„STOWARZYSZENIE UMARŁYCH POETÓW”, „ŻAR CIAŁA”, „ŁOWCA JELENI”, „FRANCUSKI ŁĄCZNIK”, „POCZTÓWKI ZNAD KRAWĘDZI”, „NIETYKALNI”, „PRZYJDŹ ZOBACZYĆ RAJ”, „THE ROSE”… (z filmowego archiwum)

Moja przygoda z pisaniem o filmie zaczęła się dwadzieścia parę lat temu od kilku publikacji w miesięczniku „KINO” oraz w kwartalniku polskich DKF-ów „Film na Świecie”. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych podjąłem współpracę z prasą polonijną („Dziennik Chicagowski”, „Gazeta Polska”, Relax”), w której zamieszczałem większe lub mniejsze teksty o filmie. Mimo to zawsze uważałem się bardziej za miłośnika kina niż jego krytyka – i mam nadzieję, że odzwierciedla się to na moim blogu.
Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum (czyt. pudła) skąd wyszperałem krótkie recenzje z filmów, które napisałem w tamtym czasie, publikując je we wspomnianych pismach. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… więc chciałbym choćby część z tych mini-recenzji ocalić (choć na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je tutaj, na mojej stronie. Kto wie, może kogoś zaciekawią? Może komuś się przydadzą w poszukiwaniu starych dobrych filmów? Tym bardziej, że zdecydowana większość z nich dotyczy obrazów, do obejrzenia których na pewno warto wrócić. Jest wśród nich sporo pozycji klasycznych, które po prostu wypada znać każdemu, kto bliżej interesuje się kinem – i kino lubi.

*

„STOWARZYSZENIE UMARŁYCH POETÓW” (reż. Peter Weir)

Robin Williams w "Stowarzyszeniu umarłych poetów"

Robin Williams w buntowniczym „Stowarzyszeniu umarłych poetów”

Na oryginalny, przepojony liryką i mistycyzmem styl Petera Weira, ma wyraźny wpływ jego australijski rodowód. Dzikość i surowość dziewiczej natury pogwałconej przez „cywilizowanych” intruzów, odbija się echem choćby w słynnym „Pikniku pod Wiszącą Skałą”. Podobna kolizja światów występuje w wyreżyserowanym przez niego filmie „Stowarzyszenie umarłych poetów”, ukazującym grupę uczniów „najlepszej szkoły w Ameryce”, buntującej się przeciw anachronicznej, odhumanizowanej dyscyplinie i mechanicznemu kultywowaniu „świętej” tradycji Alma Mater, dawno już skostniałej w snobiźmie i życiowej niekompetencji.
„Stowarzyszenie umarłych poetów” jest hołdem składanym wolności i poezji. Tytułowe Stowarzyszenie zakłada siedmiu uczniów nobliwej Welton Academy, zainspirowanych przykładem Johna Keatinga (Robin Williams), nauczyciela literatury, który otwiera przed chłopcami nieznany im – lecz przeczuwany – świat alternatywny, zupełnie odmienny temu, jaki narzucony jest im przez wygaszonych i zapatrzonych w przeszłość rodziców i wychowawców. Ich sekretne nocne spotkania w odludnej pieczarze, gdzie recytują opiewającą wolność i radość życia poezję, nie są li tylko kaprysem, przejściową fanaberią znudzonych młodzieńców, odreagowujących akademicki dryl. To wyzwanie rzucone autorytaryzmowi i apodyktyczności dorosłych – akt odwagi, dzięki któremu mogą oni żyć uważniej i pełniej. Wyzwala to w nich energię, a także pozwala ujawnić się represjonowanym dotychczas – a skrytym pod powierzchnią – twórczym impulsom.
„Stowarzyszenie umarłych poetów” ukochane zostało przez publiczność. Może właśnie dlatego film Weira podwyższył czujność niektórych krytyków. Powtarzały się zarzuty o zbyt pedantycznej reżyserii, manipulacji wątkiem i stereotypowości. Część z nich można jednak postrzegać jako zalety. Zamiast mówić np. o pedantyczności Weira, można wskazać na jego wielką zdolność do panowania nad filmową materią, wyrastającą z warsztatowej sprawności i skutkującą stylem przywodzącym na myśl klastyczne (konserwatywne?) amerykańskie wzory. Weir miał odwagę stworzyć film będący pewnego rodzaju anomalią: obraz elegancki, budzący respekt, a jednocześnie biorący stronę młodości, buntu i poezji.

„ŻAR CIAŁA”  (reż. Lawrence Kasdan)

Kathleen Turner i William Hurt w gorącym "Żarze ciała"

Kathleen Turner i William Hurt w gorącym „Żarze ciała”

Film noir przesiąknięty erotyką i suspensem, nawiązujący do najlepszych, klasycznych wzorów gatunku. Opowiada o miłości, zbrodni i zdradzie, potwierdzając nieustanne zainteresowanie kina (i widowni) kobietą fatalną. W roli Matty Walker, knującej wraz ze swoim kochankiem zabójstwo bogatego męża biznesmena, wspaniale zadebiutowała Kathleen Turner, której następne role w takich filmach, jak np. „Zbrodnie namiętności”, „Miłość, szmaragd i krokodyl”, „Honor Prizzich”, czy w leciutkiej a błyskotliwej komedii Coppoli „Peggy Sue wyszła za mąż”, potwierdziły tylko jej niezwykłą wszechstronność aktorskich kreacji: od kobiety uwodzicielskiej, bezwzględnej i wyrachowanej, po subtelną i czarującą dziewczęcość.
Kochanka pięknej i demonicznej Mrs. Walker gra nie mniej znakomicie William Hurt. Omotany siecią jej intryg, powoli grzęźnie w zgubnej i fatalnej atrakcji do jej gorącego ciała. Nawet doświadczenie prawnika nie jest temu w stanie zapobiec: hormony biorą górę nad rozsądkiem. Florydzkie plenery, egzotyczna roslinność, upalne fale wilgotnego powietrza, tworzą klimat nie tylko dla rozpalonego imperium zmysłów, ale i powikłanej walki na śmierć i życie. Paleta filmu Lawrence’a Kasdana jest bardzo ciemna, większość scen rozgrywa się nocą lub w spowitych mrokiem wnętrzach. Naturalnie, wzmacnia to skutecznie i zagęszcza erotyczną aurę wokół (licznych) scen przedstawiających gwałtowne zbliżenia pary kochanków. Należy jednak dodać, iż sposób filmowania tychże daleki jest od pruderii. Daleki jest również od wulgarności.

„ŁOWCA JELENI” (reż. Michael Cimino)

Robert De Niro w "Łowcy jeleni"

Robert De Niro w przeszywającym „Łowcy jeleni”

„Łowca jeleni” Michaela Cimino to bez wątpienia – obok „Czasu Apokalipsy” Coppoli, „Full Metal Jacket” Kubricka i „Plutonu” Stone’a –  najgłośniejszy, najwybitniejszy i najbardziej „obrabiany” przez krytykę film o Wietnamie.
Każdy z tych filmów reprezentuje odmienne podejście do tematu wietnamskiego, ale tylko „Łowca jeleni” nie czyni w stosunku do tej wojny żadnego określenia – nie słyszymy w nim bowiem ani jednego zdania potępiającego, czy też gloryfikującego konflikt w Indochinach. W tym sensie jest to utwór doskonale apolityczny.
Film trwa trzy godziny, a jednak nie możemy oderwać oczu od ekranu. Jak w wielu obrazach „wojennych”, pierwsza część prezentuje bohaterów w ich naturalnym środowisku – w tym przypadku jest to robotnicze osiedle, „gdzieś w Ohio”, co pewnie ma oznaczać amerykańską „zabitą dechami”, głuchą prowincję. Trójka przyjaciół (wśród nich Robert De Niro) celebruje powołanie do wojska, traktując to jako jeszcze jedną okazję do zabawy i balangi. Wspólne polowanie na jelenie antycypuje wietnamską strzelaninę. Nie to jednak w części drugiej kaleczy nasze myśli i uczucia. W najbardziej wstrząsającej scenie filmu żołnierze Vietkongu szykują amerykańskim jeńcom „rosyjską ruletkę”, gdzie ślepy los ma zadecydować o tym, czy kula roztrzaska ich mózgi. Wielka to metafora ślepoty wojennego szaleństwa, która o życiu i śmierci człowieka każe decydować grze przypadków. To właśnie owa ruletka zostawi największe piętno w psychice bohaterów, determinując ich przyszłe życie… ewentualnie śmierć.

„FRANCUSKI ŁĄCZNIK” (reż. William Friedkin)

Gene Hackman w alternatywnym "Francuskim łączniku"

Gene Hackman w alternatywnym „Francuskim łączniku”

Niezapomniany film Williama Friedkina uznany powszechnie za żelazny kanon policyjno-detektywistycznej klasyki. Również i „Francuski łącznik” należy do tej alternatywnej grupy filmów, które ze swych bohaterów czyniły postaci moralnie dwuznaczne, zrywały ze stereotypami, dokonywały przewartościowań i rewizji utrwalonych mitów, unikały utartych schematów.
Dwójka głównych bohaterów filmu, Jimmy „Popeye” Doyle” (Gene Hackman) i Buddy Russo (Roy Scheider) miała swój pierwowzór w rzeczywistości – w postaciach nowojorskich policjantów z wydziału narkotyków, którzy na początku lat 60-tych udaremnili przemyt z Francji do Ameryki ogromnej ilości heroiny. Doyle i Russo w interpretacji Hackmana i Scheidera to para brutalnych, nieprzebierających w środkach gliniarzy, terroryzujących swe ofiary, nadużywających przemocy. Spora ilość widzów gotowa była zaakceptować ich sposoby działania – ową twardość, zdecydowanie a nawet bezwzględność – z uwagi na specyfikę ich zawodu, ciągłe obcowanie z pełnym śmiertelnych zagrożeń przestępczym światem Manhattanu. Trudniej już byłoby ich uznać za „naszych” bohaterów – zbyt wiele jednak było w nich sadyzmu, wulgarności i obsesji. Prym wiedzie tu Gene Hackman, kreujący Doyle’a na centralną postać obrazu. To właśnie sceny z jego udziałem są owymi niezapomnianymi, klasycznymi momentami „Francuskiego łącznika”.
Film Friedkina okazał się w 1971 roku ogromnym sukcesem kasowym. Otrzymał aż pięć Oscarów. W kategorii „najlepszy film” wygrywając nawet z takimi znakomitościami, jak „Skrzypek na dachu”, „Mechaniczna pomarańcza” czy „Ostatni seans filmowy”. Gene’a Hackmana uznano za najlepszego aktora. Cztery lata później dokręcono dalszą część, która niestety nie potrafiła dorównać sukcesowi i klasie oryginału.

„POCZTÓWKI ZNAD KRAWĘDZI” (reż. Mike Nichols)

Shirley MacLaine i Meryl Streep w "Pocztówkach znad krawędzi"

Shirley MacLaine i Meryl Streep w niezbyt demaskatorskich  „Pocztówkach znad krawędzi”

Nie łudźmy się, że Hollywood kiedykolwiek się przed nami tak naprawdę obnaży. Naturalnie nie mam tu na myśli erotycznego stripteasu, ani też plotkarskiego ekshibicjonizmu obyczajowego, będącego w gruncie rzeczy niczym innym, jak jednym z mechanizmów napędzających  star(e) system, który z kolei napełnia przepastne skarbonki filmowych bonzów. Chodzi mi o szczere i odważne zdarcie maski, wyprostowanie się z pozy, może nawet uderzenie się w piersi (własne, nie cudze). Bowiem, nawet wtedy, kiedy uchyla się nam rąbka niewygodnej prawdy i odsłania widok na te ciemniejsze i bardziej błotniste rejony „fabryki snów”, to ma to coś z wyrachowania i kokieterii. Dokładnie tak się sprawy mają z „Pocztówkami znad krawędzi” Mike’a Nicholsa.
Historia o rywalizacji starzejącej się hollywoodzkiej divy-alkoholiczki z córką-narkomanką, staje się kolejną opowiastką („ku pokrzepieniu serc”) o Kopciuszku. Po raz któryś wpadamy po pachy w cierpko-słodki sos sentymentalizmu i histerii, udający „kawał prawdziwego życia”. (Scenariusz oparty jest na autobiograficznych wątkach książki hollywoodzkiej „insajderki” Carrie Fisher.) Shirley MacLaine i Meryl Streep ożywiają obraz, a jednak nie przydają mu autentyzmu. To prawda, ich wystąpienia są wirtuozerskimi popisami, ale takimi, które niejako „wydzierają” odgrywane przez nie postaci rzeczywistemu życiu. Tak więc: ich cierpienia nie są dość przejmujące, ich tryumf niezbyt radosny.
To, aby Shirley MacLaine obsadzić w roli matki Meryl Streep, wymagało pewnej odwagi. Tym bardziej, że obie aktorki przynależą jakby do innych filmowych wymiarów. Być może ma to swoje uzasadnienie, jako że od MacLaine wymaga się portretu gwiazdy, która chce się jeszcze ogrzać w swoim dawnym blasku. Jej epoka odeszła w przeszłość, ona sama pozostała – nie trzeba dodawać, że w pewnej konsternacji, tudzież frustracji – ze swoimi chimerami, alkoholizmem i więdnącym ciałem… łasym wszak na ostatnie komplementy. Meryl Streep ugrzęzła zaś w innej pułapce, zastawionej przez scenariusz i reżysera. Otóż reprezentować ma ona młode i agresywne (często zanarkotyzowane i wulgarne) Hollywood, ale z drugiej strony chce się ją wynieść na poziom moralnej i duchowej supremacji nad otoczeniem, przedstawiając ją dodatkowo w świetle cokolwiek martyrologicznym i ofiarniczym.
Dlaczego film Mike’a Nicholsa nigdy nie sięga realistycznych głębi, nie dając nam możliwości zakosztowania prawdziwego smaku ludzkiego dramatu? Zahaczamy tu o wspomniany brak szczerości Hollywoodu. Jego ekshibicjonizm jest pozorny – nie wszystko okazuje się na sprzedaż. Być może ten nowy, gładzący filmową materię styl Nicholsa sprawdza się w takich niewinnych, komediowych fantazjach, jak np. „Working Girl”, ale pobrzmiewa już fałszywie w rejestrze tonów bardziej przyziemnych, dotykając prawdziwych ludzkich problemów (aż trudno uwierzyć, że ten sam człowiek wyreżyserował „Absolwenta” i „Kto się boi Virginii Wolf?”). Mimo tych zastrzeżeń, nie można stwierdzić, że zetknięcie się z „Pocztówkami znad krawędzi” należy do doświadczeń nieprzyjemnych. Warto się z nimi zapoznać choćby ze względu na śpiewającą Meryl.

„NIETYKALNI”  (reż. Brian De Palma)

Nieustraszeni w walce z mafią ("Nietykalni")

Nieustraszeni w walce z mafią w klasycznych już „Nietykalnych”

Chicago, rok 1930. Prohibicja. Wojna między gangami dążącymi do dominacji i kontroli milionowych interesów – w całej swej okazałości, okrutna i krwawa. Al Capone w szczytowej formie genialnego organizatora przestępczego procederu. Skorumpowana policja, sprzedajni politycy, przekupne władze… Istne targowisko zbrodni, występku i zepsucia. Federalny agent Eliot Ness – jako jeden z niewielu „sprawiedliwych” – wytacza półprywatną wojnę królowi gangsterów.
Ileż to filmów obrabiało ten temat? Trudno zliczyć. Mit amerykańskiego bohatera-mafiozo musi karmić się coraz innymi, celuloidowymi pożywkami. Okazuje się, że popyt na niego znacznie większy i trwalszy, niż na archaicznego cowboy’a gun-fightera. „Nietykalnych” Briana De Palmy zaliczyć można do rodzaju bardziej jędrnego, soczystego i krwistego.
Obraz to pięknie sfilmowany, z fantastycznym autentyzmem epoki, znakomicie obsadzony. Kevin Costner jako Eliot Ness, jeszcze niezepsuty patosem człowieka pogranicza późniejszych „Tańców z wilkami” i kontrowersyjnością prokuratora Garrisona z „JFK”. Sean Connery ze swym rozbrajającym sepleniącym szkockim akcentem, jako stary policyjny wiarus, wspierający Nessa w jego zmaganiu z bandytami. Kilka pomniejszych, lecz równie barwnych i wyrazistych postaci drugoplanowych. To już gangsterska klasyka, może nie dorastająca do poziomu (bezkonkurencyjnego przecież) „Ojca Chrzestnego”, ale plasująca się jednak w czołówce amerykańskiego kina.

„PRZYJDŹ ZOBACZYĆ RAJ”   (reż. Alan Parker)

Tamlyn Tomita i Dennis Quaid w "Przyjdź zobaczyć raj"

Tamlyn Tomita i Dennis Quaid w melodramatycznym „Przyjdź zobaczyć raj”

Wcale nie dziwi fakt, że za sfilmowanie scenariusza „Come See the Paradise” wziął się Alan Parker, choć wydawałoby się, że inne jego filmy są tematycznie tak odległe: „Midnight Express”, „Fame”, „Pink Floyd – The Wall”, „Birdy”… Ale przecież już „Mississippi Burning” wskazywało na zainteresowanie Parkera tymi bardziej wstydliwymi epizodami w historii współczesnej Ameryki.
Parker jest Anglikiem. Może to właśnie zadecydowało, że wygrzebał on z nie tak znowu odległej historii amerykańskiej (II wojna światowa) epizod, o którym niewielu Amerykanów pamięta (albo chce pamiętać). Otóż po ataku Japończyków na Pearl Harbor i wypowiedzeniu wojny Japonii, w Stanach Zjednoczonych zamknięto w specjalnych obozach koncentracyjnych obywateli pochodzenia japońskiego. Należy podkreślić, że byli to właśnie obywatele amerykańscy, którym przysługiwały prawa konstytucyjne takie same, jak całej reszcie społeczeństwa. Wprawdzie w końcu uznano obozy za sprzeczne z prawem i konstytucją, ale zdążono do tego czasu złamać życie tysiącom ludzi oraz podważyć (po raz kolejny) tezę o autentycznym zrozumieniu istoty wolności i jej respektowaniu. Jeszcze raz okazało się, że praktyka amerykańska –  zwłaszcza wobec „innych”, „obcych” – nie zawsze pokrywa się z deklaracjami.
W filmowej opowieści dany problem uświadamia się nam ukazując życie jej bohaterów. Mogąc się z nimi identyfikować, głębiej wchodzimy w warstwę emocjonalną obrazu. Parker posłużył się losami rodziny Kawamura, zdewastowanej wspomnianym zarządzeniem Roosevelta. Chcąc obnażyć całą absurdalność i  okrucieństwo tego aktu, który bez wątpienie był gwałtem dokonanym na niewinnych ludziach, z rodziną tą związał Amerykanina: Jack Mc Gurn (Dennis Quaid) zakochuje się i żeni z jedną z córek Kawamury, Lilly (Tamlyn Tomita). Jeszcze przed wojną rodzi się im dziewczynka, która parę lat później znajdzie się z matką i jej krewnymi za kolczastymi drutami. Tak oto ziszcza się ideał amerykańskiego raju dla ludzi, z których historia nie tylko zakpiła, ale i niszczyła, drwiąc z wolnościowej utopii.

„THE ROSE”  (reż. Mark Rydell)

Bette Midler w "The Rose"

Bette Midler w łamiącej rockowe mity „The Rose”

Jest to film o gwiazdorstwie zstępującym w piekielne czeluście. Słyszymy i widzimy fragmenty koncertów, jednak ostatnią rzeczą, jaką się możemy po nim spodziewać jest to, że dostarczy nam lekkiej rozrywki. Obnaża w sposób wręcz brutalny absurdalność popularnego mitu o heroiczno-nadludzkim formacie tragicznych śmierci pop-kulturowych bożyszczy. Elvis Presley, James Dean, Marylin Monroe, Jim Morrison, Jimi Hendrix, Janis Joplin… Ich śmierć była tragedią ludzi ze wszystkimi ich słabościami, którzy nie wytrzymali presji idolizmu, zgnieceni przez show-businesową machinę i własne słabości. Niczym więcej. A już na pewno nie heroicznym fenomenem, jak to sugerują współcześni mitotwórcy, bez umiaru faszerujący pop-kulturę aferami, kupczący złudzeniami i cynicznie wykorzystujący to wszystko do robienia interesów.
Film Marka Rydella oparty jest luźno na biografii pieśniarki blues-rockowej Janis Joplin, zmarłej w 1970 roku wskutek przedawkowania narkotyków. Przedstawia stopniową degradację fizyczną i psychiczną gwiazdy estrady, prowadzącą do jej tragicznego końca. „The Rose” – pierwsza to, do tej pory chyba najbardziej dramatyczna i najwybitniejsza kreacja Bette Midler. To prawda, że drzemie w tej artystce prawdziwy dynamit, jednak podczas oglądania filmu nie mogłem się powstrzymać od odniesień jej wokalnych interpretacji od tych, autorstwa Janis Joplin. Jeszcze raz okazało się, że ten diaboliczny głos Janis nie poddaje się żadnej imitacji. Chyba jednak niepotrzebnie dokonywałem takich porównać, bo mimo wszystko, to właśnie dla wystąpienia Bette Midler warto do „Róży” wrócić.

*

Komentarze 43 to “„STOWARZYSZENIE UMARŁYCH POETÓW”, „ŻAR CIAŁA”, „ŁOWCA JELENI”, „FRANCUSKI ŁĄCZNIK”, „POCZTÓWKI ZNAD KRAWĘDZI”, „NIETYKALNI”, „PRZYJDŹ ZOBACZYĆ RAJ”, „THE ROSE”… (z filmowego archiwum)”

  1. Krzysztof "Caddi" Kupiński Says:

    Ostatnio zacząłem nadrabiać zaległości filmowe. A teraz dzięki Tobie postanowiłem przypomnieć sobie „Łowcę jeleni”.
    Dziękuję za podpowiedź.

  2. Mariusz Says:

    Bardzo lubię gangsterskie filmy De Palmy, w szczególności „Nietykalnych”. Świetne role Costnera i Connery’ego, cudownie pokazane Chicago z czasów prohibicji, muzyka Morricone oraz genialne nawiązanie do Eisensteina (strzelanina na schodach), no i jeszcze De Niro jako Capone. Rewelacyjne, niezapomniane widowisko.

    „Francuskiego łącznika” muszę sobie przypomnieć, ale z tego co pamiętam bardzo mi się podobał ten film i raczej popieram wybór Akademii, tzn. cieszę się, że pokonał “Skrzypka na dachu”, “Mechaniczną pomarańczę” i “Ostatni seans filmowy”, bo to jednak rzadko się zdarza by film o tematyce sensacyjnej został wyróżniony nagrodą. Chociaż „Nędzne psy” Peckinpaha z tego samego roku zrobiły na mnie większe wrażenie i według mnie lepiej trzymały w napięciu, dlatego dziwię się, że został pominięty przy oscarowych nominacjach (ale to chyba dlatego, że Peckinpah był raczej outsiderem, a nie twórcą typowo hollywoodzkim).

    „Stowarzyszenie umarłych poetów” i „Pocztówki znad krawędzi” – bardzo dobre kino według mnie. A śpiewająca Meryl mi się podobała – po obejrzeniu filmu sprawdzałem nawet w necie, czy Meryl faktycznie śpiewała piosenki w tym filmie czy została zdubbingowana :)

    Filmów o Wietnamie mam już dość, kiedyś lubiłem „Pluton”, „Łowcę jeleni” i „Full Metal Jacket”, ale już znudziło mi się obserwowanie amerykańskich działań podczas tej wojny i to nie są filmy, do których wracam.

    • Logos Amicus Says:

      Brian de Palma zrobił kilka niezapomnianych filmów „Carrie”, „Dressed to Kill”. Ma bardzo rozpoznawalny styl, którego nie gubi nawet wtedy, kiedy robi film „komercyjny” (do nich krytycy zaliczają „Nietykalnych”). Przypomina trochę Scorsesego (nota bene mają ten sam „kulturowy” back-ground), ale jest chyba bardziej do niego wszechstronny (co niekoniecznie musi być zaletą). De Palma też zrobił dość znany film o Wietnamie („Casualitiies of War”), ale to raczej jeden z jego reżyserskich eksperymentów, a nie temat osobisty, (jak to było w przypadku Olivera Stone’a), ani metaforyczny („Czas Apokalipsy” Coppoli), ani genre’owy („Full Metal Jackett” Kubricka).
      Skoro mowa o Wietnamie: mnie ten wątek w filmie amerykańskim interesował zawsze, i to może bardziej z powodów polityczno-etycznych, niż filmowych. Innymi słowy: te filmy były dla mnie czymś więcej, niż tylko kinem.

      Nie chcę popadać w nostalgię, ale kiedy czytałem Twój komentarz, to po raz kolejny zdałem sobie sprawę, że kiedyś to się robiło filmy! ;) Wymieniłeś np. “Francuskiego łącznika”, “Skrzypka na dachu”, “Mechaniczną pomarańczę” i “Ostatni seans filmowy” jako filmy, które walczyły o Oscara w tym samym roku. A przecież każdy z tych filmów to już klasyka – wszystkie są w jakimś sensie filmami wybitnymi. Czy można to powiedzieć o współczesnych oscarowych nominacjach?

      „Dead Poet’s Society” – cieszę się, że obejrzałem ten film kiedy byłem jeszcze bardzo młodym człowiekiem ;)
      A Meryl Streep jest niesamowita – utrzymywać taką klasę przez tyle lat! (Mam przy tym wrażenie, że dawniej dawano jej lepsze – i bardziej znaczące – role do zagrania… a może tylko mi się tak wydaje? ;) Pewnie tak, bo przecież… „Diabeł ubiera się u Prady”, „Doubt”, „The Iron Lady”…)

      • Mariusz Says:

        W dodatku w roku 1971 powstały też filmy „Brudny Harry”, „Get Carter”, „Maria królowa Szkotów” i „McCabe i pani Miller”, które również są w klasyką w swoich gatunkach, chociaż w najważniejszej kategorii nominacji nie zdobyły (przy okazji dodam, że ja akurat nie należę do wielbicieli „McCabe’a” ani „Mechanicznej pomarańczy”).

        Brian De Palma nakręcił kilka znakomitych filmów, takich jak wspomniane przez Ciebie „Carrie” i „Dressed to Kill” oraz rewelacyjne opowieści gangsterskie (oprócz „Nietykalnych” także „Człowiek z blizną” i „Życie Carlita”), ale jest też kilka filmów, które mu się nie udały (mnie osobiście najbardziej rozczarował „Mój brat Kain”, ale i powszechnie krytykowana „Czarna dalia” też była co najwyżej średnia). Jego film o Wietnamie czyli „Ofiary wojny” oglądałem, nawet niezły, ciekawy dramat psychologiczny, ale niewiele już z niego pamiętam poza głównym zarysem fabularnym.

        Meryl jest naprawdę znakomitą aktorką – ona sama w wywiadzie mówiła, że nie produkuje filmów i nie ma takiego komfortu, by móc wybierać dla siebie role, dlatego przyjmuje to, co jej zaproponują. Oprócz wymienionych przez Ciebie zagrała też ostatnio w „Julie & Julia” – rola bardzo dobra, ale film – szkoda gadać. „Doubt” i „Iron Lady” jeszcze nie widziałem. Dawniej to nawet w produkcjach typowo rozrywkowych stworzyła mistrzowskie kreacje (np. „Ze śmiercią jej do twarzy”, „Dzika rzeka”). Może powinna się zabrać za reżyserię, tak jak ostatnio 75-letni Dustin Hoffman zadebiutował jako reżyser filmem „Kwartet” (w kwietniu film wchodzi do polskich kin).

        • Logos Amicus Says:

          W ogóle, lata 70-te były bardo dobre dla amerykańskiego kina. Może dlatego, że dlatego, że zaczął wówczas pryskać American Dream, czkawką odbijała się wojna w Wietnamie i kontestacja młodych końca lat 60-tych? Doszła do tego afera Watergate, kryzys paliwowy… etc. Kilka takich wstrząsów i kino reaguje lepszymi, głębszymi, odważniejszymi, bardziej otwartymi i świadomymi filmami.

          Brian De Palma nakręcił kilka bardzo dobrych filmów, ale – jeśli zestawiamy go ze Scorsesem – to był od niego… mniej chyba konsekwentny artystycznie, mniej „zborny” – tak jakby nie zawsze był pewny, jaki film chce zrobić. Wydaje mi się, że Scorsese był bardziej pewny siebie w robieniu kina, stąd też jego jego filmowy repertuar jest jakby bardziej spójny.

          Bardzo chętnie zobaczyłbym jakiś film wyreżyserowany przez Meryl Streep. Myślę, że i z reżyserią poradziłaby sobie świetnie.

  3. pinter Says:

    Historia opowiedziana w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów jest idealnym materiałem na film. Dużo się dzieje, bohaterowie przechodzą wewnętrzną przemianę, wydarzenia wzruszają i skłaniają do refleksji. Tom Schulman dostał Oscara za scenariusz. Dlaczego więc niektórym może się nie podobać? Bo Stowarzyszenie było potencjałem niewykorzystanym. Zbyt wielu bohaterów miało być skomplikowanych, zmieniających się pod wpływem Keatinga. Przez takie podejście do sprawy, historia żadnego z chłopców nie została tak naprawdę dobrze przedstawiona, bo zabrakło na to czasu. Wielu rzeczy widz musi się domyślać, niektórych (jak przyjaźń Todda i Neilla) nie zauważa prawie aż do samego końca. Metody i charyzma Keatinga też czasami mogą dziwić, zwłaszcza, że po pierwszej lekcji uczniowie nazwali go dziwnym, a już po drugiej stał się ich wielkim idolem. Nasuwa się pytanie, dlaczego?

  4. Simply Says:

    William Friedkin bardzo kreatywnie wykorzystał tu swoje długoletnie doświadczenie reportera telewizyjnego. ,,Francuski Łącznik” oddycha surowością dokumentu; odpalający nową falę kina policyjnego, wcześniejszy o parę lat ,,Bullitt” Yatesa, mimo niewątpliwego nowatorstwa, jest filmem o wiele bardziej sterylnym. Wraz z filmem Friedkina, chyba pierwszy raz w historii kina głównego nurtu, dajemy takiego nura w menelsko-dilerski rynsztok i zapuszczamy się w ,,nędzne ulice” ( Scorsese podąży nimi dwa lata póżniej ). Bezbłędna robota etatowego operatora Friedkina, Owena Roizmana, w którego ruchliwym, wszędobylskim obiektywie wielkomiejski kryminał zyskuje na niespotykanym autentyżmie – nie mówiąc o potężnej ilości naturalnych lokalizacji, w których rzecz powstawał . Protoplastą ,,Popeye’a” jest gliniarz, Eddie Egan, prawdziwy bohater prawdziwej historii, który wystąpił tu w niewielkiej rólce przełożonego Popeye’a.
    Bez tego filmu, prawdopodobnie nigdy nie powstałby polski superpolicyjniak lat 70-tych – ,,Przepraszam, Czy Tu Biją?” Piwowskiego.
    Na uwagę zasługują też dwa kolejne, powstałe na przestrzeni lat policyjne dramaty Friedkina ,,Cruising” z 1980 – bardzo żle przyjęty i oprotestowany przez gejów środowiskowy, drapieżny kryminał z Alem Pacino, jako gliniarzem robiącym za przynętę dla seryjnego mordercy, wybierającego ofiary w pedalskich kubach S&M. Film imo potwornie niedoceniony.
    Drugi, to ,,Życ i Umrzec w L.A.” z 1985 – gdzie Friedkin buńczucznie wykłada swe najlepsze karty: porywająca i brutalna historia obsesyjnej walki rozpierdalanego przez testosteron nieobliczalnego gliniarza ( William Petersen ) z cwanym i równie bezlitosnym fałszerzem pieniędzy, w wolnych chwilach artystą konceptualnym ( Willem Dafoe ).

    • Logos Amicus Says:

      To prawda, te filmy wprowadzające brutalny realizm i rozszerzoną psychologię (najczęściej pokręconych psychicznie postaci) do filmu gangsterskiego, policyjnego, sensacyjnego… przetarły drogę (stworzyły grunt) choćby dla Scorsesego, ale i dla innych twórców kina (piszesz nawet o polskich „odpryskach” tego zjawiska). W kinie jednak wszystko jest ze sobą połączone, tylko naprawdę oryginalny i odważny reżyser może dokonać jakiegoś przełomu, czy też raczej wprowadzić coś nowego, co stanie się wzorem i inspiracją dla innych.
      „Cruisingu” nie znam, ale „Żyć i umrzeć w LA” pamiętam – to jest właśnie kontynuacja tego nurtu, o którym tu piszemy.

  5. Mirek Says:

    „Łowca jeleni” to jak dla mnie arcydzieło, człowiek pokazany w swojej prawdziwej postaci, bez patosu, bez fikcji, bez przesadyzmu, czysta perfekcja. Ten obraz to kawał solidnego kina, prostego, ale tylko z pozoru. Całość okropnie długa, przez co dla wielu ciężkostrawna i nudna, ale tutaj nie ma miejsca na rozrywkę, na szybkie zwroty akcji, na epickie bitwy i superbohaterów. W „Łowcy jeleni” najważniejsza jest walka człowieka z samym sobą, zwyczajne ludzkie reakcje, ukazanie istoty człowieczeństwa. Piekielnie przekonywujący dzięki wspaniałej grze aktorów, minimalnej formie (obraz wojny w Wietnamie), ale za to przy maksimum treści. Bogactwo tego filmu aż bije po oczach i mogłoby być źródłem inspiracji dla niejednego artysty, który z wojną nigdy nie miał nic wspólnego. Polecam, ale widzom wytrwałym, szukającym w filmach czegoś więcej niż tylko rozrywki.

    • Logos Amicus Says:

      Nie przypominam sobie, aby którykolwiek film o tematyce wietnamskie był filmem „rozrywkowym”. Ale „Łowca jeleni” jest wśród tych filmów obrazem szczególnym, bo swoje przesłanie podaje nam w sposób niebezpośredni, mało „widowiskowy”, rzec można – powszedni. Z tego realizmu wydaje się wynikać jego siła.

  6. Torlin Says:

    Przyznaję szczerze, że dla mnie część trzecia „Łowców Jeleni” była najbardziej wstrząsająca, to co wojna zrobiła ze swoich bohaterów.
    „Stowarzyszenie…” nigdy nie dotarło do moich uczuć.

    • Logos Amicus Says:

      Pewnie dlatego, że to byli zwykli ludzie, a nie bohaterowie.

      A „Stowarzyszenie” miało przede wszystkim dotrzeć do czyichś uczuć – bo poezja chyba jednak bliżej jest serca, duszy i wyobraźni, niż intelektu.

  7. Simon Says:

    Do Weiera mam dziwny stosunek. Kręci dobre filmy, ale nigdy mnie nie zachwycił. A już jego chyba najbardziej osławiony „Piknik…” zupełnie mnie nie przekonał. Za to chyba właśnie „Stowarzyszenie…” cenię sobie najbardziej.

    Za to „Łowca jeleni” rządzi, zresztą tak jak cała czwórka, którą wymieniłeś. Chyba najbardziej kameralna z tych produkcji o Wietnamie. Bardzo stonowane i klimatyczne dzieło. No i ten przeskok od weselnego wprowadzenia do akcji z rosyjską ruletką potrafi zrobić ogromne wrażenie. Choć prawda jest taka, że oglądałem go kilka razy w dzieciństwie i siłą rzeczy niewiele z niego mogłem wynieść. Kojarzyłem tylko urywki. Dopiero całkiem niedawno przypomniałem go sobie i ponownie obejrzałem w całości, a zabierałem się z trudem. Ale to wielkie kino i faktycznie trudno oderwać się od ekranu.

    • Logos Amicus Says:

      Weir jest sprawnym reżyserem, ale z czasem jakby tracił… nie wiem jak to nazwać… mistycyzm, melancholię głębi… Moim zdaniem za bardzo poszedł w stronę rozrywki (np. „Truman Show”), kończąc, według mnie, nietrafionym z kilku względów filmem „The Way Out”, przygodową fantazją, która udawała autentyzm.

      A o „Łowcy jeleni” dobrych słów nigdy nie za dużo :)

  8. Simply Says:

    ,,Piknik..” i ,,Ostatnia Fala” to genialne, magiczne filmy. Tego już Weir nie powtórzył.. Z amerykańskich dokonań Weira, najbardziej mi podeszło ,, Wybrzeże Moskitów” ( ,, Świadek” i ,, Na Krańcu Świata” są OK ; nie wiem, czy tylko tyle, czy aż tyle )
    ,,Towarzystwo Umarłych Poetów” to imo żadne mecyje, kompletnie mnie ten pretensjonalny filmik nie poruszył. Z takich wywrotowych historii o szkole, to bez porównania lepiej prezentuje się ,,Jeżeli…” Lindsaya Andersona z McDowellem.

    • Logos Amicus Says:

      To fakt, „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” może być odebrane jako coś pretensjonalnego, jeśli popatrzy się na ten film bardziej krytycznie. Ale moim zdaniem, on nadaje się do odbioru bardziej emocjonalnego, niż intelektualnego. Dlatego też napisałem, że cieszę się, że ten film udało mi się obejrzeć kiedy jeszcze byłem młodym człowiekiem ;)
      Zgoda, „If” Andersona nadaje na zupełnie innych falach – nie ma tam już tego naiwnego romantyzmu, jakim przesiąknięte jest „Stowarzyszenie”.

  9. miziol Says:

    Przykra sprawa, ale nie rozumiem jak mozna bylo napisac taka recenzje o „Lowcy jeleni”. Wyglada na to, ze ani ty Amicusie ani nikt z piszacych tutaj komentarze nie obejrzal tego filmu. A jesli obejrzal, to w ogole nie zrozumial. Twoja recenzja wyglada jak przepisana z mainstreemowego dziennika amerykanskiego, w ktorym napisal ja ktos, kto nie ma pojecia o czym mowi.

    • Logos Amicus Says:

      Być może, miziole, być może ;)

      W takim razie czekam na Twoją interpretację „Łowcy jeleni” (bo, jak przypuszczam, film ten – w przeciwieństwie do nas wszystkich – zrozumiałeś i pojąłeś).

      PS. To wszystko są (z konieczności krótkie) noty o filmie opublikowane przeze mnie właśnie w dzienniku amerykańskim (a ściśle polonijnym) – ponad 20 lat temu. Nota bene w piśmie skierowanym do tzw. popularnego odbiorcy (i tak, tak… w pewnym sensie to był mainstream ;) ). Trudno więc te teksty nazwać recenzjami i trudno oczekiwać od nich jakichś wnikliwych i pogłębionych analiz (również ze względu na brak miejsca). Miałem tam swoją rubrykę, w której chciałem zwrócić uwagę na pewne tytuły – to było coś w rodzaju poradnika, przewodnika…
      Gdybym tekst o „Łowcy jeleni” pisał do miesięcznika „KINO” czy kwartalnika „Film na Świecie” (pism skierowanych do tych, którzy kinem interesują się bliżej, często profesjonalnie), to wyglądałby on zupełnie inaczej.
      PS2. Czyżby przemawiała przez Ciebie frustracja?

      • miziol Says:

        Sam się zastanawialem czemu tak impulsywnie zareagowalem. Chyba masz racje Amicusie. Przemawia przeze mnie frustracja :-) . Mam przed soba widmo kilku nieprzespanech nocy, bo muszę cos skonczyc na czas, wchodze sobie dla chwili relaksu na twój blog, zeby zobaczyc co na starych smieciach i zamiast się odprezyc i wracac do roboty, mam pol dnia zalatwione. Przeczytalem twoja recenzje „Lowcy jeleni”, WSZYSTKIE komentarze i zaczalem się zastanawiac czy ja już mam tak posunieta demencje starcza czy ktos nakrecil inny film z tymi samymi aktorami i nazwal go tak samo!
        Ogladam film jeszcze raz i widze znowu to co zawsze. Miasteczko w PENSYLWANII, zamieszkale przez spolecznosc imigrantow ROSYJSKICH. Mlodzi są już drugim pokoleniem na ziemi amerykanskiej, ale dalej ubieraja się w rosyjskim stylu, pracuja i pija w rosyjskim stylu i zachowuja się w troche nieokrzesany sposob, jak Rosjanie. Wszyscy zyja blisko siebie i trzymaja się razem, bo tak maja slowianie. To co ich motywuje ma silne powiazanie z tym skad przyjechali ich rodzice. Krotko mowiac rosyjska wyspa na amerykanskim morzu. Paradoks historii wplatuje ich w nieswoja wojne. Wojne w Wietnamie, która Ameryka toczy z Rosja (Zwiazkiem Radzieckim). Ci mlodzi ludzie, którzy jada zabijac zeby kilku facetow moglo zarobic na dostawach broni, produkowanej m.in. ze stali, która wytwarza się w ich miasteczku (sami pracuja w hucie), a kilku innych zrobic kariere w polityce i w armii, są jeszcze Rosjanami, ale nie wiedza już o tym. Maja amerykanskie paszporty, mieszkaja w USA, ale dalej chca zyc swoim zyciem i cieszyc się swoimi prostymi przyjemnosciami i kierowac swoimi prostymi zasadami. Niestety ta wojna, która ich kompletnie nie dotyczy, wlazi do ich domow, wyciaga z nich najblizszych i zabija albo okalecza i rozwala cala spolecznosc od srodka. A glownu bohater, zagrany koncertowo przez Roberta de Niro, stara się nie poddawac i nie dopuscic do rozerwania wiezi laczacych ta mala spolecznosc. Jedyny sposob to zebrac ich wokol siebie, nie pozwolic zeby się oddalili i dalej zyc. W Ameryce, która wyslala ich na ta bezsensowna wojne i która zabila wielu z nich. W Ameryca, która probowala go zmusic do wyrzeczenia się wlasny prostych, jasnych wartosci. W ostatniej scenie spiewaja „God bless America”. Tylko glowny bohater – Michael nie spiewa, usmiechajac się. On był w Wietnamie i wie, ze jak przyjdzie czas to znowu ojczyzna posle ich zeby zabijac albo dac się zabic. I on pojedzie, bo taka jest popieprzona logika najwiekszej „demokracji” swiata.
        O tym jest ten film, który ja ogladalem. A twoja recenzja, chociaz niby mowi o tym samym, to nic nie mowi. To tak jak by po koncercie Pavarottiego, na pytanie jak było, odpowiedziec: wyszedl taki gruby facet i zaspiewal. Nawet czysto i calkiem dlugo spiewal. Mozna ogladac.

        • Logos Amicus Says:

          No nie wiem, czy mój blog jest najlepszym miejscem do tego, by się zrelaksować ;)
          W sumie, to o myślenie bardziej mi tu chodzi, niż o relaks, który najczęściej jednak jest swego rodzaju urlopem od myślenia. ;)

          W sumie to masz rację: moja nota o tym filmie jest bardziej „techniczna”, niż krytyczna – choćby z braku miejsca nie wchodzi w ten obraz zbyt głęboko. W tych wszystkich mini-recenzyjkach bardziej chodziło mi o zwrócenie uwagi na konkretne filmy, niż o analityczne ich roztrząsanie.
          A zdecydowałem się na zamieszczenie ich na moim blogu, bo… dlaczego nie? ;) Zawsze to pretekst do wymiany kilku uwag, przypomnienia sobie pewnych tytułów; a dla widzów z młodszego od nas pokolenia – zachęta do poznania dobrych i ciekawych filmów, których być może oni nie znają.

          Ja „Łowcę jeleni” oglądałem bardzo dawno temu i jakoś nie zwróciłem szczególnej uwagi na ową „rosyjskość” jego bohaterów. Z tego co pamiętam, bardziej zainteresowały mnie odniesienia do wojny wietnamskiej w kontekście psychologicznym – w życiu przeciętnych przedstawicieli amerykańskiej prowincji.

          Tutaj nieco bardziej kompleksowo potraktowałem wątek wietnamski w kinie amerykańskim:

          https://wizjalokalna.wordpress.com/2011/09/26/wojna-jako-widowisko/

  10. miziol Says:

    Moj komentarz nie zawieral chyba wiekszej ilosci slow niz twoja recenzja Amicusie i tez mial charakter raczej powierzchowny. Gdyby chciec pisac o tym wielowarstwowym i wielowatkowym filmie to mozna by napisac cala ksiazke. Poza tym ty, ty uwazasz ludzi pokazanych przez Cimino za „Przecietnych przedstawicieli amerykanskiej prowincji”? Przecietny obywatel amerykanskiej prowincji pije wodke kieliszkami i po kazdym toascie mowi po rosyjsku „na zdrowie” (jakies 50 razy w czasie calego filmu), tanczy Kalinke i same rosyjskie tance na weselu i nad ranem z cala sala spiewa ( a jakze, po rosyjsku!) Katiusze. A wreszcie trzeba chyba byc slepym zeby nie zobaczyc jednej z najwazniejszych scen w drugiej polowie filmu, gdy wojskowy urzednik pyta jednego z bohaterow o nazwisko, a gdy ten mu je podaje pyta: „To ROSYJSKIE nazwisko?”, a tamten odpowiada „Nie. Amerykanskie”. Ta scena jest dluga, dobrze ograna, zaczyna sie dlugim wstepem, zeby do kazdego wszystko jasno dotarlo, bo od tego momentu nastepuje duza i wazna przemiana tej postaci. Jednej z dwu glownych w tym filmie. A moze ja mam inna kopie tego filmu?

    • Logos Amicus Says:

      Z tego wynika, że nie ma kogoś takiego jak „przeciętny mieszkaniec amerykańskiej prowincji” ;)

      „A wreszcie trzeba chyba być ślepym zeby nie zobaczyc jednej z najwazniejszych scen w drugiej połowie filmu, gdy wojskowy urzędnik pyta jednego z bohaterow o nazwisko, a gdy ten mu je podaje pyta: “To ROSYJSKIE nazwisko?”, a tamten odpowiada “Nie. Amerykańskie”.”

      Widocznie oślepłem ;)
      A swoją drogą: jeśli ktoś ma nazwisko polskie, rosyjskie, niemieckie, angielskie, szwedzkie… i ma obywatelstwo amerykańskie, to jego nazwisko jest już amerykańskie (w tym sensie ten bohater odpowiadający urzędnikowi miał rację). Bo jeśli z tym się nie zgodzimy, to musimy uznać, że jedynymi prawdziwymi nazwiskami amerykańskimi są te wywodzące się z języków indiańskich.

      Masz tę przewagę, że oglądałeś ten film kilka dni temu. Ja – ponad 20 lat temu. Możesz więc zarzucać mi ślepotę, błędy, głupotę… etc. – ale to tak, jakbyś chciał „zjechać” kogoś, kogo już nie ma ;)

  11. miziol Says:

    Nie chce nikogo „zjechac”. Po prostu nie widze sensu pisania takich recenzji, bo to zwykla dezinformacja. A przynajmniej mozna by dodac jakis wspolczesny komentarz, bo po wojnie w Zatoce, Iraku a teraz Syrii, wszystko nabiera innego sensu. Bardziej zbliza sie to do tego co ja napisalem, chociaz wtedy gdy film powstal, jego „oficjalna” interpretacja byla akurat odwrotna. Dlatego rosyjska delegacja opuscila sale w czasie jego emisji na festiwalu w Berlinie Zachodnim. O sprawie „przecietnego Amerykanina” mozna gadac latami i kazdy bedzie mial racje, ale to nic nie wniesie do dyskusji o filmie „Lowca jeleni”.

    • Logos Amicus Says:

      Nie myślę, że moja notatka o „Łowcy jeleni” jest aż taką wielką dezinformacją. (Wskaż mi te moje straszliwe pomyłki w niej, które wprowadzają ewentualnego widza w błąd.) Po prostu informowała, że taki film istnieje, czego mniej więcej dotyczy i że warto go zobaczyć.

      W nagłówku do tego wpisu jest wyraźnie podkreślone, że te teksty zostały napisane ponad 20 lat temu, (więc każdy myślący Czytelnik nie będzie oczekiwał od nich tego, żeby uwzględniały perspektywę ostatnich wojen w Iraku, Afganistanie, czy Syrii). Poza tym, największą wartością tego filmu jest według mnie to, że ma on wymowę uniwersalną, ponadczasową.

      Ty nie widzisz sensu w pisaniu tego typu recenzji – ja widzę. Dlatego je napisałem.

  12. sarna Says:

    Przyznam, że podobnie jak Miziol miałam wątpliwość czy ten sam autor nie popełnił dwóch różnych filmów pod tą samą nazwą.
    No dobrze Amicusie – Ty oglądałeś film ponad 20 lat temu, a cała rzesza komentujących również?

  13. miziol Says:

    „Film trwa trzy godziny, a jednak nie możemy oderwać oczu od ekranu.” To jest jedyne w pelni prawdziwe zdanie w twojej recenzji Amicusie. Jesli masz ochote, moge dokonac dokladniejszego rozbioru logicznego.

      • miziol Says:

        Jednak dam sobie spokój. Pomińmy milczeniem przyczyny. Nie mogę jednak sobie odmówić przytoczenia fragmentów recenzji Rogera Eberta, jednego z największych krytyków amerykańskich. To dobra recenzja i jeśli ktoś nie wie czy warto obejrzeć ten film, to po jej przeczytaniu już się nie będzie wahał.
        Tłumaczyłem „na szybko” więc proszę o wybaczenie pewnej surowości języka.

        „Łowca jeleni” Michaela Cimino to trzygodzinny film w trzech częściach. Jest to przejście od ślubu do pogrzebu. Jest to historia grupy przyjaciół. To jest zapis tego, jak wojna w Wietnamie wkracza w ich życie i zmienia je strasznie na zawsze. To nie jest film antywojenny. Nie jest to tez film pro-wojenny [ w sensie propagandowym]. Jest to jeden z najbardziej wstrząsających emocjonalnie filmów w historii.
        Film toczy się wolno w scenach otwarcia, z huty i pubu, a zwłaszcza ze ślubu i zabawy weselnej w Sali Legionow Amerykańskch [….] w hutniczym mieście, gdzieś w Pensylwanii. Ważne jest nie tylko, że poznajemy postacie, ale że czujemy się wciągnięci w ich życie, i że ich rytuały ślubne i rytmy ich muzyki są czymś więcej niż tylko etnicznymi detalami. Bo są.
        Potem ekran wypełnia Wietnam, nagle, ze ścianą hałasu, a druga część tego filmu jest tym co przeżywają tam trzej przyjaciele (Robert De Niro, John Savage, Christopher Walken). W środkowej partii filmu mamy jedną z najbardziej przerażających sekwencji filmowych, jakie kiedykolwiek stworzono. Ci trzej są w niewoli i zmuszeni do gry w rosyjską ruletkę, a ich oprawcy [z Vietkongu] obstawiają zakłady, który z nich pierwszy rozwali swój mózg.
        Gra w rosyjską ruletkę staje się najważniejszym symbolem w tym filmie. Wszystko co można powiedzieć o tej grze, o jej celowo losowym okrucieństwie, o tym jak poraża poczytalność ludzi, zmuszonych aby brać w niej udział, będzie stosować się do wojny jako całości. Jest to genialny symbol, bo w kontekście tej historii, czyni wszelkie ideologiczne twierdzenia o wojnie zbędnymi.
        Można również powiedzieć, że film zawiera bardzo poruszające aktorstwo, i że jest to najbardziej imponująca mieszanka „kasy” i „sztuki” w filmach amerykańskich, po „Bonnie i Clyde”, „Ojcu chrzestnym” i „Nashville”. Wszystkie tego rodzaju obserwacje będą jednak bez znaczenia, kiedy zaczniesz doświadczać tego filmu. On cię ogarnie, poprowadzi i nie puści.
        „Łowca jeleni”, mówi o wielu sprawach. O męskiej przyjaźni, o bezmyślnym patriotyzmie, o dehumanizujących skutkach wojny, o „milczącej większości” Nixona.
        Kończy się dziwną nutą: śpiewaniem „God Bless America”.
        Musze przyznać, że słowa z „God Bless America”, nigdy wcześniej nie wydawały mi się zawierać takiej nieskończoności możliwych znaczeń, niektóre są tragiczne, niektóre są niewymownie smutne, a nieliczne, na przekór wszystkiemu, pełne nadziei.

        • Logos Amicus Says:

          Dobra recenzja. Dziękuję za jej przytoczenie tutaj. (Nawiasem mówiąc zawsze lubiłem Rogera Eberta i jego pisanie. Poznałem go nawet osobiście. Niestety zmarł w ubiegłym tygodniu.)

          A jednak zwróć uwagę miziole, że ja w swojej nocie o „Łowcy jeleni” napisałem o tym samym, co Ebert, tylko że w bardzo skróconej, skondensowanej formie. Moja notka nie była właściwie recenzją, tylko wzmianką o filmie. Tekst Eberta jest natomiast recenzją par excellece – więc nie można w zasadzie tych dwóch tekstów ze sobą porównywać. Przecież kiedy piszę dłuższe teksty o filmie, to są one bardziej kompleksowe – i wtedy mogę ująć w nich znacznie więcej aspektów omawianego filmu.
          I zauważ, że Ebert też nie wspomina słowem o „rosyjskości” bohaterów filmu Cimino – a to był chyba główny powód, dla którego tak się poruszyłeś, zarzucając mi przy okazję ślepotę, zupełne niezrozumienie filmu i wprowadzanie w błąd czytelników. (Rzeczywiście pomyliłem Pensylwanię z Ohio – mea culpa! ;) )
          Nie mogłem sobie inaczej tłumaczyć Twojego „napadu” na mnie (tak to niestety deczko odebrałem), jak tylko jakąś Twoją frustracją ;) – co zresztą sam przyznałeś :)

  14. miziol Says:

    Tak. Ebert nie wspomina i nikt w oficjalnych recenzjach i opisach nie wspomina. Przyczyny sa zbyt oczywiste zeby dyskutowac o nich. Wymienilem juz wczesniej kilka powodow, dla ktorych nawet niewidomy i niezbyt bystry odbiorca zauwazy co najmniej slowianskosc glownych bohaterow. Ale moze ty wyciagasz z tych obserwacji jakies inne wnioski? To ciekawe. Chcesz zatem powiedziec, ze Wronski, Puszkow i Czebotarewicz to sa nazwiska nierosyjskie? Moze niemieckie, francuskie albo szwedzkie? A slub odbywa sie w cerkwi prawoslawnej, bo to miejsce gdzie przyjeto brac sluby stosownie do rytualu katolickiego? Am I in wrong dimension!?

    • Logos Amicus Says:

      „Tak. Ebert nie wspomina i nikt w oficjalnych recenzjach i opisach nie wspomina. Przyczyny sa zbyt oczywiste zeby dyskutowac o nich.”
      To trąci jakąś teorią spiskową ;)
      Sugerujesz, że Ebert i wszyscy recenzenci „Łowcy jeleni”, którzy nie wspominają o „rosyjskości” bohaterów filmu, bali się cenzury?

      Wybacz miziole, ale przyczepiłeś się do tego wątku jak nie powiem co. O tylu filmach piszę na swoim blogu, tyle różnych tematów poruszam (o choćby ostatnio problem amerykańskich Indian), a Ty wpadasz na moją stronę tylko po to, by mi dołożyć za jakąś jedną krótką notkę o jednym filmie, zarzucając (nota bene nie tylko mnie, ale i wszystkim, którzy o tym filmie wspomnieli) ślepotę, totalne niezrozumienie i dezinformację czytelników. Obejrzałeś ten film kilka dni temu i podnieiłeś się, bo doszedłeś widocznie do wniosku, że tylko Ty właściwie go pojąłeś, a cała reszta była albo ślepa albo bała się (wliczając w to Eberta) pisać o tym, że ci Amerykanie byli rosyjskiego pochodzenia.

      Ponadto zacząłeś używać argumentów, które urągają jednak naszej inteligencji („Chcesz zatem powiedziec, ze Wronski, Puszkow i Czebotarewicz to sa nazwiska nierosyjskie? Moze niemieckie, francuskie albo szwedzkie?”) więc wybacz, ale nie będę z nimi polemizował.

  15. Mariusz Says:

    Obejrzałem sobie ostatnio dwie części „Francuskiego łącznika” i według mnie druga część w niczym nie ustępuje pierwszej. A nawet ją przewyższa. W „jedynce” było kilka głupot (jak scena w metrze lub fragment ze snajperem-debilem), „Dwójka” jest zaś filmem bardziej solidnie przemyślanym i dopracowanym, lepiej trzyma w napięciu i ma więcej emocjonujących wydarzeń. Nie ma tu może tego paradokumentalnego realizmu (choć marsylskie ulice nie są wcale czystsze i ładniejsze od nowojorskich), ale nie jest to też typowa kontynuacja w stylu „więcej, mocniej, lepiej”, bo gdyby tak było to pewnie reżyser chciałby przebić słynny pościg samochodowy z pierwowzoru, a czegoś takiego nie było – akcja jest wartka, ale i doskonale umotywowana fabularnie. Zdecydowanie jeden z najlepszych sequeli

  16. Simply Says:

    ,,Dwójkę” oglądałem bardzo dawno , słabo pamiętam. Z tego, co sobie przypominam, to fajnie się to na początku rozkręcało, ale cały wątek ucpania i odwyku Popeye’a był rozciągnięty na jedną trzecią filmu i mimo bardzo realistycznego potraktowania, osadziło to akcję na długo w miejscu, coś za coś.
    A pościg, to tam w finale był i to całkiem nietypowy : ofiara pruła motorówką, a myśliwy zasuwał ,,z buta” wybrzeżem.
    No ale , jak mówię, widziałem to lata temu.

    • Mariusz Says:

      Ale zanim Popeye dotarł na wybrzeże to zapierdzielał na piechotę za tramwajem – to też było dobre. Odniosłem wrażenie, że więcej tu było zaskakujących zwrotów akcji niż w jedynce, oglądając film straciłem na moment rachubę czasu, myślałem, że scena strzelaniny jest sceną finałową, a tu się okazało, że jeszcze pół godziny do końca zostało. No ale nie obyło się też bez irytujących fragmentów – najbardziej wkurzył mnie fragment jak naćpany Popeye gadał o bejsbolu. Ale ogólnie to jednak pozytywne zaskoczenie.

  17. Logos Amicus Says:

    Niesztety, nie znam drugiej części „Łącznika”. Może więc nadszedł czas by nadrobić tę zaległość?

  18. Małgorzata Says:

    Ktoś wczoraj dobrze powiedział, że Robin Williams w komediach bawił, a w dramatach wzruszał. Niesamowity aktor. Przez cały czas nie mogę uwierzyć, że akurat ON miał tak głęboką depresję, zwłaszcza, iż zazwyczaj w mediach pokazywany był jako osoba wiecznie uśmiechnięta.

  19. NIE TYLKO LIV ULLMANN | WIZJA LOKALNA Says:

    […] którą z trudem rozpoznaliśmy jako Kathleen Turner, będąca ongiś wcieleniem seksu (exemplum: „Żar ciała”), obecnie sprawiającą wrażenie balzakowskiej stateczności. (Nie chcę tutaj się rozwodzić nad […]


Dodaj odpowiedź do Logos Amicus Anuluj pisanie odpowiedzi