SZWAJCARIA – mały wielki kraj

Nie będę ukrywał, że do tego, by wybrać się do Szwajcarii, najbardziej skusiły mnie Alpy. Oglądane wcześniej zdjęcia i filmy przedstawiające te góry w całym ich krajobrazowym splendorze – wszystkie te przeogromne wisty z zielonymi łąkami, jeziorami, lasami i ośnieżonymi szczytami – podsycały tylko to pragnienie, by znaleźć się wśród tej cudnej dzikości samemu, by doświadczyć tego osobiście – zmysłowo i fizycznie. Były takie momenty w czasie moich podróży po Europie, że widziałem Alpy – ale gdzieś tam, hen, na horyzoncie (kilka razy przelatywałem też nad nimi samolotem), ale dopiero teraz udało mi się dotrzeć na ich miejsce.

też nad nimi samolotem), ale dopiero teraz udało mi się dotrzeć na ich miejsce.

Dolina Lauterbrunnental to bez wątpienia jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi

.

       Wszystkim wiadomo, że Szwajcaria jest małym krajem, ale im więcej się o niej dowiadywałem, tym bardziej sobie uświadamiałem, jak bardzo jest ona różnorodna etnicznie, jaką fascynującą ma historię, jak bardzo specyficzny ma charakter… Moim zadziwieniom nie było końca.
Wiedziałem, że Szwajcarzy zazwyczaj trzymają się od przyjezdnych na dystans, chowają się w skorupie swojej prywatności (powiedzieć, że są mało otwarci i wylewni, to nic nie powiedzieć). Trudno nawiązać z nimi przyjaźń czy nawet jakąś bardziej szczerą i niezdawkową rozmowę (pewnych tematów należy podobno unikać jak ognia). Trzymają się ściśle i sztywno swoich reguł. Większość z tych przepisów i zasad jest racjonalna – pilnująca porządku, ładu i schludności – ale zdarzają się też takie, które trącą absurdem.
Tak więc, wybierając się do Szwajcarii, nie oczekiwałem tego, że mieszkańcy tego kraju pogłębią moją wiedzę o nim, czy też raczej o sobie samych. Byłbym już zadowolony, gdyby swoim zachowaniem nie zepsuli mi pobytu w tej ich – jakże pięknej krajobrazowo – ojczyźnie. (Tutaj mogę się już zwierzyć, że nie było pod tym względem aż tak źle – większość z ludzi, z którymi się zetknąłem, była pomocna – może nie przyjazna czy serdeczna, ale grzeczna – choć odrobinę więcej ciepła i przychylności doświadczyliśmy w kantonach, gdzie mówi się po szwajcarsku-francusku, niż po szwajcarsku-niemiecku).
Trzeba przyznać, że na swoją słynną neutralność Szwajcarzy mocno sobie zapracowali – wpierw, przez wiele wieków krwawo wywalczając własną niezależność od sąsiadów (Burgundów, Alemanów, Franków, Germanów… a na koniec od wszędobylskich, rozpychających się po całej Europie Habsburgów), przechodząc później szaleństwo wojen religijnych. Swoją walecznością, dzielnością i odwagą – a przy tym również bezwzględnością i brutalnością – zdobyli sobie sławę najlepszych żołdaków na kontynencie. Najmowani więc byli przez wiele europejskich dworów (w Watykanie ostali się do dzisiaj), zyskując sobie opinię oddziałów lojalnych, na których można w każdej sytuacji polegać. Wszystkim było to na rękę, więc Związku Szwajcarskiego raczej nie nękano. W 1291 roku założyły go trzy kantony: Uri, Schwyz i Unterwalden; później sukcesywnie przyłączały się do niego inne, zmęczone całą tą europejską wojenną szarpaniną. Związek bowiem zapewniał im ochronę i stabilność („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”), nie pozbawiając przy tym autonomii (do dzisiaj wszystkie szwajcarskie kantony są praktycznie samorządne).

Na przełęczy Jungfraujoch – widok z obserwatorium Sphinx

.

       Jak na warunki europejskie Szwajcaria jest ewenementem, gdyż w tym niewielkim obszarowo kraju obowiązują aż cztery języki rzędowe: niemiecki, francuski, włoski i retoromański (tym ostatnim, zwanym inaczej romansz, posługuje się zaledwie ok. 50 tys. mieszkańców). Przy czym, nie są to oczywiście czyste języki, a ich szwajcarskie odmiany – i dialektów tych jest całe zatrzęsienie. Notabene przyczyniają się one do izolacyjnych tendencji Szwajcarów – w sensie socjologiczno-towarzyskim. Często więc ktoś, kto nie posługuje się jakimś „czystym” dialektem, nie jest uważany za „swojego”.
To jest zresztą jeden ze szwajcarskich paradoksów: różnorodność lingwistyczno-etniczna ludności jest przeogromna, ale wszyscy uważają się za Szwajcarów, odczuwając silnie swoją narodową tożsamość – i taka jest zgoda i standard ogółu. Jeśli jednak ktoś (z zewnątrz) próbuje się zasymilować, to wcale łatwo nie ma. Oczywiście nikt w tym kraju nie przyzna się do rasizmu, ale obcokrajowcy często odczuwają tu pewną niechęć tubylców, najczęściej zawoalowaną restrykcyjnością przepisów. (Znaczące jest to, że w tym kraju – jako jedynym chyba na Zachodzie – zakazano budowy minaretów).
I tym sposobem dotarliśmy do innej szwajcarskiej specyfiki: całego wachlarza reguł i zasad, któremu trzeba się w tym kraju podporządkować, jeśli nie chce się być podkablowanym przez sąsiadów i płacić wysokich kar. Jak już wspomniałem, dzięki tym przepisom panuje w tym kraju niezwykły porządek (można powiedzieć, że wszystko tu działa jak w szwajcarskim zegarku), jest czysto, cicho i spokojnie. Jednak niektóre z nich są co najmniej dziwne, jak np. zakaz sikania na stojąco i spuszczania wody w toalecie po godzinie 22-giej, zakaz używania pralki, suszenia ubrań i strzyżenia trawników w niedzielę, zakaz używania węża do mycia samochodu, zakaz trzymania w domu tylko jednej świnki morskiej/papugi/złotej rybki (trzeba im zapewnić towarzystwo istoty tego samego gatunku)… Ściśle regulowane jest wyrzucanie śmieci (można to robić jedynie używając do tego celu bardzo drogich worków) i ich segregacja. (Szkoda tylko, że ta ekologiczna wrażliwość nie dotyczy szwajcarskiego giganta Nestlé, nadal produkującego miliony ton plastikowych opakowań; ani też nie powstrzymuje Szwajcarii od pozbywania się swoich odpadów, wysyłając je do innych krajów, w tym do dalekiej Azji).

       Tak, na całym świecie Szwajcarię się kojarzy z górami, ale większość Szwajcarów nie mieszka w górach, tylko na (położonej między Alpami a Jurą) Wyżynie Szwajcarskiej (której średnia wysokość nad poziomem morza nie przekracza 600 m). Mimo to, zarówno o charakterze Szwajcarów, jak i ich państwa, przesądziły góry.

       Czas na kolejne paradoksy: Szwajcaria jest neutralna i pacyfistyczna (deklarując swoją defensywność, a nie ofensywność), ale jako jedyny kraj powołuje do służby wojskowej wszystkich mężczyzn. (Każdy Szwajcar w wieku od 19 do 34 lat, odbywa co roku miesięczne ćwiczenia. Regularna armia liczy 150 tys. żołnierzy i personelu.)
W liczącym 8 i pół miliona mieszkańców kraju, w domach trzyma się około 2,5 mln. sztuk broni palnej – ale ilość przestępstw popełnianych z użyciem broni jest znikoma (zapewne przyczynia się do tego fakt, że domach trzyma się karabiny i pistolety, ale nie amunicję do nich).
Szwajcaria uznana została krajem najlepiej przygotowanym na wypadek wojny nuklearnej. Znajduje się tutaj ponad 5 tysięcy schronów publicznych i ok. 100 tys. umiejscowionych w domach prywatnych. Wystarczyłoby w nich miejsca dla całej ludności kraju. Jest więc tych bunkrów sporo, ale wcale nie rzucają się w oczy, nie psują krajobrazu i okolicy – wiele z nich posiada sprytny, a często to nawet i malowniczy kamuflaż.
O tym niezwykłym kraju mógłbym pisać jeszcze długo, ale nie chciałbym zamęczać tym ewentualnego Czytelnika. Przejdę więc do relacji z mojego pobytu w Szwajcarii, ograniczając się jedynie do krótkiego opisu najciekawszych miejsc, do których udało się nam z żoną dotrzeć. Nasza podróż trwała 10 dni. Zrazu wydawało mi się, że zdołamy w tym czasie objechać cały kraj, ale dość szybko sobie uświadomiłem, że jest to niemożliwe – zwłaszcza wtedy, kiedy nie chce się spędzić całej eskapady w samochodzie. Okazało się, że Szwajcaria posiada tyle atrakcji – całe mnóstwo ciekawych miejsc i zakątków – że i miesięczna podróż byłaby za krótka. Ograniczyłem się więc do zwiedzenia centralnej i zachodniej części kraju. Oczywiście najwięcej czasu spędziliśmy w górach – i to chyba w najbardziej malowniczym rejonie szwajcarskich Alp.

Oto krótka rozpiska najciekawszych miejsc na naszej trasie:

greydot

Z widokiem na Berno

BERNO

       Z Zurychu, gdzie wylądowaliśmy, jest rzut beretem do Berna. Po wypożyczeniu samochodu na lotnisku, do tej nieformalnej, ale de facto rzeczywistej, stolicy Szwajcarii dojechaliśmy w półtorej godziny. Wpierw zameldowaliśmy się na stancji, gdzie mieliśmy nocleg. (Notebene Bed & Breakfast Im Klee, gdzie zamieszkaliśmy, położony jest tuż obok muzeum Paula Klee, na którego zwiedzenie niestety nie mieliśmy czasu. Żałowałem, bo jego twórczość bardzo lubię i cenię.)
Do śródmieścia Berna mieliśmy może kwadrans jazdy autobusem (samochodem prywatnym nie można doń wjeżdżać). Tam, gdzie wysiedliśmy, było już Średniowiecze.
No może niezupełnie, bo historyczna część miasta była wiele razy przebudowywana i odnawiana, ale układ ulic pozostał ten sam co w XV wieku (drewniane Berno spłonęło w 1405 roku, do odbudowy nowego użyto już kamienia). Stare miasto „wciśnięte” jest niejako w przypominające kształtem podkowę zakole rzeki Aare – położone jest więc bardzo malowniczo, co widać zwłaszcza z okolicznych, porośniętych lasami lub zamienionych w ogrody wzgórz.
Sama zabudowa jest ciasna, ale nie tak, jak w innych średniowiecznych miasteczkach, gdzie wąskie zazwyczaj uliczki biegną w górę, w dół, czy na boki, tworząc istny labirynt, w którym łatwo się można zgubić. Wydłużony, stosunkowo płaski spłachetek ziemi, na którym osadzone jest miasto, przedzielają bowiem dość szerokie główne ulice, z których najważniejszą jest Kramgasse (ulica targowa) – z arkadami i ze słynną, niezwykle ozdobną wieżą zegarową Zeitglockenturm z 1530 roku. Po starym mieście rozsianych jest ponad 100 fontann, z czego kilkanaście największych to prawdziwe kolorowe cacka ozdobione cokołami, na których umieszczono figury (mitologiczne, bajeczne, legendarne, historyczne) – jak na mój gust zbyt dziwaczne i pod względem artystycznym dość toporne (by nie powiedzieć: kiczowate), więc trochę mnie one zawiodły. Fontanny (niektóre z nich mają po 450 lat) pełniły kiedyś bardzo praktyczną funkcję, bo dostarczały ludności wody pitnej, jak również były miejscem miejskich zgromadzeń… i przekazywania różnych wieści czy plotek.
Warto wspomnieć, że ta historyczna zabudowa Berna wpisana została na światową listę dziedzictwa kultury UNESCO.
Nie jest pewne skąd się wzięła nazwa miasta, ale przyjęto, że od niemieckiego słowa Bär oznaczającego niedźwiedzia. To właśnie zwierzę według legendy zabił tutaj założyciel miasta (1191 rok) książę Zähringen. Niedźwiedź jest maskotką Berna i znajduje się w herbie miasta, ale niestety Berneńczycy wpadli też na pomysł, żeby sprowadzić tutaj te zwierzaki i zrobić z nich widowisko/atrakcję. Biedne stworzenia trzyma się więc (od połowy XIX wieku) w niewoli. Ostatnio zrobiono im wybieg nad samą rzeką Aare, gdzie wegetują one w zupełnie nienaturalnym dla nich środowisku. Ciekaw jestem, kiedy się z tego barbarzyństwa zrezygnuje.
Na szczęście widok uwięzionych niedźwiedzi nie zepsuł całkiem naszej wizyty w tym ciekawym mieście.

greydot

Miasto na wzgórzu – Gruyères

.

GRUYÈRES

       Jak wiemy, gruyère to jeden z najsłynniejszych szwajcarskich serów i – jak się przy okazji dowiedziałem – najchętniej spożywanym przez samych Szwajcarów, którzy jedzą go najwięcej z wszystkich 475 serów jakie produkują. Nazwa sera wywodzi się od nazwy miasteczka Gruyères, do którego trafiliśmy po opuszczeniu Berna. To tutaj, najprawdopodobniej jeszcze w XII wieku, zaczęto go wytwarzać, stosując ściśle określoną procedurę, która obowiązuje do dzisiaj każdego, kto chce gruyère’a produkować (m.in. mleko nie może pochodzić z mleczarni, które znajdują się dalej niż 20 km od miejsca produkcji. Jest to oczywiście nazwa zastrzeżona i wytwarzanie sera ograniczone jest do kilku rejonów kantonu Fryburga. W samym Gruyères, w małej fabryczce sera (zwanej La Maison du Gruyère) produkuje się go ok. 500 ton (z ogólnej ilości 30 tys. ton wytwarzanych w kraju).
La Maison du Gruyère można oczywiście zwiedzać, ser próbować i jego zapasy kupować.
Ale Gruyères to nie tylko ser. Już zbliżając się do miasteczka widzimy jego niezwykłe położenie: na wzgórzu, u podnóża Alp, w otoczeniu zielonych łąk, na których pasą się… tak, tak! – krowy! Malowniczości dopełnia wzniesiony na wzgórzu XIII-wieczny zamek. Nic dziwnego, że te pejzaże zwabiły samego Corota, który na zamku ma nawet swój salon/komnatę, ozdobioną przez tego malarza urokliwymi landszafcikami.
Zamek Gruyères robi ogromne wrażenie na zewnątrz, ale jak najbardziej warto również zwiedzić jego – przebogate, pełne artefaktów pochodzących z wielu epok (witraże, meble, tapiserie) – wnętrza, których nazwy mówią same za siebie: Sala Burgundzka, Sala Hrabiów, Sala Zarządców, Sala Rycerska, Sala Straży, a nawet… Pokój pięknej Luce (legendy, legendy…) Jest jeszcze okazały donżon; jest też (niestety mocno nadszarpnięta zębem czasu) kaplica, duży ogród; są dziedzińce, bramy, wały obronne… Z murów Château de Gruyères rozlega się wspaniały widok na całą okolicę.
Samo miasteczko – położone także na wzgórzu, ale nieco niżej zamku, można przejść w 5 minut, bo w zasadzie wszystkie najciekawsze kamienice i domy znajdują się po obu stronach niezbyt długiej – ale za to szerokiej, przypominającej nieco rynek – ulicy. W ich wnętrzach mieszczą się przeważnie sklepy i restauracje, całość więc przypomina już niestety jakąś podrasowaną folklorowo „turystyczną pułapkę”.
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się w Gruyères bliskiego spotkania z… Obcym – „ósmym pasażerem Nostromo”. Okazało się bowiem, że miasteczko to upodobał sobie nie kto inny, jak szwajcarski artysta H.R. Giger, twórca postaci słynnego potwora z filmowego horroru science-fiction, jak również projektant (wraz z innymi) wnętrza statku kosmicznego, w którym ze śmiercionośnym Obcym walczyła Sigourney Weaver. Malarz i grafik stworzył tutaj swoje muzeum, gdzie obejrzeć można jego makabryczne – ale i intrygujące, doskonałe pod względem warsztatowym – prace. Naprzeciwko wejścia do muzeum znajduje się natomiast zaprojektowany przez Gigera bar, którego wnętrze przypomina szkielet jakiegoś nieziemskiego potwora-giganta. Cóż za kontrast z serowo-zamkową idyllą Gruyères! Ewentualne wstrząsy związane z zetknięciem się z niesamowitymi wizjami Gigera, osłodzić sobie można produkowaną tuż za rogiem czekoladą.

greydot

W Świecie Chaplina

.

CHAPLIN’S WORLD

       Jeden z najsłynniejszych twórców kina niemego (i nie tylko) ostatnie 25 lat swojego (długiego i płodnego) życia spędził w Szwajcarii, po tym jak w Stanach Zjednoczonych, gdzie zrobił oszałamiającą światową karierę, został uznany za persona non grata, z powodu swoich domniemanych sympatii komunistycznych, antypatii kapitalistycznych oraz niemoralnego prowadzenia się (wcale już nie domniemane romanse z nastolatkami). Z Ameryki wyjechał w 1952 roku i nigdy już tam nie powrócił. Za namową przyjaciół nabył w położonej nad Jeziorem Genewskim, małej miejscowości Corsier-sur-Vevey, 14-hektarową posiadłość Manoir de Ban, gdzie wraz z całą swoją liczną rodziną (młodsza od niego o 36 lat żona Oona, urodziła tam sześcioro z ośmiorga spłodzonych z Charlie’m dzieci) mieszkał aż do śmierci w 1977 roku. I wygląda na to, że wszyscy wiedli tam życie szczęśliwe. Do czego zapewne przyczyniało się piękno okolicy i samej rezydencji.
Całkiem niedawno, bo w 2016 roku, w posiadłości Chaplinów otwarto muzeum (bez większych ceregieli nazwane „Chaplin’s World”), które absolutnie warto odwiedzić, jeżeli ktoś w okolice Jeziora Genewskiego się wybiera. Rezydencję, w której mieszkał Chaplin odnowiono, wnętrza zrekonstruowano, ale w taki sposób, że utrzymano balans między autentyzmem (a nawet przytulnością) domu zamieszkanego kiedyś przez ludzi z krwi i kości, a ekspozycją sławy, osobistych koneksji i znaczenia sztuki Chaplina na świecie.
Obok domu wybudowano nawet coś w rodzaju studia, gdzie odtworzono scenografię najsłynniejszych filmów tego „małego wielkiego człowieka”, i gdzie można zobaczyć autentyczne pamiątki po wiecznym Trampie – w tym jego ikoniczne buty, laseczkę i melonik. Wyświetla się filmy z jego udziałem. Spotkać można nawet „jak żywe” figury woskowe ludzi w jakiś sposób z Chaplinem związane – jego znajomych, fanów i przyjaciół: od Winstona Churchilla i Ghandi’ego, przez Federico Felliniego, Bustera Keatona, Flip i Flapa, po Michaela Jacksona i Sophię Loren. Eksponaty i wystawy zorganizowano w kreatywny, bardzo przemyśl(a)ny – ciekawy i często zaskakujący – sposób. Z wieloma artefaktami można wejść w interakcję, nie ma więc typowej dla wielu muzeów sztywności. Nawet jeśli ktoś nie był miłośnikiem Chaplina, ani nie jest jakimś szczególnym kinomanem, to miejsce to – i wszystko co się tu znajduje – może go zafascynować, a wizytę w Świecie Chaplina zamienić w niezapomniane przeżycie.
Wszystkie te mocne wrażenia – i nawał informacji o życiu jednego z najsłynniejszych ludzi na Ziemi – można sobie poukładać w głowie, oddając się relaksacyjnemu spacerowi po otaczającym rezydencję Manoir de Ban pięknym parku, rzucając od czasu do czasu okiem na Lac Léman i majaczące na jego drugim brzegu Francuskie Alpy.

greydot

Freddie Mercury tryumfuje nad Jeziorem Genewskim w Montreux

.

JEZIORO GENEWSKIE

       Największe jezioro Europy Zachodniej widziałem zaledwie we fragmencie, ale i tak ten jego północno-zachodni zakątek, gdzie byłem – począwszy od Lozanny, przez Vevey, Montreaux po Villeneuve – dał mi wyobrażenie o bogactwie tego, co znajduje się na jego brzegach i w jego pobliżu.
Przede wszystkim jedyny w swoim rodzaju obszar winnic Lavaux, gdzie na nasłonecznionych, pnących się stromo od jeziora zboczach, uprawia się od 1000 lat winorośle. Obszar Lavaux ma powierzchnię ok, 800 hektarów i rozciąga się (na długości 30 km) wzdłuż brzegów jeziora – od wschodnich przedmieść Lozanny, po Montreux. Winnice usadowione są na wzmocnionych kamieniami tarasach, co wielce przyczynia się do niezwykłej malowniczości krajobrazu tego winnego zagłębia.
Udało nam się również wpaść na kilka godzin do Montreux, znanym nie tylko z odbywającego się tu w lipcu każdego roku, bodajże najważniejszego festiwalu jazzowego na świecie, ale i z tego, że znajdują się tutaj studia nagraniowe kapeli The Queen, w których zespół nagrał aż siedem płyt. Freddie Mercury pomieszkiwał często w tym mieście (miał tu swój apartament), a jego postać została uwieczniona w postaci 3-metrowej figury, którą spotkać można nad samym brzegiem jeziora – w tej jego słynnej tryumfalnej pozie (z koncertu Live Aid w Londynie), z jedną ręką wyniesioną wysoko w górę, i z gustowną laseczką w drugiej.
Warto wspomnieć, że w Montreux nagrywało swoje płyty wiele rockowych sław, a w pamiętnym „Smoke on the Water” Deep Purple chodziło o dym na wodzie Jeziora Genewskiego – efekt pożaru tutejszego kasyna, w którym odbywał się koncert Franka Zappy.
Lecz Montreaux cieszy się powodzeniem nie tylko wśród rockowych fanów. Co najmniej od XIX wieku zjeżdżają się tu kuracjusze i wakacjusze, zwabieni łagodnym klimatem. To dla nich wybudowano hotele i uzdrowiska, to z ich powodu miasto upiększyło swoje dzielnice, których to urokiem można się napawać, spacerując po ulicach i promenadach Montreaux dzisiaj.

greydot

Zamek Chillon

ZAMEK CHILLON

Przy samym murze Czyllonu leżąca
Woda Lemanu, w głębi stóp tysiąca,
Ściera się, tłucze masy ogromnemi,
I śnieżno-biały gmach okrąża niemi!

W podwójném muru i wody więzieniu,
Jak w żywym grobie leży tam skazany,
A nad nim w górze po drżącém sklepieniu
Groźne jeziora toczą się bałwany:

       Tak o zamku Chillon pisał Lord Byron w poemacie poświęconym bohaterskiemu duchownemu Franciszkowi de Bonivard, który w czasach Reformacji zbuntował się przeciwko katolickiemu księciu Sabaudii, za co został wtrącony do zamkowych lochów, gdzie był więziony przez 6 lat, aż do czasu, kiedy to oswobodzili go Berneńczycy, którzy zdobyli Château de Chillon w 1536 roku. (Jako motto przytoczyłem fragment poematu Byrona „Więzień Czylonu” w przekładzie Franciszka Dzierżykraja Morawskiego.)
Zamek w swoich utworach wspominali m.in. Jean-Jacques Rousseau, Victor Hugo, Alexandre Dumas, Gustave Flaubert, Henry James… na swoich płótnach uwieczniali malarze (m.in. Gustave Courbet). Chillon słynny więc był od stuleci – już w XIX wieku zjeżdżali się tu licznie zwabieni jego sławą turyści, a dziś jest to najczęściej odwiedzana historyczna budowla Szwajcarii.
Czy zasłużenie?
Zdecydowanie tak, bo bajeczny widok zamkowej bryły osadzonej na skale wcinającej się w jezioro – i widocznej na tle ośnieżonych szczytów Alp – robi wielkie wrażenie, którego nie sposób zapomnieć – zwłaszcza jeśli pamięć wspomogą zrobione tam zdjęcia. Nie przeszkadza nawet w takiej chwili autostrada, która przebiega tuż obok zamku, zawieszona na zboczu góry.
Strategiczne miejsce skały dostrzeżono jeszcze w pierwszym tysiącleciu, choć dopiero w wiekach XII i XIII zbudowano na niej konkretną twierdzę, którą sukcesywnie powiększano. To, co widzimy teraz, jest konstruktem głównie XV-wiecznym, jak również produktem romantycznej wizji restauratorów zamku w wieku XIX-tym.
Château de Chillon stanowi obecnie wielką atrakcję turystyczną, ale kiedyś pełnił funkcje równie ważną i praktyczną. Jego położenie na wąskim przesmyku między wodami Jeziora Genewskiego a stromym zboczem górskim pozwalało na kontrolę (a tym samym pobieranie opłat) głównego szlaku handlowego prowadzącego przez Alpy do Włoch. Zamek był nie tylko twierdzą, rezydencją kasztelanów i innych wielmożów, ale i ważnym magazynem/zbrojownią (o więziennych lochach już żeśmy wspomnieli).
Parę godzin spędzonych wewnątrz zamkowych murów – myszkowanie po jego zakamarkach; gubienie się w labiryncie korytarzy, schodów i przejść; podziwianie licznych komnat i pokoi; szukanie podpisu Byrona w lochach i odnajdywanie się na dziedzińcach, których Chillon ma aż trzy – przy tym wszystkim czas zlatuje jak z bicza strzelił. Wtopienie się w średniowieczną atmosferę powoduje, że po wyjściu z zamku współczesny świat wydaje się jakiś dziwny.

greydot

Mont Blanc i ścielące się u stóp góry Chamonix

.

CHAMONIX – MONT BLANC

      „Nic – nic – nic – aż w powietrza błękicie / Skąpałem się… i ożyłem / I czuję życie!” – pisał Słowacki w monologu Kordiana na szczycie Mont Blanc, gdzie – blisko Boga – przeżył duchową przemianę (choć nadal pozostał więźniem romantycznych fantazmatów, widząc w Polsce Winkelrieda Narodów). Słowacki oczywiście nie był na Mont Blanc, a tylko widział najwyższą (4,808 m n.p.m) górę Europy (pomijamy tu Rosję) z okna mieszkania w Genewie, gdzie pisał swój poemat.
Ja niestety też nie znalazłem się na szczycie Mont Blanc (a dociera tam ostatnimi laty aż 20 tysięcy „alpinistów” rocznie). Co gorsza, z powodu mglisto-pochmurnej pogody, nie dotarłem nawet kolejką linową na (wysoką na 3,842 m) Aiguille du Midi, skąd roztacza się (jak to widziałem na zdjęciach i filmach) niesamowity widok nie tylko na znajdujący się bardzo blisko Mont Blanc, ale i na cały masyw, jak również sporą część Alp włoskich i szwajcarskich. Musieliśmy zadowolić się wjazdem na Plan de l’Aiguille (2,317 m), gdzie znajduje się pierwsza stacja kolejki – mniej więcej w połowie drogi na Aiguille du Midi.
Ale i stamtąd rozciągały się przed naszymi oczyma niezapomniane widoki – co jakiś czas spoza chmur wyłaniał się szczyt Białej Góry i pobliskie skaliste zbocza – ze skałami, żlebami, śniegiem, lodowcami i – mocno z tym wszystkim kontrastującą – zieloną, usłaną kamieniami i głazami – alpejską łąką. Kolorowe paralotnie fruwały w powietrzu, nad przepaściami… Daleko pod nami, na dnie doliny, widać było miasteczko Chamonix (z tej wysokości przypominające mapę Google). Szlakiem dotarliśmy do przytulonej do zbocza małej restauracyjki Buvette du Plan de l’Aiguille, gdzie napiliśmy się fantastyczni smakującej na tej wysokości herbaty, a także zjedliśmy pysznego łososia, siedząc na zalanym słońcem tarasie i gapiąc się na piękną okolicę.
Ktoś może się dziwić, że pisząc o wycieczce do Szwajcarii, wspominam o francuskim Chamonix i Mont Blanc, ale nie mogłem się jednak oprzeć, by zrobić sobie jednodniowy wypad do Francji. Chcąc się dostać samochodem z Martigny (a konkretnie z położonej pod tym miastem małej wioski Fully, gdzie zatrzymaliśmy się na dwa noclegi), wystarczyło przejechać na drugą stronę niezbyt wysokiej przełęczy i zjechać do Chamonix-Mont-Blanc. Zajmuje to niespełna godzinę.

greydot

Widok na Matterhorn z Gornergrat

.

MATTERHORN

       Być w Alpach i nie widzieć Matterhorn, to jak – nie przymierzając – być w Watykanie i nie widzieć papieża.
Podobnie jak zwabił mnie Mont Blanc, tak zwabił mnie ten najsłynniejszy, ikoniczny wręcz dla europejskich gór, szczyt. Jego bardzo charakterystyczna, przypominająca piramidę sylwetka, znana jest chyba każdemu z nas – nie tylko z opakowania czekoladek Toblerone. Ten jeden z najwyższych alpejskich szczytów (4,478 m n.p.m.) długo pozostawał niezdobyty. Udało się tego dokonać dopiero w 1865 roku wyprawie Edwarda Whympera. Nie można jednak napisać, że skończyła się ona sukcesem, bo w czasie zejścia z góry zginęło czterech z siedmiu członków grupy. Później Matterhorn zdobywano na wiele różnych sposobów – trasami, które prowadziły każdą z grań i każdą ze stromych ścian. Dzisiaj wydeptane są tam ścieżki – nawet na samym szczycie, który wcale nie jest szpicem w kształcie piramidy, a wąską na metr i długą na ponad 100 m granią.
Niestety, pogoda się nie wyklarowała i kiedy przyjechaliśmy pociągiem do Zermatt (samochód zostawiliśmy w miejscowości położonej 7 km od miasta, gdyż w mieście zakazano ruchu pojazdów o napędzie spalinowym), Matterhorn był niewidoczny, bo spowity chmurami. A warto wspomnieć, że właśnie widok tej góry z miasta (zwłaszcza z ulicy Riedweg), należy do najlepszych, bo dopiero z perspektywy doliny, na dnie której rozłożyło się Zermatt, widać prominencję Matterhornu.
Z nadzieją na poprawę pogody wsiedliśmy do słynnej (elektrycznej) kolejki Gornergratbahn (prawdziwe cacko inżynierii transportowej, datującej się jeszcze na XIX wiek) by wyjechać na wysokość ponad 3 km n.p.m. – do najwyżej położonej (na otwartym powietrzu) stacji kolejowej na kontynencie, obok której znajduje się najwyżej położony w Europie hotel (3,100 m n.p.m.) i obserwatorium astronomiczne, skąd rozciąga się widok na Santa Rosa – najpotężniejszy masyw górski w całych Alpach (z najwyższą górą Szwajcarii – Dufourspitze, 4634 m n.p.m.), no i oczywiście na sam Matterhorn.
Na niebie było sporo chmur, ale też widać było prześwity błękitnego nieba – tu i ówdzie na ośnieżone góry i pokryte lodowcami doliny, padało słońce. Szkoda, że w czasie jazdy kolejką Matterhorn nie odsłonił się nam cały. Tylko momentami, w prześwitach między mgłą i chmurami, pojawiał się jego szczyt.
Na Gornergrat spędzić można dłuższy czas, wybierając się na okoliczne szlaki – jak tylko pozwala na to pogoda. Ale i bez względu warunki atmosferyczne można się tam upajać górską aurą. Kiedy już mieliśmy wracać, chmury ustąpiły i zobaczyliśmy Matterhorn w pełnej odsłonie.
W samym Zermatt zatrzymać się można na parę dni. Atrakcji w tym mieście nie brakuje. No i oczywiście raj na okolicznych stokach mają narciarze (niektóre z liczących sumie ponad 300 km. długości trasy otwarte są przez cały rok). Bardzo popularna jest kolejka linowa Matterhorn – Express, którą można wspiąć się na wysokość 3,883 m. na tzw. Mały Matterhorn (no cóż, to też najwyższa kolejka linowa w Europie, z najwyżej położonym w Europie widokowym tarasem.
PS. Przy okazji bardzo polecam film ze zdobycia szczytu Matterhorn solo przez młodego polskiego alpinistę Dominika Sochę, który wszedł na szczyt (i zszedł z góry) tego samego dnia, w sierpniu 2019 roku. Niestety, pół roku później zginął tragicznie w Tatrach.

greydot

W drodze na Przełęcz Furka zabłądziliśmy i trafiliśmy do takiego oto miejsca

.

PRZEŁĘCZ FURKA

       Tego dnia musieliśmy przejechać z Interlaken do Lucerny. Oczywiście można to było zrobić w parę godzin, wybierając łatwą i krótszą drogę biegnąca doliną, ewentualnie tunelem, ale ja uparłem się dojechać tam przez góry – drogą wąską, krętą i stromą – decydując się na pokonanie Przełęczy Furka (2,429 m).
Zanim zaczęliśmy się wspinać serpentynami na drugą stronę gór, zatrzymaliśmy się na mały spacer wąwozem, który wyżłobiła rzeka Aare. Półtorakilometrowy szlak prowadzący wąską szczeliną, nad spienioną wodą, między wysokimi na 200 metrów skalnymi ścianami, pokonaliśmy w tempie relaksowym, choć zamierzałem jeszcze podjechać pod znajdujący się w pobliży wodospad Reichenbach (mając w pamięci to, że Arthur Conan Doyle właśnie przy nim umieścił pojedynek Sherlocka Holmesa z Moriartą, a i malował go sam J.M.W. Turner). Tak się jednak złożyło, że przegapiłem właściwy zjazd i zamiast trafić do wodospadu pojechałem drogą, która zaprowadziła mnie wysoko w góry. I to była bardzo szczęśliwa pomyłka, bo dzięki niej znaleźliśmy się w bajecznej wprost scenerii: w malowniczej dolinie, na której pasły się dziesiątki krów, otoczonej wspaniałymi górami o ośnieżonych szczytach. Jako dowód tego, że nie przesadzam, załączam do tych zapisków zdjęcia, które jednak nie oddają w pełni piękna tego spektaklu. (Jeśli ktoś chciałby tam trafić, to musi jechać drogą prowadzącą do hotelu Schwarzwaldalp).
Stamtąd wróciliśmy do Meiringen i już bez problemu trafiliśmy pod wodospad Reichenbach.
Droga przez Przełęcz Furka zajęła nam pół dnia, bo zatrzymywaliśmy się w co ciekawszych miejscach. Pogoda w tym czasie zmieniała się kilka razy (od słonecznej po dość niebezpieczną, jak na taką ilość ostrych zakrętów i wszechobecne przepaście). Był czerwiec, drogę przez przełęcz otwarto zaledwie kilka dni wcześniej, więc śniegu i lodu była jeszcze cała masa, (w niektórych miejscach jechaliśmy śnieżnym tunelem). Coraz bardziej wątpiłem, że uda mi się zobaczyć źródła Renu i lodowiec Rhonegletscher, który je zasila. Niedaleko najwyższego punktu przełęczy zatrzymaliśmy się pod hotelem Belvédère, skąd można było dotrzeć do źródeł, ale wszystko było jeszcze pozamykane na cztery spusty, a szlak przywalony grubymi na kilka metrów zaspami. Nie dałem jednak za wygraną, wspiąłem się po śniegu i przeszedłem na drugą stronę zbocza, skąd już tylko kilka minut marszu dzieliło mnie od lodowca i małego jeziorka, które uformowało się u jego czoła. To właśnie z niego spływał stromą kaskadą strumyk, który zamienia się w Ren, czyli jedną z najdłuższych rzek Europy (1233 km), płynąc na południowy zachód, odbijając (w Martigny) na północ, wpadając do Jeziora Genewskiego – z którego następnie wypływa i zdążając na północ tworzy granicę między Francją a Niemcami, wlewając się w końcu (już na terenie Holandii) do Morza Północnego. What a trip!
Nie chciałem w tym miejscu spędzać dłuższego czasu (żona czekała na mnie w samochodzie na parkingu) ale udało mi się jeszcze dotrzeć do znajdującej się nieopodal, wykutej w lodzie groty. Dopiero z bliska zauważyłem, że lodowiec nad nią przykryto olbrzymimi płachtami – zapewne po to, by spowolnić jego galopujące (ostatnimi czasy coraz bardziej) topnienie.
Ku radości mojej żony wróciłem szczęśliwie do samochodu i zaczęliśmy zjeżdżać slalomem z przełęczy, podziwiając już razem, zmieniające się jak w kalejdoskopie, alpejskie krajobrazy. Kiedy wjechaliśmy na autostradę, zaczęło się zmierzchać, ale prosta i szybka droga w niecałą godzinę pozwoliła nam dotrzeć na nasz kolejny nocleg, tym razem pod samą górą Pilatus, nad Jeziorem Czterech Kantonów, blisko Lucerny.

greydot

Most Kapellbrücke – najsłynniejszy zabytek Lucerny

.

LUCERNA

       Na miejsce noclegowe w pobliżu Lucerny wybrałem położony na górskim zboczu, bardzo przyjemny pensjonat Schwendelberg. I był to wybór strategiczny, gdyż na drugi dzień zamierzaliśmy wybrać się kolejką zębatą na szczyt znajdującej się tuż obok naszego hoteliku góry Pilatus. Wstaliśmy bardzo wcześnie rano, wyszliśmy na zewnątrz i choć aura była mglista, to widok na położone pod nami Jezioro Czterech Kantonów i okalające go góry był niewiarygodnie klimatyczny. Zadarłem głowę do góry i zobaczyłem, że szczyt Pilatusa jest cały zanurzony w chmurach. Nie było więc sensu się na niego wspinać. Postanowiliśmy w takim razie pojechać do Lucerny. Po śniadaniu w Schwendelbergu wyruszyliśmy w drogę i za niecały kwadrans parkowaliśmy już samochód przy starym mieście (po którym oczywiście samochody prywatne nie mogą jeździć).
Pogoda nie była rewelacyjna (to dla letniej pory w tej okolicy jest raczej nietypowe), ale mimo to udało nam się spędzić na spacerach po tym urokliwym mieście cały dzień. Obok interesującej (i burzliwej) historii posiada ono ciekawą architekturę, jest też bardzo aktywnym ośrodkiem kulturalnym, z całym wachlarzem odbywających się tu imprez, festiwali i świąt.
Stare miasto nie jest takie wielkie, więc swobodnie można się po nim poruszać per pedes. Trudno nie zauważyć najsłynniejszego chyba zabytku Lucerny jakim jest (przyozdobiony starymi malowidłami i kwiatami) Most przy kaplicy (Kapellbrücke), który jest najstarszym (1333 r.) drewnianym (a na dodatek krytym) mostem w Europie, Można nim przejść z jednego brzegu (przepływającej przez sam środek miasta) rzeki Reuss na drugi. Co ciekawe Kapellbrücke nie wybudowano prostopadle do brzegów, a po skosie i z załamaniami. Most jest połączony z Wodną Wieżą (Wasserturm), którą wzniesiono na środku rzeki – i to jeszcze przed konstrukcja mostu, bo w drugiej połowie XIII wieku. Kilkaset metrów dalej, idąc z prądem rzeki, znajduje się Spreuerbrücke – kolejny most, do którego też warto dotrzeć.
Historyczne śródmieście Lucerny to głównie restauracje i sklepy, ale moją uwagę zwróciły (w dużej części znakomite) malunki na fasadach kamienic. Ciekawe są też pozostałości murów obronnych, wraz z 9 dobrze zachowanymi wieżami (z których można zobaczyć miasto jak z lotu ptaka. Wszyscy chcą też obejrzeć Pomnik szwajcarskich gwardzistów (znany też jako Lew Lucerny) oddający hołd 760 szwajcarskim żołnierzom zabitym podczas francuskiej Rewolucji. Należy wspomnieć, że twórcą monumentu (który Mark Twain określił jako “the most mournful and moving piece of stone in the world”) jest Duńczyk Bertel Thorvaldsen (tak, tak, ten sam, który wyrzeźbił nasze warszawskie pomniki Mikołaja Kopernika i księcia Józefa Poniatowskiego). Ugodzonego śmiertelnie, leżącego w jaskini lwa, wykuł Thorvaldsen w skalnej ścianie, przed którą kłębią się dzisiaj turyści.
Tak, Lucerna jest popularną szwajcarską destynacją turystyczną, jednakże nie powinno nas to zniechęcać do odwiedzin tego miasta.

greydot

W drodze z Kleine Scheidegg do Wegen. Po lewej: masyw Jungfrau.

.
OBERLAND BERNEŃSKI

(Dolina Lauterbrunnen, Mürren, Grindelwald, Jungfraujoch, Interlaken)

       Na koniec tej relacji pozostawiłem sobie opis wrażeń z pobytu w tym rejonie Szwajcarii, który zachwycił mnie najbardziej. Ale będzie to raczej mały szkic a nie rozwlekły elaborat, bo Oberland Berneński trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w jego piękno, choćby najlepiej sfotografowane i opisane. Alpy chyba tylko w Dolomitach mogą się równać urodą z tymi Berneńskimi. W regionie Interlaken – Jungfrau – Lauterbrunnental spędziliśmy kilka dni, ale to jednak za mało, za mało… Być tam tydzień, dwa – to byłoby już lepiej, więc radzę nie wpadać tam jak po ogień, tym bardziej, że można trafić na kiepską pogodę i z podziwiania nieziemskich widoków tamże będą nici.
Jednak, mimo kilkudniowego pobytu, udało się nam tego, co ma do zaoferowania ten rejon Alp, zakosztować, a może nawet i tym nasycić. Tym bardziej, że niemal cały czas królowało nad nami słynne górskie Trio: Eiger (Ogr – 3,967 m), Mönch (Mnich – 4,110 m) i najwyższa z nich Jungfrau (Dziewica – 4,158 m). Pierwotnie zamierzałem się zatrzymać w Grindelwald (klasyczna alpejska dolina, jeden z najstarszych szwajcarskich resortów górskich), ale ostatecznie zdecydowałem się na kwaterunek w samej jaskini lwa – w rozłożonym na tarasie jednej ze stromych ścian Doliny Lauterbrunnen, wiosce/miasteczku Mürren. Na dodatek spaliśmy w zawieszonym tuż nad kilometrową przepaścią hotelu Alpina, a kiedy budziliśmy się, to każdego ranka z naszego balkonu roztaczał się taki oto widok:

Pokój z widokiem – Dolina Lauterbrunnen widziana z balkonu hotelu Alpine w Mürren

       Do Mürren dostać się można tylko za pomocą kolejki linowej lub torowej. Samochód zaparkowaliśmy w leżącym na dnie doliny Stechelbergu, tuż obok stacji kolejki linowej, którą wyjechaliśmy do Mürren. Zostawiliśmy go tam na cały czas naszego pobytu w Oberlandzie, gdyż w ogóle nie był on nam tam potrzebny, jako że wszędzie można było dojechać kolejką – czy to linową, czy torową.
Tak więc Mürren stanowiło naszą bazę wypadową kolejnych wypraw w Alpy. W samym miasteczku znajduje się stacja kolejki linowej, z której wyjechaliśmy na wysokość niemal trzech kilometrów, na sam szczyt góry Schilthorn, gdzie z tarasu obrotowej restauracji Piz Gloria (znanej choćby tylko z jednego z filmów o Bondzie – stąd motywy agenta 007 wchodzą tam na nas nawet wtedy, gdy zaglądamy do toalety) rozciąga się wspaniały widok na cały masyw Jungfrau i nie tylko (Przy dobrej pogodzie widać nawet francuską Mont Blanc i niemiecki Schwarzwald). Ze szczytu Schilthorn można zejść szlakiem pieszym do Mürren, ale też można to zrobić z położonej kilkaset metrów niżej między-stacji Birg, w pobliżu której znajduje się tzw. Thrill Walk, gdzie żądni adrenaliny mogą sobie pospacerować nad przepaścią po szklanej podłodze tudzież w tunelu zbudowanym ze stalowej ażurowej siatki.
Najczęściej jednak z Mürren wybieraliśmy się na górskie peregrynacje kolejką torową, skąd po kilku kilometrach przesiadaliśmy się na zjeżdżającą na dno doliny – do miejscowości Lauterbrunnen – kolejką linową. To właśnie z niej widać było doskonale wodospad Staubbach, bardzo charakterystyczny ozdobnik całej doliny, który prezentował się tak:

Lauterbrunnen i wodospad Staubbach

.

       Z wioski Lauterbrunnen pakowaliśmy się na kolejną kolejkę torową i jechaliśmy na górę, do Wengen, skąd chyba najpiękniej można było sfotografować niemal całą Lauterbrunnental, choć niestety żadne zdjęcie (patrz powyżej) nie potrafi oddać cudowności tego widoku (bez przesady mogę wyznać, że to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie dane było mi oglądać na naszej planecie).
Z Wengen można było wyjechać kolejką linową na Männlichen (to samo można zrobić z położonej po drugiej stronie wioski Grindelwald).
Przez Wengen jechaliśmy również kolejką do Kleine Scheidegg, gdzie za pierwszym razem przesiedliśmy się na słynny Jungfraubahn, który tunelami wykutymi pod Ogrem i Mnichem zawiózł nas do najwyżej (3,454 m) położonej stacji kolejowej, skąd, przez miejsce zwane Top of Europe, weszliśmy na przełęcz/siodło Jungraujoch, dostając się następnie na taras widokowy obserwatorium Sphinx, gdzie od obłędnych widoków górskich szczytów, dolin i lodowców (przede wszystkim Aletschgletscher) zakręciło się nam w głowie.
Za drugim razem zeszliśmy z Kleine Scheidegg szlakiem do Wengen. Planowałem pójść inną drogą, ale niestety, z powodu leżącego jeszcze śniegu i lodu, marszruta Panoramaweg prowadząca do Männlichen była jeszcze zamknięta. Nie ma jednak czego żałować, bo ten szlak, którym poszliśmy, dostarczył nam chyba takiej samej rozkoszy. W samej Dolinie Lauterbrunnen jest jeszcze jedno niezwykłe miejsce, którego nie wolno przegapić, a mianowicie znajdujący się wewnątrz skalnej ściany potężny, pokręcony jak korkociąg, wielopoziomowy, jaskiniowy wodospad Trummelbach.
Na turystyczne, położone nad jeziorami Interlaken, które podobno też dysponuje wieloma atrakcjami, nie chcieliśmy tracić czasu. Woleliśmy go spędzić w bajecznych górach, które do dzisiaj śnią mi się po nocach.

greydot.

Widok z Birg na masyw górski Jungfrau i słynną alpejską Trójcę (od lewej: Eiger, Mönch i Jungfrau). W dole: zielone łąki Lauterbrunnental i leżąca/e na słonecznym tarasie nad przepaścią wioska/miasteczko Mürren.

.

.

Jeziorko i ławeczka, na której można odpocząć w drodze z Kleine Scheidegg do Wengen

.

.

Lodowiec Aletsch

.

.

Jadąc na Jungfraujoch

greydot.

UWAGA: kliknij na zdjęcie aby zobaczyć go w pełnym wymiarze.

.

greydot.

G    A    L    E    R    I    E

.

BERNO

.

.

GRUYÈRES

.

.

ZAMEK CHILLON

.

.

CHAMONIX – MONT BLANC

.

.

PRZEŁĘCZ FURKA

.

.

LUCERNA

.

.

CHAPLIN’S WORLD

.

greydot.

© ZDJĘCIA WŁASNE

.