SEKS, RELIGIA I POLITYKA, albo O ŚWIETLISTOŚCI RZECZY NIEMATERIALNYCH

(co się plecie w kajecie – zapiski – z wypowiedzi rozproszonych, XXI)

.

zapiski notatki kajet notes

.

.

Zwykle etykietki są rozdawane (lub przyjmowane) po to, by zamącić ludziom w głowach i ukryć prawdziwą istotę rzeczy.
Np. „wolny rynek” – w obecnym wydaniu – w rzeczywistości jest umacnianiem hegemonii najsilniejszych graczy ekonomicznych. A hegemonia przestaje mieć cokolwiek wspólnego z wolnością.

Podobnie: to właśnie neoliberalizm umożliwił stopniowy, pełzający zanik demokracji, który właśnie ma miejsce.
Umożliwił w dwojaki sposób:
– będąc przykrywką dla zupełnie nieliberalnych sił związanych z układami polityczno-ekonomiczo-finansowymi
– powodując kontrreakcję sił, które spychają społeczeństwa w kierunku autorytaryzm

W imię pokoju rozpętywano najbardziej zabójcze wojny.
etc…

Człowiek jest mistrzem kamuflażu i przewrotności oraz istotą, która nie może żyć bez iluzji – bez okłamywania siebie i innych.

*  *  *

Polska „transformacja” polegała na „podłączeniu” się (głównie w ramach tzw. „konsensusu waszyngtońskiego”) do zachodniego żywiołu neoliberalnego (i to zarówno w sensie usiłowania kopiowania jego wzorów, jak i poddaniu się jego sile ingerencji w naszą politykę, gospodarkę i ekonomię).
Bardziej więc była to „systemowa” aneksja, niż autonomiczna transformacja (nasza – mam tu na myśli ponad 90 % społeczeństwa – kontrola nad ową „transformacją” była przecież mocno ograniczona, jeśli nie żadna).

Jeśli nawet coś powoduje polepszenie się sytuacji materialnej pewnej grupy społecznej (lub całego państwa), to nie ma gwarancji tego, że ten proces będzie kontynuowany.
Kapitalizm pomagał wydźwignięciu się całych rzesz ludzi z biedy, ale jednocześnie zaczął uzależniać tych samych ludzi od swoich struktur.
A cienka i nieuchwytna jest granica między współpracą (zapewniającą obopólną korzyść) a wykorzystywaniem i eksploatacją innych – słabszych i podległych ekonomicznie, nieuprzywilejowanych społecznie i politycznie.

*  *  *

Satysfakcja z własnej sytuacji materialnej (a więc i życiowej) jest odwrotnie proporcjonalna do materialnych aspiracji (przykładem są polskie „marzenia” o „duńskich urlopach macierzyńskich, brytyjskich zasiłkach, niemieckich płacach, szwedzkim standardzie życia”… etc.)
Czyli: im większe aspiracje (zwłaszcza trudne do zrealizowania, czy wręcz nierealne), tym większe poczucie dys-satysfakcji, niezadowolenia.
A przecież wiemy to od filozofów: każde samo-ograniczenie zwiększa nasze szanse na bycie szczęśliwym.

Wbrew pozorom, poczucie szczęścia wśród ludzi niekoniecznie musi mieć wiele wspólnego z ekonomią. Hasłem „gospodarka, głupcze!” mogą się więc podniecać tylko technokraci – nasze życie jest sprawą zbyt poważną, by powierzać jej ekonomom (a tym bardziej korporacjom i bankierom).

W społeczeństwie i państwie otwartym gospodarka powinna służyć nam, a nie my gospodarce (podobnie jest z państwem, czy jakąkolwiek ludzką instytucją).
Człowiek jest podmiotem, a nie przedmiotem – a za takiego skłonni są zwykle uważać go ci, którzy mają władzę i pieniądze zarobione na jego eksploatacji.

*  *  *

Krytyk literacki Jerzy Jarzębski stwierdza, że „we współczesnej literaturze widoczna jest potrzeba wiecznego zaczynania od dzieciństwa, od pierwotnego doświadczenia świata. W rozmaitych wersjach powraca np. powieść edukacyjna. Mało jest książek, które nazwałbym ‚książkami dla dorosłych’. Książek, w których pewne kwestie stawiane są bardzo poważnie, gdzie widać bagaż doświadczeń piszącego, gdzie sięga się po problemy najwyższej wagi. Od pewnego czasu obserwuję za to powszechny ‚gust do fantastyki’, tendencję do uciekania od rzeczywistości, która jest zbyt skomplikowana, by rozwiązywać w niej nasze problemy”.

Myślę, że w tym cytacie można z powodzeniem „literaturę” zastąpić „kinem” (lub dodać do tego „kino”) i diagnoza zdziecinnienia kina gotowa.
Właściwie to kino od samego swego początku (zwłaszcza na początku) było „zdziecinniałe” (bo każda jarmarczność jest taka), choćby z tego powodu, że stosowało iluzję – uciekając najczęściej w sentymentalizm, następnie w heroizm, awanturyzm, komizm… etc. (Nic więc dziwnego, że kino to chyba jedna z najbardziej eskapistycznych sztuk.)
Jednak w pewnym momencie „nabrało” ono innych ambicji. Zaczęto bowiem traktować film jako sztukę, która może być wyrazem czegoś głębszego uczuciowo, bardziej złożonego intelektualnie – przed kinem otworzyło to całe spectrum ekspresji.

*  *  *

Współczesne kino amerykańskie zostało przytłoczone przez swoją kolosalną machinę produkcyjną. I to jest w pewnym sensie ślepy zaułek, bo od tej machiny trudno się uwolnić. Jest oczywiście szansa, że przy możliwościach (technicznych i finansowych) wielkich wytwórni filmowych, zacznie się robić dobre i ciekawe filmy, ale jest to trudne, bo nad wszystkim wiszą schematy, do których przyzwyczajono „masowego” widza, i którym ulegają twórcy scenariuszy.

A tak na marginesie: być może, paradoksalnie, największą szkodę amerykańskiej sztuce filmowej przyniosły (tak celebrowane teraz) „Gwiezdne wojny” – od których to właściwie zaczął się przerost (widowiskowej) formy nad (psychologiczno-intelektualną) treścią – bo wszyscy z filmowego mainstreamu, a najbardziej George Lucas, zaczęli się prześcigać w wymyślaniu coraz to bardziej wystrzałowych eFeX-ów.

Dzisiaj przy pisaniu scenariuszy filmowych bierze udział kilku autorów. Może właśnie dlatego sprawiają one wrażenie, jakby były pisane przez automat, a nie przez myślącego (i czującego) człowieka.
Wszystko wskazuje na to, że właśnie to można winić za bezmyślną (i bezduszną) sztampowość współczesnych mega-produkcji. Nawet reżyserzy takiego formatu, jak Scorsese czy Spielberg temu ulegają: istnieje zbyt wiele różnych elementów (nierzadko zresztą perfekcyjnych) aby je można poskładać w coś koherentnego, mającego większy sens. Dlatego naciąga się logikę, wali widza po oczach efektami specjalnymi, a aktorzy, po prostu, w tym wszystkim się gubią – razem z widzem.

Tzw. widz „masowy” (nie lubię tego określenia, ale jakie jest lepsze – przeciętny? czyli ten najczęściej, czy też raczej „najliczniej” chodzący do kina?) musi być przyzwyczajony (oswojony) z pewnym rodzajem filmowego języka. W czasach tzw. „klasyki” filmowej (a więc lata 30 – 50/60) był to tzw. język kina „stylu zerowego”, w którym najważniejsze było przedstawienie widzowi historii (plot) przy zachowaniu jak największej dyskrecji, jeśli chodzi o formę (chodziło m.in. o ukrycie całej technicznej strony związanej z kręceniem filmu). Lata 60-te przyniosły zmianę (nie bez znaczenia była tzw. francuska Nowa Fala, ale też i filmy reżyserów włoskich) – forma uzyskała wtedy pełnoprawne znaczenie (zarówno jeśli chodzi o konstruowanie, jak i percepcję filmu).
Z czasem jednak nastąpił regres – ale nie tyle do czystej formuły kina „stylu zerowego”, co do innego jej wyrazu: forma zaczęła odgrywać dominującą rolę (stało się tak wskutek wspomnianej już, niesłychanej rozbudowy efektów specjalnych i szalonego postępu technik komputerowych), ale też na swój sposób została „ukryta” a raczej „zaabsorbowana” przez akcję (stając się niejako integralną częścią tej akcji). Jednak ceną jaką trzeba było tu zapłacić (by dodatkowo jednak nie obciążać świadomości widza), był schematyzm. Dlatego teraz wszystkie widowiskowe filmy „akcji” wydają się być do siebie podobne jak dwie krople wody – mimo (pozornej) różnicy w aparycji. To jest ta sprzeczność, w której wiją się producenci dzisiejszego kina popularnego, „hitowego”: zrobić taki film, w którym wszystko wydawałoby się inne, ale jednak – pozostało takie samo. Samo słowo „akcja” to też jest zresztą świetny (acz nieświadomy) wykładnik tego rodzaju filmów, które z czasem zaczęły mieć coraz mizerniejszą „fabułę”, a coraz większą „akcję” (innymi słowy: „akcja” zaczęła zastępować „fabułę”).
I właśnie tę „akcję” „wstrzykuje się” do mózgu widza (a „strzykawką” jest tu forma, czy też raczej schematyczna formuła spektaklu).
W tym sensie forma stała się w kinie treścią.

*  *  *

Jest oczywiste, że film przestawiający gwałt, agresję i przemoc może stanowić – i być zakwalifikowany – jako rozrywkowy (i bynajmniej nie mam tu jedynie na myśli filmów wojennych, ukazujących mnóstwo wybuchów).
Czyż właśnie gwałt, agresja i przemoc nie są głównymi elementami gier komputerowych – jednej z ważniejszych gałęzi przemysłu rozrywkowego? Właściwie wszystkie filmy hollywoodzkie uznać można za rozrywkę.
Myślę, że kluczem do rozwiązania tej (pozornej jednak) sprzeczności między agresywną treścią a rozrywkowym efektem jest umowność tej pierwszej.

*  *  *

„Artysta” Michela Hazanaviciusa. Film doprawdy niezwykły. I to bynajmniej nie dlatego, że jest to obraz czarno-biały, a na dodatek… niemy. Bowiem to, co wydawać by się mogło czysto technicznym chwytem, nowalijką (???), udziwnieniem, chęcią wyróżnienia się z tłumu, tak naprawdę jest – jeśli nie genialnie, to w każdym razie mistrzowsko wyegzekwowanym – pomysłem, który z wielką siłą, acz wcale nie nachalnie ewokuje czar dawno minionej epoki, łącząc to z miłością do samego kina, zwłaszcza kina „starego”. (Tutaj przypomina się wspaniały cykl Stanisława Janickiego zatytułowany właśnie „W starym kinie”.)

Stefan Chwin napisał niedawno: „Kino jest bliżej Nieba. To rodzaj Pól Elizejskich, które możemy zwiedzać za życia. Kino nadaje człowiekowi świetlistość rzeczy niematerialnej. (…) W kinie twarze wielkich gwiazd filmowych, inaczej niż twarze teatralnych aktorek, płoną miękkim sfumatto, jakby ich ciała, wyzwolone z ciężaru materii, wypełniła fosforyczna substancja, z której przed wiekami zostały zrobione ludzkie dusze.”

Słowa Chwina doskonale odnoszą się zwłaszcza do „starego” kina, które do dzisiaj właśnie „płonie miękkim sfumatto” – a tym samym świetnie określają czar „Artysty”.

*  *  *

Czuję rezerwę do określenia „masowy”, gdyż jest w tym jakaś… dehumanizacja człowieka. I już od dawna przyczepiło się do tego słowa coś pejoratywnego. Być może dlatego, iż często kryje się za nim ledwo maskowana pogarda?
Poza tym, zawsze wszelkiej maści dyktatorzy czy spece – manipulatorzy od „inżynierii” społecznej, traktowali ludzi instrumentalnie, czego przejawem było m.in. i to, że nazywali ich „masą”.
A przecież wszyscy podpadamy pod „masę”: choćby wtedy, gdy idziemy ulicą, tkwimy w korku, jesteśmy na koncercie, czy zwiedzamy Luwr…
Może więc byłoby lepiej gdybyśmy zrezygnowali z „masy” i zaczęli pisać „ludzie”?

To jest jednak pewna trudność, bo przecież używając określenia „człowiek masowy” nie musimy mieć na myśli nic złego, tylko po prostu człowieka „średniego” (Jedermana, Everymana). Lecz kim jest człowiek „średni”? Również pewną abstrakcją.

*  *  *

POCZĄTEK
Wszystkie początki były już na początku wszystkiego.

SPÓJNIK
Wszystko „i” nic. (Czy rezygnacja z „albo” rzeczywiście uwalnia od radykalizmu?)

BÓL
„Nic” nie może nas boleć

NIE(ISTNIENIE)
„Nic” nie istnieje
Wszystko istnieje, ale też nie wszystko istnieje (czyli: nie istnieje wszystko, tylko istnieje to wszystko, co istnieje)

CZAS
Wszystko już było i wszystko będzie.
„Nic” nie ma czasu – czyli „nic” nie ma przeszłości ani przyszłości (a tym bardziej teraźniejszości).

POMIĘDZY
Wszystko mieści się pomiędzy tak i nie.
Nic (nie) mieści się nigdzie.

NIHILISTA
Nihilista – czyli człowiek niekulturalny (źle wychowany, metafizyczny nic-poń?)

BÓG
Nic nas nie może zbliżyć do Boga, ani od Boga oddalić.
Podobnie jak wszystko…

PS. Z tego co widzę, Nic jest zaskakująco (zatrważająco?) blisko Wszystkiego (a tym samym: Wszystko jest blisko Niczego).

*  *  *

Cioran kiedyś napisał: „Nie można nic powiedzieć o niczym. Dlatego można pisać książki o wszystkim.”
Napisał też coś takiego: „Wszystko jest pozorem – ale czego? Niczego.”

*  *  *

Dlaczego czas ucieka, skoro nic go nie goni?
W każdym razie (w żadnym wypadku) nie można uciec przed czasem.

*  *  *

Słynne pytanie Leibniza: „Dlaczego istnieje coś, zamiast by raczej nic nie istniało, zaważywszy, że nic jest łatwiejsze niż coś?”, na które on sam dał odpowiedź, nawiązując do Pierwszej Przyczyny, czyli Boga.

Ja jednakże nie jestem przekonany co do tego, że jakikolwiek byt musi się domagać racji swojego istnienia. Być może celem (sensem) istnienia czegokolwiek jest samo istnienie?
Przy czym: to, że nie potrafimy przeniknąć (poznać, zrozumieć) sensu naszego istnienia (czy też istnienia jakiegokolwiek bytu), nie oznacza, że tego sensu nie ma.

A co do istnienia – czy też raczej nie istnienia – niebytu?
Ktoś kiedyś napisał (chyba jednak zabawnie): „Niebyt to właśnie taki Święty Mikołaj ontologii. Wiele się o nim rozprawia, wiele mu się przypisuje. A on? A on nie istnieje!”

*  *  *

Bawiąc się (ze) słowem można trafić w sedno, albo dotknąć jakiejś (nieoczekiwanej) prawdy.
A może tylko przeczucia?

Jednakże można też chybić (i czyż – ze względu na naszą wrodzoną/przyrodzoną ignorancję – nie dzieje się tak najczęściej?)

*  *  *

Tzw. ustalone poglądy nie muszą być czymś złym – nie muszą być ciasnymi poglądami i oczywiście nie muszą też mieć wiele wspólnego z fanatyzmem.
Lecz niestety: najczęściej są pochodną niechęci do samodzielnego myślenia, (czyli wynikają z umysłowego lenistwa lub bojaźliwości); często wynikają też z biernego przyjmowania poglądów obiegowych, narzuconych (w taki czy inny sposób – także za pomocą „edukacji”, o tresurze ideologicznej nie wspominając) z zewnątrz; są wyrazem hołubienia stereotypów i przejawem myślenia schematycznego; chodzą również na pasku jakiejś ideologii, wliczając w to religię…

*  *  *

Z pewnym zdumieniem przeczytałem w polskim „Newsweeku” artykuł Piotra Bratkowskiego i Roberta Ziębińskiego pt. „Życie to pułapka”. Moją uwagę zwróciła opublikowana na dwóch pełnych stronach fotografia – kadr z filmu Eastwooda, z takim oto podpisem: „J. EDGAR’. Leonardo DiCaprio jako J. Edgar Hoover świetny, ale prawda o legendarnym twórcy FBI – ocenzurowana”.
Ki licho – pomyślałem, nad artykułem się pochyliłem i taki oto kwiatek w w nim znalazłem:
(z rozdziału zatytułowanego „Lesbijka i republikanin kręcą film”, str. 85):

„Eastwood też niekoniecznie chciał stworzyć wierny portret Hoovera. Jako zdeklarowany konserwatysta (…) usunął ze swojego filmu elementy, które dla republikańskich wielbicieli Hoovera wciąż pozostają niewygodne. Hoover Eastwooda nigdy nie był homoseksualistą, nigdy nie przebierał się w damskie ciuchy ani nie miał romansy z podwładnym. Jego obsesyjna potrzeba władzy i kontroli (…) wynikała przede wszystkim z opacznie rozumianego patriotyzmu. Teza interesująca, ale dość łatwa do obalenia, co szybko zresztą uczyniło amerykańskie środowisko gejów i lesbijek, szydząc publicznie z filmu Eastwooda.”

Zdumiewające jest to, jak można pisać (i to w piśmie, które chce uchodzić za „renomowane”) recenzję z filmu nie widząc go wcześniej – ani nawet nie zapoznając się z jego zawartością? (Zresztą, spotykam się z tym w polskiej prasie nie po raz pierwszy.)
Otóż prawda jest taka, że w tym filmie jest dokładnie na odwrót:
Clint Eastwood właśnie NIE usunął ze swojego filmu elementów, które dla republikańskich wielbicieli Hoovera wciąż pozostają niewygodne. Hoover Eastwooda JEST homoseksualistą, PRZEBIERA się w damskie ciuchy i MA romans z podwładnym.
Ponadto: Szydziło z filmu Eastwooda NIE środowisko gejów i lesbijek, a właśnie środowisko konserwatystów, zwłaszcza związanych z FBI. Także dlatego, że autorem scenariusza filmu Eastwooda jest zdeklarowany i otwarty gej Dustin Lance Black (nota bene ten sam, który napisał scenariusz do „Milka”, filmu o homoseksualnym merze San Francisco).

Napisałem do autorów tego artykułu, że ich postawa wydaje mi się po prostu nieuczciwa i że czytelnikom „Newsweeka” należy się sprostowanie.
Nawiasem mówiąc: bardzo bym się zdziwił gdyby ci panowie odpowiedzieli na mój list, a jeszcze bardziej – gdyby zamieścili w Newsweeku sprostowanie. Pewnie przełkną tę żabę i wszystko spłynie po nich jak po kaczce.

*  *  *

We „Wstydzie” Michael Fassbinder gra Brandona, mężczyznę uzależnionego od seksu. Film McQueena uwiera, wpędza w zakłopotanie, a może nawet powoduje, że wstydzić zaczyna się sam widz. Bo któż z nas jest zupełnie wolny od uzależnień (jest ich przecież cała gama – do wyboru, do koloru!); bo któż z nas jest do końca pogodzony z przemożnością, z jaką natura przesiąka (nacechowuje) nas seksem; bo któż z nas nie odczuwa konsternacji próbując znaleźć granicę między ludzkim erotyzmem a „zwierzęcym” seksem – między kulturą a imperatywem gatunkowej (ewolucyjnej) reprodukcji?

Nie sądzę jednak, że „zakręcenie” Brandona jest (jak ktoś to wyraził) „psychotyczne”. On tak naprawdę cierpi na nerwicę seksualną, która nie jest psychozą. A o tym, że Brandon nie jest psychotykiem (choć stoi na granicy socjopatii) świadczy właśnie to, że odczuwa on (tytułowy) wstyd. Jest też bez wątpienia człowiekiem wrażliwym. I mimo wszystko budzącym większą sympatię, niż np. jego ekstrawertyczny szef, dla którego (przypadkowy) seks jest „czystą” rozrywkową konsumpcją, (i którego zachowanie jest ewidentnie obrzydliwe, choć przecież jak najbardziej mieszczące się w „seksualnej” normie, czy też w stereotypie palanta-podrywacza).

Warto zauważyć, że Brandon nie krzywdzi w zasadzie nikogo (oprócz samego siebie). Żadnej kobiety do niczego nie zmusza, korzysta tylko z ich „seksualnych usług” – z oferty jaką kobiety przedstawiają mężczyźnie. Wszystkie kobiety zupełnie świadomie biorą udział w tej grze, która wszak dla Brandona stała się nałogiem. I oddają się mu – nie tylko bez przymusu, ale wręcz z (samiczkowatą?) ochotą.
Czy jest on w stanie się z tego nałogu wydostać?
Myślę, że tak. Pierwszy krok ma już za sobą: uświadomił sobie bowiem to, że to, co robi jest złe. Brzmi to może zbyt moralizatorsko, ale tak jest – on się chce z tego zła wyzwolić. (Kolejny to zresztą argument za tym, że nie jest on psychopatą, bo psychopata w zasadzie nie jest zdolny do odczuwania winy.)

Znakomity we „Wstydzie” jest sposób filmowania scen erotycznych. Na pewno wielka w tym zasługa nie tylko operatora, ale i reżysera oraz aktorów. Chodzi o to, że sceny te nie mają w sobie krzty… pornograficznej… nie wiem jak to nazwać… lubieżności, prostactwa – chęci epatowania erotyzmem dla samego efektu wzbudzenia podniecenia u widza. A już scena orgii, w której bierze udział Brandon razem z dwiema (bodajże) kobietami, to doprawdy majstersztyk, jeśli chodzi o sztukę fotografowania i montażu. To, że Fassbender zagrał tę scenę tak a nie inaczej (czyli bez żadnej asekuracji i „na całego”) świadczy o jego klasie i o tym, że jest aktorem „rasowym”, który nie boi się żadnego wyzwania – gotowym nawet poświęcić swój narcyzm.

*  *  *

Seks jest obecnie – jeśli chodzi o kulturę masową czy internet – najczęściej odzierany z intymności (czyli z tego co w związku erotycznym dwojga ludzi jest chyba najważniejsze). Jest też traktowany bardzo instrumentalnie – jako towar, jako „karta” przetargowa, jako dobro konsumpcyjne, które ma nam dostarczyć natychmiastowej przyjemności, zaspokojenia… za uiszczeniem pewnej opłaty, za naciśnięciem odpowiedniego guziczka.

Mnie ciekawi (nie będę pisał, że niepokoi) ogólna dostępność pornografii w internecie dla dzieci – i to już od najmłodszych lat. Nie wiem jakie to ma (będzie miało) skutki dla ich psychiki i jak wpłynie na zachowania seksualne ludzi w przyszłości (na skutki społeczne przyjdzie pewnie poczekać nieco dłużej – coś mi się wydaje, że to może być taka bomba z opóźnionym zapłonem).

*  *  *

To, że urodziłem się w kręgu kulturowym, gdzie panuje monogamia, jest dziełem przypadku. Gdybym się urodził w innej kulturze, która dopuszcza poligamię, to mógłbym „mieć” wiele kobiet i im więcej bym ich miał, tym bardziej byłbym szanowany (bo przykładnie wypełniałbym “wolę bożą”… dodam: ichniej “bozi”). Nasza kultura poszła zaś w innym kierunku, więc za to samo byłbym potępiony.
A czego właściwie chce bozia?
Otóż, ogólnie rzecz biorąc wydaje się, że jeśli chodzi o stronę biologiczną, to “bozia” (której „narzędziem” jest Natura) chce, aby życie samo się podtrzymywało i geny były przekazywane dalej.
Lecz biedny człowiek próbuje się w tym wszystkim jakoś znaleźć i połapać, tworząc coś takiego, jak kulturę (w tym i religię), która ten żywioł zwany życiem usiłuje po swojemu regulować i porządkować. W sumie to jest proste i nie wymaga aż takich strasznie zaawansowanych dywagacji.

*  *  *

Nie zgadzam się ze stanowiskiem Petera Singera, który twierdził, że seks nie stawia żadnych wyjątkowych zagadnień moralnych, a tym bardziej trudno mi przyjąć jego tezę, że etyka seksu ma taki sam wymiar jak etyka jazdy samochodem, (dlatego zupełnie kuriozalne wydaje mi się np. to zdanie: „Faktycznie, kwestie moralne związane z prowadzeniem samochodu – zarówno jeśli o ochronę środowiska, jak i bezpieczeństwo – są znacznie ważniejsze, niż te związane z seksem.”)

Dla mnie nie ulega wątpliwości, iż każdy system etyczny regulujący zasady funkcjonowania człowieka w społeczeństwie, musi także uwzględniać seks, który należy przecież do najważniejszych sfer naszego życia. Jest oczywiste, że nie każde zachowanie seksualne może być dozwolone – np. gwałt, wykorzystywanie seksualne dzieci, świadome przenoszenie drogą seksualną chorób… etc. – o konieczności tzw. „przyzwoitego” zachowania się w miejscach publicznych nie wspominając. Jeśli komuś się wydaje, że jest zupełnie seksualnie wyzwolony, to nich np. spróbuje się masturbować w obecności swoich dzieci, na środku ulicy Marszałkowskiej i to w godzinach szczytu. Co wtedy miałoby większe znaczenie i znaczniejsze konsekwencje: szok osób najbliższych, czy zakłócenie ruchu samochodowego ruchu? (Celowo odwołuję się do tak graficznego i trywialnego przykładu, by wykazać absurdalność opinii, że w jakimkolwiek systemie etycznym można pominąć zagadnienia związane z zachowaniami seksualnymi i że seks nie rodzi żadnych specyficznych kwestii.)

Każdy system etyczny odnosi się do zachowania człowieka w kontekście społecznym, a zachowania seksualne są jednak – przy całej swojej powszechności – czymś wyjątkowym i specyficznym, choćby dlatego, że odnoszą się do sfery nie tylko najważniejszej jeśli chodzi o zachowanie gatunku (prokreacja), ale również do sfery życia psychicznego, która przez większość ludzi traktowana jest jako bardzo intymna, newralgiczna, niezwykle wrażliwa na traumę. Innymi słowy: jest ona bardzo ważna (na wskroś witalna) i dlatego nie może być pominięta przez żaden – nie tylko religijny, ale i świecki – system etyczny, który stara się regulować społeczne zachowania człowieka.

*  *  *

Tak jak każdy rodzaj wolności człowieka (traktowanej w kategoriach absolutnych) również tzw. „wyzwolenie” seksualne jest mrzonką i mitem.

Nie mamy takiej wolności, jak się nam wydaje, ponieważ – z racji tego, że jesteśmy istotami społecznymi – nasze życie opiera się na związkach z innymi ludźmi, i tylko w relacjach z drugim człowiekiem może się tworzyć i spełniać nasza tożsamość. A to wymaga ustalenia moralnych norm. Także tych (zwłaszcza tych) związanych z seksem.

*  *  *

W jednej z internetowej dyskusji wyraziłem opinię, że nie można mylić religii z ideologią, szczególnie jeśli chodzi o źródło norm moralnych. Na co jeden z moich interlokutorów się obruszył pisząc: „Jaka jest różnica między religijnymi systemami moralnymi, a tymi pochodzącymi z innych ideologii? I co czyni te pierwsze o tyle bardziej wartościowymi, że zrównanie obu tych rodzajów można nazwać dyskredytowaniem jednego z nich?”

Co moim zdaniem różni religie od ideologii?
Otóż systemy moralne wywodzące się z religii konstytuowały życie społeczne Homo sapiens przez tysiące lat, natomiast ideologie są wynalazkiem człowieka stosunkowo młodym (liczącym lat kilkaset), i na dodatek mocno już skompromitowanym (faszyzm, totalitaryzm, komunizm…) Wygląda na to, że człowiek bez mocniejszej podstawy metafizycznej (choćby tylko hipotetycznej, czy też hipostatycznej) się gubi, a i tak za wszelką cenę próbuje sobie znaleźć bożka zastępczego: kult jednostki, pieniądza, rasy, narodu, prestiżu, władzy, tzw. „postępu”… To taka materialistyczna fiksacja człowieka, który w swej istocie nadal pozostaje gatunkiem Homo religiosus, mimo zerwania z religią.

Poza tym: nie jest dobrze, kiedy jakaś ideologia (ale też i religia) zastępuje komuś myślenie.
Mogę więc napisać, że ideologia jest dla mnie czymś mocno podejrzanym, zbyt konceptualnym, sztucznym, arbitralnym, a na dodatek – co pokazuje historia – skompromitowanym. Dlatego porównanie do niej religii jest według mnie czymś (religię) dyskredytującym.

Ale przecież wiem, że religia też potrafi człowieka niewolić, krzywdzić, zwalniać od myślenia – ogrom zła poczynionego w imię religii w dziejach ludzkości jest zatrważający. Czuję jednak przed religią swego rodzaju…. antropologiczny respekt, bo stara się ona dotknąć Tajemnicy, uwzględniać tę Tajemnicę (pisząc „Tajemnica” mam na myśli coś, co leży poza granicą naszego poznania i pojmowania – pewien Wyższy metafizyczny Sens, którego moim zdaniem nie możemy – żyjąc tu i teraz na naszej Ziemi – przeniknąć i poznać).

*  *  *

Niektórzy zwracają uwagę na coraz większą „ateizację” Zachodu. Ja jakiejś lawinowej utraty wiary w Boga nie widzę, ale jeśli tak jest, to czy odrzucając podstawy metafizyczne (tworząc cywilizację ateistyczną) nie wpadniemy w jakąś pułapkę? To jednak może dopiero wykazać przyszłość. (Na razie wiemy, że takie ateistyczne ideologie, jak faszyzm czy komunizm, okazały się pułapką i to pułapką morderczą.) Pokaże to być może przykład Chin – które, według mnie, opierając się tylko na materialistycznych przesłankach i konsumpcji, zmierzają donikąd i już teraz mają olbrzymie trudności, by określić swoją tożsamość (po prostu nie wiedzą kim są, poddając się żywiołowemu tworzeniu dóbr konsumpcyjnych).

Moim zdaniem za wcześnie jest sądzić (a podnoszą się takie głosy), że ideologia (niereligijna) jest czymś lepszym od religii w tworzeniu moralnych zasad. Być może tak się stanie, lecz ewentualnie pokaże to dopiero przyszłość. Współczesne jaskółki wiosny jeszcze nie czynią. Jak na razie zdecydowana większość ludzi na całym świecie uznaje się za wyznawców jakiejś religii, czy choćby tylko systemu odwołującego się do metafizyki, czyli czegoś co jest poza światem „fizykalnym”, postrzeganym przez nasze zmysły.

Muszę się więc przyznać do tego, że w moim systemie wartości, moralne systemy oparte na przesłankach religijnych (a mówiąc inaczej: te, które odnoszą się do metafizyki) mają większą wartość, niż te, które mają podstawę tylko materialistyczną (odrzucającą jakąkolwiek Tajemnicę, zaprzeczającą istnieniu jakiejś Idei Nadrzędnej, twierdzące, że poza dostępnym nam światem empirii, nie ma już Nic).
I piszę to bynajmniej nie jako człowiek opierający się na konkretnej doktrynie religijnej (uważam się raczej za agnostyka), ale na mojej własnej – mogę chyba tak to nazwać – intuicji, przeczuciu, refleksji nad wspaniałością, czy wręcz cudownością Życia i Wszechświata…

Oczywiście – uważając się za agnostyka – dopuszczam również to, że mogę się mylić. Dlatego też – z tych samych względów – nie przekonują mnie żadne „pewniki” ateistyczne, według mnie podobnie nieweryfikowalne, jak tzw. „dowody” na istnienie Boga. Uważam, że ta wiedza leży poza zasięgiem naszych możliwości poznawczych.

Gwoli jasności chciałbym dodać: ja własnego systemu etycznego, (który chcę respektować) nie osadzam na żadnych „metafizycznych” podstawach, bo tychże nie znam – i oczywiście (chcąc być konsekwentny wobec własnej postawy agnostycznej) nie mogę być pewny, czy istnieją.

Być może w tym jest jakaś sprzeczność, że bardziej cenię systemy etyczne, które opierają się na religii. Wynika to chyba z mojego szacunku dla ludzkiej potrzeby poszukiwania Absolutu, pragnienia poznania Wyższego Sensu, rzeczywistości niedostępnej naszym zmysłom, Sił, które nas (i wszystko) stworzyły… tego co jest Poza… A mimo wszystko bardziej skłaniam się ku intuicji, że Poza istnieje jeszcze Coś, a nie tylko Nic (m.in. dlatego nie uważam się – i nigdy nie uważałem – za ateistę).

*  *  *

Mówienie o jakiejś wartości jest z konieczności odwoływaniem się do konkretnego systemu aksjologicznego, etycznego. A ten jest jednak czymś przyjętym (jeśli nie stworzonym) w taki czy inny sposób przez nas. Moim zdaniem niemożliwa jest dyskusja o wartościach bez ustalenia tego, jak rozumiemy daną wartość my sami. Dla kogoś np. życie ludzkie nie musi mieć takiej wartości, by nie można go było poświęcić (utylitarnie) w imię jakiegoś celu politycznego czy ideologicznego (co występowało w ideologii – i praktyce – systemów totalitarnych). Dla mnie życie ludzkie ma taką wartość, że uważam, iż tego czynić nie można. Na tej zasadzie oceniam „wartość” ideologii totalitarnych (a konkretnie komunizmu i faszyzmu). Na tej podstawie odrzucam zasadność dyktatur (np. Pinocheta, Mussoliniego czy Franco), które według mnie są systemami władzy z gruntu nieetycznymi.

*  *  *

Twierdzenie, że Japonia, Korea, Chiny odniosły ekonomiczny sukces, bo budowały (budują) swoją potęgę („dobrobyt”) na zasadach konfucjanizmu jest moim zdaniem nieporozumieniem. Nie, one budują to na zasadach kapitalizmu. Poza tym Japonia od wielu lat przeżywa ekonomiczny kryzys, bo okazało się, że jednak nie można ludzi zapracowywać (”zaharowywać”) na śmierć. W kraju tym z pracy starano się zrobić coś w rodzaju „religii”, zapełniając pustkę jaka powstała po boskości cesarza i moralnej kompromitacji (akces do faszyzmu) podczas II wojny światowej.

Chińczycy, po szaleństwach rewolucji „kulturalnej” i zniszczeniu własnej tradycji – przyczepiwszy się obłudnie do „komunizmu” a w rzeczywistości wyzyskujący ludzi jak najbardziej „krwiopijczy” kapitaliści – sami nie wiedzą kim są. Decydenci w Chinach (tradycyjnie zresztą) wielkim humanitaryzmem raczej się nie cechują i nadal traktują ludzkie mrowie jak siłę roboczą, lekce sobie ważąc takie wartości jak autonomię jednostki, godność człowieka, wolność indywidualną czy swobody obywatelskie. (Co nie przeszkadza Zachodowi obłudnie się do nich mizdrzyć, głównie po to, by robić z nimi interesy.)
Trudno przewidzieć co też z tych Chin wyrośnie. Ten kraj to jedna Wielka Zagadka.

*  *  *

Jeśli się chce opisać rzeczywistość i uwarunkowania społeczne, w jakich funkcjonuje buddyzm w krajach azjatyckich, to nie można operować stereotypami, czy też myślowymi „gotowcami”, które wynieśliśmy z naszej kultury, ani też odnosić tego do warunków panujących w naszym kręgu cywilizacyjnym.
W tym kontekście np. (zadane mi w jednej z dyskusji) pytanie: „czy mężczyzna decydując się na zostanie mnichem awansuje społecznie?” jest po prostu źle postawione (bo do sytuacji buddyjskiego mnicha nie przystaje coś takiego jak – w naszym rozumieniu – „awans społeczny”).
Tak, jego ranga „duchowa” wzrasta, ale niekoniecznie przenosi się to na stosunki – czy też raczej – hierarchię społeczną. Wiadomo, że np. w Państwie Środka w czasach Cesarstwa mnich pozostawał poddanym władcy, był też w hierarchii społecznej niżej od mandarynów czy książąt. W Tybecie zaś wszyscy byli buddystami, ale panowały tam jednocześnie stosunki feudalne, ściśle zhierarchizowane. Obecnie też – np. w Laosie czy Birmie – mnisi podlegają np. władzy partii (komunistycznej), która rządzi krajem. Czyli: w sferze duchowej mnich stoi wyżej od laików, ale ta „wyższość” niekoniecznie przenosi się na sferę świecką.

Spotkałem się też w naszym kręgu kulturowym z wyzwaniem mnichów buddyjskich od „pasożytów”, wraz z sugestią, że to takie cwaniaczki, które wykorzystują głupotę i naiwność maluczkich, by oddawać się przyjemnemu i wygodnemu życiu.
Otóż, jeśli ktoś decyduje się zostać mnichem, to jest to jednak wyrzeczenie (i tak jest też przez buddystów traktowane). W przeciwieństwie np. do wielu księży katolickich, którzy mieszkają w willach, śpią w piernatach, puchach i wygodnych łóżkach, jeżdżą luksusowymi samochodami, mają do dyspozycji gosposie… etc., mnich buddyjski może posiadać tylko 8 (osiem) rzeczy: trzy szaty, pojemnik na wodę, misę jałmużną, igłę, brzytwę i pas. A je tylko tyle, ile jest naprawdę konieczne do przeżycia (czyli bardzo mało i tylko proste pożywienie – raz lub najwyżej dwa razy dziennie). O wstrzemięźliwości seksualnej nawet nie ma co wspominać, bo stosunek seksualny podczas pobytu w Sangha należy do najcięższych przekroczeń. Bycie mnichem to wyrzeczenie się dóbr materialnych i przyjemności zwykłego życia. Dlatego też mnich w krajach buddyjskich cieszy się szacunkiem laików.

*  *  *

Buddyzm jest bardzo „egalitarny”, choć jednak pewna hierarchia w nim obowiązuje – czy też raczej funkcjonuje (pewni nauczyciele stawiani są wyżej od innych; niektórzy mnisi uznawani są za lepszych od innych; pewne wcielenia są lepsze od innych; istnieje jednak dobra karma i zła karma… etc.), bo chyba jednak żadna kultura (system filozoficzny, religia) nie może się obejść bez pewnego systemu wartości (czyli nie może  być neutralna aksjologicznie). Ale już w świetle Dharmy wszyscy są równi, wszyscy podlegają prawu Samsary… podobnie zresztą jak w Chrześcijaństwie, gdzie wszyscy są równi przed Bogiem.

*  *  *

Czytam stwierdzenie: „Nie byłoby wojujących wrogów religii, gdyby nie wojujący wyznawcy religii, którzy nie tylko nie mają serca ani wyobraźni, ale także grzeszą przeciw ideałom swych religii.”
Niestety, tak jest. Błędne koło wzajemnie napędzającej się niechęci, wrogości a nawet nienawiści.
Wrogowie religii zwalczają „zabobon” i „przesądy”, jakby sami czuli się zagrożeni religijnym fundamentalizmem. Co ciekawe, większość z nich żyje w krajach Zachodu, które w zasadzie posiadają prawo liberalne i którym przecież żaden religijny fundamentalizm nie zagraża (bardziej ekstremizm, który jest rodzajem desperacji bezsilnego w społeczeństwie liberalnym fundamentalizmu.) Religia jest więc zwalczana przez tych, którzy czują zagrożenie dla własnych swobód.

Z kolei ludzie religijni reagują na te ataki czymś, co niektórzy nazywają „moral panic” – bo czują, że zagrożony jest ich system wartości, że może się zawalić ich świat, w którym swoje życie opierają w dużej części na wierze.
Akcja rodzi reakcję, najczęściej jednak przesadną – zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Jest to po prostu walka o poszerzenie (zachowanie) własnej przestrzeni światopoglądowej.

Ten konflikt jest szczególnie zaostrzony w naszym kraju – czyli w Polsce. W Stanach Zjednoczonych tego problemu w zasadzie się nie dostrzega, bo mimo wszystko panuje tu dość daleko posunięta religijna tolerancja. (Choć też zdarzają się spięcia na tle światopoglądowo-religijnym – jak np. wokół ustawy aborcyjnej. Dotyczy to jednak drobnego ułamka społeczeństwa).

*  *  *

Mówi się czasami o buddyzmie jako o religii „niewojującej”. I to jest właśnie jeden z tych ważniejszych aspektów buddyzmu, który mnie ujmuje – podobnie jak wpisana w postawę buddyjską tolerancja dla innych wierzeń, nie narzucanie (zwłaszcza siłą) własnych przekonań. To sprawia, że mam dla buddyzmu – i ludzi wyznających buddyzm – wielki szacunek.

W buddystach zawsze wyczuwam pewien… spokój i brak agresji. Kiedy byłem w Indiach, to uderzyła mnie np. różnica w zachowaniu dzieci z rodzin muzułmańskich i buddyjskich. W tych pierwszych było właśnie sporo natarczywości, czasem nawet agresji, w drugich – wspomniany już spokój, większa ogłada, skromność, nie narzucanie się. (Nie wiem, może akurat tak trafiłem.)

W krajach, gdzie przeważają buddyści, zawsze czuję się bezpieczniej. W ludziach tych uderza mnie zwłaszcza łagodność; także coś w rodzaju dziecięcej wprost niewinności (choć tutaj być może jednak idealizuję). Tak było np. podczas mojego pobytu w Kambodży, gdzie zrozumiałem, jak to było możliwe, że w ciągu zaledwie kilku lat wymordowano tam ponad półtora miliona ludzi (jedną czwartą całej populacji) – nota bene bez dysponowania takimi środkami technicznymi zagłady, jakie mieli do dyspozycji hitlerowcy. Otóż wystarczyło, że znalazła się grupa szaleńców i nikczemników (liderzy Czerwonych Khmerów), by zorganizować masowe mordy i dokonać tej zbrodni na ludziach, którzy zupełnie się nie bronili i szli na tę rzeź pokornie jak barany.

*  *  *

Czytam wywiad z prof. Mikołejko. Na pytanie: „Studiowanie Pisma to dla pana zmaganie się z nieistniejącym Bogiem? odpowiada on:
– „Istniejącym. Bo nawet gdyby jego obecność ograniczała się tylko do Pisma, to istnieje on przecież przez to, że dyskurs tam obecny rządzi naszym życiem. Nie wiem oczywiście, czy biję się z Bogiem, czy też jedynie z tym dyskursem. Ale niezależnie od tego, czy Bóg istnieje, ten dyskurs jest wszechobecny, wszechwładny. Nawet w społeczeństwach rzekomo świeckich, bo to nie jest tak, że zrzucamy z siebie sukienkę tradycji i nakładamy nowe ciuchy. Ta sukienka tradycji jest jak…”
– „Koszula Dejaniry?
– „Tak. Jest w nas wpisana cieleśnie. W nasze gesty, wybory, myślenie; nawet u radykalnych ateistów. Gdy się przyjrzeć choćby Marksowi, jest on w gruncie rzeczy wierzącym Żydem, który skasował hipotezę zwaną Bogiem, ale nadal pozostaje w wierze. W swoim myśleniu jest mesjanistą, tyle że Mesjasz jest u niego zbiorowy.
To nieodparte brzemię. A skoro nieodparte, to jako nieustający, choć stary już buntownik muszę się z tym borykać. Niekoniecznie chcę je nieść. Nie chcę nieść choćby tego dziedzictwa kultury męskiej, patriarchalnej, stale zresztą obecnej nawet w głębokiej nowoczesności.”

To, co mówi profesor jest dla mnie niezmiernie interesujące. Jego światopogląd i opinie są zbliżone do moich, być może dlatego, że nasze drogi rozwoju i kształtowania się intelektualno-duchowego są niemal identyczne: wychowanie w katolickiej rodzinie, kryzys wiary i bunt, odkrycie własnej śmiertelności, odczytywanie (“na własną rękę”) Biblii i Nowego Testamentu, nieufność wobec religii zinstytucjonalizowanej (Kościół), świadomość ukształtowania nas przez kulturę judeo-chrześcijańską, uznanie doniosłości faktu pojawienia się w ludzkiej kulturze takiej postaci, jak Jezus Chrystus (a konkretnie: wartości, które on nam przekazał), respekt dla metafizycznych dążeń człowieka (którego wyrazem jest religia), intensywna (pełna lęku ale i fascynacji) konfrontacja z pustką i nicością… etc.
To tak, jak gdybym pisał o sobie.

Nota bene w wypowiedzi profesora – wśród wielu mądrych i niezwykle przenikliwych stwierdzeń – natrafiłem też na szczególnie uderzający fragment, który doskonale wpisuje się w poruszany czasami przeze mnie temat buddyzmu, bo brzmi on tak, jakby profesor mówił o doświadczeniu buddyjskim, a konkretnie o buddyjskim pojęciu Pustki i Nirwany:

“Nie jestem w stanie kategorycznie wypowiedzieć się w sprawie nieobecności Boga. Do końca nigdy nie możemy być pewni, że coś ‚tam’ jest, czy czegoś ‚tam’ nie ma. Mistyczny zaś pierwotnie znaczy ‚tajemniczy’. A ja mam nieustanną pokusę, by wpychać paluch w ranę tajemnicy. Jest w tym też późniejszy sens słowa mistyczny, który mówi o pozarozumowym roztopieniu się w porządku, który nas przerasta. Mam wrażenie, że on istnieje, ale nie wiem, czym jest. Może to nicość? Mistyczne otwarcie się na przerażającą nicość, która być może wynajduje życie. Mam wrażenie bowiem, że to nie śmierć jest wynalazkiem życia, ale życie wynalazkiem śmierci. Że to śmierć żywi się egzystencją. Nicość jest czymś pierwotnym i ostatecznym, kresem naszego świata, wszechogarniającą obecnością, horyzontem istnienia, w którym chcę się mistycznie roztopić. ‚Chcę’ to może niewłaściwe słowo, bo tam rozum przestaje pracować, zostaje tylko ekstatyczne wpatrywanie się w studnię bez dna.”

*  *  *

Religia zawsze była związana z polityką – także w tym sensie, że była wykorzystywana przez polityków jako narzędzie do osiągania własnych partykularnych celów. I tak niestety zostało do dzisiaj. Musimy więc być ostrożni: często bowiem winimy religię za coś, co jest sprawką polityków traktujących ową religię instrumentalnie, cynicznie i w sposób pozbawiony skrupułów.

Czytając polską prasę (regularnie: „Polityka”, „Newsweek”, nieregularnie: „Wprost”, „Uważam Rze”, „Tygodnik Powszechny”…), mam wrażenie, że w Polsce od jakiegoś czasu istnieje ostry konflikt między środowiskami tzw. konserwatywnymi (związanymi zazwyczaj z Kościołem Katolickim) a liberalnymi. Jestem też świadkiem ataków na Kościół (czytając np. dyskusje na pewnych forach), spotykam się z czymś w rodzaju krucjaty wojującego ateizmu, dyskredytacją wiary, religijności i samych ludzi wierzących; z drugiej zaś strony widzę ataki „konserwatystów” na środowiska liberalne, odruchy nacjonalistyczno-ksenofobiczne, nerwowość i przesadę związana z syndromem oblężonej twierdzy…
Nie wiem, być może są to tylko moje złudzenia podsycane przez tzw. „opiniotwórczą” prasę, która manipuluje ludźmi, by przeforsować swoją własną opcję polityczną i poglądową. Ale przecież pamiętam np. wojnę o krzyż – gdzie ten konflikt objawił się bodaj najmocniej i jednak naocznie, pamiętam histerię i żałobny teatr wywołany przez katastrofę smoleńską… Trudno jest mi więc przyjąć, że świadomość tego konfliktu to tylko moje złudzenie nie mające oparcia w rzeczywistości.
(Przypis: zapis ten pochodzi z 2012 r. Tygodniki polskie przestałem z czasem czytać, zniechęcony ich obłędnym rozpolitykowaniem i propagandą „jedynie słusznych” opcji.)

*  *  *

Można zauważyć, że przenikanie się (konfrontacja) odmiennych kultur różne przybiera formy: od wzajemnego zwalczania się i wrogości (do tego niestety niezbyt chlubnie przyczynia się ksenofobia i sztywny nacjonalizm) – przez stapianie się (przebiegające w sposób nieco bardziej dyskretny i „długofalowy”) – po wzajemne wzbogacanie się (inspirowanie, zapożyczanie…)
Musimy się zgodzić z tym, że właśnie na styku dwóch różnych kultur (najczęściej reprezentowanych przez różne narody) ma miejsce ferment, który sprawia, że dzieją się tam rzeczy najbardziej ciekawe, twórcze. Paradoksalnie, to zjawisko (proces) może być argumentem zarówno na rzecz globalizacji (rozumianej tu jako kulturowy blending), jak i tendencji nacjonalistycznych (wiążących się zazwyczaj z tzw. „patriotyzmem”), dążących do utrzymania narodowej (kulturowej) tożsamości – uznawania, pielęgnacji i szacunku dla wartości specyficznych dla danej nacji, wypracowanych przez narodową tradycję…
Czy zawsze musi to pociągać za sobą konflikt?
Jeżeli obie strony będą podchodzić do tego stereotypowo, powierzchownie, wrogo i demagogicznie to oczywiście będziemy mieli walkę na noże. Jeśli zaś zdobędą zdobędą się one na tolerancję, wysiłek zrozumienia odmiennych racji i głębszego wniknięcia w sprawę, to może to być czymś wzbogacającym i konstruktywnym.

(Dopisek po latach: niestety, jeśli chodzi o konflikt światopoglądowy, to nasz kraj zdominowała ostatnio walka na noże.)

*  *  *

Inne odcinki cyklu przeczytać można  TUTAJ

.

Komentarze 33 to “SEKS, RELIGIA I POLITYKA, albo O ŚWIETLISTOŚCI RZECZY NIEMATERIALNYCH”

  1. echo Says:

    Po pierwsze, w krajach wyznaniowych ateiści albo giną albo siedzą w wiezieniach. W ISIS nawet inne wiary muszę się mieć na baczności. Skoro w Polsce można pójść do więzienia za obrazę uczuć religijnych, a np z żyda czy geya można kpić i obrażać na każdym kroku. Nie mówiąc już o ateiście.
    A po cóż było zakazywać komunizm – być może to wina ludzi, a nie idei? Faszyzm czy nacjonalizm też może nie taki zły- znów ludzie niedobrzy. No ale wg Ciebie religie tez niewinne, tylko ludzie znów są jacy są.

    Nikt nie chce dyskredytować wiary – wierz sobie w co chcesz prywatnie. Ale w spojrzeniu przez jakiś światopogląd zmienia ci się optyka. To tak jak z empatią. Nie czujesz bólu ale widzisz jak ktoś inny cierpi i starasz się czuć tak jak on. Możesz mieć swój światopogląd ale wykaż empatię i spróbuj spojrzeć przez pryzmat innego człowieka.

    Religie monoteistyczne wykluczają istnienie innego bóstwa, nie mówiąc już o braku jakiegoś. Trudno się nie zgodzić, że wojujące religie są dominujące na świecie, a jakoś wojującego ateizmu nie widzę.

    Domaganie się swoich praw ma swoją specyficzną taktyką. Myślisz, że marsze równości są robione na pokaz, czy niosą ze sobą istotne przesłanie?

    Na pytanie czy jest Bóg, mógłbym powiedzieć – nie wiem. Ateista powie na 95% go nie ma. Każdy kto wierzy jest w 100% pewny – chyba ze zmaga się z tym pytaniem każdego dnia – w co wątpię. Chciałbym aby wierzący mieli choć te 5% wątpliwości, bo nic nie jest tak denerwujące na świecie jak taka pewność.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No tak, piszesz o państwie wyznaniowym, o ISIS (zresztą ISIS to jest państwo bardziej zbójeckie, niż religijne) a zaraz w następnym zdaniu walisz w Polskę. Jakie to porównanie? To jest klasyczna insynuacja.
      Pokaż mi w Polsce ludzi siedzących w więzieniu za obrazę uczuć religijnych? Ilu ich jest? Raptem zdarzyły się może 2 – 3 takie historie, a ty uogólniasz to na cały 40-milionowy kraj. (Zresztą, te znane przypadki, to wg mnie miały bardziej związek z głupotą, niż z obrazą uczuć religijnych.)
      Czy na pewno z Żyda czy geya (nie mówiąc już o ateiście) szydzi się w Polsce na każdym kroku? Po co robić takie uogólnienia?

      A już zupełnie nie rozumiem Twojego zdania: „A po cóż było zakazywać komunizm – być może to wina ludzi, a nie idei? Faszyzm czy nacjonalizm też może nie taki zły – znów ludzie niedobrzy. No ale wg Ciebie religie tez niewinne, tylko ludzie znów są jacy są.”
      Bo już nie wiem: drwisz z ludzi, czy z ideologii, którą oni wyznają? Winisz ludzi, czy też ideologie? A może nikt – i nic – nie jest winy?

      Piszesz: „Trudno się nie zgodzić, że wojujące religie są dominujące na świecie, a jakoś wojującego ateizmu nie widzę.”
      Doprawdy? Pokaż mi te państwa wyznaniowe (z wojującą religią), które teraz dominują w świecie.
      Ja widzę, że największymi potęgami (czyli państwami dominującymi w świecie) są państwa, które nie są państwami wyznaniowymi. Czy Stany Zjednoczone, Chiny, Brazylię. Wlk. Brytanię, Niemcy… etc. to są państwa wyznaniowe, które zdominowały świat posługując się „wojującą religią”?
      Natomiast ateizm (to było przecież jedno z głównych założeń komunizmu) jak najbardziej chciał zawojować świat.

      Piszesz: „Każdy kto wierzy jest w 100% pewny (…) Chciałbym aby wierzący mieli choć te 5% wątpliwości, bo nic nie jest tak denerwujące na świecie jak taka pewność.”
      Naprawdę? Skąd możesz wiedzieć to, że „każdy wierzący jest w 100% pewny”, skoro sam jesteś człowiekiem niewierzącym? Skąd ta Twoja pewność (którą nota bene zarzucasz tutaj innym?)
      Moim zdaniem wiara jest nieodłącznie związana z wątpieniem. Nie można porównywać wiary z empatią (to są dwie różne kategorie percepcji świata – jedna opiera się na intelekcie, natomiast druga na uczuciach).

      Piszesz: „Możesz mieć swój światopogląd, ale wykaż empatię i spróbuj spojrzeć przez pryzmat innego człowieka.”
      Ja właśnie to robię: staram się spojrzeć na ten problem – konflikt wiary z niewiarą – z różnych stron, uwzględniając racje obu stron. Ty zaś, jak mi się wydaje, stoisz na nieprzejednanym anty-religijnym, ateistycznym stanowisku – patrząc tylko z tej jednej (jedynie słusznej wg Ciebie) strony. Tak więc, to zdanie powinno się bardziej odnosić do Ciebie. Podobnie jak apel o empatię.

      • echo Says:

        Jak zwykle musimy się nie zgodzić, choć w gruncie rzeczy myślimy tak samo.
        Moja diagnoza jet taka – nastąpiło wahniecie w kierunku autorytaryzmów i to tam gdzie ludzie się boja. Dyktator w Rzymie był powoływany na czas wojny, stad zresztą nazwa. Poza tym w całym tym wywodzie wypunktowałem twoje własne zdania, ale ich nie cytowałem tylko skomentowałem w możliwie krótki sposób.. Chcesz mnie wciągnąć w jakąś dyskusję wyzywając mnie od nieprzejednanego ateisty, twoja sprawa. Ja inwektyw nie użyłem i nie mam nic do religii. Niech każdy wierzy w co chce – jeszcze raz powtarzam. Ale nie można narzucać swoich poglądów innym, jeszcze w formie prawnej. A to się właśnie dzieje.

        Nikt nie porównuje Polski do Isis. To tyle, ale jak zwykle nie ma rezonansu i rozumiesz mnie opacznie.

        Co do mowy nienawiści to przepatrz na komentarze po polsku na różnych stronach. Może uogólniam ale coś jest na rzeczy. Kraj, który nie chce wpuścić emigrantów. Dlaczego? Tak naprawdę ludzie ich nie chcą. Resztę sobie sam dopisz, jeśli chcesz.

        W zdaniu o komunizmie – to tylko zwątpienie czy rzeczywiście światopogląd może być niegroźny. Ale jak zwykle mnie nie zrozumiałeś. W tym chyba mamy problem.
        Nie stawiałem znaku równości miedzy światopoglądem i empatia ale porównanie wydaje mi się odpowiednie. Bo jak możesz zrozumieć innego człowieka zostawiając uczucia na boku.

        Co do wojujących religii – to cofam. Niepotrzebne zdanie, które niczemu nie służy.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Czy naprawdę uważasz, że jeśli rzeczywiście nazwę kogoś ateistą (zgodnie z tym jak on sam się określa), to jest to „wyzywanie”? Czy uznajesz to za jakąś obelgę? Bo ja nie. Niepotrzebnie się więc obruszasz.
          Dla mnie nie jest ważne to, czy ktoś jest ateistą, czy nie – ważne jest to, jakim jest człowiekiem, jakie wartości reprezentuje naprawdę (a nie tylko deklaratywnie).

          Piszesz, że ludzie skłaniają się ku autorytaryzmowi tam, gdzie czegoś się boją. Ja również uważam, że strach powoduje, iż ludzie skłaniają się ku bardziej radykalnym, czasami nawet ekstremalnym wyborom politycznym.
          Ale jeśli się boją, to warto zadać sobie pytanie: czego się boją i dlaczego się boją? Odpowiedź na nie pozwoli nam lepiej tych ludzi – i ich zachowanie – zrozumieć. Przecież może być tak, że te lęki mają całkiem racjonalną i wymierną przyczynę. Wtedy można coś na to zaradzić.

          Każdy zbiór praw jest wyrazem pewnego światopoglądu (filozofii społeczeństwa, państwa… ) Ale zgadzam się, że jeśli państwo ma być świeckie (a ja jednak chciałbym aby Polska takim państwem była) to nie można ani w jego prawie, ani tym bardziej w Konstytucji czynić zapisów nawiązujących do jakiejkolwiek religii – takich, które by uprzywilejowywały np. Chrześcijan względem żydów czy muzułmanów, bo tacy ludzie również są polskimi obywatelami.

          Oczywiście, że światopoglądy bywają groźne (choć zawsze są one egzekwowane przez ludzi i w tym sensie to ludzie są zawsze winni np. zbrodni popełnianych w imię religii, czy jakiegokolwiek ideologii), ale religia sama w sobie nie jest groźna. Przecież jeśli jakiś człowiek jest np. muzułmaninem, to niekoniecznie musi oznaczać to, że jest on człowiekiem groźnym. (To właśnie ci, co tak uważają, nie chcą muzułmanów w naszym kraju.)
          A nawiązując do Twojego poprzedniego komentarza: czy naprawdę sądzisz, że religia jest tak samo groźna, jak np faszyzm?

          Myślę, że jeśli zaczniemy się przerzucać przykładami „mowy nienawiści”. (która jednak występuje po obu stronach konfliktu w naszym kraju), to daleko nie zajedziemy. Ja w każdym razie przestałem reagować na tę ekstremę.

          Masz rację pisząc, że chcąc naprawdę zrozumieć drugiego człowieka, nie wystarczy zapoznać się z jego światopoglądem, ale również z emocjami jakie nim powodują i jakie on odczuwa. Do tego pierwszego potrzebny jest intelekt, do drugiego zaś – właśnie empatia.

        • Michał Says:

          „Do tego pierwszego potrzebny jest intelekt, do drugiego zaś – właśnie empatia.”

          Niestety w kraju, w którym 60% obywateli kompletnie nic nie czyta, zarówno jedno jak i drugie jest dobrem ginącym. A politykom w to graj, bo ciemne, niewykształcone masy o horyzontach równych przekątnej telewizora łykają wszystko co im się wmówi – z prawa, z lewa czy (zwłaszcza) z ambony.
          Prawda jest taka, że jeszcze całe dziesięciolecia będziemy pariasami Europy, tanią siłą roboczą i tłuszczą konsumentów w galeriach – nawet gdyby już dziś dziś stał się cud i ktoś na górze nagle uznał katastrofę czytelniczą za problem społeczny. To w dużej mierze stąd bierze się mentalność tego narodu, a jej korzenie wyrastają – w skrócie – z faktu, że w połowie XVIII kiedy w Szwecji umiało czytać 80% społeczeństwa, w Polsce było to 20%; i dziś w Szwecji jest to fundament społeczeństwa – w Polsce inteligencka fanaberia.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Michale,
          korzenie mentalności „tego” narodu (przy okazji chciałbym zaznaczyć, że również my sami do „tego” narodu należymy) zanurzone są w glebie znacznie bardziej złożonej, niż kiepskie czytelnictwo i analfabetyzm w Polsce XVIII wieku. Ale oczywiście coś jest na rzeczy ponieważ poziom kultury „masowej” w naszym kraju obniżył się ostatnio do dolnej strefy stanów średnich, a w pewnych rejonach jest już wręcz żenująco denny.
          Jednakże, wydaje mi się, że słaby wskaźnik czytelnictwa w Polsce to raczej symptom zapaści (intelektualno-empatycznej społeczeństwa), niż przyczyna.

          PS. Nie wiem czy zauważyłeś, ale Twój komentarz nie skrywa jednak pewnej pogardy dla „tego” narodu (exemplum: „ciemne, niewykształcone masy o horyzontach równych przekątnej telewizora”).

        • Michał Says:

          Tak, wiem, do którego narodu należę.
          Nie wiem czy zapaść czytelnicza to tylko symptom, czy jedna z przyczyn ogólnej zapaści kulturowej w Polsce, ale skłonny byłbym patrzeć na to szerzej niż tylko w perspektywie ostatnich lat. Faktem jest, że naród, który nie czyta, zostaje cywilizacyjnie w tyle.

          Wracając do „tego narodu” – ostatnimi czasy niebywale przygnębia mnie wszechobecna agresja, zawiść, bluzg, prostactwo i prymitywizm, a jest tego nieprawdopodobne wprost stężenie w życiu publicznym i codziennym też. Zaciśnięte zęby Błaszczaka, bluzgi w korkach, ojcu zmarłego dziecka życzy się pisząc „dobrze ci tak” i to publicznie, patriotami nazywa się bandytów wzywających byłą premier na szubienicę, i tak dalej i tak dalej. Naród dał się ogłupić i w efekcie rządzą nim na przemian złodzieje i fanatycy, ale być może na nic lepszego nie zasługuje, ot co.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Od kilku lat nie było mnie w kraju, więc nie mam bezpośredniego kontaktu z tymi incydentami i zjawiskami, o których piszesz. Wiem jednak, że zarówno jednej, jak i drugiej stronie sporu można wiele zarzucić. Skupianie się jedynie na błędach, grzechach i winie jednej strony prowadzi tylko do zaostrzenia konfliktu i zacietrzewienia, niczego nie rozwiązując. I co najważniejsze: uniemożliwia kompleksowe ogarnięcie sytuacji, a tym samym zrozumienie tego, co się tak naprawdę dzieje.

          Czy rzeczywiście w Polsce jest teraz, jak piszesz „wszechobecna agresja, zawiść, bluzg, prostactwo i prymitywizm, a jest tego nieprawdopodobne wprost stężenie w życiu publicznym i codziennym też.” Czy może jednak dotyczy to jakiegoś marginesu społeczeństwa, gdyż bardziej widoczni są ci, którzy są bardziej agresywni i krzykliwi (bo np. dorwali się do mediów czy też sejmowych stołków?

          Czy rzeczywiście można te zachowania przenosić na wszystkich Polaków? I czynić uogólnienia, pisząc o Polakach jako o „tym narodzie”, co jest niczym innym, jak właśnie ledwo skrywaną pogardą?
          Tak naprawdę naród polski nie ma jednaj twarzy, tylko ma ich kilkadziesiąt milionów. Czy rzeczywiście większość z nich jest wykręcona grymasem?

        • Michał Says:

          Nie pogardą, raczej goryczą, bo z Polakami jako zbiorowością dzieje się źle. I źle się wśród nich (niech będzie – wśród nas) żyje. Pogardą to są nacechowane podane przeze mnie przykłady (faktycznie wyszło jednostronnie, więc dla równowagi inny:
          „Kiedyś jedzono szczaw i wszyscy byli najedzeni” – tak poseł PO Stefan Niesiołowski skomentował dane Fundacji „Maciuś”, z których wynika, że w Polsce jest 800 tys. niedożywionych dzieci. Zdaniem prof. Niesiołowskiego to niemożliwe, ponieważ w jego czasach bawiąc się z kolegami wyjadał wszystkie owoce z okolicznych drzew, a dziś owoce tam leżą nieruszone.

          To kraj w którym nie ma politycznych przeciwników, tylko wrogowie, którzy stoją tam gdzie stało ZOMO (Kaczyński o PO), których watahę należy dorżnąć (Sikorski o PIS), a nawzajem uważają się za godnych Trybunału Stanu (częste, obustronne) albo wprost kary śmierci (dyrektorka Telewizji Republika Ewa Stankiewicz o Tusku) lub ew. ciężkiego więzienia (łagodził jej wypowiedź marszałek Senatu). To nie są ludzie mający inne recepty na Polskę – to są ludzie, którym marzy się eksterminacja tych drugich.

          Nie wiem, czy to większość. Pewnie nie. Ale atmosfera jest taka, jaka jest. U mnie w Lublinie demonstracja narodowców (za którymi nie przepadam) spotkała drugą (obrońców demokracji) niosącą transparent z wyrazistym rysunkiem dorodnego męskiego członka rozbijającego krzyż celtycki i napisem „Gdzie są wasze jaja?”. Autorem tej finezyjnej satyry był znany miejski animator kultury (!).

          Ludzie to widzą i zachowują się tak samo – w końcu elity dają przykład.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie jest dobrze kiedy musimy odwoływać się do skrajnych przypadków (po obu stronach), by zachować jakąś równowagę.
          Chyba jednak najlepiej byłoby oprzeć się na bardziej zrównoważonym centrum ;)

          Problem jest także w tym, że te najgłośniejsze, „najbarwniejsze” i najostrzejsze ekstrema spotykają się z największą uwagą publiki (będąc nagłaśniane przez media, które karmią tym społeczeństwo) a tym samym nadają obecnie ton temu polskiemu (pożal się Boże) „dyskursowi” politycznemu.

          Niestety, wydaje mi się, że nawet za PRL-u społeczeństwo polskie nie było tak podzielone (i skłócone ze sobą) jak dzisiaj.

        • Miłosz Says:

          „Niestety, wydaje mi się, że nawet za PRL-u społeczeństwo polskie nie było tak podzielone (i skłócone ze sobą) jak dzisiaj.”

          W PRL był raczej wyraźny podział, za władzą lub przeciw niej. A mimo to, partyjni chrzcili dzieci, wierzący dzieci wysyłali na kolonie organizowane przez świeckie szkolne organizacje. (Budowano kościoły rotundy, by członkowie partii się po kątach nie chowali.) Można było wychowywać dziecko posyłając do kościoła albo na zbiórkę kółka harcerstwa, nie zawsze socjalistycznego ale też i nie zawsze popierające harcerstwo przedwojenne i skauting.
          I nawet Moczar czy Jaruzelski (o Gomułce czy innym Gierku nie wspominając) nie mówił, że ci co go nie popierają to „pełniący obowiązki Polaka”…

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Miłosz, komuniści tolerowali Kościół z kilku powodów. Wbrew pozorom praktyki religijne Polaków za PRL-u były swoistym wentylem bezpieczeństwa dla komunistycznej władzy, bo katolicyzm scalał polskie społeczeństwo na swój sposób temperował, ale jednak (w zasadzie) nie podburzał do występowania przeciw tej władzy (to się zmieniło kiedy ustrój ten zaczął padać pod własnym ciężarem i niewydolnością/nieudolnością). To było coś w rodzaju symbiozy. Paradoksalnie, po tzw. transformacji ustrojowej, doszło do zaostrzenia konfliktu między stroną konserwatywną a liberalną, bo zarówno jedna jak i druga poczuła się zagrożona – nie tylko represyjnością, ale i ekspansją „przeciwników”. To wszystko ma zresztą nie tylko ideologiczne (światopoglądowe), ale i (kto wie czy nie silniejsze) ekonomiczne korzenie, bo społeczeństwo polskie stało się bardziej pod tym względem rozwarstwione.

  2. major Says:

    Bruksela w sporze z Polską odwołuje się podobno do demokracji. Ale nie wtedy na przykład, gdy chodzi o Nord Stream 2. Wtedy odwołuje się do dyktatu, a zastrzeżenia Polski uważa za niedemokratyczne – Polska bryka.

    Suwerenność i demokracja według obozu postępu maszerowałyby ręka w rękę, gdyby Platforma miała w TK wszystkich piętnastu sędziów. Przyciśnięta do muru zgodziła się z wielkimi jękami na dwóch mniej, ale utrata dalszych trzech jest już dla niej katastrofą wymagającą interwencji Brukseli – pisowska Polska już nie bryka, a wręcz wierzga.

    Suwerenność i demokracja powinny być jak dwie strony tego samego medalu. Tylko że teraz demokracji podobno już nie ma. Była jak media publiczne znajdowały się w rękach Platformy. Gdy przeszły w inne ręce, okazuje się, że Polska bryka.

    Pławiliśmy się w demokracji, gdy trzy różne sądy wydawały w tej samej sprawie trzy różne wyroki. Gdy podejmowane są próby doprowadzenia do sytuacji, kiedy przynajmniej w dwóch sądach zapadłby taki sam wyrok – Polska bryka.

    Z demokracją nie było najmniejszego problemu, kiedy kioskarkę skazywano za „zdefraudowanie” dwudziestu groszy, za to umarzano postępowanie karne wobec ministra Platformy, który zataił w oświadczeniu majątkowym posiadanie zegarka o wartości ponad 10 tys. zł. Problem z demokracją pojawia się dopiero wtedy, gdy takich zatajaczy zaczyna się ścigać – Polska bryka.

    Premier Szydło majaczy o jakiejś suwerenności. Suwerenność proszę Państwa to była, kiedy rząd Tuska w opozycji do Brukseli podnosił wiek emerytalny i przesuwał ciężkie miliardy z OFE do ZUS, a nie teraz, kiedy rząd Szydło chce storpedować te osiągnięcia.

    I znikąd nadziei. Imigrantów jak nie było, tak nie ma. Tylko patrzeć, jak rząd wydrze nam ostatni atrybut demokracji – ciepłą wodę w kranie. A może już wydarł. Lepiej sprawdzić.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No właśnie, obawiałem się, że jeśli będą jakieś komentarze pod tym wpisem, to zdominuje je polityka.
      A przecież w tych zapiskach poruszyłem wiele innych tematów, wśród których polityka zajmuje dość mizerną cząstkę.

      Niestety, odnoszę wrażenie, że zbyt wielu ludziom polityka jakby odbierała rozum (oczywiście nie odnosi się to do powyższego komentarza, który jest dowcipny i dość trafny.

  3. Miłosz Says:

    zawsze problemem jest nie to, w co kto wierzy, tylko to, że ten wierzący wierzy, ze ja mam wierzyc w to samo co on…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Dopóki ktoś wierzy (że ty masz wierzyć w to samo co on), to nie jest to jeszcze takie groźne. Gorzej jest jak zamiast wierzyć, zmusza cię do tego.
      Ale przecież nikt nikogo nigdy nie zmusił jeszcze do wierzenie w to, w co ktoś nie chce wierzyć ;)
      Zamiast zmuszania stosuje się więc coś innego: propagandę, indoktrynację, tresurę, perswazję… czy też jakieś inne techniki „szkolenia” i „edukacji” ;)

      • Miłosz Says:

        ..są tacy, którzy pod groźbą śmierci zmuszają by uwierzyć w ich racje… psychiczne zmuszanie za pomocą propagandy, określeń, że jesteś np. inny sort itd. itp. jest wciąż zmuszaniem, kto wie, czy nie groźniejszym. Bo dla świętego spokoju się udaje, że się wierzy… i później ankieterzy z radością ujawniają, że 97% wierzy w to, co chcą inni….

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Jeżeli ktoś udaje, że wierzy, to tak naprawdę nie wierzy.

          Nie można jednak zmusić kogoś do wierzenia w coś, najwyżej do zachowania pozorów lub zachowywania się w taki a nie inny sposób.
          Chociaż, długotrwałe wywieranie psychicznej presji (takiej np. jak tresura i propaganda czy tzw. „pranie mózgu) prowadzące do przyjęcia przez ludzi określonego systemu wierzeń, jest oczywiście formą przymusu.
          Nie zaliczyłbym jednak do tego wychowania dzieci, czy edukacji, bo są to procesy normalne, niezbędne w życiu człowieka zarówno w wymiarze indywidualnym, jak i społecznym.

  4. SEKS, RELIGIA I POLITYKA, albo O ŚWIETLISTOŚCI RZECZY NIEMATERIALNYCH — WIZJA LOKALNA – Kontynentix Says:

    […] via SEKS, RELIGIA I POLITYKA, albo O ŚWIETLISTOŚCI RZECZY NIEMATERIALNYCH — WIZJA LOKALNA […]

  5. echo Says:

    Nie obruszyłem się na ateistę ale na „nieprzejednanego”. Cóż to niby ma znaczyć? Z czego wnioskujesz, że jestem nieprzejednany. Swój wywód nie zacząłeś od religii ale od ataku na ateistów, na który zużyłeś literalnie dwa razy więcej miejsca niż na krytykę religii. Skąd ta nierównowaga, hahahha? I jeszcze, że nam nic nie zagraża?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Pokaż mi w którym miejscu „atakuję” ateistów? Kto tu krytykuje religię, ja czy Ty? (zupełnie nie rozumiem Twojego zdania: „na atak na ateistów zużyłeś literalnie dwa razy więcej miejsca niż na krytykę religii”). Jestem krytyczny wobec pewnych przejawów religii, ale w zasadzie jej bronię przed totalną krytyką i ślepotą, która nie dostrzega pozytywnego wpływu religii na kształtowanie się ludzkiej kultury i cywilizacji. (A z tym dość często się spotykam.)

      Gdzie twierdzę, że nam nic nie zagraża?
      Czy Ty na pewno czytasz mnie ze zrozumieniem?

      • echo Says:

        No nic nacisnąłem niechcący enter i poszło.
        Jestem za różnorodnością a nie za monopolem jakiejkolwiek ideologii. Tendencje monopolistyczne jednak są i musisz przyznać, że ateiści należą jednak do znacznej mniejszości na świecie. I dla mnie nie jest istotne, czy ktoś wierzy w boga czy tez nie, ale jakie to pociąga konsekwencje.

        World Value Survey podało ciekawe dane w postaci diagramu, na którym mierzy się religijność indywidualną, wolność i zaufanie do instytucji społecznych. Szwecja jest tam na 4 miejscu a Syria na 143. Kraje protestanckie, które mają największy poziom zaufania do instytucji społecznych wykazują się też największym stopniem sekularyzacji. W Szwecji tylko 3% ludzi uważa, ze mężczyźni bardziej nadają się na politycznych przywódców, niż kobiety. W Iraku tak myśli 44%. W Szwecji 81% całkowicie zgadza się z twierdzeniem, że kobiety mają takie same prawa jak mężczyźni i że jest to ważną zdobyczą demokracji. W Iraku 18%.
        W Egipcie, Jordanii i Palestynie 90% uważa homoseksualizm za nie akceptowalną. W zachodnich społeczeństwach jest to ok. 10%. W Iraku 22%
        Muzułmanie uważają, że synowie i córki maja takie samo prawo do dziedziczenia, ale 92% uważa, że żona powinna podążać za mężem.
        Demokracja: np w Jordanii i Egipcie ludzie, którzy twierdzą, że doceniają demokrację twierdza, że religijni przywódcy powinni tworzyć prawo i że armia ma prawo reagować, jeśli okaże się, że rząd jest pozbawiony kompetencji, no i że ludzie powinni podążać za swoim przywódcą.

        Można mnożyć przykłady dotyczące tolerancji, homoseksualizmu, wychowania dzieci, aborcji, rozwodów i agresji w domu.
        Wg duńskich badan, potrzeba aż 30 lat by imigranci doszli do tego samego poziomu zaufania społecznego, jakie mają rodzimi mieszkańcy. To nie religia ma znaczenie ale coś jest na rzeczy. Poza tym jakoś nie znam kraju całkowicie ateistycznego – bo byłe kraje komunistyczne, ani tym bardziej Chiny też takie nie są. Mnie wystarczy aby poziom sekularyzacji był na tyle wysoki, bym nie musiał się martwić, że jakiś imam lub ksiądz będzie wtrącał się na tyle do życia publicznego, by zmieniać prawo i dostosowywać go na potrzeby jakieś religii.
        Tyle w temacie.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Nie wiem, czy zauważyłeś, ale za podanymi przez Ciebie zestawieniami kryje się właściwie krytyka państw muzułmańskich. Pojawiło się nawet przeciwstawienie im krajów protestanckich – a przecież takie ich określenie jest nawiązaniem do ich religijnej proweniencji. Czyli, tak naprawdę, nie można za ten stan rzeczy winić religii per se, tylko pewien rodzaj doktryn (wierzeń) religijnych, które wpływają na charakter danego społeczeństwa.
          Nota bene, odwołując się do krajów protestanckich, wykazałeś na ich zalety, które przecież mają swoje źródło w religii (tutaj: chrześcijańskiej).

          Nawiasem mówiąc: jeśli Ty masz takie zastrzeżenia do muzułmanów (a uważasz się za człowieka otwartego i nieuprzedzonego), to jak tu dziwić się ksenofobicznemu, zacofanemu (bo katolickiemu) społeczeństwu polskiemu, że nie życzy sobie w swoim, kraju muzułmańskich imigrantów?

          W kilku kwestiach myślimy podobnie. Bo np. również i ja nie chciałbym żyć w państwie wyznaniowym, gdzie jedna religia narzuca wszystkim obywatelom wywodzące się z jej dogmatów zasady.
          Jestem także za świeckim charakterem państwowych rytuałów oraz państwowego szkolnictwa, i ogólnie: sfery publicznej, w której przecież znajdują się (i działają) ludzie o różnych światopoglądach, w tym ateiści.

        • echo Says:

          To tylko fakty a nie zastrzeżenia. Nie twierdzę, że religia jest źródłem zła ale z zasady jest konserwatywna i z zasady stara się narzucić innym swój sposób widzenia świata – nazywa się to czasem głoszenie ewangelii albo jihad. Ewangelia głoszona słowem, a nie mieczem, jest oczywiście lepsza niż jihad z bombami wokół brzucha.

          Wracając do liczb. Statystyka wszystkiego nie wyjaśnia. Jednak w Szwecji na pytanie jak ważna jest religia w twoim życiu tylko 7% uznało za bardzo ważną. W Iraku 80%. Jak się domyślasz, statystyka poziomu szczęścia jest tu odwrócona. Ale, jak powiedziałem, to są tylko liczby i trzeba wziąć pod uwagę inne czynniki. Chodzi mi jednak o to, by dyskusje tego rodzaju były poparte faktami, a nie tylko tym, co byśmy chcieli, żeby było.

          Problem emigrantów jest złożony i powinno się włożyć masę energii, by go dobrze rozpoznać, zbadać, poddać analizie, a nie poddawać się uprzedzeniom. Tego się w Polsce nie robi. Generalnie jest duże rozpolitykowanie, natomiast mało merytorycznych dyskusji. Najpierw trzeba zebrać fakty. Jacy ludzie przyjeżdżają, kto ich przerzuca i jaki ma w tym interes. Ile jest rzeczywistych uchodźców, no i na koniec trzeba mieć politykę integracyjna. A to ostatnie w Polsce kompletnie nie istnieje.
          Dać ludziom dach nad głową to za mało. Gromadzić ich w gettach to dobry przepis na rozruchy. Ale samo mówienie, że ich nie chcemy, to jest po prostu niegodziwość, tym bardziej, że sami byliśmy często w podobnych sytuacjach.

          Wracając zaś do religii. Uważam, że wykorzystuje ona coś, co jest głęboko zakorzenione w człowieku i jest to oczywiście pozytywne: poczucie wspólnoty i jedności ze światem, który nas otacza. Rytuał to też ewolucyjne koło zamachowe, które pozwalało nam właściwie na stworzenie wszystkiego, co do tej pory stworzyliśmy. Też nie wzięliśmy go z niczego, tylko z obserwacji świata. Słońce wschodzi i zachodzi jak w jakimś pra-rytuale.
          Rytuały nam są potrzebne, również ateistom.

          Zamówiłem właśnie książkę Alaina de Bottona, „Religia dla ateistów”. Dlaczego nie zebrać się w niedzielę, posłuchać Bacha czy wersetów dobrej książki, np. „Opowiadania Orangutana” Dawkinsa z książki „The ancestors tale: a pilgrimateto tha dawn of evolution”? Albo sonetów Szekspira, coś Goethego… Myśl nie jest nowa, bo już w XIX wieku August Comte miał podobne przemyślenia. Tzw. ludzka religia mu się śniła. Czemu nie :) Być może potrzebne jest jakieś zinstytucjonalizowanie tego, by nowe, dobre idee powstawały. Jak przeczytam, to dam znać.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Trudno się nie zgodzić ze wszystkim, co tutaj napisałeś.
          Aby zrozumieć drugiego człowieka, to trzeba przede wszystkim chcieć go zrozumieć. Poza tym, im więcej o nim wiemy, tym jest to łatwiejsze. Problem w tym, że często wcale nie chcemy go zrozumieć i niewiele o nim wiemy (ani tak naprawdę nie chcemy się więcej dowiedzieć) – bo widzimy tylko to, co chcemy widzieć aby utwierdzić się (zwykle) w naszych uprzedzeniach (wynikających zwykle z naszej złej woli, kompleksów, poznawczego lenistwa i ignorancji). Swoją rolę grają tu również ludzkie atawizmy.

          PS. Ciekaw jestem Twoich refleksji po przeczytaniu tej książki. Człowiek potrzebuje zachowań rytualnych z wielu względów. Nawet ateiści, często nie zdając sobie z tego sprawy, powielają zachowania i przyjmują wartości, które mają swoje źródło w religii.

  6. sarna Says:

    piszesz „Twierdzenie, że Japonia, Korea, Chiny odniosły ekonomiczny sukces, bo budowały (budują) swoją potęgę („dobrobyt”) na zasadach konfucjanizmu jest moim zdaniem nieporozumieniem. Nie, one budują to na zasadach kapitalizmu.”

    Konfucjanizm bazuje na rodzinie i hierarchii wewnątrz niej. Jeśli przyjąć, że naród to rodzina, to zgodnie z konfucjanizmem członkowie rodziny podporządkowują się woli głowy rodziny, nawet gdy są świadomi, że nie ma ona racji, bo w przeciwnym wypadku sprzeniewierzą się niebiańskiemu porządkowi. Trochę to chore, ale tak to funkcjonuje.

    Konfucjanizm to bardzo stara ideologia, jest rzeczą normalną, że z czasem ewoluowała dostosowując się do czasów współczesnych, ale zasadnicze zasady nadal obowiązują w społeczeństwie chińskim. To, że władza osiąga sukces za pomocą systemu kapitalistycznego nie oznacza jeszcze, że nie wykorzystuje potencjału narodu płynącego z wyznawanego przez niego i silnie w nim zakorzenionego konfucjanizmu.
    Jeśli prześledzi się teorie rozwoju ekonomicznego różnych krajów, to naukowcy wręcz twierdzą, że w przypadku krajów Azji Wschodniej tak właśnie jest – i na nic tu Twoje święte oburzenie ;)
    macham

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Gdzie Ty tu widzisz moje oburzenie – i w dodatku „święte” – to doprawdy nie wiem.

      Z tego co wiem (a przyjrzałem się jednak temu bliżej), kapitalizm i konfucjanizm to nie są raczej filozofie (sposoby działania, światopoglądy) kompatybilne: w swojej istocie kapitalizm jest wręcz anty-konfucjański.

      Kapitalizm (który nota bene jest konstrukcją zachodnią) przedkłada sukces indywidualny ponad zespołowy, dąży do maksymalizacji zysku (kosztem innych, czyli de facto kosztem społeczeństwa) – i jest jednak na wskroś niealtruistyczny… (To dlatego w kapitalizmie tak mała grupa posiada zdecydowaną większość bogactwa, zdobytego zresztą kosztem zdecydowanej większości populacji.)
      Konfucjanizm z kolei zakłada wyższość dobra grupy (społeczeństwa) nad dobrem jednostki. Jeśli faworyzuje autorytaryzm (zalecając posłuszeństwo wobec patriarchy, władcy, lidera), to nie po to, by umocnić tyranię (oczywiście w praktyce różnie się to sprawdzało), tylko w imię harmonijnie funkcjonującego społeczeństwa (państwa). W tym sensie jest altruistyczny, bo ma na względzie dobro wszystkich, a nie tylko jednostki, czy też wybranej grupy.
      (Nawiasem mówiąc konfucjanizm jest o wiele bliższy założeniom komunizmu, niż kapitalizmu.)

      Jest oczywiste, że wschodni kapitalizm wykorzystuje konfucjańskie podporządkowanie się władzy (liderowi, szefowi), ale jest to pewien rodzaj oszustwa ze strony kapitalistów, którzy w rzeczywistości bardziej realizują zasady kapitalizmu zachodniego (maksymalizacja zysku kosztem pracowników), niż są wierni zasadom konfucjańskim (działanie dla dobra grupy i społeczeństwa).

  7. sarna Says:

    Trudno się spierać z tym, co obecnie napisałeś, bo napisałeś innymi słowy, to co ja w komentarzu, no może poza tym, że nie nazywam kapitalizmu filozofią, a systemem.

    By skutecznie zarządzać państwem o rozmiarach i ambicjach Chin, niezbędny był sprawny i odpowiednio przeszkolony aparat. Kolejne dynastie władców Chin aż po przywódców dziś, sprytnie wykorzystują konfucjanizm do maksymalizacji korzyści w podziale których szary obywatel ma minimalny udział.
    Jak widać każda dobra ideologia ulega wypaczeniu i obraca się przeciwko jej wyznawcom

    A gdzie widzę Twoje święte oburzenie? – zapewne tam gdzie Ty Staszku nie dostrzegasz przymróżenia oka.
    Ponieważ prawdziwe życie nie polega na oddychaniu, a na chwilach które wstrzymują oddech takiego dnia Ci życzę
    mimo, ze chyba wstałeś lewa nogą ;)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      W takim razie to nie jest żaden spór, tylko rozmowa ;)

      Oczywiście, że kapitalizm nie jest filozofią (tego określenia użyłem niejako w cudzysłowie – w nawiasie pisząc o „sposobie działania”) tylko systemem. Każe dziecko o tym wie ;)

      Pełna zgoda o wykorzystywaniu konfucjanizmu do kapitalistycznych zagrywek.
      W swoich komentarzach chciałem podkreślić, że kapitalizm (będąc tworem Zachodu) zdominował niejako konfucjanizm (jest wobec niego czymś nadrzędnym w rzeczywistym działaniu). Zasady działania kapitalistów (przedsiębiorców) chińskich są przede wszystkim kapitalistyczne, a nie konfucjańskie.

      To podobnie jak w „chrześcijańskiej” Europie: kapitaliści byli chyba ostatnimi ludźmi, którzy swoje działanie podporządkowywali chrześcijańskiemu miłosierdziu i współczuciu.

      Czyli (zwłaszcza w biznesie): życie sobie, a religia sobie.
      Niektórzy ludzie (zwłaszcza kapitaliści) są bardzo elastyczni, jeśli chodzi o stosowanie zasad etycznych (również tych wywodzących się z religii, czy dominującego w danym kraju światopoglądu) we własnym działaniu nastawionym głównie na osiągnięcie jak największego zysku.

      Chociaż, od wszystkiego są wyjątki.
      W Indiach takim przykładem jest rodzina Tata, której członkowie dali się poznać w szeroko zakrojonej działalności filantropijnej.

  8. Onibe Says:

    cóż, jak tylko zacząłem czytać Twój artykuł natychmiast przyszła mi do głowy moja „ulubiona” gazeta, mianowicie Prawda. Józef Stalin i jego naśladowcy wiele zrobili w temacie gwałtu na prawdzie – i bynajmniej nie o gazetę mi chodzi. Przede wszystkim wprowadzili „na salony” przekonanie, że kłamanie z przekonaniem jest wystarczającym substytutem prawdy…

    kapitalizm nie jest dobrym ojcem dla swoich dzieci, aczkolwiek jest niezłym bratem/siostrą dla swoich rówieśników. W Polsce zaczynaliśmy od zera, brakowało wszystkiego, ale przede wszystkim tego, co stanowi o jakości rynku kapitalistycznego, tzn. kapitału. Komunizm/socjalizm sprawił, że mieliśmy mniej więcej równe społeczeństwo pod względem zamożności, jednak były to raczej niższe stany. Niemożliwa była wcześniej akumulacja kapitału, brak było klasy średniej, która w każdym nowoczesnym społeczeństwie jest kompromisem pomiędzy „ludem” a bogatymi. Jednocześnie, tuż za dopiero co otwartą granicą, funkcjonował żarłoczny, doświadczony i dojrzały rynek kapitalistyczny, szukający wentyla bezpieczeństwa i dodatkowych możliwości ekspansji (co, notabene, jest oczywistą cechą dojrzałego rynku kapitalistycznego: zagospodarowanie rynku lokalnego w sposób wykluczający szybki rozwój). No i stało się to co się stało. Moim zdaniem można by odpuścić sobie grzechy transformacji gdyby nie to, że nadal, po tylu latach, nie doczekaliśmy się silnej klasy średniej, nie wspominając już w ogóle o kapitale narodowym (nie piszę o kapitale w rękach polityków – chodzi mi raczej o silną giełdę i inwestorów z Polski, a nie z importu).

    Masz rację pisząc, że gospodarka powinna służyć ludziom a nie na odwrót, choć może precyzyjniejsze byłoby stwierdzenie, że idealna byłaby w tym przypadku „służba” w obie strony, bo gospodarka potrzebuje ludzi i potrzebuje pewnego poświęcenia, w zamian za które może się rewanżować poziomem życia, dostępnością pracy ect.

    W temacie filmów i gwałtów… ujmę to tak: akcja i gwałt to esencja współczesnego kina, jednocześnie brak w nim dzieł, które naprawdę mówiłyby o szeroko rozumianym gwałcie. Także seksualnym, ale nie tylko. Kino wzuło buty starożytnych greckich artystów, których zadaniem było uwiecznianie – w opowieściach, w malunkach, w rzeźbie – wizerunku wojownika, a więc mężczyzny łaknącego walki, niebojącego się śmierci i nie mającego nic przeciwko zabijaniu. Taki jednostronny wizerunek obowiązuje obecnie: mało za tym refleksji o koszcie ludzkim i jakimkolwiek innym owej wojowniczości. Każdy współczesny aktor musi w pierwszej kolejności nauczyć się machać karabinem, niektórzy zaś robią to z manierą, jakoby rzeczywiście byli na froncie i zabijali. Początkujący pisarz zaczyna od opowieści o wielkiej wojnie i tysiącu trupów. Ect. Paradoks: społeczeństwo, dla którego śmierć jest tabu, zdaje się wydawać z siebie wyjątkowo wielu ekspertów od śmierci. Może jak w Polsce każdy się zna na piłce nożnej i polityce, tak każdy „masowy” odbiorca kultury zna się na zabijaniu?

    Określenie „widz masowy” jest dobre. Oczywiście, jest nieco pogardliwe. Ale z drugiej strony, czyż nie słusznie? Bo przecież masowy odbiorca kultury to nie tylko człowiek, który pójdzie do kina na film X (bo np. wybiera seanse losowo lub dlatego, że nie ma akurat nic innego…), ale także kupujący t-shirty z logiem filmu, wydający kupę kasy na filmowe gadżety i zmieniający proszek do prania jeśli w nowej reklamie jakaś gwiazdka filmowa wskaże, że należy go zmienić. Sądzę, że pranie mózgu jest znacznie głębsze niż zazwyczaj uznajemy, w dodatku jest samonakręcającą się machiną, bo w wielu grupach społecznych nieuczestniczenie w głupim rytuale konsumpcji około-filmowej jest równoznaczne z wykluczeniem. To trochę tak jak z mistrzostwami piłkarskimi: w TV czy radiu każdy musi się pod ten temat podczepić i co trzy minuty przypominać o nim w ten lub inny sposób, bo niepodczepienie się stanowi ryzyko pozostania na stacji. W efekcie: mamy lawinę. Lawiny rzadko kiedy jednak bywają mądre…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Im głośniej głosi się „prawdę”, tym bardziej owa „prawda” wydaje mi się wątpliwa i podejrzana. Czyli: prawdziwość „prawdy”jest odwrotnie proporcjonalna do jej emfazy.
      Prawda nie potrzebuje rozgłosu – obywa się też bez reklamy.
      Nawet jeśli przytłacza ją pozór, to nie jest tak, że ona przestaje istnieć.
      No ale człowiek jest zwierzęciem społecznym i kulturalnym, które nie może się obyć się pozoru.
      Pozoru, który najczęściej uważamy za prawdę.

      Niekiedy odnoszę wrażenie, że cała nasza kultura jest jedną wielką grą pozorów.

      Człowiek, siłą rzeczy, wikła się w systemy, które tworzy. A każdy system pozbawia go do pewnego stopnia autonomii. Zresztą, dotyczy to nie tylko ludzi, którym dany system narzuca się „z góry”, ale i tych, którzy ten system tworzą i narzucają innym.
      W ogóle: życie to jednak zniewolenie jest.
      Wolność jest pozorem, co jednak nie zniechęca nas do hołubienia „wolności”, (którą nota bene deklarujemy jako naszą najwyższą wartość).

      Im więcej śmierci w kulturze masowej, tym mniej refleksji o niej.
      I właśnie o to chodzi społeczeństwu.

      Każde nazwanie człowieka (obdarzenie go epitetem, wlepienie mu jakiejś etykietki) jest w pewnym sensie zamienianiem go w abstrakcję. Dotyczy to zwłaszcza człowieka „masowego”.


Co o tym myślisz?