NIE JESTEM ANI ODRAŻAJĄCY, ANI OKRUTNY, ANI ZŁY… mówi Radosław Piwowarski

.

„Są reżyserzy mający wyraźne zacięcie polityczne, którzy traktują film jako oręż w rozgrywkach politycznych. Ja traktuje film zupełnie inaczej. I tym różnię się od nich diametralnie” – takie słowa usłyszałem od Radosława Piwowarskiego podczas pierwszego naszego spotkania przed kilkoma laty* na lotnisku O’ Hare. Mimo tego, że walizki reżysera były już w samolocie, a do odlotu dzieliła go niespełna godzina, to ten mój pierwszy wywiad na amerykańskiej ziemi uznać mogłem za spełniony. Oczywiście, największa w tym zasługa Piwowarskiego, którego wypowiedzi zawsze są bardzo wyraziste, emocjonalne i – mimo pewnej afektacji – precyzyjne.

.

Radosław Piwowarski: "Niemodne teraz jest bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym..." (zdjęcie własne)

Radosław Piwowarski: „Niemodne teraz jest bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym…” (zdjęcie własne)

Radosław Piwowarski to jeden z najpopularniejszych i najbardziej lubianych twórców kina polskiego ostatnich lat.** W poprzedniej dekadzie zrobił kilka pamiętnych filmów: „Jan Serce”, „Yesterday”, „Kochankowie mojej mamy”, czy też symptomatyczny dla naszych czasów „Pociąg do Hollywood”.
W Chicago reżyser gościł kilkakrotnie z okazji odbywającego się tutaj Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce, przywożąc nań dwa filmy: „Marcowe migdały” oraz – trzy lata później – „Kolejność uczuć”. Nie chcę wracać do wszystkich motywów naszej rozmowy, które dotyczyły głównie „Marcowych migdałów”, jednak chciałbym zaznaczyć wątek bardziej uniwersalny, odnoszący się do kwestii upolityczniania kina.

Nie lubię polityki…

Sam Piwowarski wybrał marzec 1968 roku na czas akcji wspomnianego filmu, co znalazło nawet odzwierciedlenie w jego tytule. To rodziło pewne oczekiwania, nadzieję na głębsze, bardziej analityczne zajęcie się tym ważnym socjologicznie i kulturowo okresem. Jednak to, co zobaczyliśmy, zupełnie nie nadawało się do politycznego archiwum. Podzieliłem się tą uwagą z reżyserem, na co ten odrzekł:
– „I to jest zarzut, z którym ciągle się spotykam – że film o Marcu powinien być inny; że to niby tak: Krakowskie Przedmieście, przyjeżdża ZOMO, wyciąga pały, goni studentów… A ja tak: prywatki, całują się, dupę wypięli zza drzewa, dziadek zjadł kotlety… Być może oni mają rację, jak przez 20 lat czekali na film o Marcu ’68. Ale ja nie lubi polityki. Chcę to tutaj podkreślić, że absolutnie obowiązkiem artysty jest jest pokazywać indywidualną wersję zdarzeń powszechnie znanych, bo jeżeli to miała być dokumentacja o Marcu, to trzeba było po prostu zrobić film dokumentalny, wyciągnąć z UB kroniki, jak lali – bo na pewno było to kręcone – i po prostu pokazać to w programie telewizyjnym; zrobić wywiad z Moczarem, czy z innymi facetami. Moim zadaniem było pokazać jak ja tom widzę po 20 latach.”

Poganiacze kotów i „Operetka” na jeden palec

Pamiętam, że na przełomie lat 80-tych i 90-tych powstawały w Polsce filmy, w których twórcy wracali do swych osobistych doświadczeń z okresu dojrzewania. Były to obrazy ukazujące polską młodzież, której dorastanie przypadało na momenty gwałtownych zwrotów politycznych. I zazwyczaj owe akcenty i podteksty polityczne były w tych filmach wyraziste i czytelne. Tego nie można było także powiedzieć o filmie Piwowarskiego „Yesterday”. On też właściwie nie miał takiego tła politycznego, jakiego można się było spodziewać. Nadarzyła się więc okazja, by zapytać reżysera, czy oprócz tej jego awersji do polityki, nie grały roli jakieś inne względy? Np. obawa przed kłopotami na kolaudacji, czyli przy zatwierdzaniu pozwolenia na rozpowszechnianie filmu, co było w gestii specjalnych komisji kwalifikacyjnych („kapturowe gremia” – jak je kiedyś nazwał Janusz Zaorski). Piwowarski zaprzeczył:

– „Nie obawiałem się. Przedstawiłem wszystko realistycznie i w związku z tym ta polityka tam w jakimś sensie jest. Są tam trzy siły rządzące duchem ówczesnej młodzieży: szkoła – krótko obcięte włosy, tarcze na rękawach, absolutny posłuch…;dalej – kościół mający olbrzymi wpływ na wychowanie młodzieży oraz kultura przenikająca z krajów Zachodu, na ogół wyłapywana przez fale radiowe z piosenkami. Między tymi trzema wektorami młody człowiek szukał własnej drogi w dorosłość. Te trzy siły nim sterowały. To było dla mnie najważniejsze.
Swoją drogą, dziwne to były dla mnie czasy, bo z jednej strony na pożyczonej maszynie do pisania jednym palcem wystukałem sobie „Operetkę” Gombrowicza, a z drugiej – grałem na gitarze basowej w zespole „Poganiacze kotów” i w piwnicy mojego domu próbowaliśmy jakieś kawałki. Wydaje mi się, że poważniejsze zapotrzebowania kulturalne mogły spokojnie iść w parze z muzyką, którą niosła zachodnia kultura pop. Niosła też ze sobą inną filozofię życia. Działało to na nas jak narkotyk.”

Tym sposobem Radosław Piwowarski wszedł na tereny, gdzie toczy się obecnie debata nad dziedzictwem i charakterem byłej polskiej młodzieży kontestującej. Zbyt złożony to jest problem, by się tutaj nim zająć, niemniej jednak warto zauważyć, że wówczas jeszcze nikomu nie przychodziło do głowy, że kiedyś nadejdzie moment, gdy rozrachunek i ideologiczna konfrontacja z kontrkulturą końca lat 60-tych, będzie okazją do ostrzenia zębów młodej polskiej prawicy, a całość postrzegać się będzie w kategoriach konfliktu liberalizmu z konserwatyzmem.
Nie, o niczym takim się nie myślało. W piwnicach Radka i kolegów jazgotała kapela „Poganiaczy kotów”, a co bardziej spragnieni intelektualnej strawy dobierali się do Gombrowicza. I był to protest zarówno wobec katolicko-komunistycznej schizofrenii społeczeństwa polskiego, jak i wyraz tego „starego jak świat konfliktu pokoleń”, (o którym wspomniał nie tak dawno podczas jednej z naszych rozmów Czesław Niemen). Także zwykła młodzieńcza tęsknota za swobodą i skłonność do odrzucania (zwykle skompromitowanych – ich zdaniem) autorytetów.

Sam w kawiarni „Na rozdrożu”

Piwowarski nie lubi polityki (tutaj bardzo dobrze go rozumiem) i to we wszystkich jego filmach widać. Mam wrażenie, że jest w tym człowieku zbyt dużo liryzmu i melancholii – co tak łatwo przenosi się na jego obrazy – by wymagać jeszcze od niego tego ostrego politycznego żądła. Sam sobie zresztą zdaje sprawę, że jest za mało drapieżny dramaturgicznie i stara się nad tym pracować. Mówi, że zawsze w filmie interesuje go to, co dzieje się obok. To go wciąga. Lecz stara się z tym walczyć. Np. „Marcowe migdały” – jak sam określa – chciał jednak zrobić „strasznie serio, taki prawie że polityczny film z tamtych lat. No i jakbym się nie starał, to i tak wyszedł mi ten leśny dziadek, dupa zza drzewa i kotlety…”
Zwróciłem wtedy uwagę, że można jednak dostrzec w tym filmie rzeczy ważniejsze, niż te akcenty komediowe, czemu reżyser nie zaprzeczył:
– „Dla mnie to jest film o tym, że wyście wszyscy wyjechali z Polski. Ja miałem pięciu kolegów, z którymi w kawiarni nomen omen „Na rozdrożu” w Warszawie, spotykaliśmy się na kawę, zaczepiali dziewczyny i gadali o tym, jak się w życiu ustawimy, I raptem złapałem się na tym, że w kawiarni „Na rozdrożu” siedzę sam. Wszyscy wyjechali i te cztery nazwiska na końcu filmu, to są nazwiska moich kumpli, których nie ma już w kraju.
Zastanawiałem się długo jak zrobić o tym film, jak to pokazać. I tak, szukając, znalazłem Marzec jako pierwszy stopień tej równi pochyłej. Pierwsza emigracja moich kolegów, która się zakończyła tym, że w tej chwili siedzę sam. A potem było łączenie rodzin niemieckich, czyli masowy wyjazd ze Śląska i Mazur – za pożyczkę tzw. „Jumbo”, którą dostaliśmy w zamian za to, że tych ludzi wypuściliśmy. Potem solidarnościowe wyjazdy sierpniowe i nie powroty, bo stan wojenny. a w końcu – wyjazdy po stanie wojennym. Wszystko to zaczęło się jednak w Marcu. Wajda powiedział mi kiedyś: ‚No tak, ale różnica jest taka, że oni musieli wyjechać, potem wyjechali ci, co chcieli’. Owszem, ale problem polega na tym, że po raz pierwszy w 1968 toku dowiedzieliśmy się, że to jest ojczyzna nie dla wszystkich – że ktoś jest lepszy Polak, a ktoś gorszy.”

Radosłąw Piwowarski: "Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka." (Maria Seweryn i Daniel Olbrychski w "Kolejności uczuć".)

Piwowarski: „Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka.” (Maria Seweryn i Daniel Olbrychski w „Kolejności uczuć”.)

Jankeska inwazja

Minęły trzy lata i Radosław Piwowarski znów pojawił się w Chicago. Tym razem z „Kolejnością uczuć”, gdzie Daniel Olbrychski zakochał się w młodziutkiej Marysi Seweryn. Chciałbym tutaj przytoczyć te wątki, które moim zdaniem do dzisiaj nie straciły wiele na aktualności. Jeden z nich dotyczył „jankeskiej inwazji”, swoistego „potopu” amerykańskiego, jakim jest w dalszym ciągu zalew kultury amerykańskiej, którego doświadczają ludzie nad Wisłą. Spytałem się Piwowarskiego, czy rzeczywiście wszyscy teraz czują się tym w Polsce tak przytłoczeni, na co usłyszałem:
– „Można to wykazać na przykładzie filmu właśnie. W tym roku wejdzie na ekrany 160 nowych filmów, z czego 140 to filmy amerykańskie. Takie są proporcje. To fajnie, że premiery tych najnowszych hitów, jak np. ‚Park Jurajski’, odbywają się w tym samym czasie, a niekiedy i wcześniej, niż w Paryżu, czy Londynie, ale – i to mnie martwi najbardziej – większość z nich to pozbawiona głębszych wartości konfekcja, która wypiera wszystko inne. Nie można już zobaczyć filmu francuskiego, włoskiego… Najgorsze jednak jest to, że wypierają one również filmy polskie. Kiniarzom bowiem bardziej opłaca się puszczać – nawet dla kilkunastu osób – film amerykański, (który nota bene dostają za ćwierć darmo) niż jakikolwiek inny. W przypadku filmu polskiego musieliby się dzielić pół na pół z producentem. Wygląda to tak, że kupuje się jeden ‚hit’, a do niego dystrybutor dołącza kilka innych, praktycznie za darmo. Te filmy zarobiły już na siebie w Ameryce. Na to, że zarobią w Polsce, Amerykanie już nie liczą, ale i tak zasypują nas swoimi produkcjami.”
Wtrąciłem: Bierne i bezkrytyczne przyjmowanie i powielanie obcych wzorów grozi przecież utratą tożsamości narodowej, a co najmniej deprecjacją kultury, obniżeniem jej standardów i ekspansją pop-kulturowej papki. Stwierdzenie to trywialne, ale wydajemy się o nim jakby ciągle zapominać.
Piwowarski: „To jest bardzo niebezpieczne. Jesteśmy tym nie tylko oburzeni ale i wystraszeni. Ludzie nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Cieszą się, że mają dostęp do tylu atrakcyjnych towarów, czego pozbawieni byli przez długie lata. Środowiska twórcze mają jednak świadomość niebezpieczeństwa. Nasze ministerstwo finansów nie zgadza się niestety na żadne ulgi podatkowe dla kin, na dystrybucję polskich filmów. Jest to więc zależność ekonomiczna.”
Ja: To jest naprawdę bulwersująca sprawa. Ponoć istnieją amerykańskie półoficjalne agendy, które mają oddziaływać na rynki zagraniczne środkami półoficjalnymi właśnie, co raczej trudno nazwać promocją kultury. Ma to mieć charakter bardziej agenturalny. Ile w tym prawdy? Czy jest to być może jakaś kolejna teoria spiskowa, tym razem – ekspansji kultury amerykańskiej, mającej zawojować świat, ale nie bombami, nie rakietami, tylko hamburgerami i miałkością kultury masowej?
Piwowarski: „Tydzień przed moim przyjazdem do Chicago odbyło się w Gdańsku spotkanie trzech prezydentów: Mitteranda, Wiezseackera i Wałęsy. Jednym ze stwierdzeń jakie padło z ust Mitteranda było to, że Europa musi się bronić przed amerykańskim filmem. Świadczy to o tym, jak poważnie traktują tę sprawę Francuzi.”
Ja: Gra idzie o wielką stawkę. I to od dawna. Kiedy po wojnie Amerykanie podpisywali z Włochami porozumienie, zastrzegli sobie w klauzuli, ile amerykańskich filmów muszą pokazać Włosi na swoich ekranach.
Piwowarski: „Nieprzypadkowo te filmy sprzedawane są tak chętnie, tak tanio i w takich ilościach. Nie chodzi tu chyba o jakiś zysk doraźny. To jest obliczone na dłuższą metę.”
Wyraziłem wówczas przypuszczenie, że podobno Amerykanie traktują kraje Europy Środkowej jako coś w rodzaju przyczółka, na którym mogą postawić stopę przed ewentualnym rzuceniem się na olbrzymi potencjalnie wschodni rynek zbytu. TA to może mieć konsekwencje cywilizacyjne.

Imperium spiskowe czy biznesowe?

Przyznaję, że zabrzmiało to wówczas bez mała katastroficznie, lecz i dzisiaj to zagadnienie trudno nie uznać za doniosłe, a problem amerykańskiej ekspansji kulturowej w świat – za poważny. Chcę jednak zaznaczyć, iż – nie przecząc istnieniu specjalnych oddziałów wywiadu „kulturalnego” działającego pod auspicjami Intelligence Service oraz ich amerykańskich, rosyjskich, niemieckich czy izraelskich odpowiedników – wzbraniałbym się jednak ujmować to w kategoriach jakiegoś wielkiego globalnego spisku politycznego. Jeśli jest to zmowa, to jest to zmowa natury merkantylnej, finansowej, czyli po prostu umowa – kontrakt handlowy wielkich potentatów w branży filmowej, muzycznej oraz środków masowego przekazu (prasa, telewizja, internet…). I jeśli jest to zagrożenie, to jest to zagrożenie jakie zwykle niesie ze sobą monopolizacja (niemożność konfrontacji, ograniczenie konkurencji prowadzi zwykle do wypaczenia rynku i nadużyć).

Na początku tego roku przeczytałem artykuł, jaki opublikował „Der Spiegel” pod znaczącym tytułem: „Bitwa o media”. Złożył się na niego wywiad, jaki ten niemiecki magazyn przeprowadził z Herbertem A. Allenem, będącym alfą i omegą w sprawach amerykańskich przekaziorów oraz przemysłu rozrywkowego, a ponadto nowojorskim bankowcem i doradcą, pozostającym w zażyłych stosunkach z tuzami wielkiego świata mediów. Rozmowa obracała się wokół ostatnich fuzji prasowych, telewizyjnych, filmowych i muzycznych gigantów, a pod koniec dziennikarz „Spiegla” zapytał się Allena, czy nie sądzi, że koncentracja środków przekazu w Stanach Zjednoczonych stanowi międzynarodowe zagrożenie polityczne (ponieważ może to wywierać zbyt wielki – i sterowany – wpływ na opinię publiczną), na co Allen odparł: „Nie. Z wyjątkiem zdecydowanego konserwatysty Murdocha, kierownicy wielkich koncernów tego typu nie mają żadnych poglądów, które zamierzaliby rozpowszechniać. O wiele większym niebezpieczeństwem jest to, że na całym świecie zaczyna powstawać tylko jedna kultura: wszyscy oglądamy to samo, ubieramy się podobnie, posługujemy się tymi samymi frazesami – i zanudzamy się wzajemnie na śmierć. Sądzę nawet, że to już nie jest niebezpieczeństwo, to pewność. Wszyscy zaczynamy być banalni jak lody waniliowe.”

Wybuchy, strzelanina i trupy…

Osobiście jednak daleki byłbym od bagatelizowania amerykańskiej monopolizacji kultury i mediów oraz wnioskowania, iż jedyną tego konsekwencją byłaby banalność waniliowych lodów. Rozmówca „Spiegla” bowiem nie miał żadnego interesu w tym, by zaostrzać fobie tych, którzy obawiają się o losy narodowych kultur. Wręcz przeciwnie – on starał się wyciszyć, a raczej usunąć te kwestie z pola widzenia. Trudno też byłoby się spodziewać, że usłyszymy od niego jakieś demaskujące rewelacje na temat zakulisowych machinacji korporacji, do których przecież sam jest przyssany niczym do potężnej dojnej krowy. Wielu postronnych obserwatorów zgodzi się natomiast z tym, że świat Amerykę naśladuje akurat w tym, co płaskie, powierzchowne i wręcz prymitywne. Oprócz gloryfikacji przemocy – prostacki materializm (pieniądz jest najważniejszy, zysk jest bogiem mamona rządzi wszystkim… etc.) i egoistyczny a bezwzględny pragmatyzm, będący swego rodzaju dyktaturą utylitaryzmu rugującego wyższe, szlachetniejsze wartości kulturowe..
Również i ten temat zajął nas podczas naszej rozmowy. Czy Piwowarski mógłby się utożsamić także i z takimi obawami?
– „Ci, którzy krytykują i sprzeciwiają się zalewowi amerykańskiej kultury masowej, mają zupełną rację. Niestety, to co my cenimy i kochamy w tej kulturze amerykańskiej, nie znajduje u nas popytu. Te prawdziwe wartości intelektualne, duchowe toną w zalewie komercyjnej konfekcji. Jak mi powiedziała pewna bileterka, gdy się jej zapytałem, co to za film grają: ‚A wie pan, te same wybuchy, strzelanina i trupy’.”
Wtrąciłem: Takie są obiegowe opinie o kinie amerykańskim, krzywdzące te filmy wartościowe, które tutaj niewątpliwie się robi.
Piwowarski: „Jednakże większość, w moim prywatnym odczuciu, świadczy o upadku sztuki filmowej przez duże ‚S’. Nie niesie żadnych wartości etycznych, żadnego przesłania moralnego. Wręcz przeciwnie – gloryfikuje gwałt, bezwzględność, zabijanie… To jest przykre. Tym bardziej, że dla mnie kino amerykańskie zawsze miało w sobie te najprostsze, wspaniałe, szlachetne wartości. W westernie zawsze dobry musiał wygrać, w kryminale – morderca musiał być ujęty… itd. Teraz tego nie ma.”
Ja: Nawet Spielberg, uważany za czarodzieja kina, gdzieś się moim zdaniem zagubił. Osławiony „Park Jurajski”, z którego dochód już dawno przekroczył miliard dolarów, jest według mnie filmem nad wyraz przeciętnym. Nie ma w sobie choć odrobiny tej magii, jaką miał choćby „ET”. (O „Liście Schindlera” nawet nie wspominam, bo to już zupełnie inna parafia.) A tu dowiadujemy się, że na polską premierę „Parku Jurajskiego” przychodzi sama premier Suchocka. To jest moim zdaniem przejaw zupełnego prowincjonalizmu, a może nawet infantylizmu. Czy robi się coś w naszym kraju, by zatamować ten zalew amerykanizmami? Czy komuś w ogóle zależy jeszcze na kulturze nad Wisłą?
Piwowarski: „Dotychczasowy sejm był sejmem najbardziej antyintelektualnym, anty-kulturalnym, jaki mieliśmy od czasów wojny. Złożony był z ludzi, którzy kultury wręcz nienawidzili. Jeżeli uchowało się trochę pieniędzy, to jest to jedynie zasługa samych środowisk twórczych, ich walki o to.”
Ja: Czy ostała się jeszcze w Polsce klasa inteligencka? Czy może był to taki sztuczny peerelowski twór?
Piwowarski: „Jeżeli ktoś był inteligentem, a w ogólności – człowiekiem inteligentnym, to oczywiście nie mógł przestać nim być tylko dlatego, że zmienił się ustrój. To jest jednak dość zasadnicze pytanie. Ostatnimi czasy, o czym już pan wspomniał, zrobiła się u nas straszna moda na kapitalizm, na bogacenie się. ogromna ilość młodzieży, która kiedyś szła na uniwersytety, do szkół artystycznych i próbowała odnaleźć prywatność swego życia, potrzeby intelektualne i duchowe w kulturze, sztuce, działalności naukowej, teraz marzy tylko o jednym: mieć mały, ale własny biznes, szybko zdobyć dóbr materialne, konsumpcyjne… Niemodne jest już bycie człowiekiem wrażliwym, inteligentnym. Ważne jest to, by posiadać.”

Liryka ponad bagnem

W pewnym momencie Piwowarski powiedział: „Przez całe dziesięciolecia polska kultura wychodziła z prostej zasady: ‚ustrój jest zły, człowiek jest dobry’. Na potwierdzenie tego faktu czekała Europa, jak również społeczeństwo polskie. Teraz to się skończyło. Mamy więc robić filmy, pisać książki o tym, że człowiek jest zły?”
Przypomniało mi to wypowiedź Janusza Kijowskiego, która w tamtym czasie rozniosła się gromkim echem wśród polskich środowisk twórczych. Mnie także dość mocno uderzyła. Otóż Kijowski mówił o drogach jakimi może uciec kino polskie przed totalną zagładą. Pierwsza, to podróbka zachodnich, głównie amerykańskich standardów; drugi kierunek ucieczki to „etnografia”, czyli prezentacja – wedle słów Kijowskiego – polskiego „skansenu głupoty, uprzedzeń, fobii” (zaciekawienie tym zagranicznego odbiorcy niewykluczone); trzecia droga zakładałaby „zespolenie amerykańskiej sprawności narracyjnej, rzetelnej, etnograficznej obserwacji z odwagą wejścia w sam środek naszego bagna.” Ma to być, według Kijowskiego, sposób na odkłamanie otumaniających nas mitów. „Brudny, odrażający, zły” – konkludował Kijowski – „taki tylko może być bohater współczesnego filmu, który zainteresuje nas samych, a przy okazji może również będzie zrozumiały dla innych.”
Czy, zdaniem Piwowarskiego, tylko na takie opcje skazane jest kino polskie? Reżyser wyraźnie się obruszył:
– „W ogóle się z Kijowskim nie zgadzam. ‚Brudni, odrażający, źli’ – to takie efektowne, ‚literackie’, ale nie przystające np. do mojej rzeczywistości, obrażające świat, Moje nastawienie do tego świata jest zupełnie inne: liryczne, przyjazne… Jestem przekonany, że takich filmów już nikt nie chciałby oglądać. Bohater, który ma być syntezą naszej głupoty, brudu, zacofania, zaściankowości?! Komu to potrzebne??! Od cholery mamy tego na co dzień!
Odpowiem spokojnie: uważam, że nie jestem ani odrażający, ani okrutny, ani zły. Nie chcę też robić filmów odrażających, okrutnych, złych. Dlatego moje filmy mają taką widownię, o jakiej Kijowski może sobie tylko pomarzyć.”

Mężczyzna na wietrze

To późniejsze o kilka lat spotkanie odbyło się już w nieco innych dekoracjach, w innych warunkach. Nie było już dworcowego pośpiechu, była za to „Wyborowa”, którą Piwowarski przywiózł z kraju. Opuszczony przez organizatorów swej wizyty, nie czuł się dobrze w pustym mieszkaniu znajdującym się w jakimś nieszczególnym szarym bloku nad Jeziorem Michigan.
Truizmem byłoby stwierdzenie, że Piwowarski jest interesującym i frapującym rozmówcą. Ostrość sformułowań łączy się w nim właśnie z jakimś ciepłem, liryzmem, a polemiczna zaciętość… z dobrocią (czy tego wstydliwego słowa używa się jeszcze dzisiaj w polskiej prasie?)
Kiedyś sam przystał na to, że można go nazwać „Nikiforem polskiego kina”. Potwierdził także to, że najbliższy jest mu Chaplin. Wyraziłem wobec tego wątpliwości, czy aby takie stwierdzenie nie deprecjonuje w pewnym sensie jego twórczości, narażając ją właśnie na zarzut totalnej naiwności i braku świadomości w tym, co się robi? Reżyser odparł:
– „Zgadzając się na tego Nikifora nie miałem na myśli środków wyrazu czy prymitywizmu. Nikifor odczuwał wewnętrzną potrzebę malowania i tak jak ptak fruwa, pies szczeka, tak on malował. Nie robił tego na zamówienie społeczne. Tak i ja uważałem, że mam w sobie radość i potrzebę kręcenia filmów. A że pozwoliłem sobie na taką ironię wobec siebie?… U nas to wszystko jakieś takie poważne i napuszone – reżyserzy lubią nieść kaganek oświaty przed społeczeństwem, wypowiadać się politycznie… itd. Ja nigdy takich ambicji nie miałem, dlatego powiedziałem, że jestem taki Nikifor. A społeczne funkcja moich filmów polega na tym, żeby ludzi nie dobijać, ale podnosić na duchu, dawać im nadzieję.”

Jeszcze na O’Hare Piwowarski zdradził, że planuje nakręcenie filmu pt. „Mężczyzna na wietrze”, w którym chciałby zawrzeć wszystkie swoje doświadczenia mężczyzny czterdziestoletniego. Tak więc kolejny obraz człowieka w dojrzałym wieku, którego trapi przemijanie? Modny ostatnio temat wśród polskich reżyserów.
Nie usłyszałem już później o „Mężczyźnie na wietrze”, który pewnie z biegiem czasu zamienił się w „Kolejność uczuć” – rzecz o romansie czterdziestolatka z nastolatką. Gotowy film spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem wśród chicagowskiej Polonii, choć nie zabrakło też głosów krytycznych, lekko zbulwersowanych zalotami i miłością (także cielesną) między Olbrychskim a 17-letnią Marysią, córką Krystyny Jandy i Andrzeja Seweryna. W Polsce natomiast „Kolejność uczuć” zdobył jedna z głównych nagrod (Srebrne Lwy) na Festiwalu Filmowym w Gdyni, a przez publiczność uznana została za najlepszy film roku.
„Kolejność uczuć” to jedna wielka nostalgia i melancholia przemijania. Czy wątek, który wymyślił reżyser (jest on równocześnie autorem scenariusza), nie jest aby jego własną tęsknotą za miłością, młodością, nastolatkami? Piwowarski odparł:
– „Czy tęsknota? Ja w ogóle jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję. Codziennie się tym martwię. Dlatego właśnie chcę robić filmy o młodości, miłości, świeżych i spontanicznych uczuciach. Patrząc w ten sposób, to mój film jest właśnie taką tęsknotą.”
– Tęsknota za kobietą, jej ciałem, duszą…?
– „Odpowiem tak: byłem w tym roku na wakacjach w Dąbkach – to taka wieś kaszubska. Jest tam plaża, gdzie istnieją takie zwyczaje, że kto chce chodzić goły, to chodzi goły, kto chce chodzić w gaciach, to chodzi w gaciach. I ja tam sobie leżałem i patrzyłem na nagie kobiety, dziewczyny, i tak sobie myślałem: ‚Jakie fajne i proste życie mieli malarze, czy rzeźbiarze, że mogli sobie rzeźbić czy malować te akty…’ A nie ma nic piękniejszego, nic bardziej zachwycającego, niż ciało kobiety. Właściwie artysta, tak naprawdę, to powinien się zajmować tylko miłością i kobietami. Bowiem nasze najgłębsze doznania związane są z kobietami.”
I tym pięknym stwierdzeniem zgodziliśmy się zakończyć oficjalną część naszej rozmowy.

greydot

Piwowarski: jestem zakochany w młodości. Wszystkie swoje filmy robiłem o uczuciach ludzi młodych. Może dlatego, że mam tak przygniatającą i przejmującą świadomość czasu, który ucieka – że się starzeję. (Reżyser na planie "Marcowych migdałów".)

Radosław Piwowarski: „Mam w sobie radość i potrzebę kręcenia filmów.” (Reżyser na planie „Marcowych migdałów”.)

.

* Słowa pisane 6 lat po naszym spotkaniu na lotnisku O’Hare, które miało miejsce w 1990 roku. ** Powyższy artykuł ukazał się na łamach „Dziennika Chicagowskiego”, 12 stycznia, 1996 r.

Inne odcinki cyklu: TUTAJ.

.

Komentarze 54 to “NIE JESTEM ANI ODRAŻAJĄCY, ANI OKRUTNY, ANI ZŁY… mówi Radosław Piwowarski”

  1. Torlin Says:

    Po pierwsze – nie przepadam za tym reżyserem. Właściwie żaden film mi się nie podobał.
    Po drugie – boję się, że napiszę teraz rzeczy niepopularne, ale niech on się zajmie robieniem dobrych filmów, a nie wypowiada się na różne tematy. Tekst: „Jednakże większość (kina amerykańskiego – dop. Torlina), w moim prywatnym odczuciu, świadczy o upadku sztuki filmowej przez duże ‚S’. Nie niesie żadnych wartości etycznych, żadnego przesłania moralnego. Wręcz przeciwnie – gloryfikuje gwałt, bezwzględność, zabijanie… To jest przykre. Tym bardziej, że dla mnie kino amerykańskie zawsze miało w sobie te najprostsze, wspaniałe, szlachetne wartości. W westernie zawsze dobry musiał wygrać, w kryminale – morderca musiał być ujęty… itd. Teraz tego nie ma” – jest porażający. On tak zna kino amerykańskie, jak ja hinduskie. Nie lubię ludzi, którzy posługują się popularnymi kalkami, które ładnie brzmią, ale są po prostu nieprawdziwe.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      A czy Ty nie wypowiadasz się (i to autorytarnie) na rożne tematy, o których masz tylko blade pojęcie? Piwowarski jest przecież zawodowcem, a ponadto kinomanem, który wspomina swoje filmowe fascynacje, tak jak on to widzi. A że jest to trochę sentymentalne, naiwne…? Wolę taką naiwność, niż cynizm.

      Ja te rozmowy z Piwowarskim prowadziłem na początku lat 90-tych i one są trochę takim znakiem tamtych czasów, wyrazem tamtego pokolenia… I teraz to, czego obawiał się Piwowarski, jest lepiej widoczne – ot choćby w tym, że Polska pop-kulturę reprezentuje dzisiaj „wrażliwość” spod znaku Dody, Wojewódzkiego, czy innych Nergali. Nie mówiąc już o naszych – pożal się Boże – elitach. Wolę naiwnego Piwowarskiego od takiej szczwanej Szczuki np.

    • rolka Says:

      @torlin: „Właściwie żaden film mi się nie podobał”

      A jakie filmy Piwowarskiego widziales? I dlaczego ci sie nie podbaly?
      A moze to napisales tak z rozpędu? Żeby bohaterowi tego wywiadu po prostu przylozyc?

      • Jula :D Says:

        Cały Torlin. ;) Bo Jego zdaniem negatywnie się wypowiedział o filmie amerykańskim . ;D
        Ja lubię Piwowarskiego. :) Ciemna strona Wenus, chyba debiut młodziutkiej ślicznej Anny Przybylskiej. On Ja wciągnął w ten przemysł filmowy. Kilka odcinków popularnego niegdyś serialu „Złotopolscy” też kręcił. ;)
        „Jan Serce”, (serial miał bardzo wysoka oglądalność, a piosenka w wykonaniu Seweryna Krajewskiego – to hicior grany , jako podklad do modnych kase VHS z wesela. :D
        („Yesterday”, „Kochankowie mojej mamy”, czy też symptomatyczny dla naszych czasów „Pociąg do Hollywood”, ) -oczywiście też. Bardzo mi się te filmy podobały i faktycznie niosły coś z lirycznej magii. Tak ja bym to ujęła.
        Pozdrawiam !

        • Torlin Says:

          Rolko i Julo!
          Ja miałbym mu przykładać? A to po co?
          Mnie nudzą jego filmy, uważam, że są źle zrobione. Ale powtarzam, to jest moje zdanie, nie muszą wszyscy mieć takiego samego. Co widziałem? Relatywnie dużo: „Yesterday”, „Jan Serce”, „Palce lizać”, „Kochankowie mojej mamy” i „Kolejność uczuć”. „Marcowych migdałów” nie widziałem, bo z zasady takich filmów nie oglądam. Mnie te filmy nudziły.
          A jeżeli chodzi o liryczną magię, to wolę sobie obejrzeć „Zmruż oczy”, „Gwiezdny pył” albo „Jasminum”, to są dla mnie arcydzieła. Ja z reżyserów tego typu to uwielbiam przede wszystkim Majewskiego i Pasikowskiego.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Filmy Pasikowskiego, jako przykład „lirycznej magii”…
          W życiu do głowy by mi to nie przyszło ;)

  2. Simply Says:

    Zgadzam się , to jest wypowiedż człowieka podnoszącego własną ignorancję do rangi równoprawnego partnera w dyskusji – jednym słowem, idioty. Tak się złożyło, że widziałem chyba wszystkie jego filmy i też go nie organicznie wręcz znoszę. Z jednym wyjątkiem – ,, Yesterday” było na prawdę świetne . Kapitalny debiut , piękna story, wzruszająca , zabawna i dramatyczna – wszystko w należytych proporcjach, bezbłędnie zagrane, do tego żywe, nie wydumane. ,, Marcowe Migdały” zapamiętałem głównie poprzez udział dla mnie najpiękniejszej i najbardziej zjawiskowej efemerydy polskiego kina lat 80′ – Małgorzaty Piorun ( grała jeszcze w ,, Powrocie Wilczycy” ) . Zakaochałem się, jak jakiś Petrarca :D
    Twórczośc Piwowarskiego, to ,;pornografia sentymentalizmu” . W pewnym momencie chyba sam się tym zmęczył i postanowił pokazac pazurek : wziął i zrobił ,, Deltę Venus” – to był dopiero shit co się zowie ! Ktoś kto taką kupę popełnił, nie powinien w ogóle zabierac głosu na temat jakiejkolwiek kinematografii. Jeszcze wespół z Wajdą zmarnowali doszczętnie ,,Pannę Nikt” Tryzny ( Radziu odpowiada za adaptację ). Szkoda na niego czasu i atłasu.
    ,,…Gra idzie o wielką stawkę. I to od dawna. Kiedy po wojnie Amerykanie podpisywali z Włochami porozumienie, zastrzegli sobie w klauzuli, ile amerykańskich filmów muszą pokazać Włosi na swoich ekranach…”

    Włosi załatwili Amerykanów jak nikt . W latach 60′ robili więcej filmów ( głównie na rynek europejski i rodzimy ) niż jankesi . Wymyślili własne, oryginalne odmiany popularnych ,,amerykańskich” gatunków , tu nikt nie jojczał , tak jak u nas, nad ,,utratą tożsamości” czy innego ,, własnego oblicza” – oni stworzyli rodzime, niepodrabialne formy dla westernu, horroru, thrillera, kina policyjnego i gangsterskiego -zitalizowali te gatunki !
    O tym, że w latach, o których mowa ( 60′-70′ ) triumfowała tam równolegle cała plejada mistrzów kina autorskiego , nie trzeba chyba przypominac. To była najlepsza kinematografia świata.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Rozumiem, ze uważasz nas, razem z Piwowarskim, za idiotów. To tez bardzo charakterystyczny obecnie trend, sposób krytykowania (traktowania) swoich dyskusyjnych oponentów. To jest właśnie to, czego obawiał się Piwowarski: schamienie i wulgaryzacja przestrzeni publicznej, co aż nadto jest teraz widoczne w mediach czy polityce. To jest teraz cool – i właśnie cool zaczęło się robić w czasach, kiedy z Piwowarskim rozmawialiśmy.

      Mówisz, ze filmy Piwowarskiego to „pornografia sentymentalizmu”. Cóż, rozumiem, ze preferujesz inny rodzaj pornografii – masz do tego prawo. Ale żeby „organiczne” wręcz nie znosić kogoś takiego jak Piwowarski – człowieka wrażliwego, sentymentalnego, na swój sposób delikatnego? I czy to jest tylko sprawa gustu, estetyki…? Nie wiem…

      Kino europejskie było tez robione w opozycji do Hollywoodu, niejako suwerennie – i odnosi się to do wielu krajów Europy. Powstawały filmy świetne, i to nie tylko we Włoszech…. również w Polsce. Ale tego – zaraz po wojnie, kiedy podpisywano wspomniana klauzule – nikt jeszcze nie wiedział. Moim zdaniem Europa – zwłaszcza Włochy, Francja, Szwecja ze swoim Bergmanem – poradziła sobie z autonomią własnych kinematografii, świetnie.

    • Simply Says:

      ,Ciemną Stronę Wenus” a nie ,, Deltę Venus” zrobił, zaliczyłem szczyt bałaganiarstwa. Wrócę do dyskusji, ale ( lepiej ) za jakiś czas.

      • Stanisław Błaszczyna Says:

        „Ciemna strona” Venus i „Delta” Venus to prawie synonimy. Nic dziwnego, ze się ze sobą pomyliły ;)
        Musisz to przetrawić?

        • Simply Says:

          Ja po prostu bardzo, ale to bardzo nie lubię, jak ktoś tak bezczelnie upraszcza – w konsekwencji nie wiem, o co mu konkretnie tańczy, do tego stopnia to jest enigmatyczne. Za ,,Bonanzą” tęskni, czy co ? Do tego tak się obnosi z tym, jaki to on ,,nie jest odrażający, ani okrutny”, etc….. ( czyli w domyśle, że jest cacany, jak jasny chuj ), że aż to budzi niesmak i konsternację. Jeśli jego filmy mają być tego świadectwem, to albo faktycznie są i to wystarczy, albo nie i tym bardziej takie obciąganie sobie samemu jest nie na miejscu.
          Nie lubię jego kina, nie jego osoby ( nie znam przecież człowieka ) , to chyba powinno byc czytelne.

          Zarzucasz mi chamstwo… dlaczego ? Bo napisałem, że to jest gadanie idioty ? ( tak się wyraziłem tylko o Piwowarskim, Ty się pod tego ,,idiotę” podpiąłeś z sobie tylko wiadomych powodów ) Słaby reżyser, ignorant, ale tupiący nóżką, do tego wydelikacony na pokaz – dla mnie fatalna mieszanka.

          Ale mimo to nie omieszkałem wspomniec o jego filmie, który mnie zachwycił – to była niesamowita historia, Piwowarski napisał długi i pełen pasji list do Paula McCartneya i tak go tym ujął, że Macca za darmo udostępnił mu prawa do paru numerów Beatlesów, które poleciały w Yesterday. Dopiął celu. To było fantastyczne.
          Ale nie, trzeba się uwiesic na tym, że śmiałem nazwac idiotyzmem puste generalizowanie na temat amerykańskiego kina z obowiązkowym podbijaniem sobie bębenka z ,deklaracją nadwrażliwości’ – z czego kompletnie nic tak na prawdę nie wynika ani dla jednej, ani dla drugiej kwestii.
          Jeśli stonowana, acz dobitna krytyka podpada pod ,,schamienie”, a wygadywanie frazesów i lizanie własnej dupy jest automatycznie odbierane jako dowód szczerej wrażliwości, to chyba można z czystym sumieniem przestac się krygowac i nie hamowac prawdziwej brutalności sądów. Jak już cie mają potępiac, to przynajmniej będzie wiadome, za co.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          „…w konsekwencji nie wiem, o co mu konkretnie tańczy”

          Ale to przecież wyraźnie widać (słychać) w naszej rozmowie – o co Piwowarskiemu „tańczy”. Ty jednak wątek ten pomijasz kompletnie, czepiając się jednej wypowiedzi Piwowarskiego o kinie amerykańskim (zgoda: będącej zbytnim uproszczeniem).
          A tym wątkiem jest to, do czego „pił” Kijowski: że trzeba pokazywać polskie bagno, bo tylko to zainteresuje zagranicznego odbiorcę. Ja zresztą nie odrzucam en bloc takiego kina demaskującego nasze krajowe badziewie, chamstwo, prymitywizm i wulgaryzm… ot, widoczny choćby w filmach Koterskiego (exemplum: „Dzień świra”). Ja tylko uważam, że nie powinno się z tej tematyki i estetyki czynić jakiegoś mainstreamu – zbytnio się tym podniecać (jakie to „fajne”), napawać, a nawet/zwłaszcza – przewrotnie – gloryfikować.

          Mi nie chodziło o Twoje „schamienie” (każdy człowiek wystawia sobie świadectwo kulturą języka, jakim się posługuje, poglądami, jakie głosi i wreszcie tym, jak postępuje w realnym życiu), tylko o pewien trend w polskiej kulturze masowej, który właśnie w czasie, kiedy prowadziliśmy nasze rozmowy z Piwowarskim (pierwsza połowa lat 90-tych, a więc początki tzw. „transformacji” w naszym kraju) zaczął być widoczny gołym okiem (i słyszalny gołym uchem). To były np. „Psy” Pasikowskiego (sztandarowy przykład „polskiego kina amerykańskiego”); to było całe to badziewie tabloidowe i medialne które trafiało do Polski właśnie z Zachodu (czyli „małpowanie” przez rodaków tych najgorszych wzorów zachodniej „kultury” masowej – do czego oczywiście, zwłaszcza teraz, Polacy obrażeni na Amerykę, która stała się passe, nigdy by się nie przyznali). Cały ten, „coolizm”, szpan, cynizm, szyderstwo… reprezentowane w „kulturze” polskiej ostatnich lat choćby w postaci Dody, czy „luzackości” Kuby Wojewódzkiego (nie wiem, może on sobie ubzdurał, że jest polskim Howardem Sternem?), wyskoków Nergala… etc.
          To właśnie temu chciał się przeciwstawić Piwowarski ze swoją wrażliwością i sentymentalnością, którą Ty raczyłeś nazwać „pornografią sentymentalizmu”. (Swoją drogą pornografia przemocy, gore, horroru, okrucieństwa… już Ci nie przeszkadza? Moim zdaniem, to trochę dziwne przewartościowanie – bo chyba nie tylko sprawa gustu.)

          Tak się sprawy mają, jeżeli przyjrzymy się im bliżej i nie potraktujemy ich tylko li i wyłącznie rozrywkowo. Jest bowiem czas na jaja, ale też jest czas na to, by o polskiej kulturze porozmawiać poważniej (bo niektóre jej aspekty na to zasługują – a stan samej kultury jest jednak istotny dla kondycji, poziomu i wartości rzeczywistości/świata w jakim żyjemy).

  3. Mariusz Says:

    Kiedyś Amerykanie obawiali się radzieckiej inwazji, później Polacy zaczęli się obawiać inwazji amerykańskich filmów :D Myślę że jednak to drugie jest mniej szkodliwe. Gloryfikacja przemocy? Nie sądzę. Te filmy pokazują przemoc, bo ona jest obecna na świecie, ciągle mówi się o niej w programach informacyjnych. Moje dzieciństwo przypadło na lata ’80. i początek ’90, obejrzałem wtedy mnóstwo filmów amerykańskich, także sensacyjnych, ale nie wyrosłem na chuligana ani zabijakę. Myślę że jestem osobą wrażliwą ;)

    Oczywiście, że Włosi i Francuzi robili świetne kino. Chociaż gdybym powiedział, że lubię włoskie kino to mógłbym zostać źle zrozumiany, gdyż włoskie kino kojarzy się z artystami pokroju Felliniego i Antonioniego, za którymi akurat nie przepadam. Ale to co Włosi zrobili z popularnymi w USA gatunkami zasługuje na szacunek, mimo iż w tych filmach nie brakuje przemocy, jest jej nawet więcej niż w produkcjach amerykańskich.

    Zgadzam się, że „Park Jurajski” jest filmem przeciętnym, infantylnym, ale nie dziwi mnie jego wielki sukces. Ludzi przyciągają do kina widowiskowe efekty specjalne, a ten film był pod tym względem przełomowy, zastosowano w nim nowoczesną technikę. Zresztą to co powiedziano w tym wywiadzie o Spielbergu pasuje do obecnych czasów, gdyż ten twórca od wielu lat jest zagubiony. Czasem uda mu się stworzyć udane dzieło („Szeregowiec Ryan”, „Monachium”), ale to zdecydowanie za mało jak na tak pokaźną filmografię (od czasu „Parku Jurajskiego” nakręcił 15 filmów albo i więcej).

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Bardzo dobry, rzeczowy kmentarz.
      To prawda, ze w rozmowie posluzylismy się pewnym uproszczeniem… być może zbyt daleko idącym. Mówiliśmy właściwie o jednym z aspektów kina amerykańskiego, kultury masowej…

      Ty stanowisz inna historie, bo jesteś rasowym kinomanem, miłośnikiem kina i – co najważniejsze – potrafisz odgraniczac świat filmowy od swiata rzeczywistego. Nie wszyscy tak maja. I jednak wpływ kultury masowej na społeczeństwo – a zwłaszcza na młodzież – jest duży. (Choć nie chciałbym tego wpływu przeceniac.)

      Jeśli powstawało w Europie kino dobre, które nawiązywało do kina amerykańskiego, to nie dlatego, ze bezmyślnie powielalo jego wzory, ale dlatego, ze pozwalało zachować pewna specyfikę – wynikająca z kultury danego kraju, z tego co można nazwać „europejskościa” (w dobrym znaczeniu tego słowa). Często była to np. parodia, albo – jak choćby w przypadku filmów Sergia Leone – tworzenie nowego gatunku na bazie istniejącego już dzięki kinu amerykańskiemu.
      Ale najlepsze kino europejskie to takie, które było niejako „rdzennie” europejskie (tego jednak nie można skwitować w jednym zdaniu).

      Moje zdanie o Spielbergu podobne jest do Twojego.

      Ciekaw jestem, czy widziałeś jakiś film Piwowarskiego, a jeśli tak – to jak go odebrałeś?

  4. lena Says:

    „Macowe migdały” to taka „kronika wypadków marcowych”. Wyczuwam dość wyraźne powiązania z dziełem Konwickiego. Fascynujący obraz młodzieży przeszłych epok – pierwsze spotkania z miłością i śmiercią, okraszone bogato muzyką, która buduje klimat, emocje. Nie trzeba być tamtym pokoleniem, żeby pokochać i zrozumieć historię „marcowych migdałów” czy „kroniki wypadków miłosnych”. Teraz ja przeżywam swoją młodość, może dlatego tak mnie to porusza.
    Niewiem czemu ale darze ten film ogromnym sentymentem choc to w zupelnosci nie moje czasy:)

    W podobnym klimacie, co „Marcowe migdały” jest tez „Yesterday”
    Filmy Piwowarskiego, doskonale ukazują aurę lat 60′ , 70′. Ich fabuły może i są banalne ale chyba właśnie w tej prostocie tkwi urok tych obrazów. Niezaprzeczalnym atrybutem tego kina jest muzyka: „biały krzyż” w wykonaniu grupy młodzieży, wprowadza nutkę nostalgii, ” Ta nasza młodość ” jest chyba zwieńczeniem nadziei, pragnień każdego dorastającego osobnika:) dlatego pewnie, większość z nas tak chętnie wraca do tego filmu…i jeszcze raz …i jeszcze raz

    • Marcus Says:

      Cały Yesterday dostępny w necie:

      • CR Says:

        „Yesterday” to piękny film o czasach minionych. Czasem pojawia się pogląd, że ostatnie sceny były niepotrzebne. Wręcz przeciwnie! Perspektywa sali sądowej powoduje dużo bardziej głęboki odbiór filmu, dopełnia tekst piosenki „Yesterday”. Bez tego tytuł i treść filmu byłyby po prostu wyprawą w przeszłość, podróżą do lat pierwszych płomiennych miłości i rodzących się pasji. Scena sądowa współgra z tekstem McCartney’a, utwór jest pisany z takiej właśnie perspektywy, perspektywy końca związku, a nie jego początków. Świetny film, pokazujący młodzieńczą walkę o ideały, gdzie bitlemania teoretycznie definiuje tożsamość bohaterów, a jednocześnie jest tylko tłem historii o dorastaniu w „trudnych czasach”. I ten epilog… Cóż, „love was such an easy game to play”. „Was”…

        Ten film i „Marcowe migdały” to perełki polskiego kina lat 80-tych.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Obejrzałem teraz, jeszcze raz, po latach, „Yesterday”. I jednak widzę, że najlepiej ten film oglądać, kiedy się jest człowiekiem młodym (a takim byłem, kiedy oglądałem go po raz pierwszy). Wtedy łatwiej o emocje, zwłaszcza jeśli samemu się kocha i buntuje przeciwko całemu światu, głównie przeciw starszemu pokoleniu ;) Teraz bardziej zauważam pewną naiwność tego filmu, trochę śmiesznych rzeczy (jak np. to, że Ringo śpi z ciotką w jednym łóżku ;)), parę scen przerysowanych i przesadzonych… Ale ogólnie film się jednak broni, głównie klimatem, no i oczywiście muzyką.
          Dziewczyna grająca Anię (dość przeciętnie, to prawda) ma sobie wielki urok, no i jest bardzo urodziwa; chłopaki śpiewają piosenki Beatlesów rewelacyjnie (ciekaw jestem, kto w rzeczywistości wykonywał te kawałki); Feldman, Majchrzak, Bista – dobrze było na nich popatrzeć po latach.
          Cóż, taka podróż sentymentalna…

  5. Magda Says:

    Niestety, filmy Piwowarskiego stały się zapomniane, może nie pasują teraz do cynicznych czasów więc można je wyśmiać, bo są sentymentalne? Np. „Kochankowie mojej mamy” – film jest moim zdaniem świetny. Genialna rola Jandy zresztą trzeba jej przyznać że można ją kochać lub nienawidzić ale aktorką jest absolutnie genialną! Film jest przygnębiający, bardziej gorzki niż słodki, ale dobitnie realistyczny.
    To co kocham w dawnym polskim kinie to pełen realizm, wierność rzeczywistości, może nawet naturalizm. Dzisiaj nawet dobre realistyczne filmy są wypierane, bo mogłyby wstrząsnąć człowiekiem i nikt by do kin nie przyszedł. Komercjalizacja kina zabija rzeczywistość w jakiej żyjemy. Zostaje nam oglądać takie perełki jak ta, bo niestety takie problemy (alkoholizm, porzucone dzieci, bieda) były, są i będą. Trzeba to tylko pokazywać aby ludzie zupełnie nie stracili wrażliwości i nie stali zupełnie obojętni na los drugiego człowieka.

    • Marcus Says:

      Kochanków mojej mamy też można obejrzeć na youtube w całości:

      • televic Says:

        „Kochankowie mojej mamy” to słodka i sentymentalna, ale wcale nie kiczowata opowieść o dojrzałym dziecku opiekującym się niedojrzałą matką. Jakichże to cudów dokonuje 11-letni bohater filmu, aby uratować swoją puszczalską rodzicielkę przed ostatecznym upadkiem moralnym? Wylewa jej wódkę do zlewu, chowa przed nią (mama jest trochę niezrównoważona psychicznie) noże oraz inne ostre narzędzia, goni przygodnych absztyfikantów. Przy okazji kompromituje PRL-owski system oświatowy, bezradny wobec indywidualnych przypadków.
        Pomysł filmu jest oryginalny i przewrotny (dziecko zajmuje się dorosłym), ale rozegrany w zbyt idealistycznym duchu; to „Poemat pedagogiczny” Makarenki dla klas podstawowych, trochę zbyt już naiwna lekcja dziecięcej dydaktyki. Janda gra jednak porywająco, a niechciany problem wciąż istnieje.

  6. Simply Says:

    Też sobie ,,Yesterday” obejrzałem ( po długim czasie ). Według mnie, film się broni znakomicie. Jest momentami wręcz zaskakująco przegięty, ale w tym jego siła. Bije na głowę niejedną głośną pozycję czeskiej szkoły ,,małego realizmu” z lat 60′ – do tego nurtu jakby mu najbliżej. I nie jest to film sentymentalny ( no, może trochę ) a już na pewno ckliwy – najbardziej dramatyczne momenty są jednocześnie mocno groteskowe – i to było super.
    Muzycznie, to już na wejściu zajechali takim killerem, że mało nie padłem – ,,El Condor Passa” w wersji chodnikowej na potańcowce (leciał wielki ptok :D ) A finalną, spinającą klamrą jest ,zasymilowane” ,, Love Me Do” z polskim, budującym tekstem a la propaganda sukcesu.
    Polskim wykonawcą utworów Beatlesów jest zespół the Beatlees – jego trzej członkowie zagrali też Johna, Paula i George’a.

    Osobne pochwały dla Piwowarskiego za scenariusz – świetne kwestie, dużo pojedynczych, porąbanych tekstów i masa kapitalnie pomyślanych scen. No i te ,,nikifory” rynku miasteczka, dbałość o detal, scenografia, dobór pojedynczych gadżetów z epoki, niby drugoplanowych, ale pięknie definiujących świat przedstawiony, a z perspektywy współczesnego widza ,,from outer space” – czołg przed szkołą, spirala antenowa dla radia Luxembourg, trumna w mieszkaniu ( ,,trzymałabym w komórce, ale koza obgryza” :D ) Bista – dyro fantastyczny – scena, jak przychodzi do Ringa, jako taki dobry, wyrozumiały wujek, mówi, że muzyka jest ważna, bo tak bardzo pomaga życ i pokonywać cierpienie, kojarzy prawidłowo wszystkich Beatlesów i tak na marginesie oznajmia, że wszyscy są zawieszeni i nie dopuszczeni do matury. Może i nie chodziło tu o jakiś potworny dramat, ale to samo w sobie było takie rosyjskie, że aż mnie ciary przeszły – ,,Spaleni Słońcem” mi się od razu przypomnieli. No i scena postrzyżyn na pustej trybunie koncertowej – w kontekście późniejszych wydarzeń, to prawie, jak Samson & Dalila :D
    Już nigdy póżniej Piwowarski się do tego poziomu nawet nie zbliżył.

    A Ringo Starr wcale nie był aż taki last but not least, miał a nich wszystkich najładniejszą żonę i jako jedyny z czwórki w spaghetti westernie zagrał !
    A na ,,Białym Albumie” zapodał całkiem kowbojską rzecz:

    … ale do Johna startu nie miał ( matka przełożona zrobiła falstart, a penis is a warm gun – cudo ! :):):)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Muszę sobie przypomnieć inne filmy Piwowarskiego i sprawdzić naocznie – i dla siebie, of course – czy żaden z nich, jak piszesz, do poziomu „Yesterday” się nawet nie zbliżył. Bo, tak po prawdziwe, to zatarły mi się one w pamięci. Ale z tego, co sobie przypominam, to „Marcowe migdały”, „Pociąg do Hollywood”, „Kochankowie mojej mamy” oglądały mi się dość gładko… „Kolejność uczuć” natomiast, z tego co pamiętam, to już nie tak bardzo – trochę ta historia wydała mi się naciągana, może nawet pretensjonalna (ale głowy bym nie dał – możliwe, że pisałem kiedyś o tym film z tej racji, że znalazł się w repertuarze jednego z Festiwali Filmu Polskiego w Ameryce – musiałbym poszperać w pudłach).

      Ciekawa sprawa – Ty, który zjechałeś Piwowarskiego równo („ignorant”, „idiota:, „cacany jak jasny chuj”, „obciąga samemu sobie”…) bardziej jesteś teraz zachwycony „Yesterday” niż ja. Myślę, że nie ma w tej rozmowie podstaw do tego, by takie rzeczy o Piwowarskim wypisywać – ja tam nie zauważyłem, że on z siebie takiego „cacanego” robił. Nie, on wydał mi się człowiekiem wrażliwym i inteligentnym, który tę swoją wrażliwość maskował taką trochę dziecinną (a tym samym niewinną) chuliganerią, rozrabiactwem… A mimo to nie wydał mi się pozerem, ani żadnym zgrywusem. On rzeczywiście miał pretensję do świata, że staje się taki cyniczny i geszefciarski; i może do siebie – że jest w tym świecie mało drapieżny. Ale też, w tym swoim „nikiforyzmie” widział wartość – tak samo w świecie, który kreował na ekranie: trochę sentymentalnym, naiwnym, marzycielskim, słodko-gorzkim, nostalgicznym…

      A „Beatlesi” to już inna historia, nawet nie zaczynam, bo można by w nieskończoność…
      So many crazy songs!
      Just two of the many:

      Te wrzaski (z „Oh! Darling”) przypomniały inną gardłówkę McCartney’a, którą swego czasu też uwielbiałem (nikt z Beatlesów nie umiał tak zdzierać gardła, jak Sir Paul):

      Ten kawałek, to jakby kontynuacja tego, co w Beatlesach było najlepsze: niesamowita inwencja – a jednocześnie odwaga – melodyczna, gładkość a jednocześnie drapieżność… etc.

  7. Simply Says:

    Toż ja od początku podkreślałem, że ,,Yesterday” to jego highlight, jechałem po nim za wszystko inne, tylko nie za to. Ten film widziałem przedostatnio sto lat temu i okazało się, że pamiętam go doskonale. ,,Kochankowie…”, jego następny film, kompletnie tego pazura nie miał. A ,,Kolejność Uczuc” to już był dizaster i kluski z makaronem w sosie własnym; z ,,Yesterday” łączy go to, że też był bardzo zabawny, a dzieli – że wyłącznie nieitencjonalnie.

    Tak, Macca niesłusznie został zaszufladkowany, jako taka grzeczna trusia. To właśnie on ma na koncie najbardziej brudny, brutalny i surowy rockandrollowy kawłek jaki wyszedł pod szyldem the Beatles. Jak na nich, to była prawdziwa rzeżnia, zresztą numer po prostu genialny. Doczekał się bardzo złej sławy, jego tytuł nabazgrano krwią nienarodzonego dziecka Sharon Tate na ścianie willi w Bel Air:

    A ja tam lubię ćpuńskie eksperymenty Johna, w ogóle geniusz Bitelsów tak na prawdę objawił się z okresem studyjnym

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Filmy Piwowarskiego nie są filmami drapieżnymi i każdy o tym wie, a przede wszystkim wie o tym sam reżyser (expresis verbis słychać to w wywiadzie). To nie ten klimat, nie ta wrażliwość, nie ta poetyka… Mówienie więc o „pazurze” w Yeterday jest bez sensu. Co ciekawe, mniej sentymentalnym filmem, niż „Yesterday” (na pewno nie będącym „pornografią sentymentalizmu”), jest film „Kochankowie mojej mamy” (jeśli jest tam sentymentalizm, to – tak na moje oko – jest go tam w sam raz).
      A piszę to dzisiaj z większym przekonaniem, bo właśnie sobie „Kochanków mojej mamy” obejrzałem i pamięć o nim odświeżyłem. To jest jednak zupełnie inny film, niż debiutanckie „Yesterday”. I zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest on filmem – pod względem warsztatu, zarówno reżyserskiego, jak i aktorskiego – bardziej dojrzałym, spójnym, sprawnie prowadzonym… (Co jednak wcale mojego dobrego zdania o „Yesterday” nie znosi i nie deprecjonuje, bo siłą „Y” były romantyzm, nostalgia, prostota, młodzieńczość, emocje i szczerość.)

      Przede wszystkim: znakomita rola Jandy (wypadła tu niemal jak sama Meryl Streep). Nieźle też wystąpił chłopak grający Rafała, dobre zdjęcia, niezła scenografia i tzw. realia. Kilka świetnych scen (choćby ta ze Smoleniem w kuchni). To wszystko czyni „Kochanków” filmem dobrym, a może i bardzo dobrym.
      Coś podejrzewam, że ten Twój atak w pierwszym komentarzu był taki trochę na wyrost – a może sam nie wiedziałeś do końca co piszesz? ;)

      PS. Masz rację z tym „Helter Shelter” Beatlesów. Niesamowity kawałek. Aż by się chciało, żeby chłopaki z Liverpool zamienili sprzęt na cięższy – bo to jest przecież wymarzony temat heavy metalowy – a tak, pęta ich tutaj ta ich „piosenkarskość” i aranż toporny, cokolwiek archaiczny. Zresztą, dziwi mnie to, że – mimo, iż tyle jest coverów tego kawałka – to nikt właściwie nie zagrał go tak, jak trzeba (czyli czarno, desperacko, ciężko, „satanicznie”…) – tak, jak on na to zasługuje. W sumie, wersja oryginalna pozostaje najlepsza – nikt „Beatlesów” moim zdaniem nie przebił (głównie chyba dzięki wykonawczej brawurze i poświęceniu swojego gardła przez McCartney’a – Lennon przyznał, że on sam niewiele miał w tym nagraniu do powiedzenia).
      A psychodelia „Beatlesów” to osobny temat.

      • Simply Says:

        Pazur pazurowi nierówny – różnie się on w wypadku rozmaitych autorów ujawnia i nie chodzi tu o jakąś estetykę wstrząsową z definicji – w debiucie Piwowarskiego objawia się on w tym nieustającym ciągu rodzajowych scenek w sumie realistycznych ( bądż prawdopodobnych, niewydumanych ) i jednocześnie par excellence absurdalnych, gdzie jeden z poziomów w ogóle nie neguje drugiego, wszystko jest mentalnie i wizualnie zgodne z duchem czasu i doszczętnie powariowane; jemu to chyba lepiej wyszło, niż Barei.

        ,,Kochanków…” widziałem baardzo dawno, pamiętam, że byłem mocno zawiedziony. W przeciwieństwie do ,,Yesterday”, treść tego filmu mi prawie całkiem z głowy wyparowała – ani ta historia, ani te problemy, ani bohaterowie, ani nic chyba mnie tu nie urzekło. Może tak: zdecydowanie nie moje klimaty, tak pewnie powinienem był podkreślić, a nie od kopa negować. Ale odświeżac tego teraz mi się na prawdę nie chce.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Odświeżanie wcale nie jest obowiązkowe. Ale – i dotyczy to chyba nas wszystkich – ostrożniej trzeba sięgać do naszej pamięci i nie kopać od razu z trepa, bo akurat taką mamy ochotę – i taki klimat. Pamięć jest zawodna, płata nam figle – nasze chciejstwo i autosugestia potrafią wykręcić kota pamięci ogonem; ubzduramy sobie coś i jesteśmy pewni, że było tak, a w rzeczywistości było zupełnie inaczej.
          Ale to inna bajka.

          No, trochę scenek moim zdaniem wydumanych (a jednocześnie naiwnych) w „Yesterday” by się znalazło. Ale – jak piszesz – pewnie tak miało być i ja się z tym mocował nie będę. Szczerze Ci powiem, że tym razem oglądałem ten film bez większego entuzjazmu – w przeciwieństwie do tego, jak odebrałem ten film za pierwszym razem, kiedy… miałem trochę mniej lat niż teraz. Ale pewnie to moja wina – no bo po co się było starzeć? ;)

        • Simply Says:

          .. a ,,Helter Skelter” wcale nie potrzebuje cięższego wykonania, on jest tak brudny i niechlujny jak trza ( jeszcze lepsza jest wersja demo – ideał ). To wcale nie jest archaiczne, tak w tym czasie grali MC5, a za chwilę The Stooges, to się wpisuje w najlepszą proto punkową tradycję tamtych czasów ( 68′ ), też proto metalową, jak wtedy Blue Cheer ( wymieniłem kapele wiecznie młode ). Sam tytuł to nazwa jakiegoś typu zjeżdżalni dla dzieci, a tekst traktuje o damsko męskich zawirowaniach w popieprzonym związku.
          Lennon to poleci z takim czadem dopiero na ,,Plastic Ono Band”.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          No może masz rację z tym „Helter Skelter” – w końcu „Beatlesi” wiedzieli chyba najlepiej, co im było potrzebne.

          Nigdy nie byłem fanem punk-rocka, jakoś ten (celowy/świadomy – niecelowy/nieświadomy?) prymitywizm mi nie leżał (innych to właśnie pociągało). Pewnie dlatego Tobie nie przeszkadza ta archaiczna (moim zdaniem) aranżacja Beatlesów w „Helter Skelter”, bo widzisz w tym proto-punk, czy coś tam jeszcze.
          Prawdę mówiąc, mi bardziej jednak odpowiada to, co ma bliższe powinowactwo z bluesem (vide: pochodzące z tego samego czasu, a nawet dużo wcześniejsze, granie „Cream” np.) Ten klimat jakoś bardziej mi leży, choć cenię paru wykonawców i kapel post-punkowych (ale to pewnie dlatego, że wzbogacili oni swoją muzykę o wiele innych elementów – przez co stało się to wg mnie ciekawsze… muzycznie przynajmniej).

          A propos gardłowania – tym razem – Lennona. „Well, well, well” przypomniało mi coś podobnego (kto wie, czy nie lepszego?):

          Szkoda tylko, że gardłowanie Lennona urywa się zbyt szybko (są inne, dłuższe, wersje na Youtubie, ale coś nie chcą mi „chodzić” po tej stronie Atlantyku).

  8. filipmosz Says:

    Cechą wspólną filmów z lat 90-tych jest pewna kiczowatość. Tak ja przynajmniej odbieram czasy, gdy na ulicach królowała pstrokata moda, zaś blichtr amerykańskiego luksusu imponował niejednemu polakowi. Szczytem marzeń gówniarzy było wtedy mieć kasety VHS z filmami karate, przejechać się motorem MZ starszego kolegi, kupić sobie loda Magnum, wypić od razu dwie butelki „koli” na miejscu, albo zjeść hamburgera na pierwsze danie, na drugie zaś hot-doga. I nie jest ujmą, że było się wyznawcą gumy Kaczor Donald, bo sam nim byłem. Z perspektywy czasu, śmieszy tylko jak wszyscy: od smarkaczy, po dorosłych zachłysnęli się życiem. Jak uwolnieni z kajdan PRLu, na oślep i garściami zaczęli czerpać zagraniczny styl życia, lekceważąc swój własny, ignorując swoje miejsce urodzenia. Jak na wystawnym przyjęciu, gdzie pod presją przepychu i obfitości, człowiek delektuje się kawiorem, którego normalnie by nie tknął. W latach 90-tych próbowało się być bardziej „cool”, zachowywać się „okay”, żyć bardziej „spoko”. Tłumacząc na polski: ludzie potrzebowali swobody, ale szukali jej zachowując się nienaturalnie. To bezkrytyczne naśladownictwo pozbawione gustu zaowocowało kiczem, który utrwalony został również na taśmie filmowej.

    Rekapitulując ten przydługi wywód o kiczowatości, zauważam jednak pewien fenomenem filmów z lat 90-tych. Mimo, iż patrzy się na te filmy z lekkim uśmiechem politowania, to część z nich wywołuje jednak ogromnie pozytywne emocje. Z sentymentem wspominam: „Młode wilki”, „Dzieci i ryby”, „Uprowadzenie Agaty”, albo „Ekstradycję”.
    Niestety ten fenomen odwrotnego znaku, gdy film kiczowaty, słaby i błahy, odbierany jest na plus, nie dotyczy „Kolejności uczuć”. Film Radosława Piwowarskiego jest słaby – po prostu. Nie tyczy się to tylko trywialnej i zbyt oczywistej fabuły, której finału z trudem doczekałem. Klęska leży też na pierwszym planie – Olbrychski. Kompletnie nie przypadła mi jego rola do gustu, ale bardziej wyrażam tutaj ocenę emocjonalną i estetyczną dotyczącą jedynie kreacji podstarzałego aktora teatralnego, niż konkretne zarzuty przeciw warsztatowi p. Daniela Olbrychskiego. Odniosłem wrażenie, że reżyser wykreował filmowego „mistrza” Rafała Nawrota na alter ego samego Olbrychskiego. Postać filmową ubrał w filmowe doświadczenia jego odtwórcy. Posłużył się jego legendą. Wydało mi się to pretensjonalne, wywołało niesmak. Podryw młodej dziewczyny na salto w tył. Owszem, ale nie jak się jest po 50-tce. Marek Arens z „Jowity” się dawno skończył. Trzeba umieć wyjść z gorsetu atlety i ubrać nową skórę. Pogodzić się ze starością – przykładem p. Gustaw Holoubek, p. Tadeusz Łomnicki, p. Janusz Gajos. Jako aktorzy posunięci w latach wykorzystywali naturalnie swoją postarzałą aparycję tworząc przekonujące role. W pamięci Gajos pozostał jako JANEK Kos i nie było już potem podstarzałego JANA Kosa.

    W „Kolejności uczuć” mistrz Rafał Nawrot to pół Arens, pół legenda Olbrychskiego. Nawrot bałamucił dziewczynę, wykorzystując swoją pozycję zawodową, doświadczenie życiowe (kochanki), dojrzałość emocjonalną. Czarował ją samochodem, pociągał ją swoją męskością i subtelnością (grapefruit po wenecku), której brakowało jeszcze chłopakowi Julii. Dziewczyna zakochała się jednak czar prysnął, gdy nakryła swojego „mistrza” z dawną kochanką. Postanowiła się odizolować, zaś o swoim rozczarowaniu próbowała zapomnieć przy dawnym chłopaku Radku. Potem się odkochała, a Nawrot pozostał sam z następną fotografią kochanki. Fabuła jest przewidywalna. Postacie są płytkie, muzyka i zaaranżowane epizody rażą kiczem. I niestety ten kicz nie wywołuje sentymentu do tego co minęło, do ciepłych lat 90-tych.

    • olcha Says:

      „Kolejność uczuć” Piwowarskiego, z Olbrychskim oraz debiutem Marii Seweryn to jest naprawdę zupełnie niezły film, a jakoś mi się wydaje niedoceniany. Trochę fabularnie naciągany miejscami, ale Seweryn poradziła sobie rewelacyjnie, jest cudownie naturalna. Olbrychski partneruje jej świetnie, a Priwieziencew w roli ojca ze swoją deską do prasowania jest fantastyczną postacią komiczną, trochę mi tchnie Hrabalem. Jest tam kilka niezapomnianych scen. Nic bym nie miała przeciwko temu, żeby tak wyglądały obecnie kręcone komedie romantyczne.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      @filipmosz,
      ciekawe spostrzeżenia. Nie pamiętam dokładnie jaki był mój odbiór „Kolejności uczuć”, ale pamiętam, że film mnie nie zachwycił. Mnie również wydała się zbyt naciągana ta historia miłości, czy też romansu 50-latka z 17-latką (choć nie twierdzę, że takie romanse, czy nawet miłości, się nie zdarzają). Piszesz też o wpatrzeniu naszego społeczeństwa, w latach 90-tych, we wzory zachodnie. Ten temat dość często przewija się w wywiadach, które w tamtych czasach przeprowadziłem, a teraz publikuję – bo myślę, że mają one jednak pewną wartość, jako znak i świadectwo tamtych czasów, tym bardziej, że stanowią one wypowiedzi ludzi powszechnie wówczas znanych, a i do dzisiaj popularnych.

      @olcha,
      dziękuję za ten głos – taki trochę równoważący naszą krytykę „Kolejności uczuć”. Ja zawsze twierdziłem, ze jeżeli jakiś film się widzowi podoba, to jest to tego widza wygrana ;)

  9. Simply Says:

    ,,Mother” jest wstrząsające.
    Lennon nie miał w zasadzie ojca ( stary opuścił rodzinę, gdy John był jeszcze bardzo mały ), zaś matka oddała go na wychowanie wujostwu, kiedy był nastolatkiem. To wszystko razem złożyło się na potworną sierocą traumę, która straszliwie mocno w nim zapadła. ,,Mother” to próba autoterapii. Na początku lat 70-tych Lennon uczęszczał na spotkania grupy Pierwotnego Krzyku ( Primal Scream ). Celem było leczenie pacjentów z takich właśnie psychicznych urazów za pomocą terapii krzykiem – każdy miał skupic się na tym, co go boli i niszczy niejako wywlekając to z podświadomości, przecierpiec to ponownie jednocześnie odreagowując wrzaskiem – tym samym, który wtedy został stłumiony. Ta piosenka jest tego pokłosiem, stąd niesamowita asceza środków; nie ma już miejsca na jakiekolwiek spekulacje. Tekst jest najprostszy z możliwych, samo sedno. Muzyka to pojedyncze akordy ( ale jest fajny pogłos dany na wokal, jak u rock’and’rollowców w latach 50-tych ) A co ciekawe, ponoc pomogło.
    ,,Plastic Ono Band” to najlepsza solowa płyta nagrana przez ex Beatlesa – ani później Lennon, ani w ogóle żaden z pozostałych, nic tak dobrego nie stworzył. Osobne brawa dla Phila Spectora za produkcję.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Wydaje mi się, że ten socjologiczny background chłopaków z Liverpool bardzo im się przydał w ich niesamowitej karierze zawojowania niemal całego świata. (Nawet jeśli był on dla nich źródłem cierpienia, spowodował w nich pewne „skazy” psychologiczne – to jednak wzbogacił bez wątpienia ich twórczość, a jednocześnie uczynił ją bardziej przyswajalną dla „mas”.)

      A jeśli chodzi o „Working Class Hero”, to przypomniał mi się nawet niezły cover tego kawałka, który jakiś czas temu popełnili „Green Day”:

  10. Simply Says:

    Nieee, no , tych rebeliantów z MTV to Marianka zjada na przystawkę

  11. Simply Says:

    Przy niej nie sięgasz po chusteczkę. Sięgasz po żyletkę.

  12. Stanisław Błaszczyna Says:

    Wiedziony ciekawością dotarłem do moich sprawozdań festiwalowych (chodzi o Festiwal Filmu Polskiego w Ameryce) i odszukałem to, co napisałem w nich o filmach Piwowarskiego.
    Cóż, miałem rację mówiąc o tym, że pamięć płata nam figle i nie zawsze można jej wierzyć.
    Okazuje się, że o „Kolejności uczuć” nie miałem wcale takiego złego zdania:

    Mniej obrazowo, ale za to bardziej lirycznie „styka” swoich kochanków Radosław Piwowarski w „Kolejności uczuć”. Pojawia się w nich tak dawno nie oglądany w polskim filmie Daniel Olbrychski. Jako słynny aktor – Wielkie Nazwisko – przyjeżdża do prowincjonalnego teatru w Bytomiu, by odegrać na jego deskach rolę… Romea (50-letni Daniel!!!). Zupełnie niespodziewanie przeżywa tam swoją kolejną miłosną przygodę, tym razem z 17-letnią Julią, niezgrabnym, miejskim podlotkiem, w którym właśnie budzi się kobieta.
    Dziewczynę gra instynktownie młodziutka Marysia Seweryn, córka Krystyny Jandy i Andrzeja Seweryna, która ponoć w ogóle nie myśli o karierze aktorskiej. Nie mogła się jednak oprzeć prośbie Piwowarskiego, który odrzucił dla niej 300 innych kandydatek! Wybór okazał się udany. Wniosła ona bowiem do filmu oczekiwaną świeżość, wrażliwość i długonogie ciało formującej się kobiecości. Zaskakuje też swoboda i swoista „miękkość” Olbrychskiego, którego przywykliśmy raczej oglądać w rolach twardych i zadziornych. Tym razem powściąga on to swoje „macho”. I właśnie dzięki temu, że zdobywa się on tutaj na niemalże chłopięcą spontaniczność, nie razi aż tak ta pokoleniowa różnica wieku między flirtującymi bohaterami. Piwowarskiego nie opuszcza w tym wszystkim doskonałe wyczucie cierpko-słodkiego liryzmu, tak charakterystycznego dla jego poprzednich filmów. „Kolejność uczuć” okazała się jedną z najpopularniejszych pozycji Festiwalu, wzbudzając spontaniczne reakcje publiczności.

    (pisane w październiku 1993 roku)

    Gwoli sprawiedliwości zamieściłem tutaj tę krótką recenzyjkę – mimo, że w powyższych komentarzach przebąkiwałem o tym filmie coś zupełnie innego (a może właśnie dlatego chcę to teraz naprawić i sprostować?)

    PS. Okazuje się, że ten film też można obejrzeć w całości na youtube:

  13. Stanisław Błaszczyna Says:

    No tak, to co przypisałem „Kolejności uczuć” (kręcenie nosem), pomyliłem z „Ciemną stroną Wenus”. Okazuje się, że to ten film nie wzbudził mojego entuzjazmu:

    Na inaugurację Festiwalu wybrano najnowszy film Radosława Piwowarskiego „Ciemna strona Wenus”. Rzecz to o zazdrości, która zresztą wygrywana była przez kino niejednokrotnie: kłaniają się tu wszyscy wielcy mistrzowie kina, od Bunuela po Bergmana. Pierwsza konsternacja. Jeśli chodzi o sam obraz, to „Ciemna strona Wenus” posiada niezaprzeczalną urodę, a grająca główna rolę Agnieszka Wagner jest kobietą piękną – tak piękną, że to jej piękno w pewien sposób rozprasza, odwracając człowiekowi nieco uwagę od fabularnej treści i emocjonalnego konfliktu bohaterów. Lecz pisząc już poważniej, tak naprawdę rozpraszać mogło coś innego. Moim zdaniem film stracił wiele na rozdźwięku między tragiczną postawą chorej z urojenia i zazdrości heroiny, a naturalną skłonnością reżysera do sowizdrzalstwa. Stąd uczucie, że pani Wagner zagrała źle. Ale to nie jest jej wina. Ona jakby wzięła się tu z innego filmu. Dlaczego?
    Piwowarski, jako mężczyzna inteligentny, wrażliwy i obeznany przy tym z kobietami, bardzo dobrze wie, jak bolesne ciosy może zadać ta „zielonooka bestia” (jak zazdrość nazwał Szekspir) – i w jak piekielne wpędzić cierpienia. Może właśnie dlatego, w swojej postawie wobec świata, wykształcił on pewien mechanizm obronny, polegający na zbijaniu powagi sytuacji humorem, żartem, ironią… I właśnie ten mechanizm działa niejako bezwiednie w tym jego najnowszym filmie o męce zazdrości, która nas w końcu śmieszy, a przecież nie na miejscu tu śmiech. Bowiem ciągle miałem wrażenie, że reżyser założył sobie dramat właśnie na miarę niemalże szekspirowską, a tu jakiś chochlik podskórny wypychał mu na wierzch „jaja jak berety”. Nie pasuje mi Otello do Piwowarskiego i już! Niech lepiej pozostanie on sobie konsekwentnie w tej swojej gorzko-słodkiej tonacji lirycznej, w której wszak wszystko znacznie lepiej mu wychodzi.

    (napisane w listopadzie 1997 roku)

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/07/agnieszka-wagner-ciemna-strona-wenus.jpg
    Agnieszka Wagner w „Ciemnej stronie Wenus”

  14. Mariusz Says:

    Yesterday (czyli wczoraj) obejrzałem „Yesterday” Piwowarskiego. To było moje pierwsze spotkanie z tym filmem. Przypomniał mi on jak kiedyś uwielbiałem muzykę Beatlesów, miałem kilka płyt, które gdzieś pewnie leżą zakurzone, muszę je wygrzebać i raz jeszcze przesłuchać. Film jest bardzo dobry, fajnie wyważony, zabawny i smutny zarazem, z masą wybornych scen (motyw z robieniem pompek rozłożył mnie na łopatki). Pięknie pokazano jak szalone młodzieńcze lata szybko odchodzą w niebyt, pozostaje nostalgia, a życie staje się czarno-białe, nudne, nie do zniesienia.

    @ Simply: „Polskim wykonawcą utworów Beatlesów jest zespół the Beatlees – jego trzej członkowie zagrali też Johna, Paula i George’a.”
    Johna zagrał Andrzej Zieliński. On chyba nie należał do tego zespołu.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      @Mariusz,
      cieszę się, że poniekąd dzięki mojemu wpisowi, sięgnąłeś po film, który Ci się spodobał.

      PS. A ja nie mogą znaleźć żadnych informacji o tym zespole, który słychać na ścieżce dźwiękowej z „Yesterday” (te kawałki naprawdę znakomicie są zagrane, a zwłaszcza zaśpiewane).

      • Mariusz Says:

        W napisach końcowych filmu jest skład tego zespołu (dokładna pisownia – The Beateels): Robert Piechota, Waldemar Ignaczak, Marek Korbecki, Sławomir Cieślak.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Dzięki. Że też nie przyszło mi to do głowy ;)

          Ale nadal nic o nich nie wiem (oprócz tego wymienionego przez Ciebie składu).
          Ciekaw jestem, czy to był faktyczny zespół, czy też stworzony jedynie dla potrzeb tego filmu?

  15. Simply Says:

    Sam jesteś dzieciak :D Jasne, Twoje ,,mięso ” nie może być przecież ,Twoje’ , żeby sobie broń Boże ktoś nie pomyślał ; to nie ja, to on tak się wyraża , to od niego się nauczyłem – piaskownica kompletna .
    Kinskiego bardzo lubię, jako aktora, jego książka jest dla mnie zabawna i nieobliczalna, w związku z tym mam się czegoś wstydzić Twoim zdaniem ? A dla czego nie skomentowałeś tego na blogu u Mariusza, tylko bez związku z tematem wyciągasz to tutaj ?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Wszyscy jesteśmy dzieciakami ;)

      No gdzie tam – żaden wstyd, że lubisz Kinsky’ego ;) Ja zresztą też zawsze miałem wrażenie, że on ma coś takiego w sobie, co mogło intrygować, być może nawet fascynować. (Do dzisiaj pamiętam, jak żeśmy się podniecali tym jego wywiadem dla Playboya, bodajże z połowy lat 80-tych?)
      Ale to było chyba (dla mnie) możliwe, bo ja tego gościa – i tych jego wybryków (wliczając w to kosmiczną bufonadę, histeryczne popisy i eksplozje ego) – nie brałem zbyt poważnie. Ot, funkcjonował on u mnie coś jakby na zasadzie facia na żółtych papierach ;)
      Podobnie tej Twojej fascynacji nie brałem na serio – tzn. umieściłem ją we właściwej dla niej sferze fantazji ;)

      A tak a propos, na pewno znasz to:

      A dlaczego nie skomentowałem tego na blogu Janusza (choć może rzeczywiście powinienem, bo to dotyczyło tego, co tam napisałeś)?
      Może dlatego, że nie chciałem z tym wchodzić w cudze opłotki, bo to jakby była sprawa między nami – a na dodatek żartobliwa?

      PS. Widzę, że długo łamałeś się z odpowiedzią. Coś jakby prawie trzy tygodnie ;)

  16. Simply Says:

    Trzy minuty. Zrobiłem sobie przerwę od tego pudła, wczoraj postanowiłem wrócić.
    Ciekawe, co na to Janusz :D

  17. Barbara Says:

    Fascynujący człowiek. Dzisiaj już takich nie ma.


Co o tym myślisz?