ZIELONA GRANICA – humanitaryzm i polityka

.

Imigrancka droga krzyżowa – pieta (Kadr z filmu „Zielona granica”)

.

       W sumie dobrze się stało, że dopiero teraz udało mi się obejrzeć film Agnieszki Holland „Zielona granica”, a nie w czasie, kiedy wywołał on burzę w kraju, przed wyborami do polskiego parlamentu. Błoto opadło, więc byłem rad, że będę mógł odebrać film bez tamtego szumu, który go zagłuszał. Obiecywałem sobie również, że podejdę do niego tylko jak do dzieła filmowego, bez wikłania się w politykę. Niestety, okazało się, że było to oczekiwanie naiwne. To mi się nie udało, bo w tym filmie polityka odgrywa jednak ważną rolę i potraktowanie „Zielonej granicy” w oderwaniu od jej politycznego kontekstu, byłoby równoważne z pozbawianiem filmu sensu, jaki nadała mu sama Holland. Obecny tam sprzeciw wobec systemu osiąga taki stopnień, że według mnie „Zieloną granicę” uznać można za film (także, a może nawet przede wszystkim) polityczny. Co oczywiście nie jest jeszcze równoznaczne z jakimkolwiek zarzutem wobec filmu, ani tym bardziej go nie dyskwalifikuje, ani nie deprecjonuje. Jednakże wystawia go na krytykę właśnie od strony politycznej, co moim zdaniem dzieje się ze szkodą dla jego zdecydowanie (w to nie wątpię) humanitarnego przesłania.

       Agnieszka Holland to bez wątpienia najwybitniejsza polska reżyserka, więc można od niej oczekiwać filmu nie tylko wyrastającego ponad przeciętność, ale i bardzo dobrego. Liczne nagrody jakie film zebrał, jak również zdecydowana większość pozytywnych jego recenzji, może wskazywać na to, że „Zielona granica” właśnie takim filmem jest. Ośmielam się mieć inne zdanie, bo dostrzegłem w tym filmie mankamenty, które powstrzymują mnie od wyrażenia opinii zgodnej z chórem jego apologetów.

       Nie tylko ja zauważyłem, że pierwsze kilkadziesiąt minut filmu są najlepsze – mistrzostwo reżyserskie Holland jest w nich ewidentne: ekspozycja, w której poznajemy z bliska rodzinę migrantów z Syrii – i towarzyszącą im nauczycielkę z Afganistanu – stanowi doskonałe wprowadzenie nas do ich życia, przez co nie tylko pozbawiają się oni w naszych oczach anonimowości, ale w pewnym sensie stają się nam bliscy. Tak dzieje się do momentu, kiedy docierają oni do polsko-białoruskiej granicy, gdzie stykają się ze służbami granicznymi obu państw, i gdzie zaczyna się ich gehenna. Film traci wtedy swoją spójność i klarowność – tak, jakby sznurki narracyjne zaczęły się scenarzystom „Zielonej granicy” wymykać z rąk. Niestety, im dalej w las, tym zagubienie większe – często odnosiłem wrażenie, jakby sceny z dalszych części filmu nie były reżyserowane przez Holland, tylko przez kogoś innego. Sądzę, że przyczyniło się do tego również niezwykłe tempo kręcenia filmu, który powstał w ciągu zaledwie 23 dni zdjęciowych. Może dlatego niektóre sceny sprawiały na mnie wrażenie, jakby były jakimś filmowym brudnopisem: trzęsąca się kamera, niepanowanie nad kadrem, nieczytelność obrazu z powodu niedostatecznej ilości światła… Wiem, że dla niektórych widzów (czy krytyków) forma taka podkreślała jakby dokumentalny walor filmu, ale mnie przeszkadzała – bo przecież nie był to film dokumentalny, tylko fabularny.

      Ale to jeszcze nie „spaliło” filmu. W moim odczuciu zaszkodziło mu najbardziej kilka scen – i tutaj chciałbym się odnieść do tych, które obejrzałem z… zażenowaniem (by nie użyć innego, bardziej dosadnego słowa). Pierwsza to wystąpienie wysłannika MSW, który przyleciał z Warszawy na spotkanie z pogranicznikami, by poinstruować ich w stylu: „Ja nie chcę słyszeć o ich dzieciach. Dzieci to oni wypożyczają albo kupują, a potem dmuchają dymem w oczy, że niby płaczą. (…) Pamiętajcie, że ci tzw. uchodźcy to broń Putina i Łukaszenki. To nie są ludzie – to są żywe pociski! (…) U nas trupów nie ma być, ale, jakby jakiś był, to ma go nie być. Jasne!?” No i jak tu nie zapałać nienawiścią do takiej odczłowieczającej ludzi polityki reprezentowanej przez wyższego rangą pracownika polskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? Zwłaszcza, że później widzimy, jak funkcjonariusz Straży Granicznej podaje jednemu z emigrantów termos, a ten się krztusi krwią, bo w termosie, oprócz picia, było także szkło. Czy Agnieszka Holland chociaż raz pomyślała o rodzicach tych chłopaków w mundurach broniących polskiej granicy, co czuli widząc na ekranie, jak potraktowano ich dzieci? Mimo wszystko nie uważam, że ten film jest anty-polski. Ale anty-państwowy, czy raczej anty-rządowy – zdecydowanie tak!

       W innej scenie widzimy Macieja Stuhra, który jako filmowy Bogdan wygłasza taką oto tyradę pod adresem polskiego rządu (proszę mi wybaczyć, że nie będę wykropkowywał wulgaryzmów, które posypały się na mnie z ekranu): „No, ja pierdolę! Słyszałaś?? Wiesz co się dzieje!? Musisz wiedzieć, że nasze państwo objęło patronatem nazistowski spęd! Faszystowski – kurwa! – marsz w stolicy, w Warszawie, pod patronatem, kurwa, rządu! Kurwa! To są moje problemy właśnie. Ja mam faszystowskich pojebów w rządzie! Ja nie mogę – przestałem jeść, nie mogę spać, już nie mogę myśleć! Libido mi spadło poniżej zera! Zapytaj Anki. Rzygać mi się chce, jak na to patrzę! Jak widzę ten wykrzywiony małpi pysk – kurwa! – który nie umie słowa sklecić w ludzkim języku. Kurwa! Skąd oni ich biorą tak w ogóle? Namnażają się, hodują? Ja pierdolę!”

       Ja wiem, że w jednej z politycznych baniek (tej spod znaku ośmiu gwiazdek) takie słowa spijane są (z ust niektórych celebrytów) jak miód, (ktoś nawet stwierdził, że ta scena przejdzie do historii polskiego kina – taka jest wielka i wspaniała). Dla mnie natomiast są modelowym wręcz przykładem mowy nienawiści (jeśli to nią nie jest, to co nią jest?), obok której trudno mi przejść obojętnie. Podobnie jak nie podoba mi się zaśmiecanie wulgaryzmami polskiego języka, do którego mainstreamu (często dzieje się to dzięki ludziom uważanym za elitę) przeniknął ostatnio rynsztokowy sposób wyrażania się – tak, jak to właśnie słyszymy z ekranu, skąd „kurwy” lecą równo, bez względu na status społeczny, majątkowy, czy intelektualny przeklinających.

       Powiedzieć, że film Agnieszki Holland nie jest zniuansowany, to nic nie powiedzieć. Niestety, niemal każda postać jaka w nim widzimy, jest z tezą – zwłaszcza emigranci to sami bez wyjątku męczennicy gnębieni przez straże graniczne obu państw (oczywiście wszyscy Białorusini przedstawieni są jak sadyści, Polacy wcale nie są lepsi, a wyjątkami są nawracający się na humanizm Jan i jakieś sporadyczne gesty). Nie widzimy ani jednego emigranta, który by zachowywał się wobec strażników agresywnie (a przecież wiemy, że całe hordy młodych mężczyzn szturmowały zabezpieczenia graniczne i obrzucały strażników kamieniami, co było narażaniem ich życia). Są za to sceny, w których emigranci są terroryzowani przez Straż Graniczną – i są one szokujące (w pewnym momencie widzimy jak polscy żołnierze przerzucają przez druty ciężarną kobietę). Na dodatek filmowane są one tak, by widzowi kojarzyło się to z najgorszym czasem hitlerowskiej okupacji (komendy, wrzaski, płacz, ujadające psy, strzały… ładowanie na ciężarówki ludzi, którym mówi się, że jadą do Szwecji, podczas gdy po raz kolejny przerzuca się ich na drugą stronę granicy, do piekła). Prawdę mówiąc, to nie dziwię się, że kilku zachodnich krytyków określiło to wszystko jako „misery porn„.

       Wielka szkoda, że w pewnym momencie rodzina syryjska z Afganką znika prawie z ekranu (wspomniana ekspozycja została przez to zmarnowana), a ich miejsce zajmują polscy aktywiści i grana przez Maję Ostaszewską Julia, co wprowadza do filmu pewien narracyjny chaos i kilka nowych, mało ciekawych jednak, postaci. Julia to prawdziwa Matka Miłosierdzia, która nie tylko ratuje imigrantów (tym razem są to Afrykańczycy), ale i przygarnia ich do serca – a obraz jaki wtedy widzimy przypomina pietę (a podobno pani Holland unika w swoich filmach sentymentalizmu, o czym dowiedziałem się od niej podczas naszej wspólnej rozmowy: cz. I TUTAJ, cz. II TUTAJ). Są jeszcze bogaci Warszawiacy (grany przez Stuhra Bogdan, jego żona i ich posługujące się płynną francuszczyzną dzieci), którzy przyjmują pod swój dach znalezionych w lesie czarnych chłopaków (młodzież łączy w końcu rap). Nie chcę jednak ironizować tudzież mnożyć zarzutów wobec filmu (a znalazłoby się ich więcej) gdyż niezwykle trudny problem poruszony przez Agnieszkę Holland jest naprawdę wielkiej wagi, a konfrontowanie nas z ludzkim nieszczęściem nie może pozostawiać nas obojętnym i nieczułym. Chcę wierzyć, że empatia reżyserki jest szczera i że przeważa nad jej nienawiścią do pewnych polityków. Nie mam jednak pewności, czy jej film nie zawiera w sobie elementu moralnego szantażu, (bo jeśli film skrytykujesz, to jesteś nieczuły na dolę biednych ludzi) i czy jest do końca uczciwy, skoro ukazuje – w sposób jednostronny i wybiórczy – tylko jedną z faset rzeczywistości, nie stroniąc przy tym od oskarżania ludzi, którzy być może na takie oskarżania nie zasługują. Przez to jej film, zamiast łączyć, dzieli.

6/10

*

PS. Film nieoczekiwanie nabrał nowego znaczenia w związku z ostatnimi incydentami na granicy polsko-białoruskiej, w której zraniono żołnierzy Straży Granicznej. Ponadto, wskutek zmiany rządu, nastąpiła totalna wolta jeśli chodzi o stosunek byłej opozycji i jej popleczników, zarówno do imigrantów, jak i Straży Granicznej. Wcześniej Donald Tusk mówił o imigrantach, że są to „biedni ludzie, którzy szukają swojego miejsca na ziemi”, zaś po zdobyciu władzy stwierdził, że „to nie są uchodźcy, rodziny, imigranci potrzebujący pomocy, to zorganizowane grupy młodych mężczyzn, 18-30 lat, bardzo agresywnych.” Natomiast żołnierze Straży Granicznej z „watahy psów” i „śmieci” (Frasyniuk) oraz „maszyn bez serca, bez mózgu, bez niczego, ślepo wykonujących rozkazy, morderców” (Barbara Kurdej-Szatan), stali się teraz „cichymi, a właściwie głośnymi już dzisiaj bohaterami dla całej Polski” – jak stwierdził niedawno premier Donald Tusk, zwracając się do pograniczników. Zapewnił ich również, że: „Macie pełne prawo używać wszelkich dostępnych wam metod, kiedy będziecie bronili nie tylko granicy, ale i swojego życia.(…) Nie będziemy się też wahać, jeśli chodzi o pomoc we wszystkich aspektach, także dla tych, którzy będą musieli decydować się na działania najtwardsze.”

* * *

Komentarzy 12 to “ZIELONA GRANICA – humanitaryzm i polityka”

  1. Mariusz Szczygieł Says:

    Ta scena: „Pierwsza to wystąpienie wysłannika MSW, który przyleciał z Warszawy na spotkanie z pogranicznikami, by poinstruować ich w stylu: „Ja nie chcę słyszeć o ich dzieciach. Dzieci to oni wypożyczają albo kupują, a potem dmuchają dymem w oczy, że niby płaczą. (…) Pamiętajcie, że ci tzw. uchodźcy to broń Putina i Łukaszenki. To nie są ludzie – to są żywe pociski! (…) U nas trupów nie ma być, ale, jakby jakiś był, to ma go nie być. Jasne!?” – jest zasłyszana podczas dokumentacji od tych pograniczników, którzy współpracowali ze scenarzystami.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ale czy ta rozmowa była nagrana? Co to znaczy zasłyszana? Od kogo? Czy ktoś przytoczył ją w dosłownym brzmieniu, czy była ona później dopisana/zmieniona przez scenarzystów?

      Zresztą, to nie jest aż takie ważne. Ważne jest to, że widzowie przenoszą tę (według mnie domniemaną/napisaną pod tezę filmu) wypowiedź na całą Straż Przygraniczną oraz postawę MSW.

  2. Edyta Lukos Says:

    Panie Stanisławie, jak zwykle rzetelna analiza.

    Gratulacje

  3. Jacek Zieliński Says:

    Ja osobiście czekam na „Zieloną granicę 2”.

  4. Bogna Kosina Says:

    Nic nam nie pozostaje „tylko rozłożyć ręce jak ten koń”.

    Post Scriptum trafne!

  5. Marcus Says:

    Polscy żołnierze zostali aresztowani za użycie strzałów ostrzegawczych na granicy obleganej przez zachowujących się agresywnie imigrantów. Warto to skonfrontować z tym, co niedawno mówił premier Donald Tusk: „Macie pełne prawo używać wszelkich dostępnych wam metod, kiedy będziecie bronili nie tylko granicy, ale i swojego życia.(…) Nie będziemy się też wahać, jeśli chodzi o pomoc we wszystkich aspektach, także dla tych, którzy będą musieli decydować się na działania najtwardsze.”

  6. Iwona Walczak Says:

    Dziękuję Panu za tę recenzję.


Co o tym myślisz?