IS IT A WONDERFUL LIFE? – albo o tym, czy kino ukradło Boże Narodzenie

.

Dzięki Bogu mamy już Boże Narodzenie - film "It's a Wonderful Life" jak plaster miodu na dotkliwość życia

Dzięki Bogu (?) mamy już Boże Narodzenie – film „It’s a Wonderful Life” „ jak plaster miodu na dotkliwość życia

.

       Oczywiście, już w samym tytule tego artykułu zawarta jest prowokacja, i to podwójna, gdyż… po pierwsze – w okresie świątecznym nikt w zasadzie nie chce roztrząsać tego, jak życie potrafi być straszne i okrutne, pełne niesprawiedliwości i cierpienia, co skłania czasami niektórych do myśli o samobójstwie (jak to jest w przypadku głównego bohatera „It’s a Wonderful Life”); po drugie zaś: czy rzeczywiście uświadomienie sobie tego, iż właściwie wszystkie filmy bożonarodzeniowe (z liczącej setki tytułów listy tychże) nie odnoszą się zupełnie do stricte religijnego znaczenia Świąt Bożego Narodzenia, wynikającego z narodzin Jezusa Chrystusa, prowadzi do konkluzji, że tak naprawdę chodzi nie o kradzież tego święta, a o jego wykreowanie w przestrzeni świeckiej – komercyjnej i pop-kulturowej?
Już to, jak łatwo wszyscy (mam tu na myśli tych, którzy identyfikują się tożsamościowo z chrześcijaństwem) poddaliśmy się tej sekularyzacji jednego z dwóch najważniejszych dla chrześcijan świąt religijnych, świadczy o tym, że tak naprawdę nie czujemy jego sakralnego charakteru i znaczenia. Nie łudźmy się przy tym, że samo uczestnictwo w pasterce, czy śpiewanie kolęd może to zmienić.
Zdaję sobie sprawę, że zarówno na jeden, jak i na drugi temat (Czy naprawdę życie jest piękne? Czy rzeczywiście Boże Narodzenie jest świętem chrześcijańskim, które zawłaszczone zostało przez kino?) całe księgi można spisać, to jednak chciałbym podzielić się tutaj kilkoma uwagami na temat filmów tzw. bożonarodzeniowych (świątecznych). I postaram się to zrobić bez (zbędnego) psychologicznego, socjologicznego, czy – nie daj Boże! – (pseudo)filozoficznego nudziarstwa.

       Zanim wszak napiszę coś o samych filmach, wskażę na kilka faktów, które jednak nie są dla wszystkich tak oczywiste, jak to mogłoby się wydawać w kraju tak różnorodnym etnicznie i światopoglądowo, jakim są Stany Zjednoczone. (Tutaj chciałbym podkreślić, że to co teraz piszę, odnosi się w zasadzie do rzeczywistości amerykańskiej, a nie do tego, jak traktowane są Święta Bożego Narodzenia w Polsce, choć w naszym kraju też daje się zauważyć trend swoistej „amerykanizacji” tychże świąt, polegający głównie na ich komercjalizacji, uleganiu konsumpcjonizmowi i zeświecczeniu.) Mimo swej nazwy – oznaczającej dosłownie Mszę Chrystusa lub Chrześcijańską Mszę – Christmas jest właściwie świętem „obchodzonym” przez wszystkich – i to na różne sposoby, w zależności od stopnia identyfikacji z tradycją chrześcijańską, od własnej religijności, czy też bezwyznaniowości, z ateizmem włącznie. Wskazuje się również na niechrześcijańskie (pogaństwo, religie archaiczne) pochodzenie około świątecznych zwyczajów. Choinka, Santa Claus, elfy, renifery, bombki, kutia, wigilijny barszcz… wszystkie te świąteczne akcesoria stały się dziś praktycznie własnością wszystkich – są to już elementy uniwersalnego języka, jakim posługuje się popkultura, a zwłaszcza kino.  Wydaje mi się, że dla zdecydowanej większości, Christmas jest po prostu specjalnym okresem w roku, w którym oczekuje się takich, a nie innych zachowań – spotkań w gronie przyjaciół i rodziny, biesiadowania (przygotowywanie specjalnych dań), obdarowywania się prezentami, okazywania sobie cieplejszych uczuć, no i ogólnie: mówienia językiem bardziej ludzkim, niż zwykle.

       W tym kontekście tylko niektórzy (nawet wśród samych chrześcijan) postrzegają Święta Bożego Narodzenia jako okres, w którym celebruje się głównie przyjście na świat Zbawiciela – oddając się religijnym praktykom i uważając to za najważniejszą treść i esencję świąt. Zresztą, nawet ci, którzy uznają święta w ich sakralnym sensie, traktują je również tak, jak wspomniana większość. I sam nie wiem jak to traktować, bo przecież duchowość, czy religijność winny pozostać sprawą prywatną każdego człowieka. Poza tym, jeśli ktoś jest głęboko wierzący, to ta „demokratyczna” powierzchowność świąt – razem z jej infantylizacją i komercyjnym ubadziewieniem – nie powinna być chyba większym zagrożeniem dla wiary. Ale czy nie jest zagrożeniem dla naszego gustu i sposobu, w jaki przeżywamy święta? Jeśli chodzi o mnie, to popelinowe traktowanie najważniejszych zrębów naszej kultury mojego zachwytu raczej nie wzbudza – podobnie jak szerzenie się popkulturowych płycizn.

* * *

Charles Dickens pisze swoją „Opowieść wigilijną” (Christmas Carol”), a w tle: duchy nawiedzające Scrooge’a i on sam we własnej osobie („Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie”)

.

ŚWIĘTA Z DUCHAMI

       Jest chyba rzeczą naturalną, że zanim przejdziemy do bożonarodzeniowych filmów, przypomnę dzieło, które miało chyba największy wpływ, zarówno na popularną osnowę Świąt Bożego Narodzenia, jak i na traktowanie tematów związanych z tym świętem w kinie. Jest nim oczywiście „Opowieść wigilijna” Charlesa Dickensa opublikowana dokładnie 180 lat temu w wiktoriańskim Londynie. W książce tej znajdziemy to, co poniekąd stało się kanonem dla dziesiątków, jeśli nie setek książek i filmów, jakie pojawiły się później. I nie mówię tu tylko o ekranizacjach powieści Dickensa, których były krocie, ale o filmach nawiązujących do świąt na sposób dickensowski i podejmujących podobne wątki. Przede wszystkim nie jest to książka religijna per se – nie nawiązuje bowiem do Narodzenia Pańskiego, ale do wewnętrznej przemiany człowieka, spowodowanej autorefleksją wymuszoną przez bożonarodzeniowe okoliczności. I ma to charakter bardziej transcendentny (odkupienie, transformacja), niż proteuszowy – Scrooge staje się lepszym człowiekiem, bez powrotu do swojej sknerskiej, wrednej i budzącej obrzydzenie natury. Wypada zauważyć, że w dickensowskiej „Opowieści wigilijnej” nie ma małego Jezuska i wielbiących Go aniołków, są za to… duchy nad wyraz świeckie, zrodzone z niczym nieskrępowanej wyobraźni pisarza. (Już sam tytuł książki: „A Christmas Carol. In Prose. Being a Ghost Story of Christmas” zdradza, że „kolędą” jest tutaj nic innego, jak opowieść o duchach.)

       Z prozaicznego punktu widzenia „Opowieść wigilijną” zrodziły kłopoty finansowe Dickensa (chodziło podobno o jego długi karciane), choć były też i pobudki szlachetne: zwrócenie uwagi na wyzysk robotników (zwłaszcza dzieci) i panującą powszechnie biedę, wskazanie na potrzebę edukacji i promowanie filantropii. Oprócz tej wymowy społecznej, „Opowieść” posiadała również wydźwięk humanitarny, afirmując wartości w wymiarze czysto ludzkim: empatię, solidarność, dbałość o drugiego człowieka, zdolność do pojednania, uczynność… Niektórzy zwracają uwagę na to, że niebywała popularność książki Dickensa przyczyniła się właśnie do odrodzenia tradycji bożonarodzeniowej w Europie oraz do rozpropagowania takich jej aspektów, jak spotkania rodzinne, wspólne biesiadowanie i tańce. Ewokowano radość związaną ze świątecznym nastrojem oraz życzliwość dla innych.
Perypetie jakie miały miejsce w czasie powstania i publikacji „Opowieści wigilijnej” były na tyle ciekawe (Dickens napisał ją w 6 tygodni, opublikował własnym sumptem na pięć dni przed Bożym Narodzeniem – na Wigilię cały nakład był już wyprzedany) że zdecydowano się pokazać je w filmie „Człowiek, który wynalazł Boże Narodzenie” – dość zgrabnie łączącym imaginacyjny świat pisarza z jego życiem towarzysko-rodzinnym w XIX-wiecznym Londynie i ukazujący proces pisarskiej kreacji in statu nascendi.

        „Opowieść wigilijna” doczekała się wielu ekranizacji i adaptacji. Pierwsze dość wiernie oddają narrację i wątki oryginału, drugie – często w sposób nad wyraz zaskakujący acz pomysłowy – transponują powieść Dickensa w coś zupełnie nowego, nadając jej formę wprawdzie daleko odbiegającą od wiktoriańskiego kanonu, ale jednak zachowującą jej „ducha” i przesłanie. Oczywiście nie sposób tutaj wspomnieć choćby o tych filmach najbardziej udanych, bo jest ich naprawdę sporo (właściwie każde pokolenie widzów miało ich kilka). Wypada jednak zaznaczyć, że już w 1901 roku pojawił się niemy „Scrooge, or, Marley’s Ghost” – film zaledwie 6-minutowy, ale w sposób pionierski przenoszący na ekran postać skąpca i nękających go duchów. Oglądałem ten króciutki filmik nie tylko jako pewnego rodzaju curiosum i ciekawostkę, ale i z niejakim podziwem, odnajdując w nim sceny przypominające mi ekranizacje późniejsze, kinematograficznie bardziej „zaawansowane” – co tylko świadczy o trafności wyborów inscenizacyjnych jego twórców.

       W miarę jak kino doskonaliło swoje środki wyrazu, powstawały nowe wersje, z których do dzisiaj wielką estymą cieszą się: „A Christmas Carol” z 1938 r. oraz „A Christmas Carol” z 1951 r. Moim zdaniem warto przypomnieć sobie tę klasykę, gdyż – wbrew pozorom – każdy z tych filmów ma coś innego do powiedzenia „swoimi słowami” (i obrazami), mimo że są kontynuacją pewnej ściśle określonej tradycji. Podobnie zresztą można określić filmy znacznie późniejsze: „Christmas Carol” (1984) z Georgem C. Scottem i „Christmas Carol” (1999) z Patrickiem Stewartem. Odrębny genre niejako stanowią „Opowieści wigilijne” przedstawione w formie animacyjnej lub musicalowej. Podobnie jak te, które adaptują Dickensa nadając mu ton komediowy, a przy tym jedyny w swoim rodzaju: odświeżająco-dezynwolturowa „Christmas Carol” Mappetów, czy będący na krawędzi anarchii „Scrooged” z cierpkim i sarkastycznym, a mimo to dającym się polubić Billem Murray’em.

* * *

Myśli samobójcze w Wigilię Bożego Narodzenia? James Stewart w filmie Franka Capry „To wspaniałe życie” („It’s a Wonderful Life”)

.

CZY NAPRAWDĘ ŻYCIE JEST WSPANIAŁE?

        Co tu dużo mówić: „To wspaniałe życie” („It’s a Wonderful Life”, 1946) jest filmem genialnym. Przyznaję, że mieszkając od 30 lat w Stanach nie obejrzałem tego filmu ani razu (chyba jednak z przekory, gdyż jego coroczny powrót na ekrany telewizorów – a także kin – uznałem za zwyczaj cokolwiek nachalny). W Polsce widziałem go bodajże raz (a było to bardzo, bardzo dawno temu) i to ówczesne zetknięcie z nim pozostawiło we mnie ślad raczej nikły (ot, kolejna hollywoodzka, sentymentalna bajeczka – myślałem). W zasadzie nic – nawet fama legendy i Christmasowej klasyki – nie ciągnęło mnie do tego, by dać temu filmowi jeszcze jedną szansę. No, ale stało się: zabierając się do pisania tego tekstu o bożonarodzeniowych filmach nie mogłem filmu Franka Capry zignorować, zwłaszcza, że założyłem sobie, iż w niniejszej rozprawce wymienię tylko te filmy, które znam i dość dobrze pamiętam – więc streaming „Tego wspaniałego życia” sobie odpaliłem i… zaiskrzyło! Nie chcę się nawet przyznawać do tego, ile razy w czasie oglądania tego filmu ścisnęło mnie w gardle, a oczy zaszkliły. To jednak tylko sentyment. Tym, co tak naprawdę czyni „To wspaniałe życie” czymś niezwykłym, jest bogactwo wątków, z którymi może się identyfikować prawie każdy widz. To właśnie sprawia, że tak mocno trafia on do serc milionów ludzi na całym świecie. Oczywiście, nie byłoby to możliwe bez doskonałej filmowej roboty i autentyzmu występujących w filmie postaci (doskonale wypada nie tylko James Stewart w roli Geogre’a Bailey’a, czy piękna Donna Reed grająca jego żonę, ale i wszyscy inni aktorzy tworzący społeczność miasteczka Bedford). Warto tu wspomnieć, że w dziele Capry odnaleźć można kilka dość istotnych wątków zapożyczonych najwyraźniej właśnie z „Opowieści wigilijnej” Dickensa: Potter jest równie obleśnym, nękającym swoje otoczenie dusigroszem, jak Scrooge; anioł ukazujący się George’owi ratuje nie tylko jego życie, ale i je zmienia, wpływając tym samym na rzeczywistość, w jakiej żyją inni ludzie; osiągnięcie szczęścia rodzinnego jako punkt kulminacyjny oraz tryumfalny, pełen radości happy end. Mówi się czasami, że tym, co definiuje Boże Narodzenie w literaturze jest książka Dickensa, zaś w kinie film Capry – i nie ma w tym większej przesady.

       Zastanawiam się, co jeszcze powoduje, że „To wspaniałe życie” w nas tak rezonuje, bo przecież nie jest to tylko koncertowa gra na naszych uczuciach i wizualna uczta. Innymi słowy: co w tym filmie jest takiego, co wyróżnia go spośród całej plejady innych sentymentalnych filmów ze szczęśliwym zakończeniem. Myślę, że tym „czymś” jest jego (nie tak oczywiste na pierwszy rzut oka) ciemne zabarwienie i tragizm, który w jakiś podskórny sposób (podświadomie?) wyczuwamy w życiu postaci, które zaludniają film Capry. To właśnie, w kontrapozycji z altruistycznym przesłaniem, ciepłem, radosną atmosferą i dobrocią głównego bohatera (notabene też przez niego nieuświadomioną) sprawia, że film dociera do jakiejś (archetypicznej?) głębi ludzkiego doświadczenia. Bo przecież każdy z nas przeżywa chwile zwątpienia, musi się mierzyć z trudnościami (również tragediami) życia, przechodzić przez trudny czas – żałować niespełnionych marzeń i wyrzucać sobie pewne popełnione przez nas czyny wraz z naszymi zaniechaniami. Pod podszewką „wspaniałego życia” zawsze czai się coś, co nie jest już tak wspaniałe, czasem wręcz tragiczne – i każdy z nas o tym wie, choć zwykle nie chcemy sobie tego (zbyt często i za głęboko) uświadamiać. To chyba dlatego tym, co dominuje nasz odbiór filmu jest jego „jasna” strona: afirmacja ludzkiej solidarności, przywiązanie do rodziny, okazywanie wdzięczności… To tylko pierwsze z brzegu oczywiste konkluzje, bo kompleksowość i bogactwo znaczeń „Tego wspaniałego życia” mogłyby stanowić materiał do całej rozprawy na temat ludzkiej kondycji i losu człowieka.

* * *

Prześpiewać i przetańczyć całe Boże Narodzenie – najlepiej w ośnieżonej szacie i w Mikołajowych czapkach z pomponem: Bing Crosby, Rosemary Clooney, Vera-Ellen i Danny Kaye w tańczą, śpiewają, kłócą się i romansują w filmie „Białe Boże Narodzenie” („White Christmas”) z piosenkami Irvinga Berlina

.

ŚWIĄTECZNIE, CZYLI ŚPIEWAJĄCO I TANECZNIE

       Ucieczka od rzeczywistości w wyidealizowany świat, gdzie śpiewająco i tanecznie odgrywa się „numery” starannie zaaranżowane i wychoreografowane, z bogatą inscenizacją kapiącą od dekoracyjnego blichtru i paradnych kostiumów, gwałcącą nasze oczy jaskrawością technikoloru – to tylko niektóre cechy filmowych musicali, popularnych zwłaszcza w latach 40. i 50. XX wieku. Kilka z nich wpisuje się na prezentowaną tutaj listę filmów bożonarodzeniowych, choć ich związek ze świętami w tradycyjnym pojęciu tego słowa jest raczej luźny, by nie powiedzieć znikomy – o zupełnym w nich braku elementów religijnych nie wspominając.
Chciałbym wspomnieć o trzech takich filmach, z których najwięcej pozytywnych wrażeń dostarczyło mi „Białe Boże Narodzenie” („White Christmas”, 1954), głównie za sprawą chwytliwych piosenek Irvinga Berlina oraz niesamowitego kunsztu tanecznego dwóch par: Binga Crosby’ego i Rosemary Clooney oraz Danny’ego Kaye’a i Very Ellen. Z całej tej niezwykle utalentowanej czwórki ostała się do dzisiaj jedynie legenda Crosby’ego, choć zapewne pokolenia jeszcze starsze od mojego nie zapomniały do końca pozostałej trójki. Jednakże wszyscy już chyba pamiętają ponadczasowy hit bożonarodzeniowy, jakim stała się piosenka „White Christmas” zaśpiewana przez Crosby’ego – notabene nie tylko w „Białym Bożym Narodzeniu”, ale jeszcze wcześniej – w „Gospodzie świątecznej” („Holiday Inn”) z 1942 roku. (Notabene Irving Berlin dostał za nią Oscara. Swoją drogą to ciekawe, jak wielu twórców pochodzenia żydowskiego przyczyniło się do bogactwa hollywoodzkiego repertuaru bożonarodzeniowych filmów i napisanej do nich muzyki.)

       Amerykanie do tej pory zachwycają się „Gospodą świąteczną” (100% świeżutkich, czerwoniutkich pomidorków na platformie Rotten Tomatoes). Zapewne nie tylko dlatego, że po raz pierwszy „sparowali” się tam w układach tanecznych Fred Astair i Bing Crosby, a muzykę do filmu (wraz ze słowami piosenek) napisał Irving Berlin. Myślę, że czynnik… hm… nazwijmy go patriotycznym, także odgrywa w tym niepoślednią rolę. Celebrowane w tym musicalu Święto Niepodległości, urodziny Lincolna czy Waszyngtona… czy nawet wplecione do filmu dokumentalne obrazy amerykańskiego wojska z okresu II wojny światowej… to wszystko grało wyraźnie na patriotycznej nucie. Mnie podobało się średnio, ale już najdalej od zachwytów trzymał mnie scenariusz w momentach „miłosnych” perypetii czwórki głównych bohaterów – o zerowej według mnie wiarygodności psychologicznej, skutkującej ich nader dziwnym (by nie napisać dziwacznym) zachowaniem.

       Jednak najbardziej eskapistycznym obrazem tamtego czasu był moim zdaniem trzeci film, który – to jednak ciekawe! – znalazł się na pierwszym miejscu sporządzonej przez Rotten Tomatoes listy 100 najlepszych filmów bożonarodzeniowych wszech czasów (sic!). Okazało się, że jest to musical „Spotkamy się w St. Louis” („Meet Me in St. Louis”, 1944). Nie powiem, żebym cierpiał oglądając go (pomagała mi w tym wydatnie młodziutka Judy Garland), choć niektóre z piosenek brzmiały mi w uszach dość osobliwie. Niestety, była wśród nich nawet ta, którą American Film Institute umieścił na liście stu najlepszych piosenek filmowych XX w. („The Trolley Song”). Na tę listę trafił też utwór „Have Yourself a Merry Little Christmas”, bedący już w tej chwili klasyką, którą serwuje się nam na okrągło świąteczną porą.

       Skoro mowa o kinie amerykańskim lat 40. i 50. w kontekście wątków Christmasowych, to wypada też wspomnieć o filmie „Cud na 34. ulicy” („Miracle on 34th Street”, 1947), który chyba najbardziej zaangażował mnie emocjonalnie i myślowo z omawianych tu utworów z tamtego okresu. Historia człowieka, który uważa się za Świętego Mikołaja i musi to nawet udowodnić w sądzie, jest oczywiście naznaczona typowo hollywoodzkim sentymentalizmem i wymaga od nas zawieszenia krytycyzmu, co do jej prawdopodobieństwa, ale jednocześnie w sposób bardzo przekonywujący ukazuje ludzką potrzebę wiary w dobro – na przekór racjonalnemu przeświadczeniu, że ludzie są z natury źli, a życie to nie jest jednak bajka. A to właśnie jest kwintesencją naszej psychologicznej potrzeby afirmacji życia i ludzkiej dobroczynności, jaką przejawiamy zwłaszcza na święta Bożego Narodzenia.

* * *

Kevin (nie taki znów) sam w domu, czyli świąteczna klasyka komediowa w wersji obronno-rewanżystowskiej. Macaulay Culkin i Joe Pesci w filmie „Home Alone”

.

ŚWIĄTECZNY ARMAGEDON

       Zaskakujące jest to, jak łatwo – mimo naszego przywiązania do świątecznej podniosłości, idealizowania rzeczywistości, admiracji piękna i apologizowania dobra tudzież przejawiania metafizycznej potrzeby transformacji otaczającej nas rzeczywistości – skłaniamy się do pewnego rodzaju anty-świątecznej anarchii, buntowi przeciw wszechobecnej sentymentalizacji, estetycznej tandecie świecidełkowej i przesłodzeniu, od którego nas mdli. Bardziej lub mniej świadomie akceptujemy rebelię, która dobre wychowanie zamienia w łobuzerstwo, grzeczność w impertynencję. Godzimy się z tym wszystkim, jakby to, co jest ułożone, musiało być czasem zburzone. Tolerujemy lekceważenie uznanych świętości, kiedy to nie zważa się na sacrum, co niekiedy odbywa się na granicy profanacji. (Choć po prawdzie, skoro święta są tak zeświecczone i wyprane ze świętości, to czy jest w nich co brukać?) W tym właśnie duchu są utrzymane filmy „bożonarodzeniowe”, których jest krocie, i które zdobyły sobie olbrzymią popularność. A jeśli nas to dziwi, to odsyłam do tego, co przed chwilą napisałem o ludzkiej potrzebie rewolty i skłonności do anarchii w obliczu kulturalnej poprawności i obyczajowej ogłady.

       W przypadku filmu „Kevin sam w domu” („Home Alone”, 1990) można chyba mówić o fenomenie. Mimo, że zrywa on zupełnie ze świąteczną tradycją obchodzenia świąt w gronie rodzinnym i wynikającym stąd sentymentalizmem (choć jedna z jego kluczowych scen – ta w kościele – jest na wskroś czułostkowa), stając się wręcz sadystycznym festiwalem przemocy w wykonaniu dziecka, to i tak zdobył on olbrzymią popularność w wielu krajach (w tym w Polsce, gdzie podobno co roku ogląda go w telewizji ponad 4 mln. widzów) i umieszcza się go w czołówce niemal wszystkich list najlepszych filmów Christmasowych. Oczywiście przyczynia się do tego chłopięca charyzma Macaulay’a Culkina, który jako 8-letni Kevin pozostawiony niechcąco przez swoich rodziców w olbrzymim domu (podchicagowska Winnetka), broni go przed rabusiami. Tempo i sposób narracji w tym filmie pozostawia momentami wiele do życzenia (hiperaktywność na przemian z rozwlekłością), ale finał okazuje się dla widza tak satysfakcjonujący i słodki, jak spektakularna zemsta na oprychach spod ciemnej gwiazdy, którzy na domiar złego są groteskowymi gamoniami. Podobnie, jak to jest z innymi filmami bożonarodzeniowymi, prawdopodobieństwo wydarzeń ukazanych w „Home Alone” jest zerowe, co jednak nie przeszkadza widzom w odczuwaniu frajdy podczas ich oglądania. A może nawet pomaga, bo zawiera w sobie element zaskoczenia i komediowego odreagowania. Poza tym całym sercem jesteśmy z Kevinem, nie zauważając nawet jego sadystycznych skłonności i mało wyrafinowanej złośliwości. Bo przecież śmiejąc się, zwykle przymykamy oczy.

       Jaką piękną katastrofą mogą być święta Bożego Narodzenia, można zobaczyć w filmie „W krzywym zwierciadle: Witaj, Święty Mikołaju”. (No nie mogę uwierzyć, że tak w Polsce przetłumaczono tytuł amerykańskiej komedii „National Lampoon’s Christmas Vacation”, 1989). Magazyn satyryczny National Lampoon to była kpiarska instytucja „narodowa” w Ameryce lat 70. XX wieku, na bazie której powstała cała seria filmów mających tę nazwę w tytule – co gwarantowało mocno niewybredny humor, jak również anarchizm oraz specyficzne podejście do obyczajowości klasy średniej i jej burżuazyjnej mentalności. Jeśli więc ktoś chce się przekonać, jak wygląda dysfunkcyjna rodzina amerykańska na Wigilię, kiedy wszystko (los, pech, fatum) się przeciw jej „zdrowemu i spokojnemu” świętowaniu sprzysięga, to ten film chyba najlepiej się do tego nadaje. Powiedzieć, że święta rodziny Griswoldów ukazane w filmie są wesołe, to nic nie powiedzieć. One są histeryczne – bardziej w komediowym sensie tego słowa, niż psychiatrycznym, choć często odnosimy wrażenie, iż bohaterowie tego filmu zachowują się w sposób niepoczytalny i szalony. Naturalnie – podobnie jak w „Home Alone” – patrzymy na cały ten zgiełk z przymrużeniem oka, bo przecież wiemy, że wszystko skończy się szczęśliwie – nawet jeśli odbędzie się to na ruinach domu Griswoldów (i ich sąsiadów). Prym w stawianiu czoła złośliwości przedmiotów martwych wiedzie Clark Griswold (Chevy Chase), zaraz za nim plasuje się jego niewydarzony kuzyn Eddie (Randy Quaid), a obaj ciągną za sobą cały korowód zwariowanych członków swoich rodzin. Nie, to wcale nie jest krzywe zwierciadło. To jest zwierciadło roztrzaskane w drebiezgi. Aż dziw, że ci ludzie w końcu potrafią zebrać się do kupy – w czym jednak bożonarodzeniowy duch im pomaga.

       Nieco bardziej powściągliwym, a mimo to dosadnym humorystycznie filmem, jeśli chodzi o przedświąteczne zawirowanie i wariatkowo, w którym zderzają się ze sobą dzieci i dorośli, jest „Prezent pod choinkę” („A Christmas Story”, 1983). Wydaje się, że ta nostalgia za czasami dzieciństwa (akcja filmu cofa się do Ameryki lat 40.) nie ma w sobie nic ze świątecznej sacharyny (raz po raz oglądamy sceny, które mają w sobie coś z mini Armagedonu i świątecznej agonii), a jednak efekt ostateczny jest na amen sentymentalny (bo przecież nie ma czegoś takiego, jak nostalgia bez sentymentalizmu). „Prezent pod choinkę”, podobnie zresztą jak większość filmów, o których tutaj mowa, stał się obrazem kultowym, pokazywanym i oglądanym w okolicach Bożego Narodzenia „na okrągło”. Tak, jakby rytuał, jakim są święta, przeniósł się na rytualne projekcje tych samych filmów (są kanały, które transmitują ten sam zestaw filmów bożonarodzeniowych 24/7).

       Będąc w temacie świątecznych filmów zupełnie nieświętych, nie sposób nie wspomnieć „Złego Mikołaja” („Bad Santa”, 2003), gdzie Billy Bob Thornton wciela się w nawiedzającego centra handlowe Św. Mikołaja, który stanowi wręcz antytezę dobrodusznego Santy: klnie jak szewc, kopie dzieciaki w tyłek, każąc im „spadać”, jest ciągle pijany i wykorzystuje seksualnie kobiety, które są zauroczone jego mikołajowym kostiumem… i nie tylko. Dziwnym trafem nie budzi to naszego świętego oburzenia, a wręcz przeciwnie: przeczuwamy w tym loserze jakąś miękkość serca. I oczywiście – spoiler! – nie zawodzimy się, bo widzimy jak zły Santa ostatecznie zamienia się w dobrego człowieka, a dzieje się to dzięki przyjaźni. To jest zresztą charakterystyczne niemal dla wszystkich Christmasowych filmów anarchizujących i obrazoburczych, że wbrew postawieniu wszystkiego na głowie i anarchicznemu zamieszaniu, jakie w nich panuje, kończą się one happy endem. Taka jest siła tych świąt.

* * *

Józef i Maria zdążają do Betlejem („Narodzenie”)

.

BÓG SIĘ RODZI…

      Mimo świadomości tego, że pobudki wykreowania świąt Bożego Narodzenia w przestrzeni popkulturowej nie miały prawie nic wspólnego z ich religijnym znaczeniem (kryła się za tym przede wszystkim komercja, a więc chęć zysku), to i tak zadziwia mnie niemal zupełny brak filmów odnoszących się wprost do biblijnego Narodzenia Pańskiego, które przecież leży u podstaw tego święta, będąc jednocześnie jedną z najważniejszych prawd wiary dla chrześcijan (czy też raczej: winno być takie, jeśli ktoś chce się uważać za prawdziwego wyznawcę Chrystusa). Mało tego: pisząc ten tekst uświadomiłem sobie z całą wyrazistością, że właściwie dominującą cechą niemal wszystkich filmów bożonarodzeniowych jest ich… a-religijny charakter. Szukając przyczyn takiego stanu rzeczy odkryłem, że tym, co tak naprawdę stworzyło święta w takiej formie, jaka jest nam znana w Stanach Zjednoczonych, nie była religia, a właśnie – neutralny, jeśli chodzi o przynależność wyznaniową – merkantylizm. W tym kontekście można powiedzieć, że święta te zostały wykreowane, a nie „wykradzione”. Choć, jeśli ktoś będzie mówił o zawłaszczeniu i uzurpacji pewnej doktryny wyznaniowej, to też moim zdaniem będzie miał rację. Niestety, za tym wszystkim kryje się podatność ludzi na (w zasadzie bezkrytyczne) przyjmowanie narzuconych im z góry schematów i wzorów – nie tylko o charakterze estetycznym, ale i mentalnym.

      Zważywszy na to, że piszę to wszystko w przededniu Wigilii, nie chcę tej mojej rozprawki o filmach bożonarodzeniowych kończyć w sposób tak zasadniczy i niezbyt jednak świąteczny. Wychowałem się w domu, gdzie tradycyjne obchodzenie świąt Bożego Narodzenia było naturalną częścią świata, w którym żyłem, i gdzie – oprócz wigilijnego stołu, pasterki, kolęd i choinki – żywa była wiara w Jezusa Chrystusa jako Zbawiciela, więc nie mogę teraz zaprzeczyć, że nie miało to wszystko wpływu na moje postrzeganie tych świąt i mój do nich stosunek. Dlatego też na koniec wspomnę o filmie, który literalnie odnosi się do narodzin Jezusa, będąc dość wierną adaptacją tego, co mówią na ten temat ewangelie. Mam tu na myśli „Narodziny” („The Nativity Story”) – film amerykański z 2006 roku, który wprawdzie nie wzbudził entuzjazmu krytyków, ale który został bardzo dobrze przyjęty przez zwykłych widzów. Jestem po stronie tych ostatnich, dlatego z czystym sumieniem mogę go polecić każdemu, kto może mieć dosyć zgiełku wzniecanego przez „bożonarodzeniowe” filmy, które z Bożym Narodzeniem nie mają nic wspólnego.

Szczęśliwych Świąt! Merry Christmas!

* * *

Komentarzy 7 to “IS IT A WONDERFUL LIFE? – albo o tym, czy kino ukradło Boże Narodzenie”

  1. Dariusz Użycki Says:

    Dodajmy do tego jeszcze jak wiele to święto zagarnęło z symboli innych kultur i mamy komplet zapożyczeń i transformacji.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Tak – bo żadna kultura (w tym religia) razem z jej rytuałami – nie jest odseparowana od wpływów innych kultur (i religii). O presji komercjalizmu nie wspominając.
      A jeśli chodzi o symbole, to są one wspólne dla wszystkich kultur, różniąc się tylko formą, onomastyką i językiem ekspresji. Nie bez racji też Jung pisał o (wspólnych dla wszystkich kultur) archetypach.

  2. Maciej Sikorski Says:

    Ciekawy tekst. Ciężko znaleźć właściwy balans pomiędzy duchowymi przygotowaniami do narodzin Jezusa i celebracją tegoż wydarzenia a warstwą kulturową – choinką, barszczem, prezentami… I jedno i drugie ma swą wartość. Dobrze by było, gdybyśmy nauczyli się właściwie dbać i o jedno i o drugie, niejako równolegle, rozdzielnie. Niestety, zbyt często to drugie przysłania to pierwsze. Choć skupienie się wyłącznie na tym pierwszym też jest pewnym zubożeniem. Bo ta warstwa kulturowa też ma swoją wartość. Nie powinniśmy jej deprecjonować. Dlatego cenne jest choćby kultywowanie kolęd. Bo na tym też budujemy wspólnotę – np z tymi dla których ta druga rzeczywistość już jest gdzieś za mgłą. Nie ma co się obrażać na ten wymiar kulturowy. Skoro nie możemy się wspólnie modlić to zasiądźmy razem przy stole, czy śpiewajmy razem kolędy i tak samo nazywajmy ten czas – Boże Narodzenie. Dopóki w warstwie języka to się jeszcze zgadza zachowujemy szansę na wspólnotowość…
    To co byłoby najcenniejsze, to sytuacja gdyby dla możliwie dużej ilości ludzi skutkiem (być może nawet ubocznym) świąt stałaby się konstatacja, że są tylko dwie drogi życia. Jak w psalmie pierwszym
    (Koniecznie do końca)


Co o tym myślisz?