SAMOTNOŚĆ INFLUENCERKI – o filmie Magnusa von Horna „Sweat”

Główną nagrodę – Gold Hugo dla Najlepszego Filmu – na ostatnim Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago zdobył polsko-szwedzki film „SWEAT” w reżyserii Magnusa von Horna, będący intrygującym obrazem bohatera (czy też raczej bohaterki) naszych czasów.

.

Selfie trendsetterki czyli życie na Instagramowym haju (Magdalena Koleśnik w filmie Magnusa von Horna „Sweat„)

.

Problem z kreacją (a tym samym z promocją i prezentacją) samego siebie w mediach społecznościowych polega właśnie na tym, że jest to kreacja. W rezultacie powstaje sztucznie wygenerowany – bardziej lub mniej fałszujący rzeczywistość – obraz, który już z samej swej natury nie może być tożsamy z tym, co przedstawia. A cóż dopiero, jeśli zniekształcenie tego, co obraz ma ukazywać, jest celowe?
Tym zniekształceniem często jest podszyta narcyzmem idealizacja samego siebie, jak również projekcja czegoś, co jest związane z dążeniem do mocy (wywierania wpływu na innych). Jedno i drugie może wynikać z kompleksów niższości (w pierwszym przypadku jest to bardziej lub mniej uświadomione przekonanie o istnieniu w nas czegoś, co wcale piękne nie jest; w drugim zaś: poczucie/podejrzenie/wiedza o własnej słabości).
Siłą rzeczy modus operandi w tym wszystkim stanowi ekshibicjonizm, który – jeszcze bardziej niż obnażaniem – jest tu po prostu manipulacją. A żeby było jeszcze ciekawiej, to jest manipulacją opierającą się na zasadzie: im więcej pokazuję, tym więcej ukrywam.

Zaskakujące w podejściu reżysera filmu Magnusa von Horna jest to, że tak naprawdę nie interesuje go diagnozowanie żadnej z chorób społecznych związanych z gwałtownym rozwojem Internetu i sposobów komunikacji międzyludzkiej (choć objawy tych chorób pozwala on nam w filmie dostrzec), ani tym bardziej osądzanie kogokolwiek, kto – często na własne życzenie – tym chorobom się poddaje. Wręcz przeciwnie: reżyser jest wobec swoich bohaterów wyrozumiały, zaś Internet i media społecznościowe traktuje (i przedstawia) li tylko jako instrumenty techniczne i mechanizmy, których wykorzystanie (dobre lub złe, zdrowe lub chore) zależy jedynie od ich użytkowników. Nie tylko więc tych narzędzi nie demonizuje, ale wręcz je upowszednia i w jakimś sensie banalizuje.
Już na początku filmu okazuje się, że jego bohaterka, (którą jest Sylwia Zając, posiadająca 600 tys. „followersów” influencerka fitness) mimo medialnego sukcesu, modelowej urody, fizycznej kondycji, bogatych sponsorów, występom w telewizji i goszczeniu na okładkach kolorowych magazynów, cierpi jednocześnie z powodu samotności, braku partnera i prawdziwych przyjaciół – nęka ją poczucie bezsensu… (Idolatria jako jedna z form samotności – i to zarówno idola, jak i jego wyznawców.) Swojej, spotkanej przypadkowo, nie widzianej od dawna szkolnej koleżance mówi: „Ja tak mam, że czasem bym chciała rzucić moją pracę. Że chciałabym zamknąć moje konto na Instagramie, bo tak naprawdę nikt by za mną nie tęsknił. Ja to wiem. Że zrobiłabym jeden klik i to wszystko by zniknęło. Tak po prostu.
Wydawać by się mogło, że stąd już tylko o krok od kliszy i banału (sztuczne szczęście wykreowanego image vs. smutna rzeczywistość) ale von Horn na szczęście nie idzie tą drogą i ukazuje nam bohaterkę w pełnym wymiarze – jej świadomość się zmienia, empatia rośnie, a wszystko to pozwala jej na obrachunek z samą sobą i zmianę własnego postępowania, zwłaszcza względem innych. Nawet z własnej słabości próbuje czerpać siłę… wzmacnia ją to, co jej nie złamało.

Kiedy tak oglądałem „Sweat” to nasuwały mi się pewne porównania i paralele z nie tak dawno obejrzanym „Hejterem” (pełny tytuł filmu: „Sala samobójców. Hejter”). I muszę przyznać, że bardziej wiarygodny wydał mi się obraz von Horna niż Komasy, mimo że nad „Hejterem” chyba więcej się napracowano, o znacznie większych środkach, jakie przeznaczono na jego produkcję, nie wspominając. Myślę, że to główna zasługa debiutującej w tak dużej roli Magdaleny Koleśnik, odważnie mierzącej się z rolą młodej kobiety, która musi się jakoś znaleźć zarówno w świecie wirtualnym on-line, gdzie wszystko jest na sprzedaż, a ona sama staje się rodzajem produktu, jak i w rzeczywistości off-line, gdzie nie wszystko poddaje się naszej woli i kreacji. I tu i tu młoda aktorka wypadła bardzo przekonująco. Wygląda na to, że pomogła jej w tym swoboda, jaką dał jej reżyser, który – z tego co wiem – przy powstaniu tego filmu przyjął bardziej postawę akuszera, niż kapelmistrza czy dyrygenta.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że film na chicagowskim festiwalu zdobył również główną nagrodę za oprawę artystyczną (best art direction), co jest ciekawe o tyle, że jego niski budżet nie pozwalał na jakieś scenograficzne ekstrawagancje i zazwyczaj korzystano z istniejących już locum. Interesujące jest też to, że mimo iż z łatwością można zidentyfikować widoczne na ekranie warszawskie kąty, to w sposób dynamiczny na pierwszy plan wybijała się ta Warszawa „nowoczesna” – szklanych wieżowców, centr handlowych, modernistycznych mieszkań i wnętrz – co było adekwatnym tłem dla tego, czym zajmowała się główna bohaterka filmu – lśniący przedmiot pożądania fanów, wypełniona energią, długo-rzęsa, pięknie umięśniona heroina neonowego różu. Jeśli już daje się także zauważyć zgrzebność anturażu starszego pokolenia, to jest on zepchnięty na dość daleki plan.

W jednej z (nielicznych jak dotychczas) recenzji, jakie się pojawiły na Zachodzie, przeczytałem zdanie, które zwróciło moją uwagę. Otóż ktoś napisał, że bardzo szybko zapomniał o tym, że film rozgrywa się w Polsce. Cóż, jak widać dawniej pisano: „w Polsce, czyli nigdzie”, teraz można napisać: „w Polsce, czyli wszędzie”. Jeśli tak, to świadczy to jednak o postępującej homogenizacji świata, wbrew opinii tych, którzy uważają, że ten świat się coraz bardziej dzieli, separując od siebie ludzi, społeczeństwa i narody.
Piszę to nie dlatego, by wywołać temat globalizacji, ale po to, aby wskazać na uniwersalną wymowę filmu, zarówno jeśli chodzi o jednostkowe doświadczenie psychologiczne człowieka, jak i przemiany zachodzące w skali całego społeczeństwa pod wpływem lawinowego rozwoju technologii informacyjnych, w tym Internetu i mediów społecznościowych.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że jest jeszcze jedna zasadnicza różnica między filmem von Horna a obrazem Komasy, i jest ona jednak uderzająca: otóż w przeciwieństwie do „Hejtera” „Sweat” zupełnie nie odnosi się do panujących obecnie w kraju podziałów politycznych czy klasowych, ani też nie ma w nim najmniejszego śladu swądu wojny polsko-polskiej. Może dlatego, że Magnus von Horn jest Szwedem? Ale przecież od 16 lat mieszka w Polsce i to do tego ze swoją polską żoną. (Warto w tym miejscu dodać, że ten młody reżyser skończył Szkołę Filmową w Łodzi). Mnie się jednak to jego podejście podoba, bo pewnie dzięki temu ukazywane przez niego postacie bardziej przypominają żywych ludzi funkcjonujących w wymiarze egzystencjalnym, a nie marionetki poruszane jakimś politycznym trybalizmem, czy napuszczane na siebie stada baranów, powodowane najczęściej wrogością i hejtem.

Mimo, że świat kina stanął ostatnio na głowie, to filmy takie jak „Sweat” są dowodem na to, że nie wszystko poddaje się w nim Covidowemu szaleństwu czy też cierpi na obstrukcję. Lecz nawet jeśli się okaże, że kino choruje, to trzeba mu pomóc w rekonwalescencji. Zbyt wiele mu zawdzięczamy, by go opuścić w potrzebie.

7.5/10

*  *  *

Komentarzy 10 to “SAMOTNOŚĆ INFLUENCERKI – o filmie Magnusa von Horna „Sweat””

  1. Remigiusz Says:

    Ciekawe jak film prezentuje się od strony technicznej – jak jest fotografowany, reżyserowany. Jak prezentuje się na tle innych filmów pokazanych na festiwalu. Reżyser nie jest w Polsce zbyt znany.

    Dlaczego w kraju jest o tym filmie tak cicho?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Film prezentuje się naprawdę dobrze, również jeśli chodzi o scenariusz czy grę aktorską – to wszystko jest profesjonalne, interesujące – charaktery ludzkie wiarygodne, nawet jeśli zanurzone są w światach, które do siebie nie pasują – jak np. świat pozoru i sztuczności ze światem prawdziwych uczuć i cierpienia, świat zostający w tyle z tym, który pędzi do przodu…

      Wyczuwam też w tym filmie ducha improwizacji – i może dlatego jest w nim tyle niewymuszonego autentyzmu? Zaryzykowałbym też twierdzenie, że jest to właściwie film nakręcony bez metody. Co mogło się zakończyć katastrofą, a jednak ostatecznie wyszło chyba temu obrazowi na dobre. Kamera jest nieprzewidywalna, ale potrafi też „tańczyć” z bohaterami – raz „wchodzi” aktorowi niemal na pół twarzy, to znów podgląda go z daleka niczym monitoring; zrazu kręci się jak fryga, trzymana jest w ręce, to znów jest statyczna albo porusza się wolno. Wszystko to mogło łatwo przerodzić się w chaos. Nawet jeśli się tak stało, to sprawia to wrażenie jakiegoś chaosu kontrolowanego. Taka filmowa żonglerka bez większych upadków.

  2. Jacek Zieliński Says:

    Dobra recenzja. Nie, że oceniam ale że się podoba. Po 10 minutach filmu bałem się, że to „kiszka” a później dobrze. Wątek z gościem, który ją śledzi, to temat na osobny film.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ten wątek w sumie chyba jest najważniejszy – zarówno w wymiarze humanitarnym, jak również jeśli chodzi o przemianę świadomości głównej bohaterki. Mnie ten film wciągnął emocjonalnie (bardziej niż „Samotność w sieci. Hejter”).

      • Jacek Zieliński Says:

        Masz rację. Ale to jest wyzwanie zrobić film o takiej relacji. Ta historia nie ma zakończenia. Rozumiem, że świetnie się to sprawdza w tym filmie. Ale to można genialnie rozwinąć, pod warunkiem że nie będzie uciekania się do tego, co teraz… że np. to były ksiądz. PS czyli to co mnie raziło w Bożym Ciele.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Tak, jesteśmy już tak skażeni polityką, że nie podchodzimy już do drugiego człowieka jak do człowieka, tylko jak do kogoś, kto jest z naszego obozu (bańki, frontu), lub nie jest. A jeśli nie jest, to wtedy jest wrogiem, bez względu na to, jakim w rzeczywistości jest człowiekiem.
          To jedna z chorób naszego czasu: masz inne poglądy (przekonania, wiarę) niż ja, więc MUSISZ być moim WROGIEM, a już na pewno nie możesz być moim przyjacielem (a często to nawet znajomym na Facebooku 😉 – co jest na szczęście raczej umiarkowaną tragedią 😉 )

  3. Lucyna Zarek Says:

    Filmu nie oglądałam – a szkoda, bo może odniosłabym się do wątków tegoż. Pana słowa ,,,,”polityką jesteśmy skażeni”, ( nie wszyscy ) – że nie podchodzimy już do drugiego człowieka jak do człowieka ….. to przykry fakt, ale …ja nie o polityce, a raczej ogólnie.
    Świat został stworzony po to, aby mu się przyglądać i podziwiać, tymczasem zadziwia w tym świecie wszechobecne zło. Rodzi się pytanie, dokąd zmierzamy? Jeżeli tylko ktoś ma odmienne poglądy w niektórych aspektach życia, już jest skreślony i z góry osądzony. Internet – media społecznościowe są źródłem choroby słów, które przeradzają się w epidemię ” gadulstwa ” – nie musimy w niej uczestniczyć to prawda.
    Podobnie jest z samotnością w sieci. Myślę, że nadmierne korzystanie z mediów społecznościowych pogłębia tę samotność powodując frustrację, jak też wyzwalając w ludziach często złe cechy. Czyż nie jest tak, że to świat wirtualny, który rozwija się szybciej niż my, narzuca pewne zasady, do których niektórzy ludzie próbują się dostosować?
    Są też i tacy, którzy przyglądają się temu z przymrużeniem oka i jest to odrobinę zdrowsze podejście. Jakkolwiek, jest ono na początek odpryskiem całości to już jest budujące.
    Być może zbyt wycinkowo odniosłam się do Pana komentarza, ale tak sobie pomyślałam i tak też napisałam.
    Pozdrawiam.😀😀😉.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Skąd w naszym świecie zło?
      Nad tym człowiek zastanawia się od początku swego istnienia, miliony słów napisano i wypowiedziano na ten temat, i nadal nie jesteśmy niczego pewni – nadal pytamy.

      Często samotność chcemy oszukać – zastąpić ją jakimiś namiastkami prawdziwych relacji (związku) z drugim człowiekiem – tak jak to się dzieje w Internecie, za pomocą tzw. mediów społecznościowych.

      Poczucie samotności to nic innego jak tęsknota za drugim człowiekiem.
      Poczucia samotności nie mają tylko ci, którzy tej tęsknoty – potrzeby związku czy relacji z drugim człowiekiem nie mają (nie potrzebują?)
      Ale czy w ogóle są tacy ludzie?
      Przecież nasze człowieczeństwo realizuje się (afirmuje) w relacji z drugim człowiekiem.
      Nikt nie istnieje dla samego siebie.

      A film warto obejrzeć.

      Dziękuję za ciekawy komentarz.
      Pozdrawiam


Co o tym myślisz?