany przeze mnie najnowszy obraz Alejandra Gonzáleza Iñárritu, reżysera, którego filmy uwielbiam), „Clouds of Sils Maria” (tu przyciąga mnie głównie występująca w tym filmie Juliette Binoche), „We Love You, Bastard” (to z kolei najnowszy „Lelouch„)… i jeszcze kilka innych. Być może uda mi się także dostać na spotkanie z L’enfant Terrible amerykańskiego „dokumentu”, zaciekłym wrogiem wszelkich establishmentów, Michaelem Moorem.

A jakimi wrażeniami zakończyła się noc z Ullmannowo-Strinbergową „Panną Julią”? Cóż… o tym może innym razem.

greydot

.

Andrew Davis w rozmowie ze spikerką programu abc i bateria sprzętu obok

Andrew Davis w rozmowie ze spikerką programu abc

.

.

Liv Ullmann i Colin Farrell

Liv Ullmann i Colin Farrell

.

.

Colin Farrell

Colin Farrell

.

.

Jury 50-go Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago (od lewej: Ferzan Ozpetek, Parviz Shahbazi, Kathleen Turner,  Margarethe Von Trotta, Giora Bejach)

Jury 50-go Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Chicago (od lewej: Ferzan Özpetek, Parviz Shahbazi, Kathleen Turner, Margarethe Von Trotta, Giora Bejach)

.

.

Program otwarcia Festiwalu - noc z

Program otwarcia Festiwalu – noc z „Panną Julią” w reż. Liv Ullmann

.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.

Komentarze 32 to “NIE TYLKO LIV ULLMANN”

  1. Stanisław Błaszczyna Says:

    I może jeszcze kilka zdjęć, które nie „załapały” się na frontową stronę wpisu:

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/mff111.jpg
    Michael Kutza, założyciel i szef Festiwalu pozuje do zdjęcia z Colinem Farrellem

    ***

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/mff-111.jpg
    Kathleen Turner – niegdyś symbol seksu i obiekt męskiego pożądania, dzisiaj… przewodnicząca festiwalowego Jury

    ***

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/mff-211.jpg
    Słynna Norweżka – niegdyś muza, kochanka i główna aktorka Bergmana, dzisiaj… reżyserka filmu otwierającego jubileuszowy Festiwal

    ***

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/mff-311.jpg
    Liv Ullmann i Colin Farrell w objęciach

    ***

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/mff-411.jpg
    Gestykulująca, ekspresyjna Liv

    ***

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/mff-5.jpg
    Colin z miną nietęgą…

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/10/dsc_6750awl11.jpg
    … i bardziej już przystępną

    ***

  2. G_Radek Says:

    Wspomnienie o Kathleen Turner – nie tylko o jej urodzie

    • Mr M Says:

      Zawsze byłem fanem Kathleen (wychowałem się na kinie lat 80 i 90), uważam, że teraz – pomimo utraconej urody – wprowadziła nowy standard w swojej grze aktorskiej.
      Postać Sue Collini w Californication potwierdza jej talent aktorski – zagrała kobietę totalnie nieatrakcyjną, ale będącą alpha female, traktującą się jako nagrodę dla mężczyzn, coś, na co naprawdę zasługują. Te jej ostre gadki typu ‚Tak się podnieciłam, że aż mi z pieroga zaczęło kapać’ albo ‚to mój podwładny i potencjalna seks zabawka, Charlie Runkle’ wywołują szerokiego banana – i zdają się nie pasować do podstarzałej, oszpeconej gwiazdy. Świadczy to o jej dystansie do siebie. Świetna rola!

      • Stanisław Błaszczyna Says:

        Nie znałem tego serialu i roli w nim Turner. Mały szok! Sue Collini jedzie tutaj po bandzie, aż uszy więdną a szczęka opada ;) Gdybym wcześniej to znał, to nigdy bym nie bzdurzył o jakiejś tam „stateczności” i to w dodatku „balzakowskiej” Mrs. Turner – bo to wygląda mi teraz na jakieś urojenie ;)

  3. Jula :D Says:

    Kathleen Turner, nadal ciekawie wygląda. Nogi ma nadal powalające ?… Jest bez rażących zmarszczek bo nie jest chuda jak Liv Ullmann. W tym wieku chudość razi bardziej niż nadwaga. Dlaczego napisałeś „balzakowskiej stateczności”.
    Przecież to były nawet i jak na owe czasy kobiety pełne kobiecego piękna. Te trzydziestoparolatki, z reguły bogate, kobiety z klasa spragnione miłości. ;) .. To twoje porównanie to raczej do kobiet z obrazów Rubensa. :)
    No dzisiejsze 30- .. i 40- latki to wysportowane Harpie !… Hahahaha….
    Ciekawa jestem wyglądu Twojej żony ?… ;)
    Balzak opisując te kobiety a stał się ich prawdziwym znawcą ;), sam sobie w końcu taką odnalazł. Kiedyś w Polsce był serial o Nim i o pani Hańskiej. Bogatej znudzonej Polsce, która stała się jego kochanka i chyba ostatnia zona.
    Poniżej cytat z Boya Żeleńskiego, który tak opisywał ich pierwsze spotkanie. ;)
    „Co do pierwszego spotkania istnieje dwojaka wersja. Jedna, bardzo piękna, to iż pani Hańska, ujrzawszy Balzaka, którego znała z portretów, wzruszona upuściła książkę. Wówczas on rzucił się ku niej i wymienili ten podwójny okrzyk: „Ewo! — Honoriuszu!”.
    24
    Druga wersja, mniej poetyczna, to że pani Hańska, widząc zbliżającego się krótkiego i grubego, dość groteskowo wyglądającego jegomościa, pomyślała sobie w duchu: „Jezus Maria, byle to nie był ten!”. Bądź co bądź, jeżeli pierwsze wrażenie było rozczarowaniem, Balzac umiał rychło zmienić ten nastrój i oczarować panią Hańską tak, iż zapomniała o fizjonomii[4] i stroju. Co się tyczy Balzaka, ten jest zachwycony. W liście do siostry pisanym na gorąco wysławia swoje szczęście, w stylu zresztą dość kawalerskim.
    25
    „…Grunt, że mamy dwadzieścia siedem lat, śliczną buzię, najpiękniejsze w świecie czarne włosy, miękką i rozkoszną cerę brunetki, maciupą rączkę, dwudziestosiedmioletnie naiwne serduszko…”

    Co do „miłości” Colina z naszą „góralką” Alicja, to mają syna i być może on jak pójdzie w ślady rodziców to też zdobędzie Hollywood. :D Alicja coś tam próbuje ale jako nie anglojęzyczna jest z góry skazana na przegrana. Tam raczej poza Anglikami nikt z Europy nie ma szans. Nawet słynna BB i Zośka Loren, te sławę zdobyły w Europie !!! .. No wtedy kino europejskie się liczyło, wyznaczało trend. Nawet i ta „zimna Szwedka.” Z „Europy” to tylko aktorzy anglojęzyczni. Poza nimi to tylko w czasie kina niemego.
    Pozdrawiam! :D

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Masz rację, coś mi się pochrzaniło z tym wiekiem balzakowskim. Może dlatego, że kiedy byłem dzieckiem, wiek „balzakowski” kojarzył mi się z kobietami już mocno „posuniętymi” w latach ;) Obecnie, jak widać wszystko mi się poprzesuwało ;)
      I masz rację – teraz trzydziestki to przecież największe „żylety” są ;)

      Grubasek Balzak i romantyczna Hańska? Ponoć najważniejszym organem seksualnym jest mózg, a jak wiemy, Balzak miał miał go chyba nawet w nadmiarze. Zresztą, co do gabarytów innych organów pana B. to nie mamy w tym chyba rozeznania (przynajmniej jeśli chodzi o mnie), w przeciwieństwie do pani Hańskiej, która zapewne miała możliwość zdobyć tę wiedzę – i całkiem możliwe, że doceniła ich walory, bo mogły przecież dorównywać tym mózgowym ;)

      Nie biorą mnie ploty, ale z tego co do mnie dotarło wiem, że Colin i nasza „góralka” Alicja nie są już razem.

      PS. Kogo masz na myśli pisząc „zimna Szwedka”? Ullmann jest Norweżką, (dziwnym trafem urodzoną w Tokio). Ponadto, mnie osobiście nigdy nie kojarzyła się z „zimnem”, bardziej z burzliwymi, czy też raczej z intensywnymi, uczuciami (mam oczywiście na myśli jej role w filmach, bo nie wiem przecież jaka jest w życiu prywatnym).

      • Jula :D Says:

        „Ullmann jest Norweżką, (dziwnym trafem urodzoną w Tokio).”
        No tak, ją miałam na myśli. W każdym razie Skandynawka z urody. I chyba żadnym z jej przodków nie jest Japończyk, bo oni, tak pisała pewna blogerka, która wyszła za Japończyka, mają silne geny, jako rasa dominująca u potomka. :D (Potomek zawsze wygląda jak Japończyk )

        Ogólnie Skandynawowie tak są postrzegani przez Polaków. Znasz piosenkę Rosiewicza. Ten reżyser Ingmar Bergmanem, to tworzył takie pokręcone psychicznie filmy. Te uczucia to jakieś mroczne z najciemniejszych zakamarków umysłu. Taka zresztą tez jest i ich literatura. Tylko muzyka piękna, pięknie pokazującą ich przyrodę surową i krystaliczna. To aż słychać !.. Pisze ogólnie o Skandynawach, łącząc Norwegię ze Szwecją. Przez jakiś czas stanowili w historii jedno. ;D Pa! ;)

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Bergman nie tyle tworzył „pokrętne psychicznie” filmy, co dosyć często pokazywał pokrętnych psychicznie ludzi a raczej… ludzi, których pewne sytuacje życiowe (albo zajmujące ich dylematy filozoficzne) psychicznie zakręcały.

          Skandynawowie tworzyli piękną muzykę, to prawda. Nie zawsze jednak górnolotną, monumentalną i patetyczną, (o czym świadczy choćby popowy fenomen „Abby”).
          Mnie jednak ta skandynawska muzyka zawsze się będzie kojarzyła np. z czymś takim:

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          A, Griega można też tak:

  4. Simply Says:

    Wiek balzakowski to trzydziestka.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Of course, mea culpa!

      Jak mi wykazała moja żona popełniłem w tym tekście jeszcze inne błędy:

      – suknia Liv Ullmann nie była welwetowa
      – Alicja Bachleda-Curuś nigdy nie była żoną Colina Farrella (nie musi się być małżeństwem, żeby mieć ze sobą dziecko ;) )

      Ponadto zostało mi wytknięte, że czepiam się wieku pań, a sam już nie jestem w stanie obejrzeć 3 – 4 filmów dziennie/nocnie ;) – do czego zresztą w moim wpisie się przyznaję.

      • Simply Says:

        Liv Ullman bardzo ładnie i promiennie wyszła na tym zdjęciu w amerykańskim planie, z Ilinois na godzinie pierwszej pięć – to spojrzenie, co kiedyś.. Na pozostałych w życiu bym jej nie poznał.
        Bergman nie zawsze bywał taki ponury, ,, Siódma Pieczęć” to film, który o sprawach ostatecznych traktuje z pewną lekkością i nadzieją, a przede wszystkim bez dołowania i smęcenia, ma dobre tempo. ,, Fanny i Aleksander ” to rzecz frontalnie wręcz budująca, gdzie światło przezwycięża mrok.
        Ale jak przyszło co do czego, potrafił pełnymi garściami czerpać z arsenału kina grozy i to ze znakomitym rezultatem ( ,,Godzina Wilka” ) a nawet makabry, z ciut gorszym ( ,,Jajo Węża” )

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Widzę, że Tobie podoba się zdjęcie Liv, które akurat u mnie nie budzi większego entuzjazmu (za chuda tam, za blada, zbyt pomarszczona…) Choć rzeczywiście – spojrzenie i uśmiech są sympatyczne i mimo wszystko „Ullmannowe”. Kiedy oglądałem zdjęcia innych z tego samego wieczoru otwarcia, to jednak zobaczyłem tam Liv w bardziej korzystnych dla niej ujęciach (tutaj wszak można by się zastanowić, co właściwie oznacza „korzystnych” ;) – i czy pisanie o aparycji Ullmann nie jest swego rodzaju małostkowością. Aparycja to powierzchowność – niemal z definicji coś płytkiego.

          Bergman to był kiedyś mój wielki konik (w młodości napisałem nawet o nim monografię, której część – „Bergman a symbole” – opublikował przed wieloma laty miesięcznik KINO). Oczywiście, że Bergman nie zawsze bywał taki ponury – robił przecież także i komedie. Ale kojarzony jest głównie z ciężką filozofią i psychologią – z taką egzystencjalną klimatyczną ciemnią… etc.

          „Fanny i Alexander” to film znakomity. Ostatni raz widziałem go dawno, dawno temu… zatarł mi się więc w pamięci. Tak się jednak szczęśliwie składa, że jutro pokazuje się go – w ramach jakiejś tam retrospektywy – na chicagowskim Festiwalu. Jest więc okazja, aby go sobie odświeżyć – i to oglądając na wielkim ekranie, co akurat dla mnie nie jest bez znaczenia. Mam już bilet, co mnie cieszy :)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Myślę, że sam związek Liv Ullmann z Bergmanem można by wykorzystać do napisania filmowego scenariusza. I – bez względu na to, kto by ten scenariusz stworzył – musiałby mieć on w sobie coś „bergmanowskiego”. Oczywiście, najbardziej chyba przypominałby Bergmana, gdyby napisała go Liv Ullmann. Jednakże mogę to sobie tylko wyobrazić – czy byłaby to bardziej próba zdemaskowania słynnego reżysera, odmitologizowania go, czy też rodzaj afirmacji, hołdu i gloryfikacji? A może mieszanka jednego i drugiego?

  5. DesDem Says:

    Farrell jest zaskakujaco zdolnym aktorem. Nieobyci widzowie oceniaja go nisko, przez pryzmat aparycji i kilku słabych filmów, w ktorych zdarzyło mu sie zagrac, nie umniejsza to faktu, ze facet aktorem jest rewelacyjnym. Zresztą swiatowej sławy rezyserzy go doceniają (zagrał u najlepszych: Terry Gilliam, Woody Allen, Steven Spielberg, Peter Weir, Neil Jordan… )
    I piszę to z pozycji osoby, która jeszcze jakis czas temu mowila: ‚o, Farrell gra w tym filmie – na pewno bedzie słaby, nie ogladam’. Dzisiaj wiem ze nawet jesli fim jest słaby, to obecnosc Farrella znacząco podwyzsza jego jakosc.

  6. Simply Says:

    Choćby to, jak potrafił zaskoczyć ogromnym talentem komediowym w swej roli życia w ,,In Bruges” .

  7. Simply Says:

    Kino szwedzkie w pigułce

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Zgadza się: dojrzewanie, seks, zauroczenie, zdrada, zazdrość, przemijanie, pustka, cierpienie – symbole życia i śmierci… Szwedzi są dobrzy w tych egzystencjalnych klockach.
      No i Junip – zgrabne to, wpadające w ucho – z chęcią jeszcze raz posłucham.

      PS. Jestem ma świeżo po projekcji „Fanny i Aleksander”. Oglądałem już nieco chłodniejszym okiem, niz 30 lat temu, ale jeszcze raz dotarła do mnie znakomitość tego filmu.
      Spodziewałem się garstki widzów (w końcu był to seans wczesno-popołudniowy – 2pm – i to w poniedziałek), a tu sala była pełna i jeszcze na koniec – po 188 minutach oglądania Bergmana – publika klaskała.
      Pamiętam, ze kiedy zetknąłem się z tym filmem po raz pierwszy, najbardziej poruszyło mnie to co wszem i wobec uznawane jest za tekie „bergmanowskie” – lekka, miejscami cięższa, histeria i jednak psychiczne zakręcenie bohaterów. Teraz natomiast bardziej do mnie docierały wątki i elementy komediowe, których w „Fanny i Aleksandrze” okazało się dla mnie – podczas tego spotkania z filmem po latach – zaskakująco dużo. No i jeszcze – obok poczucia tragizmu i fatalizmu – ta mocna jednak afirmacja życia… nawet jeśli tylko (jak to konstatuje się w filmie) skazani jesteśmy na życie w świecie… małym ale (bo) naszym.

  8. Simply Says:

    Junip jak dla mnie, to prawdziwa rewelacja ; szwedzki potop zajebistości.

    dobre do faji czilautowej

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Podoba mi się ten zespół, który istnieje chyba głównie dzięki José Gonzálezowi (ciekawa z niego postać – nie tylko dlatego, że pisał piosenki do słów Richarda Dawkinsa, o co, nota bene, nigdy bym go nie posądzał, zważywszy choćby na ten jego liryzm ;) )
      Klinatyczna, delikatna, motoryczna muzyka – miłe dla ucha brzmienie. Może to dziwne, ale przypomina mi to trochę niektóre pop-rockowe trendy przełomu lat 60-tych i 70-tych. W sposobie jaki śpiewa González (a zwłaszcza w barwie jego głosu) słyszę też jakby mieszankę Dylana, Cata Stevensa, a nawet J. J. Cale’a… (No, ale to są tylko moje skojarzenia.)

      • Simply Says:

        No i piękny lo fi sound z analogowym duchem, taka dietetyczna neopsychedelia tu pobrzmiewa – do tego bardzo dobre tematy goście wymyślają , to potem siedzi i gwiżdżesz sobie cały dzień.

  9. Mariusz Says:

    Wielu filmów Bergmana z lat 60. i 70. nie widziałem, w tym także tych z Liv Ullmann (oglądałem jednak „Szepty i krzyki”, które mnie niestety rozczarowały), ale cenię jego produkcje z wczesnego okresu (tzn. do roku 1961) oraz jego ostatnie arcydzieło „Fanny i Alexander”, które jest zachwycającym (pod względem wizualnym i merytorycznym) spektaklem. Domyślam się, że oglądany na dużym ekranie robi jeszcze większe wrażenie.
    Oczywiście, że Bergman nie zawsze kręcił smętne filmy, w końcu zrobił też całkiem niezłą komedię romantyczną „Uśmiech nocy”. Lubię też „Tam gdzie rosną poziomki” – na pozór nostalgiczny film o starości, ale wcale nie jest taki ponury i pesymistyczny jak mógłby być.

    Kathleen Turner – zmieniła się nie do poznania. Najbardziej ją pamiętam z filmów, gdzie grała z Michaelem Douglasem („Miłość, szmaragd i krokodyl”, „Klejnot Nilu” i „Wojna państwa Rose”) – brawurowo zagrała w tych filmach, była z pewnością dobrą aktorką. Wcieleniem seksu bym jej nie nazwał – pewnie dlatego, że nie widziałem „Żaru ciała”. Kapitalny występ zaliczyła w czarnej komedii Johna Watersa („Serial Mom”) – wcieliła się w nim w postać seryjnej morderczyni.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dobrze to ująłeś – „Fanny i Alexander” to jest taki zachwycający spektakl – kino rasowe par excellence, jakie zdolni byli stworzyć jedynie prawdziwi mistrzowie kina epoki, która niestety odeszła (wraz z nimi) w przeszłość.
      Bergman, jak zresztą wszyscy wielcy artyści (nie tylko kina) był paradoksalnym człowiekiem. Dlatego tragizm i komizm się u niego dopełniają, a nie gryzą ze sobą. Podobnie jak poczucie daremności życia z jego afirmacją. (U Tarkowskiego np. już tego nie ma – w jego obrazach są w zasadzie tylko te ciemne tony, nostalgia i melancholia, a nawet rozpacz chwytająca za gardło. Bergman potrafił się jakoś – choćby czasami – z tego wyzwolić. Wydaje mi się, że pomagały mu w tym kobiety, którymi się otaczał, i z którymi wchodził w intymne związki. Kobiety zresztą nieprzeciętne pod wieloma względami.)

      Dziękuję za zwrócenie uwagi na to, że Kathleen Turner – kiedy się ją oglądało w „przygodowym” kinie typu „Miłość, szmaragd i krokodyl” czy „Klejnot Nilu” – niekoniecznie musiała sprawiać wrażenie wcielenia seksu (choć, oczywiście, trudno nie było zauważyć jej urody). Ale pamięta się ją także (może nawet głównie) z wystąpienia w „Body Heat” – a tam ten seks wręcz się z niej wylewał (podobnie jak w zamieszczonym przeze mnie powyżej wywiadzie z Barbarą Walters).
      O tym, że jest dobrą aktorką, świadczą także jej późniejsze role, w których jej uroda nie mogła już być atutem.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Oto co można przeczytać pod tym clipem na Youtube:

          KATHLEEN TURNER IS ONE OF THE MOST UNDERVALUED ACTRESSES OF ALL-TIME, DURING HER HEYDAY (80’S THRU EARLY 90’S) THERE WAS NO ONE MORE SEXUALLY ALLURING OR DARING,WITH HER SEXY SULTRY VOICE SHE WAS EQUALLY ADEPT AT COMEDY AND DRAMA, ABLE TO PLAY SWEET AND CARING BUT EXCELLED WHEN SHE SHOWED HER EVIL SIDE LIKE NO OTHER!..

          Wszystko to prawda (chociaż nie musiała być wyrażana za pomocą samych dużych liter ;) )

  10. tamaryszek Says:

    Festiwal w Wietrznym Mieście. Świetnie! Jeden film dziennie to w sam raz. Żarłoczność (znam z autopsji) trzeba odchorować, a przynajmniej odespać. Jestem ciekawa relacji z Ceylana (w Polsce wszedł do kin, wybieram się niebawem), Iñárritu i z „Clouds of Sils Maria” (umknął mi latem na NH).

    Z wrażeń wizualnych zapamiętam olbrzymią twarz Liv. Tego nie powinno się robić nawet kobietom balzackowskim, co dopiero tym double-Balzack. ;) Wygląda na to, że miałeś mocną dawkę naturalistycznej nostalgii. ;)
    Pozdrawiam

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ceylan zaskakujący – tym razem niepowściągliwy (słownie), wręcz przeciwnie: rozgadany. Uczucia mieszane. „Zimowy sen” obejrzeć warto (zwłaszcza jeśli lubiło się Czechowa, Dostojewskiego, Strindberga, Bergmana…), ale jednak wolałem „Pewnego razu w Anatolii” – mniej tam było dosłowności, za to więcej nastroju i tajemnicy.

      „Birdman” moim zdaniem rewelacyjny – zwalił mnie z nóg. Od „Amores Perros” uważałem że Iñárritu jest reżyserem genialnym i żaden z następnych jego filmów nie wybił mi tego z głowy.

      Niestety „Clouds of Sils Maria” też mi umknął – ale jest szansa, że trafi jeszcze do jakiegoś chicagowskiego kina niszowego po Festiwalu.

      PS. Postaram się, by wysoka na 7 metrów twarz 75-letniej Liv nie przysłoniła w mojej pamięci jej młodego oblicza z „Persony” ;)


Co o tym myślisz?