(zapiski VIII)
*
Cézanne powiedział pewnego razu o Monecie: „Monet to tylko oko. Ale, mój Boże, co za oko!”
Mam wielki szacunek do Moneta (to jedyny naprawdę „czysty”, esencjonalny wręcz impresjonista par excellence: w końcu to od jego obrazu „Impresja: wschód słońca” zaczęło się – i to nie tylko nominalnie – całe to zamieszanie wokół nowego kierunku w malarstwie) lecz, paradoksalnie, to co stanowi o jego wielkości – czyli własna wizja malarstwa doprowadzona konsekwentnie do samego końca – mnie od niego oddala (by nie napisać „odpycha”).
Dlatego bardziej podoba mi się Monet z pierwszych okresów swojej twórczości, niż z tego ostatniego, gdzie doszedł on moim zdaniem do takiego przedstawiania widzialnego świata, które było dostrzegalne już tylko dla jego oka, ale nie dla oka innych (nie zapominajmy, że cierpiał on na chorobę oczów, co nie jest w tym wszystkim bez znaczenia).
Dlatego, kiedy ktoś zachwyca się np. tymi ledwie czytelnymi panoramami stawów z nenufarami, które umieszczono w paryskiej Oranżerii (gdzie zgromadzono największe formatowo dzieła mistrza) to ja podejrzewam w tym niestety odruch gremialny, autosugestię, percepcyjną nadinterpretację, automatyczne powielanie zachwytów, a może nawet – po prostu – snobizm i nieszczerość… A już nazwanie tego „Kaplicą Sykstyńską Impresjonizmu” to według mnie egzaltacja i tak charakterystyczna dla fanatyków (no dobrze… fanów) sztuki współczesnej przesada.Moja niechęć do późnego Moneta wynika pewnie także z mojego przywiązania do formy, którą Monet – programowo zresztą – odrzucił, na rzecz rejestracji wrażenia jakie daje kolor, czyli światło. Abstrakcyjna gra kolorów może sprawiać frajdę w oglądaniu, ale jeśli przywiązana zostaje ona do realnego przedmiotu (tak jak to robił swoim pędzlem Monet usiłujący uchwycić, oddać i utrwalić na malarskim płótnie Naturę) to traci ona swoją wolność i spontaniczność na rzecz pewnej kalkulacji i ograniczenia, które udaje tylko swobodę kreacji, a tak naprawdę staje się pewnym rodzajem obsesji. Na dodatek, to co inni mogliby nazwać absolutnym wtopieniem się malarza w refleksy i grę światła na przedmiotach realnych, mnie zaczyna przypominać… no cóż… plamę.
Mam nadzieję, że wytłumaczyłem się nieco z mojej rezerwy wobec fenomenu moneto-manii.
Rozmawiając kiedyś o Rubensie, usłyszałem od mojej interlokutorki taką oto opinię: „Z ta kreską Rubensa nie zrozumiałeś mnie. Ja nie użyłam zwrotu delikatna, a łagodna. Łagodna, mimo że zdecydowana i zamaszysta. Chciałam powiedzieć, że lubię linię o niekanciastych konturach, ciągłą, a nie przerywaną i ostrą. Linia Rubensa jest również łagodna z tego względu, że rozmywa ją gra światła.”Jestem gotów zgodzić się z tym, że kreska Rubensa jest miejscami łagodna, choć może jednak lepiej byłoby ją nazwać… miękką. Poza tym kreska kojarzy się raczej z linią prostą, lub zbliżoną do prostej. Natomiast Rubens nie używa prawie w ogóle form kanciastych, prostolinijnych – tylko zaokrąglonych, obłych (i nie dotyczy to jedynie owych słynnych “rubensowskich kształtów”), często nawet dość fantazyjnie “zakręconych”.
Dawniej Rubens wydawał mi się przesadnie wybujały, trochę taki gruboskórny, może nawet lekko “prostacki” i “dosłowny”, nacechowany barwnym przesytem i nadużywający przerośniętej nieco formy. Ale kiedy przyjrzałem się mu bliżej – właśnie “na żywo”, w wielu galeriach – to tę jego obfitość zaakceptowałem a nawet polubiłem i obecnie jest on jednym z moich najbardziej ulubionych malarzy. To był zresztą człowiek, którego rozsadzała energia życiowa (nie znam wśród malarzy kogoś, kto by mu w tym dorównywał – aby się o tym przekonać wystarczy, choć z grubsza, zapoznać się z jego biografią). I to wszystko przekładało się na jego malarstwo – cały ten bujny witalizm.
I jeszcze jedno. Dla mnie jest on przykładem malarza, którego obrazy zdecydowanie zyskują, kiedy się je widzi bezpośrednio. A nie ze wszystkimi artystami pędzla tak bywa. Np. płótnami Velazqueza, którego zawsze bardzo lubiłem (znając go jedynie z reprodukcji), kiedy zobaczyłem je z bliska w madryckim Prado (galeria ta posiada największy zbiór “velazquezów” na świecie, podobnie zresztą jak obrazów Goi), poczułem się lekko rozczarowany. Tak, jakby w bliskim kontakcie, straciły w moich oczach swoją doskonałość. Być może dlatego, że zostały one skonfrontowane z moimi – idealizującymi je – wyobrażeniami?Czy rzeczywiście świat idzie zawsze w dobrym kierunku? A może rzadko się tak dzieje i mimo postępu (np. technologicznego, czy organizacyjnego) cofamy się w naszym wymiarze psychologicznym, duchowym, rozmijając się często z metafizycznym ładem i z jakąś harmonijną emanacją Boga, Kosmosu? Hegel twierdził, że Historia niejako przymusza ludzkość do ciągłego postępu. Tym, jak wiadomo, przejęli się nie tylko marksiści, ale i faszyści – no i czym to się skończyło, to wiemy: „dobrodziejstwem” europejskich totalitaryzmów.
Być może to wrażenie, iż świat rzadko idzie w dobrym kierunku wynika z tego, że każda dobra epoka ma swój koniec, a po niej następują złe czasy – kryzysy, upadki imperiów, katastrofy, wieki „ciemne”…? Czyli po 7 latach tłustych zawsze musi być 7 lat chudych.
A może rzeczywiście nasze czasy są specyficzne, choćby ze względu na demograficzną eksplozję połączoną z gwałtownym rozwojem technologii i super-szybkim przepływem informacji, (której nikt nie jest w stanie przyswoić i „przerobić”, czyli do końca zrozumieć)?Dlaczego przemy ku wojnie?
Czyżby odpowiedzią było to, co kiedyś powiedział Brecht?: „Wojna, tak samo jak miłość, zawsze znajdzie swoją drogę”.
To by oznaczało, że nie możemy się uwolnić od wojennego fatalizmu.
Jednak nie sądzę, że jesteśmy na to skazani – że wojen nie da się uniknąć, że wynikają one z jakiejś naszej genetycznej skazy. Myślę, że z tego błędnego koła wzajemnego zabijania się jesteśmy w stanie się uwolnić – a to dzięki naszej kulturze.
Ale do tego, niestety, droga jeszcze bardzo daleka – nic takiego na horyzoncie się nie pojawia. Wręcz przeciwnie, widać nowe potęgi, które na pewno z siły militarnej nie zrezygnują (np. Chiny), i które najprawdopodobniej wykorzystają wojskową przemoc do podboju nowych terytoriów (np. Syberia). Nadal mocarstwa to państwa kogucie – ze Stanami Zjednoczonymi, które nadal pozują na globalnego policjanta, na czele.Dlaczego stale popełniamy te same błędy i co rusz pakujemy się w wojenne piekło? Ze słabości, braku wyobraźni, głupoty? Z chciwości, żądzy podboju – z chęci panowania nad innymi i czerpania z tego korzyści? Bo tak jesteśmy zaprogramowani? Ponieważ poddani jesteśmy prawom Natury? Bo wojna i przemoc są w nas – i zawsze będą?
Ludzie, tak naprawdę, nie mają pojęcia o wojnie (oprócz tych, którzy przeszli przez jej gehennę – choć i tak niektórzy z nich wydają się o swoich wojennych doświadczeniach zapominać). Tych zaś, którzy zdają sobie sprawę z mechanizmów jej działania, z jej podstępności, jest niewielu. Ich głos ginie w medialnym jazgocie, konsumpcyjnym zgarnianiu i przerabianiu dóbr, w rozrywkowych hecach, w skupianiu się na bzdurkach i bzdetach… Ci, którzy chcą mieć święty spokój (uprawiając własny ogródek), zamykają oczy. Ponadto, zdecydowana większość społeczeństwa, zwłaszcza młode pokolenia, uważają wojnę za jakąś abstrakcję, za coś co się działo kiedyś, ale co się już nie może wydarzyć teraz. Więc po co sobie głowę tym zawracać?
Lecz kiedy budzimy się z ręką w nocniku, to jest już za późno.Ktoś – po tym, jak wyraziłem wątpliwość, czy ludzie, ogólnie, na pokój – zapytał mnie, czy sam zasługuje na pokój.
Nie, nie zasługuję.
Na pokój zasługują tylko Ci, którzy radykalnie odrzucają przemoc (sprzeciwiając się tym samym zabijaniu) jako sposób rozwiązania konfliktów między państwami (ludźmi).
Ja uważam, że w pewnych sytuacjach należy walczyć (tak było zwłaszcza w czasie II wojny światowej, kiedy trzeba się było przeciwstawić zbrojnie hitleryzmowi). Dlatego nie mogę się uważać za pacyfistę, choć przecież wojny nienawidzę.
Jezus, Gandhi, Dalaj Lama… – tylko tego pokroju ludzie (wraz z tymi, którzy wyznają doktrynę bezwarunkowego odrzucenia przemocy) zasługują na pokój.Najbardziej szokującym dla mnie odkryciem związanym z Holocaustem było to, że za zbrodnie „hitlerowskie” nie byli odpowiedzialni żadni psychopaci, „urodzeni mordercy”, sadyści, ani nawet nawiedzeni ideologicznie fanatycy, ale zwykli, „normalni” ludzie. Dotarło to do mnie jeszcze na długo przed zapoznaniem się z książką Hanny Arendt o banalności zła.
Zresztą, w tym wyobrażeniu (jakie nota bene pokutuje w nas do dzisiaj), że faszysta, nazista… a i sam Hitler, byli nieludzkimi potworami, jakimiś szakalami z piekła rodem, szatańskimi kreaturami, wariatami… etc. – w całej tej demonizacji Niemców widzę największe zagrożenie dla zrozumienia rzeczywistych przyczyn zbrodni masowego ludobójstwa. Ta właśnie nieświadomość (być może) sprawi, że historia się powtórzy i ponownie wymorduje się miliony „zbędnych” ludzi, stosując się do całkiem „racjonalnych” przesłanek i wykorzystując całą sprawność i technologiczną skuteczność nowoczesnego państwa.W swojej książce „Nowoczesność i zagłada”, Zygmunt Bauman niezwykle sugestywnie pisze o… racjonalnych i nowoczesnych przesłankach Holocaustu. Cytuje on tam m.in. Herberta C. Kelmana („Violence without Moral Restraint”), który wyróżnił trzy warunki, dzięki spełnieniu których zdołano zamienić zwyczajnych Niemców w sprawców masowej zbrodni:
– autoryzacja przemocy (poprzez oficjalne rozkazy i zarządzenia władz)
– rutynizacja działań (poprzez sformalizowanie procedur i dokładny podział ról)
– odczłowieczanie ofiar przemocy (poprzez zideologizowane definicje i indoktrynację).Profesor zwraca uwagę, że są to warunki, które znalazły swój wyraz ni mniej, ni więcej tylko w… zasadach racjonalnego działania zastosowanych powszechnie w najbardziej reprezentatywnych instytucjach nowoczesnego społeczeństwa. Pisze on także: „Wiadomo dziś powszechnie, że początkowe próby interpretacji Zagłady jako gwałtu dokonanego przez kryminalistów, sadystów, szaleńców, szumowiny społeczne lub w inny sposób upośledzone moralnie jednostki, nie znalazły żadnego potwierdzenia w faktach. (…) Instytucje odpowiedzialne za dokonanie Zagłady, nawet jeśli zostały uznane za przestępcze, z socjologicznego punktu widzenia nie były ani patologiczne, ani nienormalne. (…) Także ludzie, których działania instytucjonalizowały, nie odbiegali wcale od przyjętych standardów normalności.”
Wnioski z tego wszystkiego doprawdy nie są optymistyczne. Potwierdzają bowiem to, że rdzeń ludzkiej natury jest sam w sobie amoralny (nie mylić z niemoralnością). Innymi słowy: sugerują, że same czyny człowieka nie są (same w sobie) moralne czy też niemoralne, a takie stają się dopiero w kontekście społeczno-historycznym. (To zresztą potwierdza moje podejrzenie – a może nawet i przekonanie? – że coś takiego jak Dobro czy Zło nie istnieje poza światem ludzkiej kultury.)
Czyli: gdyby hitlerowcy wygrali wojnę, to Hitler byłby uznany za Największego Przywódcę (Człowieka) w historii ludzkości, a to co działo się np. w obozach zagłady nie wzbudzałoby zbytnich emocji (i zgoła żadnego oburzenia – nie mówiąc o szoku), ani też moralnego potępienia… Ot, jeszcze jeden epizod w historii dochodzenia do Nowego Ładu (określonego przez filozofię przywódców III Rzeszy i przyjętego przez ludzi w nim żyjących – i, co jest bardzo prawdopodobne, tak uważalibyśmy również i my sami, jeśli udałoby się nam pojawić na tym świecie i żyć w takiej rzeczywistości).
To prawda: z tego co czytamy i słyszymy, zostaje w nas tylko to, co nas uderzy – te kilka słów, które zapadają nam głęboko w serca i umysły – sadowiąc się tam na dłużej (czasem nawet i na zawsze), wpływając na perspektywę z jakiej postrzegamy świat i innych ludzi.
Dlatego ważna jest zwięzłość, trafna metafora, wydarty z serca i umysłu wers…Patrzę na kolekcją obrazów ukazujących bachanalie. Wbrew pozorom zdecydowana większość obrazów zajmujących się erotyką, a zwłaszcza bachanaliami, nie ma za temat rozpusty, choć zachowanie ukazanych na nich ludzi wydaje się rozpustne.
Mówiąc o “jądrze” bachanalii, nie można tego fenomenu redukować tylko li do pofolgowania własnej chuci, lubieżności, napadu jakiegoś sprośnego szału… To coś więcej jak zwierzęcy seks, dekadencka orgia, a nawet więcej jak ludzka erotyka – to zagłębienie się w przestrzeni mitycznej. Nie bez kozery głównym bohaterem i prowodyrem jest tu postać mityczna Bachusa, który uosabia archetypiczny obraz odwiecznej siły popędowej i (pro)kreacyjnej, wypełnionej energią, potencją, animuszem, spontanicznością, nieskrępowaniem i żywotnością.Nie zdziwiło mnie to, że bachanaliami zajął się także sam Mantegna (vide jego „Bachanalie z Sylenem”), mimo że jego najsłynniejszym obrazem jest przejmujące w swojej via dolorosa „Opłakiwanie Chrystusa”. Jednakże malarz ten dosyć często sięgał po tematy mityczne, a jednocześnie dość osobliwe, by nie napisać dziwaczne (kłania się tu jego „Bitwa morskich bogów”, o której pisał nawet w swoich „Żywotach” Vasari).
Przypomina mi się teraz jedna z bardziej znanych wykonanych przez Mantegnę wersji bachanalii – „Baccanale col tino”. Dość kuriozalna, zresztą. Ukazuje ona bowiem to bardziej drętwe, wręcz smętne oblicze bachanalii. Jak możemy zauważyć, w tym „święcie”-„orgii” nie ma żadnych kobiet, a zamiast tego są sami zblazowani mężczyźni, czy też raczej… postaci męsko-podobne. Na domiar złego, po bruku walają się jakieś spite amorki, a całość sprawia wrażenie mocno depresyjne i dekadenckie.Tak więc Mantegna mnie raczej nie zdziwił jako bachanalista, natomiast bardzo zdziwił mnie w tej roli Giovanni Bellini, którego do tej pory znałem jako malarza zajmującego się tematami nader świątobliwymi.
A oto, podczas jednej z moich wizyt w waszyngtońskiej Galerii Narodowej, nagle pojawiło się przede mną olbrzymie płótno pt. „Uczta bogów„, które okazało się być właśnie dziełem (głównie) Belliniego.
I muszę przyznać, że raczej nie powaliło mnie na kolana, mimo, że Belliniego lubię (posiadam nawet kopię jego obrazu „Madonna z dzieciątkiem i żołnierzami”, wykonaną nie przez byle kogo, bo samego Władysława Czachórskiego w Wenecji w 1873 r.)
Bellini był znakomitym portrecistą, tutaj jednak, moim zdaniem, „zawalił” na całej linii, przynajmniej jeśli chodzi o oddanie „ducha” bachanalii, jak również samą, zbytnio według mnie wystudiowaną kompozycję. Ponadto, bardziej przypomina mi to stypę, niż święto pełne witalnej energii i rozkoszowanie się zmysłami. (Może Belliniego tłumaczy tu wiek: bowiem malował on ten obraz mając już ponad 80 lat, czyli jako… mocno już starszawy pan, by nie napisać – starzec?)
Ciekawostką jest (i to wyjaśnia owo tajemnicze „głównie”, którego użyłem pisząc o autorstwie „Uczty bogów”), że krajobraz na tym płótnie przemalował całkowicie sam Tycjan (aby lepiej współgrał on z jego własnymi płótnami, które zawisły obok dzieła Belliniego w zamku księcia Ferrary). Nie jestem jednak pewien czy aby cały obraz na tym zyskał. Chyba nie.Znaleźć się w Rio de Janeiro w czasie karnawału to tak, jakby przenieść się w inny wymiar rzeczywistości.
Dionizje, czy też bachanalia to ledwie mityczne preludia do tego frenetycznego szaleństwa, jakie ogarnia każdego roku brazylijskie Rio de Janeiro – bez wątpienia jedno z najbardziej ekscytujących, kolorowych i chyba jednak najpiękniej położone miasto na świecie.
Wprawdzie nie jest to moja estetyka, ani też atelier z mojego romansu; na co dzień raczej nie przejawiam jakichś szczególnie orgiastycznych skłonności – lecz jednak dałem się na ten czas uwieść tamtej atmosferze.
Kilka z rzędu nieprzespanych nocy potrafi wciągnąć w rodzaj transu. Nie odczuwa się wtedy zmęczenia. Zmysły wyostrzają apetyt na nowe doznania, rozsądek gdzieś się chowa, rozum zawiesza, a odprawiające się wokół dionizyjskie drama wprawiają człowieka w pewien rodzaj narkotycznego odurzenia.
Nigdy nie zapomnę spaceru plażą Copacabana po powrocie z Sambodromo. Za chwilę miało świtać, lecz noc nie gasła jeszcze wśród rozedrganych kolorowych świateł, przepełniona szumem Oceanu, ciepłym pożądaniem i zmysłowymi spojrzeniami rozbudzonych kochanków.
Tych wybranych i tych przypadkowych…Nawet jeśli ktoś w naszych czasach decyduje się na stworzenie jakiejś definicji sztuki, to zawsze będzie ta definicja jeśli nie osobista, to zawężona do określonego kręgu „wyznawców” jakiegoś „izmu”, czyli względna i subiektywna. I jako taka spotka się ze sprzeciwem tych, którzy patrzą na wszystko z innej perspektywy.
Nie za bardzo wierzę, że istnieje coś takiego jak „chaos”. Moim zdaniem nazywamy chaosem to, czego (jeszcze?) nie możemy pojąć, zrozumieć, ogarnąć.
Właściwie każdy obraz, rzeźba, fresk… każde dzieło sztuki zamyka w sobie – jak ktoś napisał – „wieczny ruch, coś na kształt równowagi dynamicznej”: jest to ciągły ruch cząsteczek materii (kwantów energii), które tworzą owo dzieło sztuki. W tym sensie, w każdym dziele sztuki „kotłuje się” energia. Ale ona się tam kotłuje także metaforycznie – zawarta tam treść potrafi nas przecież mocno poruszyć, czasem nawet potrząsnąć.W Średniowieczu wyróżniano tzw. sztuki wyzwolone, a było ich siedem: geometria, astronomia, arytmetyka, logika, retoryka i muzyka. Malarstwo i rzeźba traktowane były jako rzemiosło, na równi np. z układaniem płytek w baptysterium, czy… garncarstwem.
Nie zapominajmy więc tym, że kult (sława) artysty zaczął(a) się w Europie kształtować wyraziściej dopiero w dobie Renesansu, i dopiero wtedy malarze i rzeźbiarze dorobili się wysokiego statusu w społeczeństwie… co pociągnęło za sobą wzrost prestiżu (czy też nawet wyodrębnienie) samego malarstwa czy rzeźby, jako sztuk uznanych i niejako autonomicznych.Odwieczny problem dotyczący percepcji sztuki: czy jeśli ktoś powie np. o jakimś filmie (obrazie, książce, utworze muzycznym), że jest nudny, a ktoś inny, że pasjonujący, to kto ma rację? Bo przecież (zakładamy że chodzi tu o szczere wyrażenie opinii) jeśli ktoś mówi, że film go wynudził, to rzeczywiście ten film jest (dla niego) nudny, a jeśli ktoś mówi, że (ten sam) film go pasjonował, to rzeczywiście ten film jest (dla niego) pasjonujący.
Czyli, wynika z tego, że film jest zarówno nudny, jak i pasjonujący, a my się możemy zapytać: czy to rzeczywiście jest możliwe, żeby coś było jednocześnie nudne i pasjonujące?
Naturalnie jest to możliwe, ale pod warunkiem, że weźmiemy pod uwagę owe magiczne słowa „dla niego”. I tu dochodzimy do oczywistego skądinąd wniosku, że jeśli chodzi o ocenę sztuki, to wszystko zależy od wyboru punktu odniesienia, od przyjęcia takich a nie innych kryteriów, od tego, kto dokonuje tej oceny… czyli jest to jak najbardziej WZGLĘDNE. (Wniosek niby oczywisty i wręcz trywialny, ale można odnieść wrażenie, ze wszyscy jakby o tym zapominają. Dlaczego? Bo – i tu znów dochodzi do głosu nasza ludzka pycha i skupianie się na czubku naszego nosa – wszyscy jesteśmy skłonni uważać, że moja racja jest jednak lepsza – bo „mojsza” – od racji twojej, która jest gorsza, bo przecież tylko „twojsza”.)Czy jest jakieś wyjście z tej sytuacji?
Może takie, że dobrze byłoby spróbować zdać się na ocenę (opinię) ludzi, którzy wiedzą więcej i lepiej od nas, którzy są mądrzejsi i bardziej doświadczeni, którzy cieszą się w danej dziedzinie autorytetem…?
No tak, ale tu się zaczyna inny problem: jacy konkretnie to mają być ludzie? Kto ma ich wybrać i uznać? Bowiem dla kogoś ta sama osoba może być mędrcem, dla kogoś innego głupcem; ktoś uzna danego człowieka za autorytet, ktoś inny zaś powie, że to dla niego żaden autorytet, tylko zero… etc. Jednym słowem: kolejna kwadratura koła.
Tak więc, tak czy owak, zostajemy – summa summarum – przy własnej opinii.
Może jednak warto poczynić tu pewną uwagę: lepiej jest jednak pamiętać o względności i subiektywności naszych ocen, zachować większą skromność i pokorę, zdawać sobie sprawę z naszych ograniczeń i niewiedzy – z tego, że jesteśmy omylni… Także mieć świadomość, że gdzieś tam są ludzie od nas mądrzejsi, że wiedzą więcej od nas – więc z ich zdaniem warto się liczyć, i nad tym co mówią warto się zastanowić, a przynajmniej to uszanować.
To zresztą też nie jest taka prosta sprawa, bo nawet jeśli nasz „autorytet” uznał, że film jest wspaniały, to przecież nie może to zmienić faktu, że my wynudziliśmy się na nim jak te mopsy i że przez to wydał się on nam okropny. I znów wracamy do punktu wyjścia.
To ciekawe zagadnienie: na ile intymne jest nasze doświadczenie sztuki w sytuacji, kiedy przeżywamy coś w grupie, czy też nawet w tłumie (kino, teatr, opera, koncert…)
Wydaje mi się, że również w takim momencie odbiór sztuki zachowuje swoją jednostkowość i subiektywizm – pozostając czymś bardzo osobistym, czasem wręcz intymnym. Choćby tylko z tego względu, że wszystko w końcu i tak przechodzi przez nasze zmysły i umysły.
A jednak wpływu grupy nie można przecenić – kłania się tu psychologia tłumu, nasze „stadne” odruchy, euforie, szaleństwa, amoki… takie tam.Cała nasza „rzeczywistość” jest właściwie tylko pewnego rodzaju interpretacją rzeczywistości, w której jesteśmy zanurzeni, (a która istnieje niezależnie od nas) – czyli tworzeniem naszej własnej rzeczywistości?
Z kolei, jak się wydaj, każda kultura jest tylko jedną z wersji tej „naszej” rzeczywistości.
Stąd konfrontacje, spory, starcia i walka.
Zaprzęgamy do tego naszą wolę, bo tylko ona jest w stanie wpłynąć na tę rzeczywistość (w zanadrzu mając nasze o niej wyobrażenia).
Wszystko płynie, ale kłopot z nowożytnością polega na tym, że wszystko się w niej teraz rozpłynęło (vide: postmodernizm). Stąd amorfizm naszych czasów… Stąd nasze taplanie się w rozmytej sztuce, niemożność uchwycenia jej istoty.O naszych gustach decydują nie tylko nasze zmysły, ale i umysł (a tam przecież lęgnie się nasza osobowość, charakter, jestestwo). Dlatego dyskusja o gustach ma jednak sens, bo dotyczy nie tylko naszych zmysłów – te są bowiem niezmienne – ale i umysłu: gdyż ten podlega już zmianom i można nań wpływać, kształtować…
Konformizm i mimikra to jedne z najpotężniejszych sił, jakie konstytuują całe społeczeństwa a nawet kultury.
Być może właśnie dlatego tak strasznie mało jest ludzi, którzy potrafią myśleć samodzielnie!
Kontekst: „Fontanna” Marcela Duchampa (przypominam: zwykły, znaleziony w jednym ze sklepowych magazynów kibel) uznana została przez grono wybitnych europejskich krytyków za najważniejsze „dzieło” sztuki XX wieku.Warto przypomnieć, że kiedy w czasach Duchampa pojawiały się te wszystkie modernistyczne ruchy artystyczne i prądy w sztuce, miały one w sobie świeżość, spontaniczność – nie pozbawione były autentyczności. Dopiero po II Wojnie Światowej zaczęły się nagminnie te wszystkie kombinacje i szachrajstwa – żerowanie na ludzkiej głupocie, braku dobrego smaku i pazerności.
Warto przy tym wszystkim pamiętać jaki był zamysł i cel Duchampa: kiedy przyniósł on swój pisuar na wystawę sztuki (wówczas: 1917 r.) nowoczesnej, to bynajmniej nie dlatego, że chciał zakpić z gustów publiczności, która przełyka wszystko, ale po to, by wypróbować słowność samych organizatorów tamtej wystawy, którzy deklarowali absolutną tolerancję wobec twórczości innych artystów. Jego nie tolerowali – kibel wyrzucono.
Nota bene pisuar, jaki można zobaczyć w paryskim Centrum Pompidou (uznawany powszechnie za „oryginał”), nie jest wcale (gotowym) siuśkaczem, który wywlókł skądś Duchamp (tamten już dawno gdzieś przepadł), a pisuarem z początku lat 60-tych, specjalnie wykonanym na jedną z włoskich wystaw sztuki współczesnej.
Todopiero wtedy zaczęło się przypisywanie mu wielkich teorii przez genialnych i popisujących się swoim niesłychanym intelektem, krytyków.Często mówiło się o odtwarzaniu przez artystów (malarzy) tzw. rzeczywistości. Otóż oni właściwie nigdy nie odtwarzali tej rzeczywistości (choć czasem naśladowali naturę), gdyż… jest to po prostu niemożliwe.
Naprawdę wiernym odtworzeniem rzeczywistości byłoby skopiowanie jej atom po atomie. A to jest science-fiction.
Nawet jeśli widzimy na obrazie coś , co wydaje się nam łudząco podobne do jakiegoś obiektu w rzeczywistości, to jest to właśnie – tylko i wyłącznie – złudzenie: naprawdę genialni malarze byli przede wszystkim mistrzami iluzji (jaką tworzyli za pomocą pędzla na swoich obrazach).Lekceważenie w naszym systemie edukacji kształcenia plastycznego i wiedzy o sztuce.
Ma to swoje konsekwencje, m.in. i w tym, że ludzie nie tylko nie „rozumieją” sztuki, ale i nie umieją na nią patrzeć, o samej dyskusji na jej temat nie wspominając (stąd m. in. brak porozumienia między twórcami współczesnymi a ich ewentualnymi odbiorcami).
Ludzie nie zdają sobie jednak sprawy, jakie to jest (edukacja plastyczna, wychowanie przez sztukę) ważne w naszym życiu i istotne. Przecież każdy z nas urządza sobie mieszkanie, wybiera samochód, ubiera się; otoczony jest architekturą, styka się ze sztuką serwowaną zewsząd: od reklam począwszy na wszelkiej maści dekoracjach skończywszy. Oprócz tego korzystamy z telewizji, kina teatru, tłumnie odwiedzamy muzea…
Jeśli nie jesteśmy świadomi tego, czym jest sztuka, jak ona oddziałuje, to (bezwiednie) pozwalamy wpływać na siebie lub decydować o sobie innym, albo wręcz poddajemy się czyjejś manipulacji.Magia jest już w samym rytuale (procesie) tworzenia. I ma ona zawsze jakiś cel. Ten cel jest nieodłącznie związany z ukończonym już dziełem, które ma oddziaływać na odbiorcę.
Prawdziwe dzieło sztuki pozwala zadziałać wspomnianej tu magii właśnie na tym styku: dzieło – odbiorca.
A co jest ową „magią”?
Coś, czego nie możemy określić, pojąć, nazwać, zakodować…Picasso: „Sztuki, której nie ma teraz, nie będzie nigdy. Sztuka Greków czy Egipcjan nie należy do przeszłości. Są oni bardziej żywi niż kiedykolwiek.”
Genialne jest to stwierdzenie Picassa. Sugeruje, iż sztuka nie tyle podlega ewolucji, co przetworzeniu (transformacji, transgresji). Dzięki temu możemy patrzeć na tzw. tradycję jak na część naszej teraźniejszości – postrzegać sztukę jako całość, której elementy przenikają się wzajemnie.
Wydaje mi się, że nawet ci, którzy chcieli burzyć zastane, nie zdawali sobie sprawy z tego, jak bardzo są z tym, co sami usiłowali zniszczyć, związani. (Choćby tylko na zasadzie negacji.)
Dopiero, kiedy wgłębimy się w dzieła twórców, którzy wydają się nam absolutnymi nowatorami (wręcz rebeliantami), to uderza nas ich przywiązanie do tradycji, (którego przecież, przynajmniej ci bardziej uczciwi z nich, się nie wypierają). Mam tu oczywiście na myśli twórców naprawdę wybitnych, nie koniunkturalnych.
Skoro mowa o Picassie: on przecież nie zanegował dziedzictwa malarstwa europejskiego, lecz dokonał jego swoistej transformacji, przenosząc je w naszą epokę i nadając mu inne znaczenie.
(Warto w tym kontekście przypomnieć, że spod ręki Picassa wyszło np. 58 różnych wersji „Dworek” Velazqueza, także ponad 50 wariacji na temat „Śniadania na trawie” Maneta!).
Picasso nie odrzucił sztuki swoich mistrzów ale się z nią zmierzył. W efekcie udowodnił, że jest im co najmniej równy. On ich na swój sposób uszanował, nawet jeśli ich wizję zastąpił (w sposób „rewolucyjny” i radykalny) swoją własną.Arcybiskup Życiński trafnie (a nawet pięknie) punktuje charakter i genezę tragicznych – ale i pełnych witalności – nut w twórczości Nietzschego, ale niestety robi to, by zaraz potem raptownie skarcić „współczesnych sympatyków dionizyjskiej wizji życia” (sugerując, że taki właśnie jest wpływ Nietzschego).
A autor „Zmierzchu bożyszcz” – przynajmniej mnie – nie kojarzy się raczej ani z hedonizmem ani z jakimś życiowym rozpasaniem, czy choćby tylko z „używaniem” życia. Już bardziej sprawia on na mnie wrażenie jakiejś hybrydy męczennika z eremitą (na przekór tego, że jest również autorem czegoś, co nazwał „Wiedzą radosną”).No właśnie: był Nietzsche hedonistą czy ascetą?
Arcybiskup Życiński sugeruje, że Nietzsche jest wśród ludzi młodych rozsadnikiem hedonizmu, natomiast profesor Szyszkowska pisze, że Nietzsche wymaga od nas ascetyzmu.
Czy jest to sprzeczność? Czy też raczej kolejny dowód na niezwykłą złożoność nietzscheańskiej myśli?
Osobiście skłaniałbym się ku tej ostatniej odpowiedzi.
Nietzsche badał zarówno jeden stan (wyrzeczenie, asceza, czystość, uczuciowość, apollińskość, duchowość…), jak i drugi (hedonizm, dążność do przyjemności, zmysłowość, cielesność, epikureizm, dionizyjskość…).
To prawda, może się wydawać, że on sam skłonił się w końcu ku afirmacji tego ostatniego (przynajmniej jeśli chodzi o ewolucję myślenia filozoficznego), to jednak nadal był powiązany (czy tego chciał, czy nie) z ideałami ascetycznymi (o czym świadczył choćby styl jego życia).
W „Genealogii Moralności” pisał np: „Ascetyzm należy do warunków sprzyjających najwyższej duchowości”. Oraz: „Przekleństwem, ciążącym dotąd nad ludzkością, była bezsensowność istnienia, nie (samo) cierpienie – a ideał ascetyczny nadał mu sens.”Ale błędem byłoby dokonywać jakiejś ekstrakcji i wyciągać z Nietzschego (osobno) a to hedonizm, a to ascetyzm i separować jedno od drugiego, bo to właśnie prowadziłoby do uproszczenia jego filozofii, do pozbawiania jej całej tej – wspomnianej już przeze mnie – kompleksowości.
On sam pisał: „… bo między czystością a zmysłowością niekoniecznie musi istnieć przeciwieństwo (każda prawdziwa miłość stoi ponad tym przeciwieństwem).”Cały czas jestem świadomy tej komplementującej się dwoistości w podejściu Nietzschego do elementów apollińskich i dionizyjskich w kulturze człowieka (i w sobie samym).
Choć, przyznam, czymś bardziej dramatycznym i barwnym wydaje mi się skłonność ku tym drugim. Bo czyż nie ma w sobie jakiegoś podskórnego drżenia i powabu takie oświadczenie Nietzschego?: „Za czarem dionizyjskości kryje się natura – którą uczyniliśmy wyalienowaną, wrogą, podporządkowaną – natura celebrująca w ten sposób swoje pojednanie z własnym, utraconym synem – człowiekiem.”Radość tańca, cielesnej ekspresji…
Uczucie bliskie ekstazy, kiedy człowiek rozprasza nagromadzoną w nim energię i ma poczucie totalnej kontroli nad swoim ciałem.
Wszelkim egzystencjalnym lękom, melancholii i ciemnym filozofiom można przeciwstawić coś tak banalnego jak rockandrollowy szał, zwykły brake-dance czy też frenetyczną uciechę twista – ów moment, który znosi konieczność refleksji i pozwala nam przeżywać zachłannie chwilę. Jest tylko spazm radości, witalna werwa. Ale to dreszcz i wesele nieznane chyba żadnym Heglom, Kantom, Marksom, Heideggerom i Sartre’om.Tam gdzie tryska życie, wystarczy pić go duszkiem.
Melancholia podsuwa nam tylko naparstek.Zdania te napisałem jakiś czas temu i prawie o nich zapomniałem, kiedy oto nagle, sięgnąwszy po Nietzschego, natrafiłem na fragment, który mi je przypomniał: „Stracony niech będzie dla nas każdy dzień, w którym się bodaj raz nie zatańczyło”.
Te słowa z „Tako rzecze Zaratustra” mnie uderzyły, ale nie zdziwiły, bo przecież wiedziałem o gloryfikacji przez Nietzschego dionizyjskiego upojenia życiem.
Taniec boga świata Śiwy wykonuje sam Zaratustra, kiedy udaje mu się – jak pisze Rudiger Safranski w „Biografii myśli” filozofa – „przeniknąć tajemnicę gry jako podstawy bytu”.Na krótko przed załamaniem, które przerwało (znane nam, dyskursywne) myślenie Nietzschego na zawsze (mimo że żył on jeszcze później przez 10 lat), kobieta, która wynajmowała mu pokój, słysząc śpiew profesora, tudzież inne dziwne dźwięki dobiegające zza ściany, zajrzała przez dziurkę od klucza i ujrzała, jak na środku pokoju… tańczy nagi Nietzsche.
*