BEKSIŃSKI i jego oswajanie śmiertelnej trwogi

(na marginesie wizyty w Galerii Zdzisława Beksińskiego w Sanoku)

.

.

       Zapytajmy samych siebie: czy gdzieś tam w naszych głębinach, na dnie – w ukrytych zakamarkach wnętrz naszej psychiki – nie ma świata takiego, jaki z masochistycznym wręcz upodobaniem – ale i rozpaczą człowieka schwytanego w pułapkę istnienia – uwidocznił przed nami Beksiński? Zgodnie z tym, co napisał kiedyś Tadeusz Brzozowski: „Wśród uwodzicielskiej wirtuozerii malarstwa włoskiego zrozumiałem, że najpiękniejsza epiderma nie zastąpi wyrazu ludzkich spraw.”
Tylko czym są owe „ludzkie sprawy”? Czy ludzką sprawą nie jest też „epiderma” nie pozwalająca się rozlać „bebechom” jakie skrywa, jak również ujmująca trzewia w formę, której efektem jest często emanacja (wcale nie powierzchownego) piękna?

       W sztuce poszukujemy zwłaszcza tego, co uniwersalne, jednak problem z Beksińskim jest taki, że on jedną tylko z wielu faset naszego świata wewnętrznego – ale i w konsekwencji: tego zewnętrznego również – przedstawia nam jako rzeczywistą dominantę.
Czyli świat ma być domeną horroru i koszmaru – a trwoga, rozpacz, bojaźń i drżenie wynika z nieuchronności degeneracji, rozpadu i gnicia wszystkiego na drodze do nicości.
W tym sensie można uznać Beksińskiego za nihilistę, który neguje (ignoruje) wszelkie pozytywne aspekty tworzonej przez człowieka cywilizacji. Gdyż Beksiński nawet nie próbuje ogarnąć świata w jego pełni – fenomen życia redukuje do własnej indywidualnej wizji artystycznej: „Sama twórczość jest kopaniem w śmietniku i pełnym lęku spoglądaniem na drzwi, z których bije blask Prawa.”

       Tutaj jednak można postawić pytanie: dlaczego artysta wybiera „śmietnik”?
Ale, ale… „blask Prawa” jest wszak pojęciem metafizycznym. Dlatego wydaje mi się, że tragizm postawy Beksińskiego wynika z tego, iż nie jest on w stanie owego „blasku” utożsamić z nadzieją, że to, co jest za „drzwiami” ma jakiś sens: „Rozważania o charakterze metafizycznym zajmują mi większość czasu przy malowaniu. To są wszystko lęki człowieka, który musi umrzeć. Każdy z nas wymyśla jakieś konstrukcje bądź wchodzi w gotowe systemy, które mają zapewnić jego robaczywej egzystencji sens nadrzędny.”
Tutaj pojawia się następne pytanie: dlaczego artysta uznaje (ludzką) egzystencję za „robaczywą”?
I czy swoista „jałowość” jego twórczości nie wynika właśnie z niemożności nie tyle znalezienia, co nadania sensu ludzkiemu życiu – o sensie metafizycznym nie wspominając?

..

       Czego możemy się spodziewać po człowieku, który – jak sam twierdził – nie wierzy w nic? Nie wierzy w Boga, w życie pozagrobowe… nie wierzy nawet w malarstwo. Beksiński wyznaje z rozbrajającą szczerością: „Malarstwo pozwala mi wyłgać się od przemijania i odgrodzić od rozpaczy, jaką ona niesie. (…) Ja wypełniam swoje życie, machając pędzlem przy sztalugach, ale każdy inny wybór byłby równie bezsensowny, więc przyjemność i jakiś tam cień nadziei stąd płynący stają się wyłącznym powodem działania.” (…) „Przytłacza mnie świadomość, że jestem tylko biedną małpą, która ryje coś tam na ścianach jaskini. Dla kogo? Po co?”
Skoro malarstwo Beksińskiego nie ma żadnego sensu – i żadnego sensu nie ma w jego obrazach – to właśnie zasadne jest pytanie o to, czy jest sens doszukiwać się sensu w czymś, co sensu nie ma. Nie ma sensu, więc nie ma też i żadnego znaczenia. (Beksiński: „znaczenie jest dla mnie bez znaczenia”.)
To by zgadzało się z napomnieniem artysty, żeby nie tylko nie nazywać (ani objaśniać) tego, co on maluje (przypomnijmy, że jego obrazy nie mają właściwie tytułów), ale też nie doszukiwać się w nich żadnej symboliki (nawet tak często pojawiający się w jego twórczości krzyż nie ma religijnej konotacji, a jest tylko malarskim rekwizytem, na którym – wedle słów samego Beksińskiego – „można coś zawiesić”.)
Artysta pytał się też dla kogo maluje. Ale to było pytanie retoryczne, bo on przecież malował dla siebie (nawet wtedy, kiedy swoje obrazy sprzedawał, by zarobić na własne utrzymanie).

       Pewnie błędem byłoby sprowadzanie całej twórczości Beksińskiego do totalnego ulegania heideggerowskiemu „byciu-ku-śmierci” – tudzież obrazowania lęku przed śmiercią, który trawił wszystkich egzystencjalistów – niemniej jednak trudno nie uznać takich jego słów za klucz do rozważań nad nią: „W moim wypadku tylko beznadziejna walka ze śmiercią i przemijaniem jest motorem twórczości.” „Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć” – mówił Beksiński.

       Na ile obsesja może zawładnąć twórczością artysty, a na ile twórczość pogłębia i rozwija tę obsesję? Wyobraźnia Beksińskiego została opanowana przez obrazy/wizje destrukcji i śmierci, gnicia i rozkładu, degeneracji, spotwornienia i deformacji… Na pewno malarstwo pomagało mu w eksternalizacji swoich własnych zmór i lęków – jego obrazy pełne są wyciśniętej z niego samego grozy. Tak, jakby w ten sposób chciał się z niej otrząsnąć.
Ale z drugiej strony, oblepiał się tym wszystkim na własne życzenie, tak jakby nie było już w nim (i poza nim) niczego innego. Był panem, czy niewolnikiem budzących się w nim demonów? A może tylko się (z) nimi bawił, bo pobudzały jego twórczość, pomagały prowadzić mu pędzel? Może ważny był tylko akt malowania, a wszystko inne było pozorem i złudą, nic nie znaczącą grą z przemijaniem? I nie było żadnych demonów, tylko strach i niepokój?

       Można się zastanowić nad tym, co spowodowało, że Beksińskiego zalicza się teraz do najwybitniejszych malarzy polskich. Czy też raczej: co jest takiego atrakcyjnego w jego obrazach dla całej rzeszy jego obecnych fanów i wyznawców.
Chyba jednak nie treść, bo (jak wykazałem powyżej) jest ona właściwie bez znaczenia (choć z drugiej strony, cały czas obrazy Beksińskiego usilnie się objaśnia i semantycznie opisuje.)
Może więc jej walor estetyczny – wbrew horrendum i potworności jakie te obrazy ukazują?
Przyznaję, że jeśli coś mnie przyciąga do malarstwa Beksińskiego, to jest właśnie ten ostatni aspekt formalny: doskonały (z czasem coraz doskonalszy) język plastyczny – niezmiernie sugestywny i w swoim wyrazie fascynujący przekaz materializujących się wizji człowieka o zdumiewającej – i nie mającej granic – wyobraźni.

greydot.

.

GALERIA

       Nigdzie nie można obejrzeć tak bogatej koncentracji obrazów Zdzisława Beksińskiego, jak w jego rodzinnym mieście Sanoku. W tutejszym Zamku dobudowano całe skrzydło, by pomieścić setki (jeśli nie tysiące) jego obrazów, grafik, rzeźb i fotografii. A jednak, w czasie kilkugodzinnej wizyty w tej Galerii artysty, ani razu nie przeżyłem chwili znużenia – nie miałem też wrażenia przesytu dziełami sanockiego geniusza (nawiasem mówiąc to określenie nie wydaje mi się żadnym nadużyciem).

       Według mnie nic nie może zastąpić bezpośredniego obcowania z malarskimi obrazami – żadna reprodukcja nie jest w stanie oddać zgromadzonych w nich fluidów, odczuwanych tylko wtedy, kiedy ma się je na wyciągnięcie ręki.

        Dużo by pisać o tej kolekcji. Oczywiście, kiedy się tutaj wybierałem, myślałem przede wszystkim o obrazach, więc zaskoczeniem były znakomite fotografie i grafiki Beksińskiego, których wcześniej – w przeciwieństwie do obrazów olejnych – nie znałem. Jestem pod wielkim ich wrażeniem. Tak wielkim, że kto wie, czy nie zacznę bardziej cenić Beksińskiego jako fotografa, niż malarza?

       Do wpisu tego załączam jednak tylko zdjęcia, jakie zrobiłem obrazom Beksińskiego (taki mały, dość arbitralny ich wybór), gdyż fotografowanie fotografii nie miało większego sensu, choćby tylko przez techniczną tego trudność (odbijające się światło). Notabene oświetlenie obrazów Beksińskiego w Galerii też pozostawiało wiele do życzenia, niemniej jednak – dzięki mojemu „mądremu” telefonowi – jakoś dałem sobie z tym radę. Zresztą, oceńcie to sami.

greydot.

greydot.

BEKSIŃSKI I RODZINA

.

Zdzisław Beksiński z żoną Zofią i synkiem Tomaszem (Sanok, 1959 r.)

.

       Jako swoisty apendyks do tego artykułu chciałbym zamieścić garść refleksji, jakie wzbudziły we mnie fotografie, które po raz pierwszy obejrzałem w sanockim Muzeum. Na każdej z nich jest Beksiński, na niektórych widzimy jego żonę Zofię i syna Tomasza.
Patrząc na te zdjęcia, nigdy byśmy nie odgadli, jak ciemne – prowadzące do tragedii – strumienie płynęły pod powierzchnią życia rodzinnego tych (wydawałoby się) szczęśliwych i kochających się ludzi. Teraz znamy już nieszczęścia, jakie dotknęły ich wszystkich bez wyjątku.
Czy to, że twórczość Beksińskiego miała tak koszmarny wydźwięk i pełna była potworności, miało jakikolwiek związek z tragediami tych ludzi, czy może był to tylko przypadek – chichot i złośliwość losu?
Nie wiem.

     Przypomina mi się teraz film o Beksińskich „Ostatnia rodzina” (pisałem o nim TUTAJ), który – mimo, że od strony artystycznej był bez zarzutu – to jednak nie zdołał według mnie dotrzeć do prawdy o tych ludziach (zwłaszcza postać Tomka była przerysowana, niemal karykaturalna). Co ciekawe, nawet kiedy czytamy wywiady z Beksińskim, czy jego własne zapiski, to wymyka się nam istota jego człowieczeństwa i mamy wrażenie, że nadal – za tym jego nihilizmem i zbyt łatwym jednak obrazowaniem lęków i koszmarów – skrywa się jakaś tajemnica, której być może on sam sobie nie uświadamiał. A bał się tak, jak boi się większość ludzi. I zmagał się z życiem tak, jak zmagamy się chyba wszyscy. Tym, co go wyróżniało, był jego wielki – dotykający niekiedy geniuszu – talent.

.

greydot.

Komentarze 2 to “BEKSIŃSKI i jego oswajanie śmiertelnej trwogi”

  1. Gniewko Lewandowski Says:

    W młodości był ciekawym twórcą (w tym projektantem autobusów i fotografikiem) i z tego okresu jego dzieła cenię. Później ugrzązł w jałowej egzystencji we własnej wewnętrznej pustce ale i nie ona stała się tematem – to po prostu dobrze sprzedająca się formuła, bardziej narracyjna, niż przedstawiająca

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      To prawda. Beksiński nie miał właściwie nic do przekazania swoim malarstwem – w przeciwieństwie do swoich fotografii, które wyciskały coś istotnego z rzeczywistości. Doskonalił coraz bardziej swój warsztat malarski, ale wszystko kręciło się wokół tego „nic” – zresztą on sam cały czas mówił, że jego obrazy są bez znaczenia – liczą się tylko jako przetrwanie jałowej egzystencji.


Co o tym myślisz?