„NAGI INSTYNKT”, „MIASTO RADOŚCI”, „GRACZ”, „UPADEK”, „KRÓLOWIE MAMBO”, „ŚWIAT WAYNE’A” …

(z filmowego archiwum)

Nie tak dawno zajrzałem do swojego archiwum skąd wyszperałem garść tekstów dotyczących kina, które napisałem jakiś czas temu, publikując je głównie w prasie polonijnej. Papier żółknie, wszystko przemija, wiele rzeczy przepada… dlatego też chciałbym przynajmniej część z tych prac ocalić (choćby na chwilę) od zupełnej zagłady, zamieszczając je na mojej stronie. Tym bardziej, że w większości dotyczą one filmów, do których warto wrócić. Przy czym, wiele z tych tekstów miało walor okazjonalny, poradnikowy (na co pójść do kina?) – stąd często mało formalny, dość nonszalancki styl tychże minirecenzji, więc o wyrozumiałość proszę.

.

„BILLY BATHGATE” (reż. Robert Benton)

Gangster - zło wcielone i charyzmatyczne (Dustin Hoffman i Nicole Kidman w filmie

Gangster – zło wcielone i charyzmatyczne (Dustin Hoffman i Nicole Kidman w filmie „Billy Bathgate”)

Od początku istnienia Hollywood, nie ma w kinach sezonu, by nie pokazano jakiegoś filmu gangsterskiego. Nic dziwnego – Ameryka bez mafii nie byłaby Ameryką. Western był, święcił tryumfy, ale umarł (niektórzy mówią, że zabiła go wojna w Wietnamie). Inaczej jest z gangsterami. Ciągle na ekranie rżną się i podrzynają niczym w taniej jatce; strzelają do siebie jak do kaczek, dziurawiąc się na podobieństwo sitka. O czym to może świadczyć? Pewnie o tym, że mit, archetyp amerykańskiego bohatera bliższy jest teraz gangsterowi, niźli kowbojowi. Bowiem gangster – postać bardziej skomplikowana, o (mimo wszystko) niejednoznacznie określonej moralności – wydaje się być kimś bardziej wyglądanym na ekranach przez współczesną widownię, niż wymachujący lassem i robiący coltem młynka „chłopak od krów”. Dziki Zachód w bajki można już dziś włożyć – amerykańska wiocha elektrycznym pastuchem stoi (sobie spokojnie) – za to miasto moloch: ono teraz źródłem lęków i strachów społeczeństwa byłych osadników i pionierów-imigrantów.
To zainteresowanie Alem Capone i innymi owocuje w kinie obrazami przeróżnymi. Takiego np. „Ojca Chrzestnego” Coppoli określić można mianem arcydzieła, nadając mu nawet rangę kult(ur)owego fenomenu. Ostatnie lata kina amerykańskiego przyniosły filmy gangsterskie, których wartość oscylowała między niemiłosiernie pretensjonalnymi, nudnymi jak flaki w oleju gniotami („Mobsters”), a utworami wybitnymi, bliskimi wielkości dzieła Coppoli („GoodFellas”).
Gdzieś pośrodku umieścić można film „Billy Bathgate” Roberta Bentona („Kramer vs. Kramer”). Dustin Hoffman, pomyślany pewnie jako lokomotywa napędzająca cały film (mimo, że partnerują mu tu m.in. Nicole Kidman i Bruce Willis), odtwarza pozbawioną wszelkich skrupułów kreaturę, postać legendarnego złoczyńcy imieniem i nazwiskiem Dutch Schulz, dla którego zabicie człowieka równoważne jest wysiłkowi, jakiego wymaga splunięcie. Zupełnie przypadkiem, na orbitę jego wpływów dostaje się naiwny i prostoduszny chłopak z Bronxu, któremu Dutch imponuje pieniędzmi, władzą i charyzmą, jaką posiada często zło ucieleśnione. Zgodnie z intencjami Doctorowa, na podstawie którego książki film nakręcono, miała to być rzecz nie tyle o gangsterskim światku, co o dorastaniu, dojrzewaniu i kształtowaniu się człowieka w rzeczywistości przerastającej jego zdolność do jej moralnej i krytycznej oceny. Jaki skutek? Warto ocenić samemu.

„GRACZ” (reż. Robert Altman)

Altmanowska satyra na Hollywood (Tim Robins w

Altmanowska satyra na Hollywood (Tim Robins w „Graczu”)

Po 15 latach na poły dobrowolnej banicji, Robert Altman powraca do kalifornijskiej fabryki snów, ale tylko po to, by z niej zakpić. Dodajmy, że w dość sympatyczny, stylowy i niezwykle inteligentny – jak to u Altmana – sposób. „Gracz” to niesłychanie przenikliwa i szelmowska komedia.
W latach 70-tych Altman był jednym z najciekawszych amerykańskich filmowców, tworząc obrazy pełne innowacyjnego stylu i swoistej, oryginalnej treści. Nikt nie kręcił, tak jak on. Więc co się z nim stało? Historia banalna: podczas gdy on sam robił się coraz mniej konwencjonalny, Hollywood stawało się w tym samym czasie coraz bardziej konserwatywne. A reżyser ten zostawił przecież za sobą utwory bliskie arcydziełu: „M*A*S*H*” (1970) (nie mylić z mydlaną operą!) – to czarna, antywojenna komedia, traktująca wojsko w sposób karykaturalny i groteskowy, ukazująca ironicznie wojnę jako absurdalny przejaw zbiorowego szaleństwa (przypominało to nieco Kafkę w militarnym, satyrycznym wydaniu). „McCabe i Mrs. Miller” (1971) – demitologizacja wszystkiego, co uczyniło western wielkim, film hipnotyczny i niepokojący. „Trzy kobiety” (1977) – dzieło duszne i gęste, pełne chorobliwej intensywności, wizjonerskie w sposobie ukazania relacji między trzema różnymi kobietami. I wreszcie „Nashville” (1975), obwołany przez niektórych najwybitniejszym filmem amerykańskim lat ostatnich – tragikomedia o niespotykanej głębi i przenikliwości, ale jednocześnie kompleksowości. W „Nashville” ukazał Altman całą menażerię postaci, wyłapując z tego materiału krótkie i esencjonalne stwierdzenia o gwiazdorstwie, fanach, polityce, pieniądzach, władzy, seksie i miłości – czyli o tym, co jest treścią Ameryki. Dokładnie taką samą metodę polifonicznej narracji zastosował reżyser w „Graczu”, tyle że za obiekt swej satyrycznej analizy obrał sobie współczesne Hollywood.
Jak zwykle u Altmana trudno jest ten film zaszufladkować, bowiem odnajdziemy w nim elementy przeróżnych gatunków: kryminału, komedii, dreszczowca, parodii, satyry… Ktoś, kto chce w nim widzieć przede wszystkim thriller, skupi swoją uwagę na postaci Griffina Milla (Tim Robins), producenta nękanego przez anonimowego scenarzystę listami objawiającymi chęć pozbawienia go życia.
Hollywood starał się Altman uautentycznić. To dlatego na ekranie przewija się przed naszymi oczami cała konstelacja gwiazd: Julia Roberts, Bruce Willis, Jack Lemon, Susan Sarandon, Peter Falk, Jeff Goldblum, Anjelica Huston, Burt Raynolds, Nick Nolte i inn.
Konkludując: „Gracz” jest filmem o zacieraniu się fikcji i rzeczywistości, przenikaniu się sztuki i komercji; także o wyalienowanych mechanizmach hollywoodzkiego wyrobnictwa. Mimo swego bogactwa i eklektyzmu, obraz jest wyrazisty i spójny. A przy tym… niesłychanie zabawny. Cynizm i sarkazm reżysera doskonale równoważą wstępujące w nim postaci, dzięki czemu Hollywood postrzegamy tu nie tylko jako obiekt kpin, ale i sympatii.

„UPADEK” (reż. Joel Schumacher)

Rozsierdzony Michael Douglas sieje destrukcję na ulicach Los Angeles w

Rozsierdzony Michael Douglas sieje destrukcję na ulicach Los Angeles w „Upadku”

Film ten to eksplozja wściekłości, furii i gniewu jakimi podminowana jest Ameryka; ponury, pełen gwałtu i dzikiej destrukcji festiwal szaleństwa amerykańskiego Everymana, któremu właśnie przepaliły się w mózgu bezpieczniki i który rozpoczyna swój konwulsyjny, apokaliptyczny taniec zemsty na ulicach Miasta Aniołów. Bohater filmu to ujście tłumionych impulsów wszystkich frustratów tego społeczeństwa. Być może takie właśnie były zapędy twórców „Upadku”, jednak komiksowość obrazu, manipulacja wątkiem i epizodami, wreszcie klimat fajerwerkowej fantazji science-fiction, dyskwalifikuje go moim zdaniem do poziomu przeciętnego widowiska, bez większej socjologicznej wartości.
Początkowe kadry rzeczywiście robią wrażenie (głównie dzięki znakomitym zdjęciom Andrzeja Bartkowiaka). Korek na autostradzie, ukrop leje się z nieba, powietrze faluje od upału… Rozlegają się zgrzytliwe dźwięki – psychodeliczne dudnienie piekielnej symfonii. Olbrzymie zbliżenie ludzkich warg. Drżą w hamowanym, nerwowym napięciu. Obraz prześlizguje się po nosie i oczach mężczyzny w średnim wieku. Kamera eksploruje jego zmęczoną twarz, niczym lunatyczny krajobraz. To zlany potem, zamknięty w blaszanym pudle samochodu Michael Douglas. Nie działa klimatyzacja. Panicznym wzrokiem rozgląda się dookoła, po morzu tkwiących w miejscu pojazdów. Antypatyczne twarze, idiotyczne stickery, odpychające gesty… Douglas dusi się od zbierającej we nim irytacji, która szybko zamienia się w furię. Chwyta swoją aktówkę, gwałtownym ruchem otwiera drzwi samochodu i wybiega na zatłoczoną autostradę, kierując się „do domu”.
Tak oto rozpoczyna się jego gwałtowna, siejąca destrukcję, krucjata po Los Angeles, paranoiczna droga przez mękę zwolnionego z pracy workoholika. Jego agresja kieruje się na obiekty, które mogą również irytować nas wszystkich. Dzierżąc przy tym czarny neseser biznesmena, ubrany w białą koszulę i krawat, Douglas przypomina biurokratycznego jeźdźca Apokalipsy, ramboidalnego urzędnika z piekła rodem.
„Upadek” utrzymany jest w konwencji „kina drogi”, pomyślany jako satyra, w rzeczywistości eksploatuje upodobanie młodej publiczności do gwałtu i przemocy. W dość nieodpowiedzialny sposób sięga do najgorszych, bliskich rasizmowi, stereotypów. Przyjrzyjmy się, przeciw czemu kieruje się agresja Douglasa. Pierwszą stacją jego szaleńczej odysei jest sklep Koreańczyka, który odmawia mu rozmienienia dolara, żąda za puszkę coli 85 centów i nie potrafi poprawnie sklecić jednego zdania po angielsku. Odpowiedzią Douglasa jest totalna demolka sklepu za pomocą baseballowego kija. Na drodze stają mu później dwaj Latynosi, uzbrojeni w noże, członkowie gangu (wiadomo: ludzki śmieć). Również i z nimi daje sobie Douglas z łatwością radę. Następnym przystankiem jest Burger King. Gdy odmawia się mu podania śniadania (trzy minuty po czasie), Douglas oddaje kilka ostrzegawczych strzałów ze swojego (zdobycznego) pistoletu maszynowego. Sposób to skuteczny – obsłużony zostaje błyskawicznie. Na autostradzie niekończące się, bezsensowne (jego zdaniem) rozkopy tamujące ruch. Leniwy robotnik zabrania mu przejścia. Odpowiada mu… ręczna rakietnica Douglasa… etc.
Jak widzimy, obiekty, przeciw którym wymierzone jest satyryczne żądło filmu, wybrane zostały w niezbyt wyrafinowany sposób. Cola za 85 centów, sflaczały hamburger, czy dziura na drodze, to nie są raczej najbardziej palące problemy współczesnej Ameryki. Mimo to film wywołał falę sprzeciwów ze strony grup etnicznych (Latynosów, Azjatów), w zastanawiający sposób oszczędzając czarnych (większe wpływy w Hollywood? większa ostrożność?)
Koniec końców „Upadek” jest niczym więcej jak trącącą faszyzmem, nihilistyczną ekstrawagancją. Dość prymitywną na przekór techniczno-warsztatowej perfekcji i znakomitej kreacji Michaela Douglasa. Manipuluje się naszymi uczuciami, by usprawiedliwić ekscesy wariata. Wszyscy, których spotyka on na swojej drodze, są typami świadomie odhumanizowanymi, a przez to – odrażającymi. Z drugiej strony podkreśla się jego tęsknotę powrotu na łono rodziny, sankcjonując napady szału. Szokiem jest dla niego moment, w którym, oświadcza się mu, iż to on właśnie stoi po stronie bad guys.

„MIASTO RADOŚCI” (reż. Roland Joffé)

Radość w morzu nędzy i cierpienia? (Patrick Swayze i Om Puri w

Radość w morzu nędzy i cierpienia? (Patrick Swayze i Om Puri w „Mieście radości”)

Cieszę się, że mogę tu o tym filmie napisać. Tak bowiem różny jest od tych wszystkich błyskotek rzucanych na ekran gwoli rozerwania gawiedzi. Poza tym, jest to film Rolanda Joffé, reżysera „Misji” i „Pól śmierci”, czyli obrazów, o których długo w historii kina się nie zapomni. Mam nadzieję, że pamiętać się będzie również o „Mieście radości”.
Jedną z pierwszych cech, która uderza w zetknięciu się z tym filmem, to jego niezwykła uroda plastyczna. Każdy kadr filmowany jest bowiem z tak wielką dbałością o kompozycję i fakturę, że wydaje się godny malarskiego płótna. To, że wypełniają go najczęściej sceny przerażającego morza ubóstwa i mizerii slumsów Kalkuty, jest już innym zagadnieniem. Fotogeniczne zalety turpizmu malarstwo odkryło już przed wiekami. Wszak pozytywnych – pod względem estetycznym – wrażeń może nam dostarczyć zarówno rozsiekany ułan Kossaka, jak i krwiste ochłapy Chardina; obleśne demony Boscha, czy też wieśniacze gęby Van Gogha… Artyzm wydaje się tu być dostatecznym usprawiedliwieniem, sztuka – arbitrem elegancji. A ile w tym ucieczki od prawdziwej istoty zła, cierpienia i brzydoty?
Mimo, że autorem zdjęć do „Miasta radości” nie jest już Chris Menges (który, nota bene, otrzymał już dwa Oscary – zarówno za „Misję”, jak i „Pola śmierci”), a Peter Biziou, to efekt jest doprawdy zdumiewający. Bez dwóch słów: zachwyca.
Wiem, że film ten dość łatwo byłoby nazwać stekiem wyeksploatowanych i trącących banałem myśli, ogłosić go jednym, długim ciągiem cliché… Ale – jak ktoś już kiedyś powiedział o kiczu, że nie znajduje się on w rzeczy, ale w nas samych – tak też i banał często przypisujemy czemuś wskutek ubóstwa naszej interpretacji i odbioru. Nic nowego pod słońcem. Historia filozofii to kolejne wariacje sporu Platona z Arystotelesem. Rdzeniem literackiej tragedii zawsze były, są i będą elementarne ludzkie uczucia, takie jak miłość i nienawiść, wybór między dobrem a złem, poszukiwanie sensu życia – a więc określenie swojego stosunku do Boga, ludzi i śmierci. „Miasto radości” artykułuje to na swój sposób, ujawniając trzy zasadnicze postawy, jakie może zająć w swym życiu człowiek: uciekiniera, widza, lub kogoś, kto się angażuje i działa. O banale decyduje brak autentyzmu i pretensjonalność, a film Joffégo wydaje się na tyle szczery, że nie wybrzmiewa jak banał i trivia.
Oto ujęty szkicowo wątek: młody amerykański lekarz Max Low (Patrick Swayze) przeżywając załamanie nerwowe chce zerwać ze swoim dotychczasowym życiem i wyrusza do Indii – z nadzieją na katharsis. Tam, w samym sercu nędzy kalkuckich slumsów, zatopiony w wydawałoby się bezbrzeżnej otchłani zwątpienia i rozpaczy, dokonuje się jego odrodzenie. Angażuje się w organizowanie lokalnego szpitala, szumnie nazywanego kliniką. Losy wiążą go z rodziną rykszarza Hasari (Om Puri), jak również z innymi członkami miejscowej społeczności, z którymi próbuje się sprzeciwić terrorowi i wyzyskowi sadystycznego prowodyra lokalnego gangu, syna tubylczego Ojca Chrzestnego.
Uderza niezwykły naturalizm gry hinduskich aktorów. Wydawałoby się, że w zetknięciu z gwiazdorskim image płowowłosego, cherubinkowego wręcz Patricka, zabrzmieć to może jak dysonans. Nic podobnego. Swayze to bardzo dobry aktor, który niejedną już rolą potrafił zatrzeć fatalne wrażenie, jakie zrobił na niektórych widzach (a przynajmniej na mnie) występem w niemiłosiernym według mnie kiczu „Dirty Dancing” (nota bene wartym swojego polskiego tytułu: „Wirujący seks”).
Z początku tytuł filmu – „Miasto radości” – w zestawieniu z ubóstwem i dramatem szczuropodobnej egzystencji mieszkańców dzielnic nędzy, wydał mi się gorzkim sarkazmem. Jednak, oglądając go, powoli zmieniałem zdanie… Niejednokrotnie obserwujemy na ekranie wybuch autentycznej radości: z pełnej miski ryżu, ze zdobycia rykszy, z deszczu… Wreszcie z poczucia solidarności, przyjaźni… I na pewno jest to uczucie bardziej prawdziwe i głębsze niż to, które jest udziałem mieszkańców dzielnic milionerów. Demagogia, naiwność i sentymentalizm – może ktoś powiedzieć. Nie jestem tego taki pewien. Czy jest to tylko uspakajanie sumienia człowieka z pełnym brzuchem, żyjącego w niezłych warunkach – czy może prosta konstatacja?
Nigdy nie zaakceptowałem traktowania Matki Teresy, jako alibi dla sytego Zachodu na obojętność wobec umierających z głodu i chorób milionów ludzi Trzeciego Świata. Bardziej to przecież wyrzut sumienia. Gdzie, jak nie tam, bardziej wyraziście wybrzmiewa wielka prawda o człowieczej doli głosząca, że jest ona szamotaniem się między nadzieją a rozpaczą. Krótkie chwile radości wplecione w permanentny ból istnienia i jałowość egzystencji. Nieprzypadkowo kamera w „Mieście radości” kilkakrotnie zatrzymuje się na wiszącym na ścianie jednego z pomieszczeń kliniki, obrazie Gericault „Tratwa Meduzy” – romantycznej i tragicznej zarazem alegorii o wiecznej walce zwątpienia i nadziei.

„KRÓLOWIE MAMBO” (reż. Arne Glimcher)

Nostalgia, miłość i gorące rytmy (Antonio Banderas w

Nostalgia, miłość i gorące rytmy (Antonio Banderas w „Królach mambo”)

Ktoś, kto zrobił ten film musiał być przepełnionym nostalgią romantykiem, zakochanym w staroświeckim Hollywood, modzie retro, gorących południowych rytmach, malowniczości lat 50-tych. To prawdziwy znawca (i wyznawca) potężnych ludzkich namiętności: miłości, zazdrości i nienawiści; ktoś, kto ma wiele do powiedzenia o uczuciach dumy i nadziei, lojalności i pragnieniu wolności, pasji i dążności do wyjścia poza własne ograniczenia… To wszystko spotykamy właśnie w „Królach Mambo”. Film jest tak różny od mainstreamowej, współczesnej produkcji Hollywoodu, że sami producenci byliby zdziwieni, gdyby zyskał sobie widownię większą od przeciętnej. Obraz Arme Glimchera jako żywo przypomina film lat 40-tych. I dlatego wiele mu się wybacza, kładzie na karby umowności i stylu. To, co w kinie dzisiejszym byłoby kiczem, tutaj może wzruszyć nostalgią, a nawet czystością prawdziwych uczuć. Poza tym, tak wiele w tym filmie gorącej i kipiącej muzyki…
Muzykę tutaj wręcz się wyznaje i święci. To nic, że mambo wydaje się odległe takiemu, wychowanemu na rocku osobnikowi jak ja. Istota i duch muzyki pozostają te same. Za to samo ją kochamy, bez względu na gatunek. W końcu mambo, rumba, cha-cha to taki latynoski rock&roll.
„Królowie mambo” to kolejna love stroy, tyle że zajmująca się różnymi rodzajami miłości: do kobiety, do muzyki, do miejsca… także miłością braterską. Początek lat 50-tych, Cesar (Armand Assante) i Nestor (Antonio Banderas) Castillo opuszczają w dramatycznych okolicznościach rodzinną Kubę i przybywają do Nowego Jorku epoki przedpresleyowskiej. W nocnych klubach króluje więc jazz i tańce południowoamerykańskie. W nich bracia Castillo szukają swej przyszłości. Niezwykle uzdolnieni muzycznie, prawdziwi showmani, podbijają w krótkim czasie publiczność i trafiają do bardziej renomowanych klubów. Cesar, starszy z braci, jest typem bardziej męskim, twardym, zdecydowanym, dumnym i mało skłonnym do kompromisów. To właśnie dzięki jego zadziorności i nieuległości (odrzuca protekcję oferowaną mu przez lokalnego bossa gangsterów) „królowie mambo” – bo taka nazwa w końcu do nich przylgnęła – zostają skazani na banicję. Odtąd nie mają możliwości występów w najlepszych klubach. Cezar nie dał się sprzedać, ale tylko po to, by zaznać upokorzenia detronizacji „króla mambo”.
Nestor to alter ego Cesara, romantyczny marzyciel, bardziej nieśmiały, ale równocześnie bardziej chyba fanatyczny w dążeniu do zrealizowania swojego snu o założeniu własnego klubu. Nie może się oprzeć wspomnieniom i tęsknocie do Marii, miłości swego życia, która została w Hawanie. Nawet piękna Dolores (Maruschka Detmers) – w której również zakochuje się, tyle że platonicznie, Cesar – nie jest w stanie wyleczyć go z tej melancholii. Konflikt Cesara z gangsterem niweczy wszystkie jego plany – miłość i lojalność względem brata zostaje wystawione na ciężką próbę. Na razie jednak nic nie zapowiada jeszcze prawdziwej tragedii.

NAGI INSTYNKT (reż. Paul Verhoeven)

Orgazm i śmierć: seksowna i niebezpieczna Sharon Stone w dreszczowcu

Orgazm i śmierć: śmiertelne niebezpieczeństwo i uwodzenie (Sharon Stone w dreszczowcu „Nagi instynkt”)

(Lektura poniższego tekstu dozwolona jest od lat 18. W przypadku mniejszej ilości wiosen – konsultować się starszych, małolaty!)
Red, hot and steamy – tak zapewne mogła brzmieć instruktażowa glossa pierwszej sceny filmu, która rzeczywiście usadza mocno w fotelach, przepychających się jeszcze w tłoku, spóźnionych widzów. Nagie, lśniące od potu ciała, osnute czerwona aurą, wydają dźwięki coraz głośniejsze i bezładne, wykonując przy tym szalone ruchy periodyczno-kopulacyjne. Amplituda namiętnych drgań rośnie, sięga już niemal szczytu, gdy blond-włosa piękność przywiązuje ręce pogrążonego już w ekstremum rozkoszy kochanka i w momencie finalnego wybuchu, wraża w jego szyję stalowe ostrze. Orgazm i śmierć! Eros i Thanatos! (Tu uprzedzam wszystkich zwolenników nietzscheańsko-fruedowskich teorii, że jakikolwiek związek z nimi intencji twórców „Nagiego instynktu”, jest zupełnie przypadkowy. Nie podejrzewam ich bowiem o takie wyrafinowanie. Z drugiej zaś strony, to co zrobili, nie jest aż tak płaskim, obliczonym na tani efekt świntuszeniem, co mógłby sugerować powyższy wstęp.)
Co w takim razie zamierzali wykreować producenci i twórcy obrazu? Otóż, wszystko wskazuje na to, że mocny thriller ze śmiałym, wręcz ostentacyjnym erotyzmem, coś w rodzaju krzyżówki „9 i pół tygodnia” z „Fatalnym zauroczeniem”, przyprawionej na dodatek hitchcockowskim sosem. Zatrudniono nawet specjalistów (tych samych co w „9 i pół tygodnia”) od pokrywania ciał specyficznymi farbami i olejkami, by nadać im szczególny, romantyczno-erotyczny wygląd). Reżyserskiego dozoru nad całością podjął się zamerykanizowany Holender Paul Verhoeven, który już w takich filmach jak „RoboCop” czy „Total Recall” udowodnił, że potrafi wypełnić ekran efektownymi, ostrymi wizualnie obrazami. Michael Douglas przyjął ofertę zagrania głównej roli bez wahania. Chodziło o obsadzenie w niej aktora zdolnego do wzbudzenia sympatii widzów, mimo ewidentnie brzydkiego postępowania bohatera, który jest dość pokrętnym paranoikiem, na poły abnegatem i wykolejającym się sukcesywnie obsesjonatem. Michael wydawał się w tym kontekście wyborem idealnym.
W związku z paroma – napisać można śmiało: wyuzdanymi – scenami erotycznymi, natrafiono na niejakie trudności ze znalezieniem odpowiedniej aktorki nie-pornograficznej (bo tych jest zatrzęsienie). Gwiazdy większego formatu były nieosiągalne, w końcu zdecydowano się na Sharon Stone, której powłoka cielesna niewiele ustępuje takiej np. seksbombie, jak Kim Basinger, (o której to Douglas wyraził się z właściwym mu wyczuciem, jako „The Fuck of the Century”).
Efekt całej tej krzątaniny naprawdę warto zobaczyć, choć wycięto ponoć z filmu parę orgazmów (zostawienie ich byłoby dla wytworni TriStar rodzajem komercyjnego samobójstwa, bowiem film z kat. NC-17 nie byłby dopuszczony do szerokiego rozpowszechniania). Jednak to, co zostało, może usatysfakcjonować niejednego vouyera.
W opisanej na początku scenie śmiertelnego szczytowania ginie „emerytowany gwiazdor rocka”. Od paru lat utrzymywała z nim… ekh… stosunki, Catherine Tramell (Stone) – opływająca w luksusach młoda milionerka i pisarka, której ostatnie dzieło opowiada o… gwieździe rocka zamordowanej we wspomniany sposób. Lecz czy to ona jest morderczynią, chorą mitomanką i paranoiczną ekscentryczką, zamieniającą stworzoną przez siebie fikcję w potworną rzeczywistość? A może ktoś usiłuje ją „wrobić” – zrzucić na nią podejrzenia? Niebezpieczna i śliska to sprawa dla Nicka Currana (Douglas), detektywa wydziału zabójstw, który sam miał ongiś kłopoty z alkoholem i narkotykami, zastrzelił przez pomyłkę paru ludzi, i którego żona popełniła samobójstwo. To wszystko nie gwarantuje raczej zrównoważenia psychicznego Nicka – szczególnie w zetknięciu się z kimś takim, jak Catherine. Nie trudno nam przewidzieć, że podejmują oni ze sobą intensywną, graniczącą z szaleństwem, grę na śmierć i życie. Lecz nie wysilajmy się z próbą rozwikłania zagadki. Autorzy scenariusza zadbali już o to, by była ona jak najbardziej nieprzewidywalna i zaskakująca.

„PROSTO Z MOSTU” (reż. Barnet Kellman)

Wiele talentów Dolly (Dolly Parton i James Woods w

Romans z kobietą o wielu przymiotach (Dolly Parton i James Woods w „Prosto z mostu”)

Sława Dolly Parton wynika z kilku posiadanych przez nią przymiotów. Nic na to nie poradzę, że w pierwszej kolejności wyłania się przed oczyma mojej wyobraźni jej imponujacy biust. Dalej: duet z Kenny Rogersem śpiewający „Islands in the Stream” i w końcu wystąpienie, wraz z Jane Fondą i Lili Tomlin w sympatycznej i udanej komedii sprzed 10 już lat, „Od dziewiątej do piątej”.
Oczywiście trywializuję. Dolly Parton to prawdziwa artystka country music, kobieta interesu i prawie że aktorka. A że przy tym krągłości ma niepospolite? Nie jej wina. Raczej atut.
Po filmie „Prosto z mostu” lista moich skojarzeń z Dolly Parton pewnie się wydłuży. Podejrzewam, że jednak piersi utrzymają swoją pozycję, lecz pewnie dojdzie jeszcze kilka innych zalet, które objawiły mi się za sprawą tego obrazka.
Shirlee (Dolly Parton), mieszka gdzieś na Południu (trzeba w końcu jakoś usprawiedliwić ten jej akcent) wraz z wysoce nieustabilizowanym mężczyzną, nicponiem i nierobem, którego utrzymuje ze swojej skromnej pensyjki instruktorki tańca. Decyduje się jednak na krok radykalny: rzuca wszystko w czorty i wyrusza na podbój Wielkiego Miasta, czyli Chicago. Podbój ten zaczyna się od wyjadania innym z talerza w mlecznym barze (!) i wynajęcia jakiejś, gorszej od basementu dziury. Poszukując pracy, trafia do radia, gdzie zostaje zatrudniona jako recepcjonistka. Omyłkowo dostaje się do studia przed mikrofon i zostaje wręcz zmuszona do prowadzenia na żywo audycji, zajmującej się udzielaniem porad zdesperowanym słuchaczom, nękanych przez swe problemy. (Coś w rodzaju telefony zaufania, którego słucha całe miasto.) Jej zdroworozsądkowe, jędrne i śmiałe porady robią furorę. Odtąd o „dr. psychologii” Shirlee mówi całe Chicago. Piesza dotychczas Dolly zasiada za kierownicą Mercedesa i z ciasnej nory przenosi się do luksusowego apartamentu w dawntown. Jej osobą (?) zaczyna się interesować… hm, żądny sensacji reporter Sun-Timesa (James Wood), ale tylko po to, by zidentyfikować jej prawdziwe pochodzenie, czyli zdemaskować. Nietrudno się domyśleć jak zareaguje on na czar, urok i wdzięk(i) Dolly.
Błahość, lekkości i ciepło tej komedyjki są rozbrajające. Już po jakichś 10 minutach przestałem się zajmować tylko i wyłącznie biustem Dolly – stawiając sobie np. (niewątpliwie głupie) pytanie: jak taki niesymetryczny ciężar może udźwignąć jej filigranowy i znacznie odchudzony ostatnio kościec? – i zacząłem przejmować się tym, co się jej przytrafia. A jest to niewątpliwy komplement dla filmu, w którym nawet opanowany i powściągliwy zazwyczaj James Woods, na widok jawiący się mu po ściągnięciu przez Dolly stanika, nie może się powstrzymać od okrzyku: „Holy Molly!”

„ŚWIAT WAYNE’A” (reż. Penelope Spheeris)

Stare konie wygłupiają się jak małolaty (Mike Myers i Dana Carvey w

Stare konie wygłupiają się jak małolaty (Mike Myers i Dana Carvey w „Świecie Wayne’a”)

Bardzo lubię takie niespodzianki w kinie. Różne śmiecie zdarza mi się tam oglądać (ostatnio coraz więcej), więc postanowiłem zachować większą wstrzemięźliwość i ostrożność w doborze filmów do oglądania na ekranie. Jednym z takich tytułów, który zdecydowanie miał iść w odstawkę, był właśnie „Świat Wayne’a”. Decyzję taką podjąłem po zapoznaniu się z trailerem, jak również z podobiznami dwóch głównych bohaterów – mimo, że do aktywności nastolatków staram się podchodzić z tolerancją i wyrozumiałością. Taką decyzję podjąłem jeszcze wtedy, kiedy sam byłem małolatem represjonowanym przez „zgredów” i szkołę za długie włosy, obdarte dżinsy, słuchanie „wyjców” i parę innych drobiazgów, jak alkohol i papierosy.
Kiedy jednak podobizny bohaterów filmu Wayne’a i Gartha zaczęły spoglądać na mnie z okładek coraz to większej ilości magazynów, oraz po tym, kiedy ogłoszono, że film, który kosztował „marne” 14 mln. dolarów (połowa przeciętnych kosztów realizacji hollywoodzkiego pełnometrażu) w jeden weekend zgarnął milionów 18-cie, pozostawiając w tyle całą resztę celuloidowych konkurentów (jak się okazało, film przewodził stawce przez 6 tygodni, zarabiając dodatkowe 60 mln.) Tak więc, po tym wszystkim moje zainteresowanie wzrosło, bo wydawało mi się że byłem świadkiem małego fenomenu – i sam naocznie chciałem sprawdzić co zacz.
Para z filmu doskonale jest znana widzom popularnego telewizyjnego programu „Saturday Night Live”, w którym występuje stale od trzech lat z okładem. Jednak twórcy obrazu nie mogli się ustrzec od pytania: czy coś, co jest dobrym dowcipem na 10 minut, będzie ciągle dobrym dowcipem przez 1,5 godziny i to na wielkim ekranie? Widzowie, a nawet krytycy, dali już odpowiedź: tak!
Oczywiście, że wszystko co mówią i wyczyniają na naszych oczach Wayne i Garth to wygłupy starych koni, którzy wskutek – wydaje się, trwałych – uszkodzeń szarych komórek przez telewizję i heavy metal, zatrzymali się w rozwoju na poziomie 17-latków. (Małym szokiem dla mnie była wiadomość, że grający Wayne’a Mike Mayers ma lat 28, a Garth – Dana Carvey… 38!) Oczywiście, że cały film jest jednym wielkim żartem nie cechującym się raczej intelektualnym wyrafinowaniem ani psychodeliczną głębią. Ale tym razem wszystko jest tak sympatyczne i na swój sposób mądre (?), a błazeństwa zaś – kontrolowane.
Historyjka, jak zwykle w takich wypadkach pełni rolę drugorzędną, pomocniczą, będąc raczej pretekstem do podania nam bigosu przyrządzonego przez Wayne’a i Gartha – dwójki przyjaciół, którzy z piwnicy jakiegoś szeregowego domu na prowincji (Aurora, IL) nadają swój własny program, transmitowany na żywo przez lokalną telewizję. Przypadkiem, ktoś z telewizji tej wielkiej, prawdziwej (Chicago) ogląda ich program. Chłopcy podobają się i otrzymują propozycję emitowania show na całą Amerykę. Jednak nieubłagane wymogi komercji skutecznie niszczą ich program. Po drodze Wayne przeżywa wielką miłość do atrakcyjnej piosenkarki hard-rockowej, z kolei Garth – do pięknej kelnerki, tyle że – w przeciwieństwie do romansu Wayne’a – jego miłosna afera nie wychodzi poza sny na jawie, w których jako hard-rockowy heros czyni do niej spektakularne przystępy.
Gdyby pokusić się o grubą charakterystykę osobowości naszych bohaterów, to Wayne’a określić można jako pewnego siebie ekstrawertyka. Lider paczki, dziecięco spontaniczny, uważający się – zupełnie mylnie, zresztą – za wywrotowca i buntownika, czego jedynym objawem są jednak tylko głupie dowcipy. Garth to zrepresjonowany introwertyk, sztywny i zakompleksiony. Stara się naśladować „luz” Wayne’a, ale wychodzi mu to dość niezgrabnie i koślawo. Dowód w tym wiecznym grymasie na jego twarzy, polegającym na przygryzaniu dolnej wargi – co w zamyśle ma być uśmiechem szelmowskim.
Jeszcze jedną przyjemność miałem oglądając film oraz słuchając jego ścieżki dźwiękowej: nie dotarł do mnie ani jeden takt rapowy (ponoć przyszłość muzyki pop), na które to rytmy mam uczulenie. Za to spłynęło na mnie dużo starego, dobrego rocka. (Paczka Wayne’a „wykonująca” razem z „Queen” „Bohemian Rhapsody” lub hendrixowską „Foxy Lady”, służącą za ilustrację snów o potędze Gartha.) Acha! Jeszcze ten napis – obok NO SMOKING — na ścianie sklepu muzycznego z gitarami, gdzie każdy z potencjalnych klientów i gwiazd rocka popisuje się „swoim kawałkiem”: NO STAIRWAY TO HEAVEN!

greydot.

PS. Powyższe recenzyjki pochodzą z 1992 roku i napisane zostały po premierach kinowych omawianych filmów. Ukazywały się drukiem w weekendowym magazynie „Dziennika Chicagowskiego” pod szyldem „Filmowy Kalejdoskop – nowości na ekranach kin”.

Komentarzy 15 to “„NAGI INSTYNKT”, „MIASTO RADOŚCI”, „GRACZ”, „UPADEK”, „KRÓLOWIE MAMBO”, „ŚWIAT WAYNE’A” …”

  1. Stanisław Błaszczyna Says:

    “Billy Bathgate”:

    “Gracz”:

    “Upadek”:

    “Miasto radości”:

    “Królowie Mambo”:

    “Prosto z mostu”:

    “Świat Wayne’a”:

  2. pascalalter Says:

    Bardzo fajne i merytoryczne! Można powiedzieć do mojej „top listy” też należą – jeszcze kilka bym dodał z Ojcem Chrzestnym Obywatelem Kane .Czyż nie dobija się koni Lotem nad kukułczym gniazdem… – etc. Jakby się dało jeszcze zamieścić linki – żeby obejrzeć znowu?

    PS. Jakby taką listę ułożyć – 100 pozycji powiedzmy, to z USA byłoby ile?
    ..
    Pozdrowienia!

  3. pascalalter Says:

    Reblogged this on Pascalalter’s Weblog and commented:

    Bardzo fajne i merytoryczne! Można powiedzieć do mojej „top listy” też należą – jeszcze kilka bym dodał z Ojcem Chrzestnym Obywatelem Kane .Czyż nie dobija się koni Lotem nad kukułczym gniazdem… – etc. Jakby się dało jeszcze zamieścić linki – żeby obejrzeć znowu?

    PS. Jakby taką listę ułożyć – 100 pozycji powiedzmy, to z USA byłoby ile?
    ..
    Pozdrowienia!

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Nie wiem czy merytorycznie, bo są to właściwie takie impresje spisane „na gorąco”, zaraz po obejrzeniu filmów na ekranach kin.
      I właściwie nie jest to żadna lista filmów ulubionych (czy najwybitniejszych) bo są to tytuły z jednego roku (1992). Ale, jak się okazuje, znalazło się wśród nich kilka, o których się nie zapomina, i do których się wraca.

      PS. Nigdy nie układałem własnej listy100 filmów (w domyśle: najlepszych), więc nie wiem, ile byłoby na niej filmów amerykańskich.
      Istnieje wiele takich list (układanych zarówno przez znawców, krytyków kina, „zawodowców”, jak i amatorów, więc zawsze można sprawdzić, jak to się rozkłada, jeśli chodzi o kraj produkcji.

  4. rolka Says:

    Kedyś to kręcili filmy. A teraz? Wiele hałasu o nic.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      No nie, teraz też się kręci filmy. To prawda, nieco inne, ale przecież kino nie może stać w miejscu mimo tego, że nadal pełni tę samą funkcję w społeczeństwie.
      Czy teraz to jest wiele hałasu o nic?
      Często – tak. Kino popularne wyraźnie postawiło na widowiskowość, a wsparte to jest niesłychanie rozwiniętą techniką, która zdolna jest na ekranie pokazać nam cuda, cudeńka. Zazwyczaj przytłacza to treść, ale bywa również źródłem fantastycznego widowiska, które wtłacza widza w fotel (jak np. ostatni „Mad Max”).

  5. human Says:

    Inaczej się to czyta niż to co teraz pan pisze :)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Pewnie dlatego, że było to pisane… 23 lata temu ;)
      Ponadto, było te recenzyjki skierowane do tzw. „zwykłego czytelnika”, publikowane w gazecie popularnej (nie-fachowej, jeżeli chodzi i kino), pisane „na luzie”, często „na kolanie”, bez profesjonalnego zadęcia, z pewną dezynwolturą, ironią, przymrużeniem oka…
      Były czymś okazjonalnym i praktycznym – dostarczały po prostu informacji o filmowych nowościach – o tym, co można było wtedy obejrzeć na ekranach kin.

  6. ulotna_wiecznosc Says:

    ,, Eros i Thanatos! (Tu uprzedzam wszystkich zwolenników nietzscheańsko-fruedowskich teorii, że jakikolwiek związek z nimi intencji twórców „Nagiego instynktu”, jest zupełnie przypadkowy. Nie podejrzewam ich bowiem o takie wyrafinowanie.) „

    Świetne zdanie Logosie:-)
    To może coś wyrafinowanego;-)

    ,, Tylko przy tobie mogę leżeć w drewnianym łóżku
    i nie myśleć: jakież ono podobne do trumny.
    Pauza.
    – I co jeszcze?
    – Tylko przy tobie nie ma takich północy, że ani
    odejść, ani być, że tylko mrok i mrok, i ciemno, że
    miliony okien i żadnego wyjścia.
    Pauza.
    – Tylko przy tobie zdarzają mi się takie kwadranse,
    w czasie których nie myślę o śmierci.
    Pauza.
    – Tylko przy tobie umieram wolniej…
    Pauza.
    – Ciszej.
    Pauza.
    – Po ludzku. „

    J.Borszewicz ,,Mroki”

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Miłość i śmierć – dwa największe motywy nie tylko w poezji, ale i w całej sztuce, włączając to kino.

      Kultura masowa właściwie eksploatuje te same wątki, co wielka filozofia, literatura, czy sztuka – tyle, ze na swój (często jednak banalny, trywialny, powierzchowny) sposób. (Inny mógłby być przez tzw. „szeroką publiczność” nieprzyswajalny).

      Przejmujący wiersz.

  7. Kandyd Says:

    Nagi Instynkt. Film świetnie się trzyma, mimo upływu lat. To, moim zdaniem, przede wszystkim zasługa scenariusza.
    „Mistrz” Wajda raczył kiedyś powiedzieć (a nawet napisać), że „reżyser musi mieć natchnienie dwa razy – kiedy wybiera temat i obsadę, reszta jest prosta jak cięcie laubzegą”.

    Scenariusz jest świetny, obsada również (choć Duglas to tylko napuchnięty cień ojca, Kirka Z Dołkiem w Brodzie, który był prawdziwą gwiazdą). Stone miała w gruncie rzeczy łatwe zadanie – zagrała bezczelną, zimną „sucz”, socjopatkę, oczywiście seksowną jak diabli. Podobno miała pretensję do montażysty za to, że włożył do filmu scenę z pokazywaniem… braku majtek, bo niby spowodowało to, iż nie dostała Oscara. Wątpię. To nie była rola zasługująca na nagrodę (bo tez film nie stanowił żadnej rewelacji), a przekładanie nóg przeszło do historii.

    Warto zauważyć naprawdę dobra rolę Jeanne Tripplehorn, zasłoniętą niestety przez tlenionego „bobra”:):):)
    Resztę Verhoeven sprawnie ciął laubzegą, a nawet piłka włosową.

    Realizacja jest konwencjonalna, ale absolutnie profesjonalna, to znaczy że zdjęcia, montaż i muzyka trzymają się na najwyższym poziomie standardu hollywoodzkiego (co dziś, niestety, nie jest już normą).
    W sumie mamy wyjątkowo zgrabny thriller (ze śladami kina noir – choć bohater nie jest prywatnym detektywem, poznajemy jedną z lepszych blond femme fatale w kinie współczesnym).
    Klasyczny, więc z długim „okresem przydatności do spożycia”.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Zgrabnie napisane – trafia w sendo „Nagiego instynktu”.
      Pozostaje mi się tylko z tym zgodzić.
      Ciekaw jestem jak odebrałbym ten film 23 lata później. Pamiętam jednak, że „Fatalne zauroczenie” zrobiło na mnie chyba jednak większe wrażenie.
      Ale może to kwestia chwili – osobistego czasu, w którym te filmy oglądałem?

  8. Roman Maziarz Says:

    Upadek, mimo swoich wad, to moim zdaniem najlepszy film rzemieślnika najniższych lotów jakim jest Schumacher.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Schumacher rzemieślnik? Tak.
      Ale czy aby takich najniższych lotów?
      Nie sądzę.
      Schumacher zrobił (kiedyś, raczej dawno) kilka całkiem niezłych filmów („St, Elmo’s Fire”, „Dying Young”, „A Time to Kill”), choć niektórzy mu zarzucają, że zgwałcił Batmana ;)
      Ostatnio, stał się kolegą Agnieszki Holland, kręcąc parę odcinków „House of Cards”

  9. majcherek Says:

    „Gracz” to genialna satyra na Hollywood. Musi być genialna, skoro jej twórcą jest Robert Altman, jeden z najwybitniejszych reżyserów na świecie. Scenariusz autorstwa Michaela Tolkiena to istna kopalnia spostrzeżeń na temat aktorów, aktorek, reżyserów, producentów – po prostu ludzi filmu, całej tej gromady w większości zapatrzonych w siebie bufonów. I chociaż Altman zrobił z tego troszeczkę kryminał czy raczej thriller (sporo tu także dramatu i komedii), to jednak jestem pewien, że dużo w tym prawdy. Również reżysersko „Gracz” jest prawdziwym majstersztykiem. Może nie aż tak jak „Trzy kobiety” czy „Nashville”, ale jest bardzo dobrze, wręcz perfekcyjnie. Podobnie jest z aktorstwem, zwłaszcza w wykonaniu niezrównanego Tima Robbinsa.


Dodaj odpowiedź do Stanisław Błaszczyna Anuluj pisanie odpowiedzi