WYSPY DZIEWICZE

.

Czy istnieją jeszcze gdziekolwiek Wyspy Dziewicze? Nie tyle bezludne, co takie, gdzie można uciec przed zgiełkiem świata i cywilizacji, schronić się przez wieściami o rewolucjach, katastrofach, kryzysach, zamachach i wojnach? Czy też może przesiąkamy współczesnością do cna i dlatego taka ucieczka jest już niemożliwa – bo to tak, jakbyśmy uciekali przed samym sobą? Czy można żyć w izolacji – w tym świecie, gdzie coraz ludniej, tłoczniej, głośniej i bardziej krzykliwie? Czy możemy wyrzucić z naszej świadomości cały ten balast i osad wiedzy o tym, co dzieje się złego, strasznego i tragicznego na Ziemi? Zapomnieć o wszystkim, zanurzyć się we własnej błogości niemyślenia o niczym co przykre i co może popsuć nam humor, a może nawet wpędzić w rozpacz? Lecz gdyby nawet było to możliwe, to czy byłby to egoizm, bezmyślność, nieczułość, brak empatii, zimna obojętność? Czy też instynkt samozachowawczy – próba samoobrony, wyzwolenia i ratowania siebie samego – wybawienia od wiecznie dotkliwego pytania: unde malum?

i

Jakimże niesamowitym miejscem musiały być Karaiby w epoce prekolumbijskiej, kiedy oblane turkusowym oceanem wyspy porośnięte były pierwotną i nieskażoną niczym dżunglą, zamieszkałą przez setki gatunków ptaków, roślin i zwierząt, które od tysięcy lat żyły w doskonałej naturalnej równowadze. Wprawdzie jeszcze przed Europejczykami walczyły tu ze sobą tubylcze plemiona, ale nie miało to większego wpływu na stan rodzimej fauny i flory.
Ten, być może wyidealizowany nieco obraz, zaistniał w naszej świadomości również dzięki powieściom przygodowym typu „Wyspa skarbów” Roberta Luisa Stevensona, czy „Robinson Crusoe” Daniela Defoe.
Wszystko się zmieniło z nadejściem plantatorów – wraz z ich chęcią zysku. Cukier, rum, tytoń, melasa – Zachodnie Indie postrzegane były tylko jako źródło dóbr, które miały przynieść bogactwo. Prawie wszystkie wyspy ogołocono z lasów. Sprowadzono rośliny i zwierzęta, które powodowały ekologiczne katastrofy. Po dziewiczości wysp zostało jedynie wspomnienie i… nazwa, jaką określa się do dziś kilka skrawków ziemi na Małych Antylach (Virgin Islands).
Na kilkaset lat – po dotarciu tu Europejczyków – Karaiby stały się areną walk o wpływy między Anglikami, Francuzami, Holendrami, Duńczykami i Hiszpanami; miejscem gdzie grasowali osławieni piraci w rodzaju kapitana Morgana i spółki. Tysiące niewolników pracowało na bogactwo białych kolonizatorów.
Resentymenty pozostały do dzisiaj.
Dla kogoś, kto wszędzie oczekuje na Karaibach uroczych, rajskich i sielskich zakątków, rozczarowaniem może być zdewastowany krajobraz, wykopy i śmietniska, ogołocone z lasów wzgórza; szokiem bywa widok nędznych ludzkich osiedli i baraków godnych trzeciego świata.

greydot

Zmierzch nad Virgin Gorda

Zmierzch nad Virgin Gorda

A jednak te urocze zakątki istnieją, i to nie tylko w obrębie zamkniętych turystycznych enklaw. Trzeba je tylko odnaleźć i do nich dotrzeć. Wielkim walorem Karaibów jest klimat. Kiedy więc na amerykańskiej północy jest już szaro, panuje ziąb i pada śnieg, odległe zaledwie o parę godzin lotu wyspy kuszą ciepłem, słońcem, palmami, piaszczystymi plażami, bajecznymi rafami koralowymi i szmaragdową wodą.

greydot
Byłem już w tamtych rejonach wielokrotnie. Zawsze wybieram się tam z wielką przyjemnością. Podobnie jest teraz – cieszy mnie to, że zostawiam na jakiś czas to zimne, wietrzne i zasypane już śniegiem Wielkie Miasto.
Tam – pod palmami, nad ciepłą wodą, otoczona złotymi piaskami, czeka na mnie… Tłusta Dziewica.

greydot
Powyższy zapis powstał jeszcze w domu. Teraz jesteśmy już u celu – na Virgin Gorda, jednej z Brytyjskich Wysp Dziewiczych, która swoją dziwną nazwę (Tłusta Dziewica), zawdzięcza wyobraźni jednego z uczestników wyprawy Krzysztofa Kolumba.
Dotarliśmy tu z przygodami. Wczoraj wieczorem wylądowaliśmy na amerykańskiej Wyspie Dziewiczej – St. Thomas, która przywitała nas ciemnościami. Otóż okazało się, że w miejscowej elektrowni miał miejsce wybuch boilera, dzięki czemu niemal cała wyspa pozbawiona została prądu. Jakimś cudem udało się nam znaleźć nocleg w śródmieściu największego miasta wyspy Charlotte-Amalie, mimo, że – ze względu na awarię –  nie przyjmowano już tej nocy żadnych gości (życzliwość menadżerki oraz nasza siła perswazji zrobiły swoje.

Przyjęto nas życzliwie, obdarzono latarkami, a nawet udało się nam zjeść kolację w miejscowej restauracji.
Następnego ranka, czyli dzisiaj rano, promem przepłynęliśmy na Tortolę (Brytyjskie Wyspy Dziewicze), gdzie spędziliśmy cały dzień (przypomniałem sobie kilka interesujących zakątków, które odwiedziłem kilka lat temu: plaże Smugglers Cove i Long Beach, gdzie można było popływać i pobiegać po piasku – kilka godzin spędzonych w ciepłej oceanicznej wodzie, na złotym sypkim piaski i na słońcu, można odreagować wielkomiejskie stresy, tudzież zapomnieć o chicagowskim chłodzie).

Późnym wieczorem, kolejnym promem dobiliśmy do Virgin Gorda i wylądowaliśmy w resorcie Mango Bay. Mimo późnej pory zostaliśmy serdecznie przywitani przez właścicielkę, która oprowadziła nas po ośrodku.
Spodobało nam się tutaj tym bardziej, że zamiast zwykłego pokoju dostaliśmy dwusypialniowy apartament z olbrzymim „livingroomem”, dwoma łazienkami i tarasem z widokiem na plażę i Ocean.
Żyć, nie umierać!

greydot

Zupełnie niepotrzebnie podkusiło mnie, aby włączyć tej nocy telewizor – kanał z wiadomościami CNN. Nagle tory moich myśli gwałtem zostały skierowane na obrazy przejmujące i szokujące.
Wpierw zobaczyłem płonący, słynny hotel Taj Mahal w Bombaju, a zaraz potem inne dantejskie sceny z zaatakowanych przez terrorystów Indii.
Co za okrutna ironia: zaledwie kilka dni temu umieściłem na mojej stronie zdjęcia ukazujące ludzi z Indii – wraz z ich pięknymi uśmiechami, a oto teraz widzę trupy –  zakrwawione hinduskie ciała i twarze.

Tak się dziwnie składa, że niemal zawsze, gdy wybiorę się w jakąś podróż, zaraz na początku dopada mnie katastroficzna wiadomość.
Kiedy znalazłem się w Meksyku, tego samego dnia dowiedziałem się o morderczym tsunami, które nawiedziło wybrzeża Oceanu Indyjskiego; kiedy wracaliśmy z jakże spektakularnego wschodu słońca nad Wielkim Kanionem, w radiu usłyszeliśmy o walących się wieżowcach na Manhattanie; kiedy przylecieliśmy do Delhi – dotarła do nas wiadomość o bombach zamachowców, które wybuchły właśnie w Kalkucie… itd.
O czym to świadczy? O moim pechu? Czy też po prostu o przypadku, który wskazuje na to, jak bardzo ten nasz świat jest niespokojny, pełen przemocy i koszmarnych zdarzeń.

Czy mam się poddać owym nieszczęsnym wieściom i pozwolić by zrujnowały moje wakacje? (Bo przecież trudno obok nich przejść obojętnie.)
Takie jednak są realia świata, w którym żyjemy. Według mnie nie jest czymś dobrym chowanie głowy w piasek. Ale z drugiej strony – cóż można zrobić?
Chyba tylko odłożyć uporanie się z tymi faktami na później. Póki co, zająć się zwiedzaniem Wysp Dziewiczych, oddać się pływaniu, zażywaniu słonecznych witamin, poznawaniu nowych ludzi, fotografowaniu… Ukoić się szumem fal, śpiewem ptaków, odgłosami dżungli…
Czy przez to spotkam się z zarzutami, iż jest to podejście na wskroś egoistyczne?

greydot

PS. Powyższe zapiski pochodzą z 2008 roku i ukazały się na moim poprzednim blogu „Brain Graffiti”. Ciekawe są komentarze, jakie się wówczas pod tym wpisem ukazały:

Jula: „No cóż,  ja raczej powiedziałabym o wielkim szczęściu, bo zamachy terrorystów, czy inne kataklizmy jakby Ciebie omijały, jakbyś się z nimi rozmijał. Takie jest niestety życie ludzi na ziemi i zawsze tak było. Myślę, że wcześniej nie było tak szybkich środków przekazów, mediów itd… Bo ta walka o wpływy, o władze i pieniądze od zawsze była  jest i będzie. I nic na to nie poradzimy, bo nieba nie da się stworzyć na ziemi, no może na chwilę… Pokaz nam jakieś ładne zdjęcia z tego raju na ziemi.”

Sarna: „Dziś nazwa ‚Wyspy Dziewicze’ brzmi jak ironia. Zdewaluowała się jak prawie wszystko. Zbrukane dziewictwo, co z niego pozostało? Twierdzisz, że można się w tym krajobrazie dopatrzeć jakichś niewinnych i pięknych miejsc. Tylko trzeba chcieć. A my tak coraz mniej zadajemy sobie trudu, by chcieć. Lubimy gotowe rady, recepty, programy biur podróży, wygodne życiowe fast foody.
Nie narzekaj, Jula ma rację, twierdząc że opacznie tłumaczysz własne szczęście. Narzekać może twoja żona, bo cieszysz się, że dostałeś dwusypialniowy apartament z dwoma łazienkami. Dla mnie to byłby afront :)
W ogóle jesteś nieznośny. U mnie szaro i dżdżyście, w niedzielę kolejny egzamin, a Ty wylegujesz się na plaży, pełzasz po cudnej wyspie, spijasz wytrawne winko i śmiesz twierdzić, że jesteś pechowcem. Miałam się uczyć, chyba się upiję, a może jedno i drugie.”
Miłego urlopu i podobnie jak Jula czekam na zdjęcia.”

Geograf: „Enjoy your holidays! Co do samych wysp – pewnie obyłyby się zarówno bez plantacji jak i bez turystów; wystarczy im największy tonaż floty handlowej na świecie na mieszkańca. No i sama nazwa – grunt to dobry PR .”

I moje odpowiedzi: „Jula, chociaż raju na ziemi rzeczywiście nigdzie nie ma, to są jednak miejsca, które nam ten raj przypominają. Karaiby np. to raj dla lubiących ciepłe wody, słońce, kąpiel, nurkowanie, no i oczywiście żeglowanie… I nie ma w tym przesady. A jednak bardzo chciałbym zobaczyć Wyspy Dziewicze w czasie, kiedy rzeczywiście były jeszcze dziewicze… nie tylko z nazwy.”

„Sarno, tutaj naprawdę jest ładnie i ciekawie, mimo pewnego cywilizacyjnego ‚zbrukania’ wysp. Całe mnóstwo uroczych zakątków. Zwłaszcza na wyspie, na której jesteśmy, czyli na Virgin Gorda znaleźć można plaże, na których prawie nikogo nie ma – jest dziko i spokojnie zarazem. Ja nie znoszę leżenia plackiem na piasku i prażeniu się w słońcu. Staram się ruszać: biegam, pływam, nurkuję… Dzisiaj wypłynąłem kajakiem na Ocean i trafiłem na bajeczną rafę koralową. Wystarczyło założyć wodne okulary, rurkę do oddychania (snorkel) i płetwy, zanurzyć głowę pod wodę, a przed moimi oczyma roztoczył się niewiarygodny, kolorowy świat rafy koralowej, o istnieniu którego wielu ludzi na brzegu nie ma pojecia – bo nic go na lądzie nie zapowiada. Rafa ginie na całym świecie w zastraszającym tempie, ale jeszcze zachowały się jej fragmenty – między innym Rafa Barierowa na Karaibach.”

„Geografie: no nie wiem, czy ten imponujący tonaż by im tutaj wystarczył. Bez turystyki rdzenna ludność Karaibow raczej by nie przetrwała, choć same Wyspy z pewnością tak.”

(zapiski z podróży na Wyspy Dziewicze, 2008 r.)

greydot

Karaibska klasyka - Tortola (Brytyjskie Wyspy Dziewicze)

Karaibska klasyka – Tortola (Brytyjskie Wyspy Dziewicze)

.

ii

Wieczorem, w przeddzień planowanego wyjazdu z Chicago rozpętała się burza śnieżna. Wiele lotów odwołano, pod wielkim znakiem zapytania stanął nasz jutrzejszy wylot. Ruch na drogach został sparaliżowany, ledwie dotarłem z pracy do domu – droga, którą zwykle pokonuję w pół godziny, tym razem zajęła mi blisko dwie godziny. Samochód tańczył na lodzie, a z góry spadały wielkie i mokre płaty śniegu. Miasto zaczęło wyglądać dość nierealnie, a jeszcze bardziej nierealnym wydawało się to, byśmy już za kilkanaście godzin znaleźli się w słonecznym i zielonym tropiku.
A jednak udało się.
Mimo zasypanych ulic taksówka przyjechała punktualnie jeszcze przed świtem, wylot nastąpił planowo, za trzy godziny wylądowaliśmy w Ft. Lauderdale na Florydzie. Tutaj przesiadka na inny samolot, kilka następnych godzin lotu i oto lądujemy w stolicy Kostaryki, San Jose.
(…)
Wypożyczanie samochodu na lotnisku. Rezerwację zrobiłem dobrych kilka tygodni temu, sprawdzałem ją jeszcze przed tygodniem, ale oczywiście teraz, samochodu, takiego jakiego chciałem, nie było. Zgrzyt. Na szczęście, po kilku telefonach, w sąsiedniej kompanii znaleźliśmy nowiutkiego SUVa z napędem na cztery koła (samochód osobowy odpadał ze względu na wertepy jakie czekały nas na kilku odcinkach naszej trasy).
Wyjazd z San Jose okazał się nie taki prosty. Brak oznakowań, mylące napisy, jakieś ślepe uliczki… lecz w końcu znaleźliśmy się na drodze prowadzącej na drogę do Cartago, skąd zamierzałem zrobić wypad na szczyt Irazu, najwyższego czynnego wulkanu w Kostaryce. Pogoda była pod psem, jednak miałem nadzieję, że się poprawi. Było pochmurno i mgliście, siąpił deszcz… Jednakże, jak się dowiedziałem, często wyjeżdżając w takiej aurze na Irazu – ze względu na to, że znajduje się on na wysokości 3,5 km. n.p.m. – złą pogodę, deszcz i chmury zostawia się pod sobą i wyjechawszy na szczyt, krater zastaje się oświetlony słońcem. Nic z tego. Robię dwa podjazdy w przeciągu kilku godzin (w międzyczasie rozgrzewamy się herbatą w przydrożnej gospodzie), ale niestety mgła spowija wszystko wokół, widoczność jest więc żadna.
Myślałem o noclegu w Cartago (małym, niezbyt ciekawym miasteczku, które ongiś było stolicą Kostaryki), przypomniałem sobie jednak to, czego dowiedzieliśmy się wcześniej od naszego znajomego Kostarykańczyka, który wspomniał o położonym w pobliskich górach miejscu, gdzie spotkać można quetzale, bajecznie upierzone rajskie ptaki. Później wyczytałem w jednym z przewodników, że można tam również przenocować. Nie namyślając się zbyt wiele, postanowiłem tam dotrzeć jeszcze tego samego dnia.
Trafiliśmy do cudownego miejsca. Właśnie taką atmosferę uwielbiam: ukryte w lesie górskie schronisko, z dala od turystycznych tłumów, rozrzucone po wzgórzu bungalowy, zbieranina ludzi z całego świata (lecz bez frekwencyjnego szaleństwa). Przy kominkowym ogniu suszy się para z Teksasu, obok grupa Niemców studiuje książki i albumy, próbując zidentyfikować ptaki, które widzieli dziś na szlaku. Mirador de Quetzales jest bowiem miejscem znanym dobrze ornitologom. Tutaj mamy największe szanse by zobaczyć na własne oczy quetzala. Jutro o świcie wyruszamy z przewodnikiem w las, w poszukiwaniu tego mitycznego ptaka.
(…)
Wcześnie rano jesteśmy już na szlaku. Mgły opadły, chmury zaczęły się rozwiewać, przez gęste korony drzew przebijały się promienie słońca. Szlak prowadził zboczem, co jakiś czas mijaliśmy jakieś kaskady, wodospady, strumienie… Wreszcie nasz przewodnik, który cały czas zdawał się nawoływać ptaki, wskazał nam drzewo w oddali… I rzeczywiście, na jednej z jego gałęzi, można było dostrzec charakterystyczną sylwetkę quetzala. Podeszliśmy ostrożnie nieco bliżej i wówczas ptak ukazał się nam w całej swojej rajskiej krasie – przepiękne kolorowe upierzenie, fantazyjny czub na łebku, imponujący ogon… Za chwilę dostrzegliśmy także inne quetzale, i tak, zachwycając się nimi, wędrowaliśmy po baśniowym lesie, gubiąc zupełnie poczucie czasu.
(…)
Tego dnia żegnamy się ze słynną – biegnącą tutaj grzbietem górskiego pasma Cordillera de Talamanca – drogą Interamericana i docieramy do położonej już nad Pacyfikiem miejscowości Dominical, gdzie planujemy zatrzymać się na kilka dni i nocy.
Docieramy na miejsce. Noclegownia zwie się Alberque Alma de Hatillo i… ma niespodziewany a mocny polski akcent.
(…)

z Sabiną w Alberque Alma de Hatillo

z Sabiną w jej posiadłości Alberque Alma de Hatillo

Sabina przybyła tutaj z Kanady 10 lat temu. Pochodzi z Wrocławia. Wyemigrowała z kraju w 1974 roku. Polskę odwiedza co parę lat, ciągle czuje się tam jak u siebie, jednak okolicę pacyficznego wybrzeża Dominical uznała za miejsce gdzie chce żyć i… umrzeć.
Piszę te słowa siedząc w cieniu na obszernym, otoczonym bujną tropikalną roślinnością patio i czytam to, co pisze o miejscu, do którego miałem szczęście dotrzeć, przewodnik Lonely Planet: „One of the most loved B&Bs on the entire Pacific Coast, this hidden gem is run by Sabina, a charming Polish lady who has legions of dedicated fans the world over.” Rzeczywiście, wszystko się zgadza.
(…)
Wpierw pomyślałem sobie, że Sabina uciekła od cywilizacji, lecz po kilku rozmowach z nią, swój pogląd musiałem zweryfikować: ona wcale nie uciekła od cywilizacji, ona przede wszystkim uciekła… do ludzi. I prawdziwszego chyba jednak, bardziej naturalnego życia. Sabina nie czyta gazet, nie ogląda telewizji, mówi że nie obchodzi ją za bardzo to, kto jest – czy też będzie – prezydentem Stanów Zjednoczonych… Nie chce się przejmować światowym tyglem, sytuacjami i wydarzeniami gdzieś daleko, bo przecież i tak nie ma na nie żadnego wpływu.
Weszła w to egzotyczne miejsce, zżyła się z tutejszymi ludźmi, z którymi łączą ja teraz silne więzy. Uważa, że życie jest tutaj prostsze i dlatego bardziej autentyczne.
A ja przez to wszystko uświadamiam sobie mój ciągle nierozwiązany dylemat: kim jestem? Nieodrodnym tworem współczesnej cywilizacji, czy wygnanym z naturalnego środowiska banitą bez ziemi, tęskniącym do powrotu do natury?
Taki i inne myśli przyszły mi dzisiaj do głowy, kiedy obudziłem się rano w jednym z domków Sabiny. Za oknem budziło się życie – intensywne, bujne życie dżungli, przepełnione odgłosami insektów i śpiewem egzotycznych ptaków. Z dala, z okolicznego rancza, dochodziło beczenie krów, pianie kogutów, gdakanie kur, rżenie koni… Cofnąłem się do lat mego dzieciństwa spędzonego u dziadków na wsi. Zaraz potem przypomniałem sobie dźwięki budzące mnie w Chicago – odgłos startujących i lądujących samolotów na O’Hare, hałasujące na ulicach samochody, syreny i gongi w oddali…
Gdzie chciałbym żyć?
W takim momencie jak ten, odpowiedź jest dla mnie jasna, prosta i oczywista.
(…)
Nie spodziewałem się, że kwestia ta dopadnie mnie nad rzeką Pacuare w Kostaryce  – w niewątpliwie jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Co prawda, podczas podróży po Ameryce Środkowej, przypadkowo, co jakiś czas, docierały do mnie słowa i obrazy tego, co dzieje się teraz na Bliskim Wschodzie, to jednak zaraz absorbowały mnie bieżące sprawy związane z naszą włóczęgą – również dotkliwy ból, jaki towarzyszył mi przez kilka dni po mojej motocyklowej kraksie (dwa pęknięte żebra i mocno potłuczona stopa) na wyspie Ometepe w Nikaragui.
Doszło do tego silne trzęsienie ziemi, jakie przeżyliśmy wczoraj. Pacuare Lodge oddalona jest od wulkanu Poas – czyli od miejsca, gdzie było epicentrum – o dobre sto kilometrów, więc nie wydarzyło się tu nic tragicznego ani dewastującego, niemniej jednak naszym bungalowem zatrzęsło mocno, a ja zrazu myślałem, że po dachu biegnie stado małp.
(…)
Oto siedzę teraz na bajecznym tarasie Pacuare Lodge i zamiast kontemplować naturalne piękno przyrody, tudzież ożywczą dzikość otaczającej mnie puszczy, rozpamiętuję wieści, jakie dotarły do mnie ostatnio z ogarniętej płomieniami Gazy, przeglądam internetowe strony…
Nie chcę tutaj silić się na tanią dramatyzację, ale wszystko to wtrąciło mnie dosłownie w inny stan świadomości – przeniosło w pewien wymiar, który znajduje się gdzieś w moim mózgu – w sąsiedztwie “Jądra ciemności”, “Czasu Apokalipsy” – obrazów skąpanej w ogniowym napalmie dżungli…
Mimo to, wydaje mi się, że mój ogląd tego, co dzieje się teraz w Gazie jest dość jasny, ostry i racjonalny. Daleki od jakichś mitologicznych, literacko-metaforycznych, czy też technikolorowych wizji wojennego piekła, tudzież quasi-religijnego doświadczenia Dies Irae – gniewu bogów, który bezpośrednio uderza w ludzi. Wydaje mi się, że jak na dłoni widzę ludzką manipulację faktami, przyginanie ich do własnych wyobrażeń, kreowanie własnej wersji rzeczywistości – bezwiednie i wiednie – w aktach bardziej lub mniej świadomych, wynikających z cynizmu lub ignorancji.
(…)
Coraz lepiej rozumiem Sabinę. I wiem, że gdybym pomieszkał tam gdzie ona kilka dobrych lat, to życie zaczęłoby mnie zmieniać. Mógłbym zapomnieć o „szerokim” a może nawet  i „całym” świecie.
Odsuwałbym docierające do mnie z tego świata złe (najczęściej) wieści. Nie wiedziałbym o ludzkiej doli i niedoli w wielu zakątkach globu.
Jak widać, na razie jeszcze mnie na to nie stać. I do końca jednak nie jestem pewny, czy bym tego chciał.

(fragmenty zapisków z podróży do Kostaryki, 2008 r.)

greydot

Pacuare Lodge otoczona dżunglą

Pacuare Lodge otoczona dżunglą

© ZDJĘCIA WŁASNE

Zdjęcia z podróży na Wyspy Dziewicze obejrzeć można tutaj, zaś na Kostarykę tutaj („Fauna i flora”) oraz tutaj („Pstryki z Kostaryki”) – na moim blogu fotograficznym ŚWIAT W OBRAZACH.

.

Komentarzy 26 to “WYSPY DZIEWICZE”

  1. Simply Says:

    Czysty Claude Lorrain…

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Mówisz o pierwszym zdjęciu?
      No coś w tym jest – choć Lorrain był bardziej barokowy, a tu jest większy ascetyzm i stonowanie.
      Można też mieć skojarzenia z krajobrazowym (marynistycznym) malarstwem flamandzkim… np. z Cuypem czy Van Goyenem :)

      Natomiast ostatnie zdjęcie jest tak rozpasane kolorystycznie (te wszystkie odcienie zieleni i szmaragdu), że pomyślałem o francuskich impresjonistach. Co to by się działo, gdyby ich tak wpuścić do kostarykańskiej dżungli?! ;)

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Jest też coś z Friedricha :)

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/02/friedrich-david-caspar-greifswalder-hafen-hafen-von-grei-painting.jpg

  2. Simply Says:

    Ale jest ten lorrainowski , marzycielski spokój nadejścia wieczoru. Ten Friedrich bliski ogólną tonacją, ale też Lorrainem podszyty.
    ,,…. Co to by się działo, gdyby ich tak wpuścić do kostarykańskiej dżungli?! ;)…”
    Celnik byłby przeszczęśliwy.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Ha, Celnik i bez Kostaryki miał takie dżunglowe odloty, że pewnie wyobraźnia (i ilustracje z ksiąg o podróżach ;) ) mu wystarczały.

      PS. Lorrainem wielu było podszytych. Z tych największych… choćby Turner.

      • Simply Says:

        Tak, Turner bardzo się inspirował Lorrainem, zwłaszcza we wczesnym okresie . Ale poszedł o wiele dalej, to był boski szaleniec, imho największy geniusz Romantyzmu, obok Goyi. Portrecistą za to był raczej słabym – ale nic to, Chopin też oper ani symfonii nie komponował :)

  3. Torlin Says:

    A zdjęcie z Sabiną nie wiem dlaczego skojarzyło mi się ze „Śniadaniem wioślarzy”.

    Tylko ja ciągle powtarzam, żeby znaleźć samotność, nie trzeba daleko uciekać od tłumu. Ludzie chodzą stadami, i wystarczy przejść 10 metrów w bok, i jesteś sam na sam z przyrodą. Ciągle daje się przykład szosy do Morskiego Oka, wszyscy mówią, jakie to denerwujące, A ja odpowiadam Roztoką i schroniskiem. Ale jeszcze lepiej skręcić na szlak na Sarnią Skałę, a będziesz wędrował samotnie i prędzej spotkasz niedźwiedzia z Wołoszyna niż człowieka. To samo jest z Bieszczadami, Mazurami, Alpami, włoskim wybrzeżem Adriatyku. Zejdź z popularnej trasy, a nie będziesz miał tłumów.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Torlinie, ale ja nie o tym ;)

      • Torlin Says:

        Na szczęście komentarze są niesterowalne przez właścicieli blogów, a tym bardziej komentatorzy. Wiem, bo sam prowadzę blog.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          „Zejdź z popularnej trasy, a nie będziesz miał tłumów.”

          Ale ja to wszystko pisałem w miejscach, gdzie nie było tłumów – bo właśnie zszedłem tam z popularnej trasy.
          Jest to wyraźnie zaznaczone w moim tekście (tak więc nie jestem pewien czy czytałeś go do końca).
          O samotność, czy też odizolowanie się – fizyczne – nie jest tak trudno. Natomiast nieco trudniej jest zrzucenie z siebie tego całego „osadu” cywilizacyjnego (zwłaszcza jeśli się mieszka w dużym mieście), oderwanie myśli od ważnych rzeczy, które się dzieją na świecie, a które (jeśli się chce być człowiekiem świadomym, nie chowającym głowy w piasek) trudno jest ignorować i lekceważyć.
          I jeszcze o pokusie, żeby się zaszyć w jakimś naturalnym zakątku, prowadzić życie prostsze, z dala od inwazyjnej cywilizacji, od wszystkich tych gadżetów nowoczesności i wymogów pracy najemnej (np. w korporacji) – a przez to bardziej autentyczne, niewymuszone, nieskażone polityką i społecznym napięciem, zgodne z własnym rytmem… etc.

          PS. A co masz na myśli pisząc „niesterowalne”?

        • Torlin Says:

          To mam na myśli, że nie można zmusić komentatora do pisania na temat. Pisze, co chce.
          Czytałem do końca, ale Twoje notki są tak rozdmuchane, że właściwie można napisać tylko na jakąś jego część. Trochę jest o samotności, trochę o przeżywaniu niepewności, gdzie właściwie chciałbyś mieszkać, a później o nieszczęśliwych Palestyńczykach. Staram Ci się Stasiu odpowiedzieć na te Twoje dylematy – zaszyj się pod miastem, jak ja mieszkam, mimo że administracyjnie jest to Warszawa, będziesz miał zielono i w miarę pusto, puść sobie laptopa, będziesz wiedział, kogo znowu zabito. Bo zdanie: „I wiem, że gdybym pomieszkał tam gdzie ona kilka dobrych lat, to życie zaczęłoby mnie zmieniać. Mógłbym zapomnieć o “szerokim” a może nawet i “całym” świecie. Odsuwałbym docierające do mnie z tego świata złe (najczęściej) wieści. Nie wiedziałbym o ludzkiej doli i niedoli w wielu zakątkach globu” – jest nieprawdziwe. Nie wytrzymałbyś, bo to jest silniejsze od Ciebie.

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Masz rację, najprawdopodobniej to jest silniejsze ode mnie – nie mógłbym tak zupełnie oderwać się od świata, bo za bardzo moje myśli „splotły” się z tym, co się w nim dzieje. Nawet gdyby mi się udało gdzieś zamieszkać w jakiejś zapadłej, odciętej od świata puszczy, to nie mógłbym zapomnieć, na czym ten świat „stoi”. ;)
          Z drugiej strony, to ja do końca nie wiem, czy takiej izolacji bym chciał.
          I z tego powodu jestem taki trochę… rozdarty ;)

          W sumie najlepszym wyjściem byłoby to, o czym piszesz: mieszkać gdzieś bliżej natury, ale nie za daleko cywilizacji – czyli w naturalnym otoczeniu (gdzie świeże powietrze, zieleń, czysta woda, przestrzeń) ale stosunkowo blisko miasta (gdzie teatr, kino, koncert, dobra restauracja, księgarnie…)

          Muszę Ci powiedzieć, że kupiłem kiedyś hektarową działkę w Petrykozach pod Warszawą (piękne strony: lasy i jeziora, pola i sady… nota bene sąsiadującą niemal z posiadłością Wojciecha Siemiona), ale nie wiem czy kiedykolwiek będę mógł tam zamieszkać – bo przecież nie chciałbym jeszcze tak rzucić wszystkiego tutaj, w Ameryce, no i życie też ma swoje, niezależne od nas zwroty.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Torlinie, to jest droga do mojej działki w Petrykozach:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/02/petrykozy-droga.jpg

      A to najbliższe skrzyżowanie:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/02/petrykozy-skrzyc5bcowanie.jpg

  4. Hotelowe Recenzje Says:

    przecudne te wyspy!!! :-)

  5. maria Says:

    Znalazłam jakiś czas temu stronę : http://www.katarzynatolwinska.com/. Kasia żyje w drodze, 4 lata w Azji, teraz wybiera się na kontynent amerykański. Niesamowite zapiski o poszukiwaniu świata i ludzi, o samotności podróżowania, o szczęściu ale też i lęku. Takie skojarzenie po przeczytaniu Twojego wpisu.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Bardzo ciekawa strona. Dziękuję za podesłanie.
      Z tego co widzę Katarzyna jest podróżniczką, rzec można, zawodową – to jest jej główne zajęcie. Ja kiedyś też większość czasu spędzałem w podróży, ale jednak trzeba było w końcu wracać za każdym razem do punktu zakotwiczenia.
      Wbrew pozorom, podróżowanie wcale człowieka nie uszczęśliwia. Może dlatego, że czyni go jeszcze bardziej świadomym tego, co złego dzieje się na świecie i unaocznia, jak wielu ludzi żyje w nędzy, biedzie i poniżeniu.
      Ale z drugiej strony, podróżowanie człowieka pociąga, dopełnia, wzbogaca, dostarcza smaku życia, dopinguje do działania, przeciwdziała stagnacji i znudzeniu… Nie mówiąc już o tym, ze umożliwia docieranie do miejsc o niezwykłej urodzie – gdzie naprawdę widać, jaki ten świat jest (miejscami) piękny.
      Zawsze jest coś za coś.

  6. Jula :D Says:

    ” …Powyższe zapiski pochodzą z 2008 …”
    ( dużo się wydarzyło w moim prywatnym życiu,dobrego i złego w tym śmieć bliskiej mi osoby ) .
    Mój komentarz wówczas brzmiał :
    „…No cóż, ja raczej powiedziałabym o wielkim szczęściu, bo zamachy terrorystów, czy inne kataklizmy jakby Ciebie omijały, jakbyś się z nimi rozmijał. Takie jest niestety życie ludzi na ziemi i zawsze tak było. Myślę, że wcześniej nie było tak szybkich środków przekazów, mediów itd… Bo ta walka o wpływy, o władze i pieniądze od zawsze była, jest i będzie.
    I nic na to nie poradzimy, bo raju nie da się stworzyć na ziemi, no może na chwile…” :)

    Podpisuje się pod nim jeszcze raz – tj. nie zmieniłam zdania.
    W kontekście Twojej rozmowy z Torlinem, faktycznie w dzisiejszych czasach nie da się uciec od zewnętrznego świata i tej całej strefy wpływów. Wyspy dziewicze cudne, ale sam już zauważyłeś, że „niedziewicze”, bo są zbrukane cywilizacyjnie.
    Oglądałam w TVP film o ptakach, w tym przypadku o dzikich gęsiach, które już od tysięcy lat kursują sobie między kontynentami (w ciągu dnia mogą przelecieć 1000 km.) Latają od czasów, gdy człowiek tylko marzył o lataniu .
    Gęsi wędrują od zarania, z Afryki aż na Syberię i po drodze przelatują na olbrzymiej wysokości, nad Himalajami. :D
    Przed Syberią mają przystanek na terenie współczesnej Polski. Tak sobie pomyślałam, że już w czasach kiedy ludzie żyli nie mając o sobie pojęcia, na różnych kontynentach, te gęsi już te kontynenty łączyły.
    I nadal łączą , a ludzie niekoniecznie. ;D
    Pa!

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Mimo cywilizacyjnego „zbrukania” (jak to nazywasz) warto jest na Wyspy Dziewicze się wybrać. Mimo wszystko jest tam bowiem wiele pięknych zakątków, fantastyczne plaże, doskonałe warunki do pływania, nurkowania i żeglowania…
      Najbardziej „dziką” wyspą jest Dominika (nie mylić z Dominikaną), gdzie byłem kilka lat temu. Nie ma tam plaż (dlatego wyspa oparła się masowej turystyce), ale za to są porośnięte dżunglą góry, na których nie opłacało się zakładać plantacji (dlatego roślinność tam przetrwała w miarę nienaruszonym stanie).
      Przy okazji, parę fotek z Dominiki:

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/02/dominika-na-szlaku.jpg
      na szlaku

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/02/dominica-wodospad.jpg
      pod wodospadem

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2014/02/dominika-palmy-bl.jpg
      wśród palm

  7. Konrad Says:

    Życie zgodna z naturą jest na planecie Gor:)

  8. Konrad Says:

    W obecnych czasach powstają stowarzyszenia ,domy gdzie ludzie DOBROWOLNIE chcą być niewolnikami zwłaszcza Kobiety chcą mieć i mają swoich Panów .Takim przykładem jest filozofia goreańska – to seria powieści Johna Normana .
    Powieści tego to tzw.Kroniki Gor. Pokazują one świat blisko natury,żyjący z nią w zgodzie, świat honoru, męskiej dominacji, dziki. Czytelnicy Kronik Gor odnaleźli pomiędzy wierszami ideę ,która wywołała rekacje łańcuchową pomysłów, która zaowocowała realnym rozwojem i tworzeniem społeczności opartych o ideę jaką odnaleźli w Kronikach Gor. Takie społeczności tworzą się już na całym świecie ,najwięcej za Oceanem w Stanach Zjednoczonych

    Kroniki Gor. Pokazują one świat blisko natury,żyjący z nią w zgodzie, świat honoru, męskiej dominacji, dziki. Czytelnicy Kronik Gor odnaleźli pomiędzy wierszami ideę ,która wywołała rekacje łańcuchową pomysłów, która zaowocowała realnym rozwojem i tworzeniem społeczności opartych o ideę jaką odnaleźli w Kronikach Gor.

    Paradoksalnie planeta gdzie niewolnictwo jest jednym z filarów społeczności jest planetą ludzi WOLNYCH.
    Ludzi którzy mają prawo do życia według własnych potrzeb, pragnień, ideałów i są tego prawa świadomi i z niego korzystają.
    Jak ma się to do Palnety Ziemia ?
    Planety na której szafuje się słowami o wolności, równości? A jednocześnie hoduje społeczeństwo niewolników, stada do strzyżenia, nadając tej hodowli parareligijne i wolnościowe szatki?

    Jak ma się Planeta, gdzie niewolnictwo jest na porządku dziennym, do Planety „wolnych ludzi opętanych potrzebą zarabiania i wydawania kasy? Ze złudną wolnością jaką daje łatwość podróżowania i przemieszczania się?
    Nie ważne jak nazwiemy tę grupe ludzi dążących do centralizacji i stworzenia NWO , nie da się zaprzeczyć jej istnieniu i celowi istnienia. Zapowiadany przez wielu nadchodzacy Nowy Porządek….
    Marzenia o zlikwidowaniu na Ziemi cierpienia, przeludnienia, parareligijne dążenie do jednej religi, jenakowych produktów na całym swiecie, uniformizacja gustów, upodobań, kontrola w imię wolności. Tworzenie ciaglych nowych przepisów, wkraczanie prawa w coraz bardziej osobiste , intymne sfery człowieka…
    Obywatele świata..
    Jakiego?


Dodaj odpowiedź do Torlin Anuluj pisanie odpowiedzi