INDIAŃSKI HOLOCAUST?

o stosunkach Europejczyków z Indianami po raz trzeci… i ostatni

*

Temat indiański pojawił się na mojej stronie dość przypadkowo (przywołała go dyskusja pod wpisem Bitwa nad Little Bighorn), ale jednak myślę, że warto było przy tej okazji wskrzesić dwa artykuły, które opublikowałem swego czasu w prasie polonijnej. Stanowiły one dwa ostatnie moje wpisy: Cywilizowani i „dzicy” oraz Sumienie Zachodu. Napisałem je 17 lat temu i sam byłem ciekaw, jak też sprawdzą się one (choćby w moim odbiorze) dzisiaj – zważywszy na to, że człowiek niewątpliwie zmienia się z czasem, a 17 lat to spory szmat czasu. Oczywiście, gdybym miał na te tematy napisać dzisiaj, oba te teksty wyglądały by inaczej, choć jednak – w ogólnym zrębie – tak bardzo by się nie zmieniły. W „Sumieniu Zachodu” jednak niektóre akcenty rozłożone byłyby inaczej i pewnie spuściłbym nieco z podniosłego tonu, który miejscami w tym tekście zbliżał się zbyt niebezpiecznie do egzaltacji i patosu. Uzupełniłbym również tekst o pewne motywy, których wówczas zabrakło, a które stawiały jednak temat zagłady Indian w nieco szerszej perspektywie. Nowego artykułu na ten temat pisać nie zamierzałem, niemniej jednak – gwoli uzupełnienia – chciałbym poczynić tutaj kilka uwag, które, jak mniemam, rzucić mogą nieco więcej światła na to, co rzeczywiście zaszło w relacjach europejskich kolonistów i rdzennych mieszkańców Ameryki, i jak doszło do tego, że cywilizacja indiańska praktycznie przestała istnieć. Oto one. 

*

1.

indiański symbolCzy można zagładę Indian Ameryki Północnej nazwać „holocaustem”? Jeżeli termin ten wiąże się z ludobójstwem, które ma na celu likwidację jakiegoś narodu czy rasy, to jednak moim zdaniem odpowiedź na to pytanie powinna brzmieć: nie.  Mimo krwawych incydentów, na terenie obecnych Stanów Zjednoczonych nie miała miejsce celowa eksterminacja Indian. Jeśli ich zabijano, to na pewno nie na masową skalę, tak jak w przypadku XX-wiecznych holocaustów, w których ginęli Żydzi, czy Ormianie. To prawda, że w stosunkowo krótkim czasie wyginęły niemal doszczętnie plemiona indiańskie zamieszkujące wschodnią i północną część terenów należących dziś do Stanów Zjednoczonych, ale główną tego przyczyną były choroby zakaźne przywleczone tu przez europejskich kolonistów, na które tubylcy nie byli uodpornieni.
Na Wschodzie i Północy zdarzały się oczywiście masakry ludności indiańskiej dokonywane przez kolonialne milicje z premedytacją (pisałem o nich w pierwszej części indiańskiego „tryptyku” TUTAJ), ale w skali kilkusetletnich dziejów stosunków białych z tubylcami, były to raczej zjawiska odosobnione.  Nieco inaczej jednak było już na terenach Wielkich Równin, za Missisipi, w czasie podboju (czy też zasiedlania) tzw. Dzikiego Zachodu w XIX wieku, zwłaszcza w jego drugiej połowie. Tam również zdarzały się krwawe starcia na większą czy mniejszą skalę, regularnie toczono bitwy z Indianami, w których liczba ofiar śmiertelnych była stosunkowo niewielka. Ale miały też miejsce tzw. „wojny indiańskie”, w których – jak podają historycy – mogło zginąć nawet do 30 tysięcy Indian (na ogólną liczbę ok. 300 tysięcy). Te zbrojne i gwałtowne starcia są jednak lepiej zapisane w naszej świadomości, jak to zwykle bywa z wydarzeniami dramatycznymi, czy też tragicznymi, które z różnych względów (m.in. wskutek ludzkiego upodobania do sensacjonizmu) chętniej nagłaśniane są przez media, tudzież bardziej eksploatowane przez pop-kulturę. A i sami historycy zwracają na nie większą uwagę, bo to dla nich jakby bardziej „wdzięczny” temat, w którym mogą się wykazać i łatwiej zainteresować nim laików.
Co nie znaczy, że kolonizacja – czy też raczej koloniści – nie są winni zagładzie Indian i ich cywilizacji. Tyle, że była to zagłada niejako „pełzająca”, rozłożona na wiele lat, może nawet pokoleń – zwłaszcza na terenach położonych bardziej na zachód, stopniowo zasiedlanych przez Europejczyków oraz potomków europejskich imigrantów. Po prostu, Indianie byli nieustannie spychani na coraz większe pustkowia, a odbywało się to na różne sposoby – niekoniecznie zbrojne. Najczęściej była to przemoc, lecz nie bezpośrednia tylko bardziej ukryta. Pozbywano się Indian w sposób – rzec można – „legalny”, bardziej wyrafinowany, ale przez to perfidny. I zawsze, niestety, skuteczny. Zmuszając Indian do ustępowania ziemi białym, skazywano ich na poniewierkę, która okazywała się destruktywna zarówno fizycznie (całe rzesze Indian wyniszczył – oprócz chorób – głód), jak i kulturowo (chcąc przeżyć, Indianie zmuszeni byli porzucić sposób życia jaki praktykowali od wieków.)

2.

Kapitalnym źródłem faktów i opinii – swoistym świadectwem epoki – jest słynna praca Alexisa de Tocqueville’a „O demokracji w Ameryce”, w której jeden z rozdziałów autor poświęca zajmującemu nas tutaj tematowi, nadawszy mu tytuł może trochę rozwlekły lecz adekwatny: „Rozważania na tematy obecnej sytuacji trzech ras ludzkich zamieszkujących terytorium Stanów Zjednoczonych oraz przyszłości, która prawdopodobnie je czeka”. (Tocqueville pisze w nim również o Murzynach, ale nas najbardziej w tej chwili interesują Indianie – dodam tylko, że kwestia niewolnictwa jest przedstawiona tam równie ciekawie.)
Błyskotliwy francuski polityk (minister spraw zagranicznych II Republiki), socjolog, pisarz i myśliciel opisuje oraz diagnozuje ówczesną sytuację, a jego spojrzenie wydaje się dziś nie tylko niezwykle przenikliwe, ale i nowoczesne (mimo, że dzieło to powstało w latach 30-tych XIX wieku). Jak przystało na bystrego obserwatora, a zarazem naukowca, Tocqueville stara się być w miarę obiektywny, nie idealizując – nie obwiniając ani nie usprawiedliwiając – żadnej ze stron, choć nadal jest dzieckiem swojego czasu, nazywając tubylców „dzikusami”, zaś ich kulturę „barbarzyńską”, uznając prymat cywilizacji europejskiej nad każdą inną. Niemniej jednak, jego spojrzenie jest nad wyraz świeże i trafne, pozbawione na dodatek wszelkiego resentymentu, czy innych (niż wspomniane) uprzedzeń.
Dajmy próbkę stylu Toqueville’a. Oto na samym początku rozdziału pisze on: „Wśród tych tak odmiennych ludzi zdecydowanie wyróżnia się człowiek biały. Jest najbardziej oświecony, najpotężniejszy i najszczęśliwszy, jest Europejczykiem, człowiekiem par excellence. Murzyn i Indianin stoją poniżej. Te dwie nieszczęsne rasy nie mają ze sobą nic wspólnego. Dzieli je pochodzenie, wygląd, język i obyczaj – zbliża je tylko nieszczęście. Obie zajmują równie niską pozycję, obie zmuszone są znosić tyranię i choć ich cierpienia są odmienne, sprawcą tych cierpień jest ten sam biały człowiek. Czyż z tego, co dzieje się na świecie, nie wynika wniosek, że Europejczyk jest wobec innych ras ludzkich tych samym, czym człowiek wobec zwierząt? Posługuje się nimi, a kiedy nie może sobie ich podporządkować – niszczy je.”

Spojrzenie Tocqueville’a wydaje mi się być pozbawione sentymentalizmu, ale z drugiej strony, nie unika on stwierdzeń wskazujących na krzywdę Indian – ich nieszczęście i cierpienie – oraz na opresję białych, nazywając rzeczy wprost i po imieniu: „Przemoc białych okazała się dla rasy indiańskiej zgubna. (…) Przed przybyciem białych do Nowego Świata ludy zamieszkujące Amerykę Północną żyły spokojnie w puszczy. Indianie, poddani wszystkim niedogodnościom dzikiego życia, mieli cnoty i przywary właściwe ludom niecywilizowanym. Zepchnąwszy indiańskie plemiona w głąb dzikich terytoriów, Europejczycy skazali je na życie wędrowne, pełne nędzy i nieszczęść. (…) Osłabiając u Indian przywiązanie do ojczyzny, rozpraszając ich plemiona, zacierając tradycje, zrywając łańcuch wspomnień, przeobrażając wszystkie dawne przyzwyczajenia, powiększając zaś z drugiej strony potrzeby, tyrania Europejczyków uczyniła ich ludźmi bardziej zagubionymi i mniej cywilizowanymi, niż byli poprzednio. Ponieważ moralne i fizyczne warunki życia tych plemion stale się pogarszały, stawały się one bardziej barbarzyńskie, w miarę jak były bardziej nieszczęśliwe. Wszelako Europejczycy nie zdołali całkowicie zmienić charakteru Indian i chociaż w każdej chwili mogli ich zniszczyć, nie mogli ani ich sobie podporządkować, ani ogładzić.(…) [Indianin] znajduje upodobanie w swojej barbarzyńskiej niezależności i woli zginąć, niż zrezygnować z najmniejszej nawet jej cząstki; (…) odrzuca cywilizację nie tyle z nienawiści do niej, ile z obawy przed upodobnieniem się do Europejczyków.” (…) Indianin z Ameryki Północnej, żyjący na swobodzie pośród lasów, był biedny, lecz nie czuł się od nikogo gorszy. (…) Jego dawne życie było ruchliwe, pełne nieszczęść i niebezpieczeństw, lecz jednocześnie emocji i rzeczy wielkich, teraz musi się zgodzić na egzystencję monotonną, nędzną i podłą. (…) Niezależność, jaką się cieszył wśród sobie równych, kontrastuje z niewolniczą pozycją, jaką zajmuje w społeczeństwie cywilizowanym.” (Nic więc dziwnego, że niektórzy biali, zakosztowawszy tej wolności i swobody, wyzwoliwszy się z pęt i hierarchii własnej cywilizacji – która jakoś nie mogła dać im zadowolenia i szczęścia – wybierali życie wśród Indian, a nie wśród kolonistów.)

Jest jeszcze jeden kapitalny fragment w książce Tocqueville’a, którego zacytowania nie mogę się tu oprzeć (odnosi się on do indiańskiej niechęci do życia osiadłego, rolniczego): „Najnędzniejszy nawet Indianin kultywuje w swym szałasie z kory nader wysokie wyobrażenie o własnej indywidualnej wartości. Niezbędne prace uważa za zajęcie poniżające, rolnika porównuje z wołem przewracającym bruzdy, wszystkie nasze zatrudnienia bierze za wysiłki niewolników. Wprawdzie ma bardzo wysokie pojęcie o sile białych i o wielkości ich inteligencji, lecz podziwiając rezultaty naszych wysiłków, pogardza środkami, które pozwalają nam je uzyskiwać; doświadczając naszej powagi, ma się wciąż za wyższego od nas. Polowanie i wojna to dla niego jedyne zajęcia godne mężczyzny.” (…) Tocqueville tak kwituje niepowodzenie podejmowanych przez Europejczyków prób przekształcenia Indian w osiadłych rolników, którzy co rusz uciekali od pługa do puszczy: „Cywilizacja rodziła się w chacie, lecz w lesie umierała”. Jednym słowem, Indianie okazali się – wedle europejskich standardów – „niereformowalni”.

IndianinTocqueville wskazuje na to, że Indianie przegrywają w nierównej walce. Podaje tego przyczyny i stwierdza, że dzieło ich zagłady dokonuje się w bardzo prosty sposób: kiedyś potrzeby Indian były bardzo skromne, więc – zważywszy także na obfitość ówczesnych zasobów – świetnie dawali sobie radę z ich zaspokojeniem. Europejczycy zaś zapoznali ich z bronią palną, żelazem, alkoholem, końmi; nauczyli ich chodzić w ubraniach z tkanin, a że Indianie nie byli w stanie wyprodukować tego sami, stawali się coraz bardziej zależni od białych. Chcąc uzyskać te nowe dobra, musieli handlować tym, co było im dostępne – głównie futrami, których dostarczała jeszcze puszcza. Z tego względu Indianin zaczął polować nie tylko po to, by zdobyć żywność, ale także po to, by zdobyć przedmioty wymiany. Tym samym potrzeby tubylców były coraz większe, zaś ich zasoby coraz bardziej się uszczuplały. Błędne koło.
W jednym z raportów dla Kongresu stwierdzano: „Indianie muszą pracować ponad siły (…), by wyżywić swoje rodziny. Czasem myśliwy poświęca wiele dni na bezskuteczne tropienie zwierzyny; przez ten czas jego rodzina żywi się korą i korzeniami albo ginie; dlatego też w zimie wielu z nich umiera z głodu.” Tocqueville uzupełnia to następująco: „Indianie nie chcą żyć jak Europejczycy – jednak nie mogą się obejść bez Europejczyków ani też żyć dokładnie tak jak ich przodkowie.” Ślepy zaułek.
Postępująca coraz bardziej na Zachód kolonizacja powodowała coraz większe zmiany w ekosystemie zasiedlanych rejonów. Przed osiedleńcami uciekała zwierzyna, która była podstawą utrzymania tubylców, więc – jak pisze Tocqueville – „wkrótce Indianom brak środków do życia. Nieszczęśnicy krążą odtąd po opustoszałych lasach jak wygłodniałe wilki. Instynktowna miłość ojczyzny przywiązuje ich do ziemi, na której się urodzili, ale znajdują na niej tylko nędzę i śmierć. (…) Ściślej rzecz biorąc, to nie Europejczycy przepędzają Indian, lecz głód – oto subtelne rozróżnienie nieznane średniowiecznym kazuistom, a wykryte przez nowożytnych doktorów. (…) Indianie stracili już ojczyznę; niedługo utracą i własne plemię; zostaną zaledwie rodziny. Ginie imię szczepu, zapomniany zostaje język, nikną ostatnie ślady pochodzenia. Naród przestał istnieć. Żyje jeszcze we wspomnieniach amerykańskich zbieraczy starożytności i zna go jedynie kilku europejskich erudytów.”

3.

Rugowanie Indian z ziem, na których żyli, odbywało się przeważnie w sposób niby to legalny (choć trudno za takowe uznać przymusowe i masowe wysiedlanie w XIX wieku plemion indiańskich i komasowanie ich na tzw. Indian Territory na preriowych pustkowiach Wielkich Równin w centrum kraju), tyle że przebiegły i często jednak cyniczny. Odkupywano od nich ziemię, najczęściej za bezcen, mamiąc tubylców nagłym wzbogaceniem się o pożądane przez nich towary, i wmawiając im, że odchodząc dalej na zachód znajdą nowe ziemie rozległe, bogate w zwierzynę, równie dobre jak ta, a może nawet lepsze – gdzie będą już mogli żyć nie niepokojeni. Indianie, „na poły przekonani, na poły zmuszeni, odchodzą, by zamieszkać na innej ziemi, gdzie biali nie dadzą im zresztą przeżyć w spokoju nawet dziesięciu lat.” (Tocqueville) (Dodam tylko, że wyzuwając Indian z ziemi nie cofano się przed stosowaniem wszelkich dostępnych środków – wliczając w to groźby, oszustwo, przekupstwo, przemoc i alkohol.)
Z kolei ci Indianie, którzy próbowali żyć w sposób osiadły, byli wykorzystywani przez białych mających nad nimi niewątpliwą przewagę: „Dzięki posiadanym środkom i oświeceniu Europejczycy nie omieszkali przywłaszczyć sobie większości korzyści, jakie mogli czerpać tubylcy z posiadania ziemi. Osiedlili się pośród nich, zagarnęli lub wykupili za bezcen ich ziemię i zrujnowali ich za pomocą konkurencji, której Indianie w żaden sposób nie mogli sprostać. Indianie, izolowani w swym własnym kraju, byli już tylko małą kolonią niewygodnych cudzoziemców pośród licznego i dominującego narodu. (…) Do chciwości osadników dochodzi zwykle tyrania rządu. [Tocqueville ma tu na myśli rządy stanowe – przyp. LA] Jeżeli zwrócimy uwagę na tyrańskie decyzje uchwalane przez prawodawców z południowych stanów, na postępowanie ich gubernatorów i działania ich sądów, z łatwością dojdziemy do przekonania, że całkowite wygnanie Indian jest ostatecznym celem, do którego zgodnie zmierzają ich wysiłki.” W innym miejscu Tocqueville pisze: „[istnieją dowody] na wszelkiego rodzaju przestępstwa popełniane przez białą ludność na terytorium Indian. A to Anglo-Amerykanie osiedlają się w części tego terytorium, jakby gdzie indziej brakowało ziemi, i wojska Kongresu muszą ich stamtąd wyganiać; a to porywają bydło, palą domy, kradną owoce pracy tubylców lub dokonują gwałtu na ich osobach. Wszystkie te dokumenty dowodzą, że tubylcy codziennie padają ofiarą nadużywania siły.” Nawet unijny agent do spraw Indian bierze ich stronę, pisząc w swoim raporcie: „Wtargnięcie białych na terytorium Czirokezów spowoduje ruinę ich mieszkańców, którzy wiodą tam teraz życie ubogie i nieagresywne.”

To prawda, że rząd federalny starał się w jakiś sposób rozwiązać kwestię indiańską, i to bynajmniej nie w sposób, na jaki wpadli wysoce cywilizowani Niemcy w połowie XX wieku, mordując miliony Żydów. Nie, pamiętajmy o tym, że Ojcowie Narodu byli ludźmi „oświeconymi”, przepełnionymi ideałami wolnościowymi – to jednak była wówczas awangarda cywilizacji zachodniej, dążąca do demokracji jako najbardziej sprawiedliwego i humanitarnie zaawansowanego ustroju. Sam Jerzy Waszyngton (pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych) uważał (ponoć), że Indianin jest człowiekiem, więc – jako taki – równy jest człowiekowi białemu, tyle, że organizacja społeczna Indian była czymś niższym od organizacji społecznej białych. Waszyngton stworzył nawet sześciopunktowy plan mający na celu „ucywilizowanie” Indian. Napawając się (być może niechcący) własną supremacją, zdobył się kiedyś na takie oto szlachetne oświadczenie: „Jesteśmy bardziej oświeceni i silniejsi od narodów indiańskich; jest (więc) sprawą honoru, byśmy traktowali je dobrze, a nawet wspaniałomyślnie.” Uchwalono nawet ustawę zabraniającą zabierania Indianom ziemi bez ich zgody. Tocqueville wyraźnie bierze stronę rządu federalnego (być może jest to jakiś rodzaj politycznego zagrania, czy może wdzięczności za dobrą gościnę), pisze bowiem: „[Rząd centralny] zaś wcale nie jest nieczuły na nieszczęścia Indian, i szczerze pragnąłby uratować resztki tubylców i zapewnić im swobodne posiadanie ziemi, które sam im zagwarantował. Kiedy jednak usiłuje zrealizować ten zamiar, poszczególne stany stawiają mu niebywały opór;  wówczas rząd bez sprzeciwu przystaje na zagładę paru pierwotnych plemion, już na poły przetrzebionych, by nie narazić amerykańskiej Unii na niebezpieczeństwo. Nie mogąc chronić Indian, rząd federalny chciałby przynajmniej złagodzić ich los. Dlatego też zaczął przesiedlać ich na swój koszt w inne rejony.”

Młoda IndiankaTocqueville pisze tu zapewne o tzw. Indian Act Removal („ustawa o usunięciu Indian”), która w praktyce okazała się dla indiańskich plemion  tragiczna. Francuz zapewne jeszcze wówczas nie wiedział o tym, ile ofiar śmiertelnych pochłonął ten pomysł. Najbardziej zabójczy okazał się tzw. „Szlak  Łez”, na którym zginęły tysiące przesiedlanych (z południowego wschodu za Missisipi) Czoktawów. Niezwykłym trafem, Tocqueville, będąc w Memphis, widział grupę Czoktawów, którzy przeprawiali się na zachodni brzeg rzeki. Mimo, że fragment ten jest dość obszerny, to jednak przytoczę go tutaj in extenso, bo wg mnie ma on nie tylko wielką wartość dokumentalną, ale i niewątpliwe walory literackie, dzięki czemu ów przejmujący obraz na trwałe zapisuje się w naszej pamięci:
„Na własne oczy widziałem cierpienia i nędzę, które staram się opisać, i byłem świadkiem zła, którego opisać nie potrafię. Z końcem 1831 roku znalazłem się na lewym brzegu Missisipi, w miejscu zwanym przez Europejczyków Memphis. Pojawiła się tam wówczas duża grupa Indian Czokto. Indianie właśnie opuszczali swój kraj i chcieli się przedostać na prawy brzeg Missisipi, gdzie mieli nadzieję znaleźć schronienie obiecane im przez rząd amerykański. Był środek zimy, mróz był wyjątkowo silny, śnieg okrył ziemię twardą skorupą, a rzeką płynęły ogromne kry. Indianie, którzy wędrowali razem z rodzinami, ciągnęli ze sobą rannych, chorych, nowo narodzone dzieci i umierających starców. Nie mieli ani namiotów, ani wozów, tylko trochę zapasów i broni. Widziałem, jak wsiadali na statek, by przepłynąć przez wielką rzeką, i ten pełen patosu widok na zawsze zostanie w mojej pamięci. Nie było słychać ni płaczu, ni skarg – wszyscy milczeli. Ich nieszczęścia były nienowe i Indianie wiedzieli, że są nieodwracalne. Wszyscy weszli już na statek i tylko psy zostały na brzegu. Zobaczywszy, że ich panowie oddalają się na zawsze, zaczęły przeraźliwie wyć i wszystkie naraz rzuciły się do lodowatej wody Missisipi, by płynąć za statkiem.”
Dzisiaj wiemy, że spośród ok. 17 tysięcy Czoktawów przesiedlonych wówczas z ich terenów (stany południowo-wschodnie) na tzw. Terytorium Indiańskie (tereny dzisiejszych stanów: Oklahoma, Kansas, Nebraska) zginęło na Szlaku Łez ok. 4 tysięcy osób. Rząd amerykański chciał dobrze, a wyszło jak zwykle – każdy wie, czym wybrukowane jest piekło.

Tocqueville wprawdzie nie potępia amerykańskiego rządu, ale jego komentarz nie pozbawiony jest nuty drwiny i sarkazmu: „Indianie bez trudu dostrzegają, jak prowizoryczne jest proponowane im rozwiązanie. Kto im zagwarantuje, że będą wreszcie mogli odpocząć w swym nowym schronieniu. Wprawdzie Unia zobowiązuje się, że pozwoli im tam zostać, ale przecież tereny, które teraz zajmują, również gwarantowano im niegdyś najuroczystszymi przysięgami. (…) W sposobie postępowania Unii jest mniej głupoty i przemocy niż w polityce realizowanej przez poszczególne stany; ale i jednym i drugim brak woli. Wciąż rozszerzając to, co nazywają dobrodziejstwem swych ustaw o Indianach, stany liczą, że dzicy będą woleli pójść sobie precz, niż ustawom tym się podporządkować. A rząd centralny, przyrzekając tym nieszczęśnikom stałe schronienie na Zachodzie, jest świadom, że nie może go im zagwarantować. Właśnie tak swą tyranią stany zmuszają dzikich do ucieczki, a Unia dzięki swym obietnicom i za pomocą swoich środków tę ucieczkę ułatwia. To tylko różne metody zmierzające do tego samego celu.”

Tocqueville wspomina o Hiszpanach, którzy (w swoich koloniach południowo- i środkowoamerykańskich) szczują Indian psami „jak dzikie bestie”, grabią Nowy Świat „niepoczytalnie i bezlitośnie”, ale po jakimś czasie ten szał mija, a część ludności indiańskiej, która zdołała uniknąć masakry, miesza się w końcu ze zwycięzcami, przyjmując ich religię, język i obyczaje. I tu następuje fragment, który – jak uważam – stanowi małe mistrzostwo świata w sarkazmie, zabarwione na dodatek ironią:
„Stosunek Amerykanów ze Stanów Zjednoczonych do tubylców jest – przeciwnie – przepojony najczystszym uwielbieniem form i legalności. Jeśli tylko Indianie pozostają w stanie dzikości, Amerykanie nie mieszają się do ich spraw i traktują ich jako ludy niepodległe. Nie zajmują ich ziem, dopóki ich nie nabędą na mocy odpowiedniego kontraktu, a gdyby przypadek zdarzył, że jakieś plemię indiańskie nie może już żyć na swoim terytorium, wówczas po bratersku biorą je za rękę i wyprowadzają na śmierć poza granice kraju ojców. Hiszpanie dopuszczali się bezprzykładnych okrucieństw i okryli się wieczystą hańbą, a jednak nie zdołali wymazać rasy indiańskiej z powierzchni ziemi ani nawet zepchnąć jej poza granice prawa. Amerykanie ze Stanów Zjednoczonych osiągnęli i jedno i drugie z nadzwyczajną łatwością, spokojnie, bez trudu, filantropijnie, nie przelewając krwi i pozornie nie naruszając żadnej podstawowej zasady moralności. Trudno byłoby nieść zagładę ludziom, lepiej przestrzegając praw ludzkości.”

4.

Na koniec oddajmy głos samym Indianom. Oto list jaki do amerykańskiego Kongresu napisali w 1829 roku Czirokezi. Abstrahując od grzecznościowego (chyba) początku (z metafizyczno-deterministyczną ideą tam zawartą – że wszystko co się zdarzyło, zdarzyło się z woli Boga, trudno mi się zgodzić, bo to tak, jakby powiedzieć, że Holocaust w Europie też zdarzył się z woli Boga) wyrażona jest w nim esencja tego, co zaszło między europejskimi kolonistami a Indianami:
„Z woli naszego niebieskiego Ojca, który rządzi światem, rasa czerwonych ludzi w Ameryce stała się mała; rasa biała stała się wielka i sławna.
Kiedy wasi przodkowie przybyli na nasze wybrzeża, czerwony człowiek był silny, i mimo iż był ciemny i dziki, przyjął ich życzliwie i pozwolił im postawić zdrętwiałe nogi na suchym lądzie. Nasi i wasi ojcowie podali sobie rękę na znak przyjaźni i żyli w pokoju.
Wszystko o co prosił biały człowiek dla zaspokojenia swoich potrzeb, Indianin ochoczo mu przyznawał. Wówczas Indianin był panem, a biały człowiek prosił. Dzisiaj scena uległa zmianie: siła czerwonego człowieka stała się słabością. W miarę, jak jego sąsiedzi rośli w liczbę, jego władza coraz bardziej słabła; a teraz z tylu potężnych plemion, które zaludniały powierzchnię obszaru, który nazywacie Stanami Zjednoczonymi, zostało zaledwie kilka, które uszły z ogólnej katastrofy. Plemiona z Północy, cieszące się u nas ongiś taką sławą z racji ich potęgi, prawie już zniknęły. Taki był los czerwonego człowieka w Ameryce.
Oto my, ostatni z naszej rasy, czy też musimy umrzeć?
Od niepamiętnych czasów nasz wspólny Ojciec, który jest w Niebiosach, dał naszym przodkom ziemię, którą zajmujemy; nasi przodkowie zostawili nam ją w spadku. Zachowaliśmy ją z szacunkiem, gdyż są w niej ich prochy. Czy kiedykolwiek odstąpiliśmy lub utraciliśmy ten spadek? Pozwólcie, że was zapytamy, czy naród może mieć lepsze prawo do jakiegoś kraju niż prawo dziedziczenia i posiadania od niepamiętnych czasów? Wiemy, że stan Georgia i prezydent Stanów Zjednoczonych twierdzą dzisiaj, że utraciliśmy to prawo. Ale nam to stwierdzenie wydaje się bezpodstawne. W jakiej epoce utraciliśmy je? Jaką popełniliśmy zbrodnię, która mogłaby pozbawić nas ojczyzny? (…) Nasi ojcowie nigdy nie zgodziliby się na traktat, którego wynikiem byłoby wyzucie ich z ich najświętszych praw i odebranie im ich kraju.”

5.

Jest ironią dziejów, a może tylko zwykłym zakłamaniem, że cywilizacja, która uznała się za najwyższą, najbardziej rozwiniętą i wyrafinowaną (również najbardziej sprawiedliwą i „humanitarną”) jaka kiedykolwiek powstała na Ziemi, dokonała także największych zbrodni ludobójstwa (jeśli chodzi o ich masowość i skalę), jak również największych grabieży globalnych, zagarniając ziemię obcych narodów, niewoląc i eksploatując podbite ludy – uważając się na dodatek za „chrześcijan”, czyli ludzi, którzy powinni kierować się naukami Jezusa Chrystusa, jednego z najlepszych, najbardziej współczujących i miłosiernych ludzi, jacy żyli kiedykolwiek na naszej planecie. To są fakty, których żadną retoryką, kazuistyką, ekwilibrystyką myślową nie możemy zmienić.
Wyniszczenie Indian – zarówno fizyczne, jak i kulturowe – było tylko jednym z wielu tego typu „występów” naszej wspaniałej europejskiej cywilizacji na arenie świata.
Mam nadzieję, że ci, którzy zapoznali się z moim artykułami na temat wzajemnych stosunków Europejczyków z Indianami, jakie miały miejsce w czasie kolonizacji kontynentu północnoamerykańskiego, dojdą do swych własnych wniosków (chciałbym, aby ten tekst okazał się do tego pomocny), tak jak do swych wniosków starałem się dojść i ja, przypominając sobie temat, który – właściwie już od dziecka – nie był mi obojętny, i o którym chciałem zdobyć jakąś konkretną wiedzę. Zdając sobie sprawę z tego, że nadal jest ona dość mocno ograniczona, mimo to chciałbym podsumować ten „indiański tryptyk” kilkoma swoimi (ergo subiektywnymi) uwagami.

Gotów jestem uznać to, że kolonizacja obu Ameryk przez Europejczyków była czymś, czego nie można było uniknąć (zważywszy na ekspansywny charakter cywilizacji Zachodu), a jednak za wszelkie nikczemności, jakie się z tym wiązały, odpowiedzialność spada na wszystkich tych, którzy w całym tym procederze brali udział.
Skupmy się jednak na Ameryce Północnej: koloniści europejscy – jak by na to nie patrzeć – byli wobec zamieszkujących ten kontynent ludów najeźdźcami, czyli agresorami – i to już ustala etyczną perspektywę, z jakiej powinno się na ich stosunki (i wzajemna walkę) patrzeć. Indianie mieli więc prawo, by stawiać zbrojny opór – i stosować wszelkie możliwe środki, by się przed zniewoleniem i likwidacją bronić. Lecz ich opór – i wszystko co robili – okazało się nieskuteczne, choćby z powodu kolosalnej przewagi kolonizatorów-najeźdźców, zarówno liczebnej, jak i technicznej czy organizacyjnej.
Czy można było uniknąć całkowitej niemal eliminacji cywilizacji indiańskiej, która istniała na terenach zajmowanych obecnie przez Stany Zjednoczone w epoce prekolumbijskiej? Myślę, że tak. Naturalnie trudno było – zważywszy na ówczesny stan medycyny – uniknąć dewastujących całe populacje plemienne epidemii, ale jednak – zachowując większą konsekwencję prawną, dotrzymując umów i podpisanych traktatów – można było dokonać wydzielenia większego obszaru kontynentu, na którym Indianie mogliby żyć i funkcjonować w miarę niezależnie i autonomicznie. Wprawdzie próbowano stworzyć coś podobnego (Terytorium Indiańskie zajmujące Wielkie Równiny na zachód od Missisipi), ale realizacja tego pomysłu okazała się jednym wielkim fiaskiem, z tragicznym skutkiem dla wielu tysięcy Indian, których de facto przegnano z zamieszkałych przez nich ziem, położonych w różnych rejonach kraju, i polecono osiedlić się na mało gościnnych klimatycznie i topograficznie obszarach, które i tak wkrótce im zabrano. I cokolwiek by nie pisać o dobrej woli rządu federalnego, (w którą zresztą bardzo wątpię – bo to były tylko „szlachetne” deklaracje i słowa, słowa, słowa… jak się okazało, bez pokrycia) to jednak, siłą rzeczy, cała odpowiedzialność za zaistniałą tragedię spada na rząd amerykański, który okazał się po prostu nieskuteczny – czy to z powodu własnej słabości, niekonsekwencji, opieszałości, ignorancji, dwulicowości, czy nawet złej woli – by temu złu zapobiec.

Nie przekonują mnie zupełnie dzisiejsze głosy, starające się usprawiedliwić tamte przewiny i złoczyństwo tzw. „realiami epoki”. Już wtedy bowiem dysponowano odpowiednimi przesłankami etycznymi (dekalog był taki sami, takoż identyczne były nauki Chrystusa, którego naśladowcami mienili się niemal wszyscy koloniści), by zło nazwać złem, a zbrodnie zbrodnią. I oczywiście już wtedy znaleźli się ludzie, którzy nie zamykali ust i nazywali rzeczy po imieniu – lecz była ich w sumie garstka. Ich głos nie miał praktycznie żadnego znaczenia, kiedy przychodziło „co do czego”, czyli kiedy trzeba było realizować swoje partykularne, egoistyczne interesy, związane – czy to z chciwością i pędem do bogactwa (najczęściej) – czy też po prostu z wolą do przetrwania.
Tak więc, wszystkie te poruszone przeze mnie kwestie wydawać się mogą skomplikowane, ale w rzeczywistości są jednak proste: jeśli naprawdę chcemy być sprawiedliwi, to uświadomimy sobie to, kto postępował źle, a kto dobrze – i do tego wystarczy tylko w miarę otwarta głowa, tudzież zdobycie odpowiedniej wiedzy i minimum etycznej wrażliwości. Reszta to zasłony dymne i tak zwana ściema.

greydot

Indianie prerii

*

Powiązane artykuły: „Cywilizowani i Dzicy, czyli o stosunkach Europejczyków z Indianami” i „Sumienie Zachodu”.

*

Komentarzy 66 to “INDIAŃSKI HOLOCAUST?”

  1. Simply Says:

    Ja sądzę, ze niestety, Indianie Ameryki Północnej nie mieli szans na przetrwanie. Te rachuby przekreśliło… powstanie państwa USA. Indianie południowoamerykańscy byli mieszkańcami hiszpańskich i portugalskich kolonii, zarządzanych odgórnie z Europy, a lokalnie poprzez będących w mniejszości namiestników i ich ludzi. Ekspansja białych na te obszary była bez porównania mniejsza, niz w Ameryce Północnej, z wielu powodów ; także klimatyczno, terenowych. Nie istniał na taką skalę sukcesywny napływ i przyrost białej populacji, kosztem liczby tubylców, tak, że z uzyskaniem niepodległosci tych państw, asymilacja mieszanej ludności była juz mocno zaawansowana ( chocby Meksyk ).
    Stany Zjednoczone nie były niczyją kolonią, a samodzielnym państwem, irlandzki, żydowski czy włoski emigrant stawał się automatycznie Amerykaninem, nigdy nie wprowadzano żadnych limitów, dla kolejnych fal przyjezdnych, dla których ten kraj stał od wiek wieków otworem. Może, gdyby w XIX wieku wprowadzono system Zielonych Kart dla emigrantów , albo najlepiej calkowity zakaz wjazdu i hardkorowy izolacjonizm, przestrzegany pod grożbą otwarcia ognia do statków pasażerskich – motywowany troską o kurczące się terytoria Rdzennych Amerykanów – to może wtedy ci ostatni mieliby jakieś widoki na przetrwanie. Jak realnie to brzmi?
    A tak, można było jedynie prowadzic polityczną dobrą minę do złej gry, o której piszesz. Indianie mogli miec gwarantowaną traktatami nienaruszalnośc terytorialną dopóty, dopóki ich tereny nie stały się atrakcją ( ziemia, złoto ) dla nowych fal przybyłych . Ci wypuszczali się na ich ziemie, Indianie reagowali ostro, rząd wysyłał wojsko w obronie swoich OBYWATELI przed… chciałem napisac ,, obywatelami drugiej kategorii” ale szczerze mówiąc nie wiem, jaki mieli status narodowy, czy w ogóle jakis mieli. Wielkie, atrakcyjne tereny Montany i Wyomingu były już zajęte i odrutowane przez ,,krowich baronów” mających żelazne plecy. A nowych obywateli przybywało z każdym dniem…

    • Logos Amicus Says:

      Moim zdaniem Indianie Ameryki Północnej szanse na przetrwanie mieli (w końcu część z nich – mała bo mała – ale przetrwała) – gdyby oddano im (a raczej pozostawiono) jakąś większą część kontynentu – i to niekoniecznie w jednym „kawałku”. Ale tak naprawdę – mimo czynionych prób (vide Indian Territory) – niewielu z władnych Amerykanów tego nie chciało, a jeżeli chciało, to tego nie egzekwowano (z różnych względów, o których wspomniałem w tekście). To wymagałoby jednak większego wysiłku i koncentracji środków, a przecież – jakkolwiek cynicznie i nieczule by to nie zabrzmiało – nowo powstałe państwo amerykańskie miało sporo innych spraw na głowie, nie tylko Indian. Do tego doszedł fakt, że tubylców – w porównaniu do coraz bardziej rosnącej liczby Amerykanów, wliczając w to kolejne fale imigrantów – nie pozostało już tak wielu (zwłaszcza na terenach już skolonizowanych). Szacuje się, że na początku XIX wieku było ok. 600 tys. Indian, z których, niestety, do końca tamego wieku, przetrwało zaledwie 250 tys. To, jak postępowano z Indianami, niestety miało czasami cechy etnicznych czystek.

      Dopiero w 1924 roku przyznano amerykańskie obywatelstwo wszystkim Indianom (choć 2/3 z nich otrzymało go wcześniej). W XIX wieku, w czasie rugowania Indian z ziemi, niewielu było Indian z obywatelstwem. Dlatego też, nie byli oni chronieni przez prawo, któremu podlegali obywatele US. W praktyce oznaczało to np. że nie mogli się oni odwoływać do amerykańskich sądów. Byli po prostu wyjęci spod prawa. To była jednak parodia, bo – z jednej strony nie byli przez prawo chronieni, a z drugiej – karano ich za przestępstwa wedle tego prawa.

  2. Simply Says:

    Mało tego. Mówimy ,, Indianie” , ato przecież nie był jakis homogeniczny naród, a cała masa plemion o różnym statusie, sile i liczebności rozrzuconych na potężnym obszarze , często się zwalczających. Układy zawierane były z pojedynczymi plemionami, bądż sojuszniczymi, jak Siouxowie i Czejenowie, bądż Apacze Mescalero i Jicarilla, czy Chiricahua.
    Gdyby puszczając wodze fantazji, wcielono w życie utopię o jednym, wielkim indiańskim państwie, wydzielając konstytucyjnie nienaruszalny spory teren, na który przesiedlonoby wszystkich Indian z kraju, to pewnie i tak by nic nie dało. Wyrżnęliby się nawzajem.

    • Logos Amicus Says:

      To prawda – Indianie zamieszkujący obszar Ameryki Północnej, to była bardzo bogata i różnorodna mieszanka narodów, kultur, języków, obyczajów, sposobów życia… Nie można ich wsypywać do jednego worka (a takim workiem było praktycznie – stworzone sztucznie przez rząd federalny – Terytorium Indiańskie na zachód od Missisipi).
      Moim zdaniem nie można twierdzić, że różne plemiona indiańskie, jeśli żyłyby na wielkim obszarze, „wyrżnęli” by się nawzajem (to są tylko przypuszczenia – myślę, że jednak błędne). Na pewno byłyby jakieś niesnaski, może nawet walki plemienne, ale w końcu, jak myślę, jakoś by się między sobą „dotarli”.

      • Simply Says:

        Wielki Manitou przysposobił kiedyś pudełko od zapałek i zamknął w nim dwa lisy. Jeden widząc niemożnośc egzystowania w tej ciasnocie wszcząl planowac ucieczkę. A drugi zabił towarzysza niedoli, by więcej miejsca dla się pozyskac.
        Dobry Afgan…………..

  3. Red Heart Says:

    Myślę, że takie gdybanie „co by było gdyby” nie ma sensu. Fakty są faktami i jak powiedział Wódz Józef: „Słyszałem już wiele wy­powie­dzianych słów, ale nic jeszcze nie zos­tało uczy­nione. Dob­re słowa nic nie znaczą, dopóki do nicze­go nie pro­wadzą. Słowa nie odpłacą mi za moich ludzi, którzy zmar­li. Słowa nie od­dadzą moich ziem, te­raz zajętych przez białych ludzi. Słowa nie ochro­nią gro­bu me­go oj­ca. Dob­re słowa nie zwrócą mi moich dzieci. Dob­re słowa nie za­pew­nią moim ludziom zdro­wia i nie uchro­nią ich przed umiera­niem. Dob­re słowa nie dadzą nam do­mu, w którym mog­li­byśmy żyć w po­koju i zat­roszczyć się o siebie.”

    Uważam, że nie ma się co użalać nad tym co było i bardziej skupić się na tym co jest teraz: złe warunki w rezerwatach, alkoholizm, bezrobocie itd. Tak jak mówię, takie ciągłe rozpamiętywanie przeszłości (tak bolesnej dla Indian) w niczym im nie pomoże. Oczywiście pamięć o tamtych wydarzeniach jest bardzo ważna, ale o wiele ważniejsze teraz jest to, by w przyszłości chociaż trochę poprawić warunki życia współczesnych Indian.

    • Simply Says:

      To należałoby osobny temat załozyc. Ten jest stricte historyczny

      • Red Heart Says:

        Co do historii to chyba wszystko jest jasne: biali wpieprzają się do czyjegoś kraju, przynoszą choroby, sieją spustoszenie, śmierć itd. Skutki niesienia „cywilizacji” wszyscy znamy. Przy okazji, to moim zdaniem sytuację Indian mogło uratować jedynie zjednoczenie i powstanie Indian pod wodzą Tecumseha. On rzeczywiście miał konkretny pomysł na ratunek Indian. I to wszystkich plemion, nie tylko pojedynczych.

    • Logos Amicus Says:

      Nie sądzę, że mój tekst jest „użalaniem” się nad indiańskim losem. Jest po prostu przypomnieniem pewnych zdarzeń z historii, o których warto jednak, moim zdaniem, pamiętać. Choćby tylko po to, że ich znajomość pogłębia jednak naszą świadomość tego, jakie mechanizmy rządziły – i nadal rządzą światem. I jaki jest nasz do nich stosunek. Suma tych świadomości tworzy świadomość zbiorową, która decyduje w końcu o tym, jaki kształt nadajemy światu współczesnemu.
      Zgoda, Red Heart: obecnie, w praktyce, najważniejsze jest to, by polepszyć warunki życia Indian żyjących w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych. Przypominanie ich historii również temu służy, bo zwraca uwagę również na Indian współczesnych – a tym samym może uświadomić ludziom problemy, z jakimi się oni borykają.

      • Red Heart Says:

        Oczywiście przyznaję Ci rację. Pamięć może być jedną z form niesienia pomocy „duchowej” dzisiejszym Indianom, pokazania Im, że są jeszcze ludzie, którym ich los nie jest obojętny.
        Co do ratunku Indian, to jak już pisałem, upatrywałbym go tylko w powstaniu Tecumseha. Gdyby nie zachowanie jego brata pod Tipecannoe w 1811r. to kto wie jak by to wszystko się skończyło….

        • Logos Amicus Says:

          To wszystko jednak zależało od postępowania, decyzji, konsekwencji, siły (słabości) – dobrej albo złej woli – kolonistów, pionierów , władz stanowych i rządu federalnego. A że postępowanie białych było takie a nie inne – to Indianie byli jednak na z góry przegranej pozycji.

  4. Red Heart Says:

    Tak jest. Oczywiście zdarzały się głosy rozsądku i postawy godne pochwały wśród białych, ale podobnie jak Indianie, byli oni na pozycji straconej, wobec postanowień typu: „dobry Indianin- martwy Indianin”.

    • Logos Amicus Says:

      To był raczej przesąd niż postanowienie.
      Typowo rasistowski i szowinistyczny przesąd.
      Indianin był wrogiem, a wróg – wiadomo – zawsze jest zły.

      • Red Heart Says:

        Tak, ale zgodzisz się chyba, że wśród białych zdarzały się osoby, które stawały w obronie Indian. Tak przy okazji oglądałeś film „Mały wielki człowiek” ? Jeśli nie, to naprawdę polecam.

        • Logos Amicus Says:

          Oczywiście. Było sporo białych, którzy stawali w obronie Indian. I oni nigdy nie powiedzieliby, że „dobry Indianin to martwy Indianin. Dla nich „czerwonoskóry” był człowiekiem – nie traktowany był przez nich jak wróg.

          „Małego wielkiego człowieka” znam. Bardzo dobry film. Wspomnieliśmy nawet o tym filmie w jednym z poprzednich wpisów TUTAJ.

  5. Simply Says:

    @Logos
    Nie załapałeś. Pudełko od zapałek było alegorią ich ciasnych umysłów, a nie samego terytorium. Ale nie kurzyłeś :D
    @Red Heart
    Plan Tecumseha był bardzo dobry, ale równie nierealny, jak te moje BTW utopie. Indianie w tamtym okresie byli bardziej zaangażowani w walki między sobą, niż z białymi, których traktowali, jak jedno z plemion, i to nie koniecznie najgrożniejsze.

    • Red Heart Says:

      Ale jak Ci (chyba) wiadomo Tecumseh zjednoczył mnóstwo plemion niegdyś walczących między sobą. Ponadto miał w planie stworzenie jednego „indiańskiego” państwa z jednolitym rządem, prawem i armią. Wszystko było na dobrej drodze, dopóki sprawy nie wziął w swoje ręce Tenskwatawa. Nawet sam Henry Harisson powiedział, że Tecumseh, gdyby nie żył w bezpośredniej styczności ze Stanami Zjednoczonymi mógł stworzyć imperium indiańskie, które mogłoby konkurować z państwem Azteków lub Inków.

    • Logos Amicus Says:

      @Simply: „Indianie w tamtym okresie byli bardziej zaangażowani w walki między sobą, niż z białymi, których traktowali, jak jedno z plemion, i to nie koniecznie najgroźniejsze.”

      Sorry, ale uważam to stwierdzenie za bezpodstawne. Proponuję lepiej zapoznać się z tamtym okresem (mówimy o pierwszej połowie XIX wieku, o powstaniu Tecumseha, sprzymierzeniu z Brytyjczykami w walce z Amerykanami, i masowym rugowaniu Indian z ziemi na mocy ustawy Indian Act Removal.) Trudno aby w tamtych czasach traktowano białych jako „jedno z plemion, i to niekoniecznie najważniejsze”. Trochę mi to trąci absurdem. Indianie nigdy nie traktowali białych jako „jedno z plemion”, nawet (a może nawet zwłaszcza) w początkach kolonizacji Ameryki, a tym bardziej później, kiedy przewaga (technologiczna, organizacyjna i populacyjna) stawała się coraz bardziej widoczna i oczywista.
      A jeśli już o tym mówimy: oczywiście, że Indianom (chodzi o plemiona zamieszkujące Amerykę Północną) zdarzało się walczyć miedzy sobą, ale nigdy nie prowadzili ze sobą wojen na wielką skalę i z takich powodów jak np. religijne, czy rasowe (jak to było w „cywilizowanej” Europie”, gdzie regularnie wyrzynano się, bo jedni chcieli zdominować drugich i zagarnąć ich bogactwa).
      Warto tu też wspomnieć o kulturze walki związanej z tzw. „coup” – gdzie zamiast zabicia wystarczyło dotknąć przeciwnika, by ten uznał się za pokonanego (czy w naszej kochanej Europie ktoś kiedykolwiek wpadł na taki pomysł? Raczej nie – zamiast tego były różne waterla, verduny i stalingrady, z setkami tysięcy trupów.)
      Jeśli Indianie walczyli, to nie po to by zgromadzić wokół siebie góry bogactw (jak to było w zwyczaju w Europie). W ich przypadku chodziło niemal zawsze o zdobycie środków potrzebnych do przeżycia (ziemia, zwierzyna).
      Tak więc, mówienie o tym, że Indianie stale między sobą walczyli – i że bardziej byli zaangażowani w walki między sobą a nie z białymi – jest według mnie pomówieniem.

      • Red Heart Says:

        Dokładnie. Chociaż z tymi uderzeniami przeciwnika ręką itd. to związani byli chyba tylko Indianie prerii. Chociaż przyznam, że walki międzyplemienne o nowe tereny łowieckie często był bardzo krwawe i brutalne. Pamiętajmy jednak, że najczęstszym powodem tych konfliktów byli biali, którzy kradnąc Indianom ziemie zmuszali ich do walki o nowe tereny. A wtedy ciężko było o litość, w końcu chodziło o przetrwanie…

        • Mema'en Says:

          Kiedy biała rasa zaczęła osiedlać i zajmować terytoria Ameryki, Indianie stali się przeszkodą. Niektórzy biali zlecali polowania na Indian za pieniądze. Aby udowodnić morderstwo, ludzie przynosili skalpy. Indianie jako lud dumny i mający własne przekonania starali się mścić. Szybko przejęli od wrogów sposób udowadniania swoich trofeów. Stało się to prawie ich prawem. Zdobycie skalpu np. podczas wojny z innym plemieniem było powodem do dumy i dodawało szacunku. Za skalpy nie można więc winić samych czerwonoskórych, choć praktykowali ten rodzaj tortur(skalpowano bowiem czasami ludzi żywych, potem można było jeszcze przeżyć). „Pomysł” należał do białych.

        • Logos Amicus Says:

          Skalpowanie było praktykowane także na terenie Europy i Azji już w starożytności. Podobno proceder ten uprawiały niektóre plemiona słowiańskie w X wieku, także Wizygoci, Frankowie, Anglosasi (mniej więcej w tym samym czasie). Skalpowanie znane też było wśród plemion indiańskich (nielicznych) zamieszkujących Amerykę Północną prekolumbijską, ale „rozkwitło” podczas wojen pogranicza – w których wszyscy walczyli ze wszystkimi (Anglicy, Francuzi, Indianie). Wszystkie strony stosowały skalpowanie, nie tylko Indianie. Za skalpy wrogów płacono – a to był dodatkowy doping do skalpowania. Indianie traktowali skalpy również jako wojenne trofeum.
          Zwyczaj to okrutny, ale czy okrucieństwem nie jest już zabicie wroga?

  6. alqa Says:

    Czy Indianie prowadzili ze sobą wojny?
    tutaj jest kilka wypowiedzi (po angielsku):

    http://uk.answers.yahoo.com/question/index?qid=20120209091250AAVhIi5

    I fragment jednej z nich:

    There really were no long, protracted wars as there were in Europe. There were some border disputes, (yes, fights over land ) or over who had fishing rights in a certain river. There were also periodic raids between some tribes, which weren’t necessary bloody things, as it was more about „sneak in, grab what you can without getting caught and run”. And sometimes, disputes between tribes might be settled by sporting games, contests, or gambling.
    That’s not to say there weren’t battles that resulted in deaths. There certainly were. But it wasn’t a frequent or regular thing. Even during battle, it was a considered a greater deed to strike your enemy without killing him, and by doing so, shame and humiliate him.
    And sometimes there were fights that were the result of personal feuds that got out of hand. We’re human beings, and sometimes we don’t get along. We weren’t all a bunch of hippies or anything.
    But overall, there wasn’t a culture of perpetual warfare, and there certainly wasn’t any attempt to completely wipe out another group of people.
    There were over 500+ tribes, some large and powerful, and some very small, living right nearby. If there HAD been any wars of conquest, you’d never have these tiny, independent groups living on the doorsteps of the huge and powerful tribes. For example, there are over 200,000 in my nation. And right nearby is another tribe, numbering around 1,000. Kinda proves we weren’t fighting with them.

    Pozdrawiam
    alqa

    • Logos Amicus Says:

      Indianie w epoce prekolumbijskiej mieli to szczęście, że żyli na olbrzymim kontynencie o nieograniczonych, wydawałoby się, zasobach, z których mogli korzystać – i którymi mogli się dzielić w miarę bezkonfliktowo. To również wpływało na to, że nie musieli stale toczyć ze sobą wojen. Ponadto, ich kultura nie przywiązywała takiej wagi do kumulacji bogactw, ani nie było w niej czegoś takiego, jak żądza podboju czy „nawracania” innych na własną „jedynie słuszna” wiarę. tym samy ubywało powodów do tego, by wszczynać wojny.

  7. biel Says:

    „Także i dzisiaj w Ameryce panuje ignorancja i arogancja wobec sytuacji Tubylczych Amerykanów. Zarówno potomkowie emigrantów jak i emigranci wciąż napływający nie zastanawiają się nad historią i obecnym losem tubylców i chcąc asymilować się z amerykańskim społeczeństwem powtarzają te same, krzywdzące dla Indian stereotypy, nie zagłębiając się w temat i ignorując problem. Tymczasem każdego dnia Indianie walczą już nie tylko o utworzenie swoich suwerennych państw (takich jak plemiona Navajo czy Lakota), ale i o pomoc rządu w ich tragicznej sytuacji w rezerwatach, gdzie panuje głód, nędza, bezrobocie, alkoholizm. Samobójstwa wśród dorosłych i młodzieży stanowią najwyższy procent w kraju. To samo dotyczy chorób – takich jak zapalenie płuc czy cukrzyca. Warunki w jakich mieszkają tu ludzie urągają godności człowieka. ( I dzieje się to w państwie bogatym , które ogłasza się obrońcą praw człowieka na świecie).
    Taką cenę płacą dzisiaj Indianie za swoje nieujarzmione pragnienie ocalenia swojej tożsamości, ocalenia dziedzictwa i pozostania tymi, kim stworzył ich Wielki Duch. Czy chcą za wiele – ocalić swoją odrębność kulturową, pozostać wierni swoim wierzeniom?! Nie chcą asymilacji, gdyż nie akceptują tego co oferuje im dzisiejszy świat i system.” (Marta Czasnojc)

    Cały artykuł pod linkiem:
    http://bialczynski.wordpress.com/slowianie-w-dziejach-mitologia-slowian-i-wiara-przyrody/wiara-przyrody-przyrodzona-gdzie-indziej-w-swiecie/marta-czasnojc-–-straznicy-wiary-przyrody-–-indianie-ameryki-polnocnej/

    • Logos Amicus Says:

      Utworzenie suwerennych państw indiańskich jest już – zwłaszcza dzisiaj – zupełnie nierealne. Od dawna zresztą Indianie schwytani są w błędne koło: chcą zachować swoją tożsamość i kulturę, ale zbytnio uzależnili się od państwa (subwencje, programy pomocy socjalnej, renty), które je wchłonęło (mimo, ze istnieją indiańskie rezerwaty, czyli wydzielone obszary, których autonomia jest bardzo ograniczona). Trudno żyć w skansenie, gdzie czas zatrzymał się kilkaset lat temu, podczas gdy otacza cię potężna cywilizacja XXI wieku.

  8. ulotna_wiecznosc Says:

    W każdym żyją wilki dobre i złe, rosną te ktore karmisz.
    http://tuba.pl/tubapl/1,113649,12806781,_W_kazdym_zyja_wilki_dobre_i_zle______czyli_wywiad.html

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2013/04/robert-gawlic584ski2.jpg

    • Logos Amicus Says:

      W przyrodzie nie ma wilków dobrych ani złych. Ale w każdym z nas są wilki zarówno dobre, jak i złe.
      Mówi o tym Gawliński, lider „Wilków”:

      „…światło i mrok posiadamy tylko my, ludzie. Wszystko, co nas otacza, cała fauna i flora nie posiada w żadnym sensie rozróżnienia dobra i zła, a zarazem nie potrafi być, tak jak człowiek, kochana, świetlista jak anioł, a zarazem mroczna i potworna jak demon. Człowiek lubi mordować dla przyjemności, robi wiele złych rzeczy, jest specjalistą od wojen, konfliktów, masowego mordowania własnego gatunku. To jest w ogóle nie spotykane w świecie zwierząt. I stąd ten tytuł – światło i mrok, które drzemie w każdym z nas.”

      • ulotna_wiecznosc Says:

        ,,A potem zobaczyłem taki film „SOS dla Ziemi” Luca Bessona. Przepiękne zdjęcia. Nie ma tam żadnego złego ujęcia. Film jest o tym, jak człowiek degraduje swoje własne środowisko. Po jego obejrzeniu rozmyślałem nad tym, kim właściwie jesteśmy jako ludzie. Wtedy wziąłem gitarę i zacząłem śpiewać: „świat to fajne miejsce”.
        R.Gawliński

        • Logos Amicus Says:

          „Indianin; po pierwsze wojownik, po drugie – człowiek wolny, po trzecie – żyjący w harmonii z naturą. Zawsze, kiedy widzę Indianina, przypomina mi… nas.”
          (R. Gawliński)
          :)

  9. Bogdan Says:

    Niestety, Staszku, po raz kolejny masz racje… Tym razem w kwestii jednej ze smutniejszych czarnych kart historii tzw. Ameryki – czyt. Stanów Zjednoczonych. Obok niewolnictwa, II poł. XIX w. to właśnie wojny amerykańsko-indiańskie z ich głównymi bohaterami, czy raczej antybohaterami następcą prezydenta Lincolna – prezydentem Gen. U. Grantem (jak dla mnie powołanie skądinąd szlachetne PN Yellowstone jest aktem przeciwko właśnie Indianom!), jego prawej ręki gen. Shermana, czy lewej ręki col. Armstronga Custera (jego serce jest ponoć na Westpoincie)… Dopóki ci goście nie zostaną rozliczeni przez historię, a będą mieć swoje sekwoje, pomniki czy banknoty, dopóty Indianie będą II kat. obywateli USA…

    • Logos Amicus Says:

      Bogdanie, wierz mi, że tej racji w tym przypadku nie chciałbym mieć.
      To może nie tyle chodzi o rozliczenie (napiętnowanie), co właśnie zrozumienie pewnych mechanizmów, które powodują, że ludzie – nie tylko celowo, ale i bezwiednie – przyczyniają się do nieszczęścia i tragedii innych. Często w banalny sposób – a zło jest, niestety (rację miała Arendt), banalne. (Kto twierdzi, że demoniczne, ten nie chce, moim zdaniem, poznać prawdziwej natury zła.)

    • Logos Amicus Says:

      Wszystko to prawda, ale jednak prawda cząstkowa. Aby zrozumieć tamtą epokę i to co się wówczas działo, należy jednak zastosować szerszą perspektywę, starać się ogarnąć całość obrazu. Czy to jest usprawiedliwienie postawy Lincolna? Niekoniecznie.

  10. Kinga Says:

    Przeszkadza mi jeden zabieg autora. Niewygodne słowa typu zagłada, holocaust zamyka manierystycznie w cudzysłowiu. To, jak z demoniczną naturą zła. Za często używa pensety. Lingwistyczna depilacja na wszelki wypadek. Zawsze ciężko idzie mi osobiście czytanie wyliczanek, ile kto kogo posłał w piach. Co jest zagładą, a co zaledwie zdziesiatkowaniem. Gdyby ktoś zabił mnie przynajmniej dwa razy, ile ubyłoby we Włodawie?

    • Logos Amicus Says:

      Jeżeli słowo „zagłada” ująłem w cudzysłowie, to nie po to by umniejszyć tragedię ludów indiańskich, które zniknęły (wraz ze swoją kulturą) z amerykańskiego kontynentu (pisząc te artykuły chciałem tę tragedię przypomnieć), ale po to, by tę zagładę odróżnić od zagłady planowanej i przeprowadzonej metodycznie i na skalę, że się tak wyrażę, przemysłową w Europie (dokonującej się m.in. w obozach śmierci). Dlatego też nie chcę nazywać wyniszczenia Indian Ameryki Północnej Holocaustem (masowym ludobójstwem), bo ono dokonywało się jednak w zupełnie inny sposób i było rozłożone na prawie pół tysiąca lat. To była taka zagłada „pełzająca”, odbywająca się jakby „mimochodem” i „na marginesie”. I właśnie dlatego, proces był ten tak zdradziecki – bo nie było właściwie żadnej metody tej zagłady. Ona przebiegała w sposób właśnie „banalny” – choć oczywiście zło uczynione Indianom trudno nazwać banalnym.

    • Logos Amicus Says:

      Tak naprawdę to nie wiem z czego ja się tłumaczyłem. Pierwsze zdanie moje tekstu jest następujące: „Czy można zagładę Indian Ameryki Północnej nazwać “holocaustem”?” Sprawdziłem jeszcze raz mój cały tekst i nigdzie nie znalazłem w nim słowa „zagłada” ujętego w cudzysłów (trzeba jednak czytać teksty cudze – i własne ;) – z większą uwagą. :) Lecz zgadzam się – to zdanie powinno brzmieć: „Czy można zagładę Indian Ameryki Północnej nazwać Holocaustem?” Ale z dalszej argumentacji tego, że jednak nie można tej zagłady określać słowem „Holocaust”, nie zamierzam się jednak wycofywać.

      • Bogdan Says:

        nie chce sie czepiac, ale pierwszy “” jest w pierwszym akapicie… //Uzupełniłbym również tekst o pewne motywy, których wówczas zabrakło, a które stawiały jednak temat “zagłady” Indian//… swoja droga 17 lat to jednak mniej niz kopa… w koncu kopa jaj to bylo 5 tuzinow, czyli 60

        • Logos Amicus Says:

          Rzeczywiście Bogdanie – zacząłem czytać tekst właściwy – pominąłem nagłówek Przyznaję Wam rację – i dlatego usunę ten nawias z „zagłady” – bo w ostatecznym rozrachunku to była jednak ZAGŁADA.

          No i jeszcze ta kopa!
          Może chciałbyś się zatrudnić u mnie w charakterze korektora? ;)

      • Kinga Says:

        Pojęłam Pana zamysł:) Pana artykuł podoba mi się, ale jestem pół-krwi Czepialska. To takie kryptoplemię słowiańskie. Przez ostatnie 20 lat dzieliłam pemmican z autentycznymi wyznawcami kultury Amerindian. Działo się to na wsi pirenejskiej. Tam Indian jest najgęściej na metr kwadratowy w Europie. Z moimi, symbolicznie napiętnowanymi winami białych osadników i przyjaciółmi pogrążaliśmy się stopniowo w mentalny swamp. Posiadałam w bibiloteczce domowej setki książek o, przez, poniekąd, na wskroś. Oraz legendy navajo i dzieła zebrane OMG Castanedy. Kiedy do wsi przybywali poszukiwacze przygód z USA, pierwsze o czym mówili to o totalnej degrengoladzie społecznej w rezerwatach. ‚Oni maja to, na co zasłużyli. Albo się jest ‚strong albo luzer’. Wtedy moi pacyfiści przeradzali się w hostile i była draka. Jak Pan widzi zakopałam emocjonalny tomahawk i podrosłam. Te dzieciaki (do trzydziestki włącznie) szczerze cierpią za nie ich winy. Myślą, że bizony wrócą. One nie wrócą. Dzięki za dobry artykuł. Wiem, że obiektywna analiza do odważnych należy. Podtrzymuje moją, wrodzona niechęć do cudzysłowów. Odbierają energię słowom. Tępią kozik. Pozdrawiam serdecznie.

        • Logos Amicus Says:

          „Myślą, że bizony wrócą. One nie wrócą.”

          Na szczęście one wróciły ;) :

          https://wizjalokalna.wordpress.com/2012/08/18/saga-o-bizonie/

          Pozdrawiam

        • Bogdan Says:

          Właśnie – to dobre holistyczne domkniecie tematu… Indianie sa jak te bizony… niemal wytepione, symbolicznie i realnie przez naplywajacych kolonizatorow… w koncu w parkach i rezerwatach odrodzone…
          W Crazy Horse Memorial, gdzie ma stanac Uniwersytet Indian (tak to chyba bylo zapisane), a na razie jest barak z artefaktami i zywymi wytworcami pamiatek indianskich, spotkalem kiedys Mosesa Brings Plenty – wnuka wodza indianskiego Sioux Lakota… mieszkanca rezerwatu Pine Ridge… tego dokladnie od Wounded Knee i zapytalem krotko m.in. o stosunek do Buffalo Billa… Powiedzial, ze pomimo wielu krzywd jakie wyrzadzil Indianom i bizonom, to jednak per saldo pozytywnie – dzieki Wild West Show przyblizyl Zachod Wschodowi, czy jakos tak.

      • Kinga Says:

        LA, uwielbiam się z Panem droczyć. Wiem, że bizony tam są. Pamięta Pan, mieszkałam w tipi z wariatami i jadłam bagietki na śniadanie? Potem cały dzień suszone mięso. Ja mam na myśli spirytualnego bizona w formie absolutu. Bizon, jako symbol wolnego życia. Ghost dance w parku narodowym? Farmy i steki?

        Czuję i widzę, że ma Pan świetne źródła informacji i umysł analityka. Podobno we Francji jest obecnie więcej lasów niż w XVIII wieku. Jest tam również o wiele więcej składowisk śmieci radioaktywnych, niż za czasów Ludwika XIV:) Bizony nie wrócą, Permafrost puści, droga północno-zachodnia da zarobić obrotnym. Stany nie wiem, ale Kanadę kochać będziemy bez powodu i do grobowej deski. Jakoś żyć i umierać trzeba. Pogodziłam się z rzeczywistością. Życie nie jest za karę. Śmierć też nie. Ale mnie Pan nakręcił? Dzięki.

        • Bogdan Says:

          Swoja droga wolne bizony łażą wzdluz Alaska Hwy…na wysokosci BC/YT przy Liard Hot Springs Provincial Park… (nie jeden zakład tam wygrałem, bo podważano zdanie przewodnika, że nie ma na wolności dużych dzikich zwierzat). A juz nie chce rozwijać wątku, że sporo ich jest w Woodbuffalo NP w Kanadzie… najwiekszym parku narodowym Kanady! Ale to jest – jak mawiał Jack Nicholson do Wodza w „Fly over cuckoo’s nest”…. Ka-Na-Da

        • Logos Amicus Says:

          Indianie są, ale ich liczebne „odrodzenie” nie przekłada się na ich odrodzenie kulturowe. Ponadto – oni już nigdy nie wrócą na ziemie, skąd ich wyrzucono. Rezerwaty indiańskie w przeszłości, to najczęściej były obrazy nędzy i rozpaczy, a i dzisiaj wiele w nich mizerii i nieszczęścia.

          A co do bizonów? One są (w rezerwatach i parkach narodowych), nie wyginęły (choć były na krawędzi zagłady), ale z drugiej strony to tak, jakby ich nie było – bo jednak nie wrócą na swoje dawne terytoria, gdzie żyły na wolności w milionowych stadach i rzeczywiście – podobnie jak Indian – można je było uznać za symbol wolnego życia. Not anymore…

          Absolut w formie spiritualnego bizona? Dlaczego nie? Jakoś w końcu musimy sobie przedstawiać ów Absolut, o którym absolutnie nic nie wiemy ;)

        • Simply Says:

          Indianie nie mogli przetrwać, ponieważ odebrano im ich uniwersum zastępując go innym – w którym uczestnictwa świadomie odmówili, gdyż podległośc jego prawom okazała się poniżej ich godności – co już zostało wspomniane. Gdy ich świat znikał, Ich duchowośc traciła grunt pod nogami, ten ,,bizon” symbolizuje to, co Castaneda określa mianem ,,Tonal”.
          Państwo USA nie pozwoliło sobie na ustępstwa wobec Indian także i dlatego, ponieważ ich świadoma egzystencja kłóciła się z nadrzędną ideą i fundamentem białej Ameryki: oni nie wytwarzali kapitału, nie pasowali, jako ogniwo do tego systemu naczyń połączonych.

        • Logos Amicus Says:

          Wszystko prawda, niestety.

  11. CYWILIZOWANI I “DZICY”, czyli o stosunkach Europejczyków z Indianami | WIZJA LOKALNA Says:

    […] Powiązane artykuły: “Sumienie Zachodu” i „Indiański Holocaust” […]

  12. Simply Says:

    Może ciężko to sobie niektórym wyobrazic, ale np. takiemu monoteiście nie sposób wydrzec Boga ( jak???)
    A dla nich święte było wszystko, co ich otacza i JEST w takiej właśnie formie, jako emanacja ducha. Indianom odebrano przestrzeń duchową , to była swego rodzaju zombifikacja.

    • Logos Amicus Says:

      Wpierw odebrano im przestrzeń, w której żyli fizycznie. Starali się więc schronić w przestrzeni duchowej (stąd wiele ruchów religijnych wśród Indian XVIII i XIX wieku). Ale tam zwykle spotykał ich fatalizm – stąd rezygnacja i poddanie się losowi. Tylko do pewnego stopnia degradacji fizycznej można podtrzymać wewnętrzne życie duchowe. Po przekroczeniu pewnej granicy (fizycznego wyniszczenia) następuje również degradacja duchowa.

  13. alma Says:

    Warte obejrzenia

  14. anumlik Says:

    „Czy można zagładę Indian Ameryki Północnej nazwać “holocaustem”? Jeżeli termin ten wiąże się z ludobójstwem, które ma na celu likwidację jakiegoś narodu czy rasy, to jednak moim zdaniem odpowiedź na to pytanie powinna brzmieć: nie. Mimo krwawych incydentów, na terenie obecnych Stanów Zjednoczonych nie miała miejsce celowa eksterminacja Indian. Jeśli ich zabijano, to na pewno nie na masową skalę, tak jak w przypadku XX-wiecznych holocaustów, w których ginęli Żydzi, czy Ormianie.”

    Pomijając różnice w planowym, wykonywanym metodami przemysłowymi i z perfekcyjną logiką przeprowadzonym ludobójstwie Żydów, a spontanicznym, aczkolwiek zaplanowanym przez Młodoturków, wygonieniem setek tysięcy Ormian anatolijskich na bezsensowną wędrówkę w step i pustynię, podczas której dobijani byli setkami ci (głównie starcy, kobiety i dzieci), którzy nie podołali mękom tej wędrówki, to i w jednym i w drugim i w trzecim (indiańskim) przypadku, mamy do czynienia z ludobójstwem. Różnica jest jedna. Zmieniająca się technika zabijania. Twój opis masakry Indian 5 czerwca 1637 roku niczym się nie różni od opisu masakry Żydów w Jedwabnem. Głos oddaję Tobie. Piszesz – „Okrążyli (Anglicy – przyp. anumlik) najpierw dużą warowną osadę Pequotów i podpalili ją. Ponad pół tysiąca Indian spłonęło, a tych, którzy chcieli uciec przed płomieniami, wyłapano i wymordowano. Okrucieństwo kolonistów wzbudziło zdumienie nawet wśród członków sprzymierzonego plemienia Narragansett, którzy uważali, że nie powinno się zabijać wroga w tak niehonorowy sposób.” Czyż to nie jest akt ludobójstwa?

    Jestem pod wrażeniem – co piszę bez ironii – Twoich artykułów na temat Ameryki, amerykańskich Indian, walk pomiędzy plemionami a kolonistami. Jednak czytając to co na ten temat napisałeś, mimo, że potępiasz zbrodnie kolonizatorów, wyczuwam oddech (no – tchnienie) usprawiedliwienia ich tzw. koniecznością dziejową. Piszesz: – „Gotów jestem uznać to, że kolonizacja obu Ameryk przez Europejczyków była czymś, czego nie można było uniknąć (zważywszy na ekspansywny charakter cywilizacji Zachodu), a jednak za wszelkie nikczemności, jakie się z tym wiązały, odpowiedzialność spada na wszystkich tych, którzy w całym tym procederze brali udział.”
    W innym miejscu piszesz: – „Na czym więc polega troistość podejścia do problemu rdzennych Amerykanów, czyli Indian?
    Po pierwsze: uznanie nieuchronności europejskiej ekspansji kulturowo-terytorialnej w czasach kolonialnych, i później, w dobie kształtowania się młodego, niepodległego już państwa amerykańskiego, czyli Stanów Zjednoczonych. Uznanie nieuchronności. Po drugie i po trzecie – czyli ekspiacja, zadośćuczynienie krzywdom, milczenie i obojętność – są pochodną pierwszego nieuchronności.”

    Nic dodać, nic ująć.

    Skoro rozumiesz mechanizm nieuchronności dziejów, czyli – mówiąc brutalnie – argumenty wyższości lepiej uzbrojonych, bardziej sprawnych w logistyce prowadzenia wojny, znaczy silniejszych, to czemu z równą melancholią nie przyznasz, że w przypadku konfliktu “fatum”, konfliktu “nieuchronność dziejów”, konfliktu “jeśli nie odpowiemy pięścią na pięść”, przegrywają obie strony. Opis rzezi w osadzie Pequotów (Twój opis) nie uświadomił Ci tego?

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      @anumlik,
      tak naprawdę nie jest ważne to, jak nazwiemy fakt niszczenia populacji i kultury Indian amerykańskich – istotne jest to, że kulturę to zniszczono, a życie straciło miliony ludzi, rdzennych Amerykanów. Oczywiście dochodziło w czasie kolonizacji Ameryki przez Europejczyków do aktów ludobójstwa (i jak najbardziej ludobójstwem było spalenie Indian Pequot, o którym napisałem w swoim tekście, a co Ty przytaczasz; nie wiem dlaczego wątpisz w to, że nie uznaję tego za ludobójstwo?)

      Ja się zastanawiałem nad tym, czy eksterminację Indian Ameryki Północnej nazwać holocaustem, ale w końcu doszedłem do wniosku, że nie był to holocaust w takim sensie, jak my to rozumiemy po doświadczeniu Holocaustu dokonanego przez Niemców podczas II wojny światowej na Żydach. I bynajmniej nie z tego powodu, że jednak określenie to zostało niejako zawłaszczone przez tych, którzy zarezerwowali go dla nazywania masowej eksterminacji narodu żydowskiego podczas ostatniej wojny. Koloniści bowiem, a później rząd amerykański, nigdy nie zastosowali czegoś w rodzaju „ostatecznego rozwiązania” kwestii indiańskiej, w sensie celowej, zorganizowanej i masowej eksterminacji narodów (plemion) indiańskich – tak jak to zrobili Niemcy wobec europejskich Żydów.

      Pisząc o „nieuchronności europejskiej ekspansji kulturowo-terytorialnej w czasach kolonialnych” niekoniecznie miałem na myśli – jak piszesz – „mechanizm nieuchronności dziejów, czyli – mówiąc brutalnie – argumenty wyższości lepiej uzbrojonych, bardziej sprawnych w logistyce prowadzenia wojny, znaczy silniejszych”. Są to bowiem różne sytuacje historyczne. Ja wcale nie uznaję, że „mechanizmem nieuchronnym” dziejów jest brutalne narzucanie przez silniejszego swojej woli słabszemu. gdybym tak uważał, to bym się zamknął i nic na ten temat już nie pisał – bo po co się kopać z koniem? Ja uważam wręcz przeciwnie: że można chronić kogoś, kto jest słabszy, że należy domagać się sprawiedliwości, że trzeba sprzeciwiać się ludobójstwu i intsrumentalnemu traktowaniu człowieka przez polityków i „możnych” tego świata… Wierzę, że taka postawa może coś zmienić. Mimo wszystko wierzę, że są ludzie, którzy przechowują w sobie taką elementarną przyzwoitość – i to oni w końcu (z)definiują tzw. „człowieczeństwo” Homo sapiens. Gdybym w to nie wierzył, to już dawno palnąłbym sobie w łeb – bo jak tu można byłoby żyć wśród zwierząt, które kierują się tylko prawem silniejszego, przemocą wyznaczając hierarchię wyzysku i kolejności dziobania?

      To właśnie dlatego, iż sądzę, że jeśli poddamy się jakiejś „konieczności dziejów” (na ukąszenie heglowskie jestem chyba dość mocno uodporniony) i uznamy, że zawsze „pięścią musimy odpowiadać na pięść”, to przegramy (na jakiej podstawie zarzucasz mi, że ja sobie tego nie uświadamiam?)

      Przed laty, w jednym z artykułów (o konflikcie palestyńsko-izraelskim), napisałem coś, co wydaje mi się teraz nieco zbyt idealistyczne i lekko patetyczne (młody byłem ;)), ale od czego mimo wszystko i dzisiaj się nie odżegnuję:
      „Jeśli istnieć ma cywilizacyjny postęp wyrażający dążenie człowieka do nieagresywnego rozwiązywania międzynarodowych sporów i konfliktów, musi dojść do consensusu wysoko rozwiniętych państw świata, polegającego na konsekwentnym przestrzeganiu międzynarodowych umów i norm odrzucających przemoc. W imię tego postępu powojenny świat Zachodu nie może dziś – mimo swej agresywnej przeszłości i kolonizacyjnych grzechów – akceptować siłowej ekspansji terytorialnej jakiegokolwiek państwa, gdyż oznaczałoby to legitymizację przemocy, jako funkcjonującego do dzisiaj sposobu podporządkowywania sobie słabszych przez silniejszych, czyli przyzwolenie na dominację wykorzystującą gwałt i przemoc.
      A na to, w XXI wieku, cywilizowana i dysponująca nieograniczonymi środkami zniszczenia ludzkość, nie może sobie pozwolić… Jeśli oczywiście chcemy jeszcze przez jakiś czas egzystować na tej planecie.”

      Pozdrawiam

      • Andrzej Chlebicki Says:

        Zamotałeś się w tej odpowiedzi, tak samo mogliby się tłumaczyć dzisiejszy neofaszyści z holokaustu Żydów. W jednym i drugim przypadku to był Holokaust, jedynie odmienny w stosowanych środkach. Jedyna istotna różnica jest taka, że za negowanie holokaustu żydów można odpowiadać przed sądem, a za takie usprawiedliwianie ludobójstwa Indian nieuchronnością dziejów, nic nie grozi. Dodatkowo, Indianie nie oskarżają całego świata o Holokaust tak, jak Żydzi i nie mają tylu pomników, instytutów, filmów, prelekcji, obrońców, a co najważniejsze pieniędzy.
        Pora posypać głowę popiołem i zamienić ten relatywizm na mierzenie jedną miarą.
        Pozdrawiam

        • Stanisław Błaszczyna Says:

          Myślę, że w swoim tekście i powyższym komentarzu zawarłem moje zdanie na temat „holocaustu” Indian amerykańskich. Uważam, że nie ma większego sensu spierać się o nazewnictwo ludobójstwa – bo to jest właściwie tylko spór o definicję. Tak naprawdę najważniejsze są fakty historyczne. Ja również jestem za tym, by współczesne normy etyczne stosować do przeszłości i nie usprawiedliwiać wszystkiego specyfiką (realiami) danej epoki i jakąś „dziejową koniecznością”.

  15. Orca Says:

    Slucham Slawy Przybylskiej, “Where have all the flowers gone” i czytam Twoj tekst. Troche wiem o Native Americans zamieszkalych w stanie WA. Nikt nie zaprzecza faktu, ze wielu Native Americans bylo wymordowanych przez bialych osadnikow. Zarowno na obecnych terenach US jak rowniez na obecnych terenach Kanady. Biali osadnicy na terenach obecnej Kanady nie byli witani bialymi flagami.

    Z tego co obserwuje w stanie WA, tu gdzie mieszkam, to co mialo miejsce wiele lat temu, Native Americans pozostawili w przeszlosci. W WA jest wiele miejsc upamietaniajecych minione wydarzenia, ale czas posuwa sie do przodu.

    Rozdrapywanie starych ran nie otwiera drogi do postepu. Z tego, co widze i wiem w WA, Native Americans sa najbardziej zainteresowani integracja i postepem. Nie wiem, jak to wyglada w innych stanach.
    Jesli ktos jest zainteresowany szczegolami, bardzo chetnie rozwine ten temat.

  16. Andrzej Chlebicki Says:

    CZY TO BYŁ HOLOKAUST? TAK proszę pana to był holokaust Indian. Skoro płacono za skórę zdjętą z głowy Indianina to co to było jak nie ludobójstwo? Przestańmy na każdym kroku być adwokatem ameryki. Na przestrzeni wieków zbyt wiele ofiar przyniosło to społeczeństwo światu, działając wyłącznie w obronie swoich interesów, byśmy sobie i innym mydlili oczy.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      Nie jestem adwokatem Ameryki. Gdyby pan znał inne moje teksty, to by się przekonał, że nie mydlę oczu i nie kryję zbrodni, za jakie odpowiedzialne są Stany Zjednoczone.

      Dla przykładu – ot, choćby ten cytat (stąd):

      Ameryka jako Imperium Dobra?
      To zależy od perspektywy z jakiej patrzymy.
      Mimo Oceanu Dobra, jaki ponoć Ameryka rozlewa zarówno na swoim terytorium, jak i w Europie czy w innych rejonach świata, krzewiąc np. niezmordowanie – i wszelkimi sposobami, z destabilizacją i ludobójstwem włącznie – demokrację i idee wolnościowe (tak widzą to bezkrytyczni stronnicy USA, którzy ważą procentowo korzyści amerykańskiego „porządku” implantowanego światu i chcą się – np. w Polsce – chować się za pazuchę amerykańskiej siły ekonomicznej i militarnej, bo to leży w naszym interesie) – tak więc, nawet ci, którzy będą stawać na głowie, nie będą mogli zmienić faktu, że po II wojnie światowej to właśnie Stany Zjednoczone były największym agresorem, wysyłając w zmasowanej ilości wojska w najbardziej odległe rejony świata, powodując największą ilość ofiar śmiertelnych wśród ludności cywilnej (używając przy tym tak barbarzyńskich środków, jak np. napalm czy agent orange, paląc, zabijając i kalecząc setki tysięcy ludzi).

  17. rolka Says:

    Holokaust Indian według posła PSL

    Poseł Kmiecik wyjaśnia, że jego interpelacja to riposta na słowa szefa FBI Jamesa Comeya, który niedawno obarczył Polaków odpowiedzialnością za zagładę Żydów

    Poseł poświęcił ją „systemowej zagładzie Indian dokonanej przez przodków obecnych mieszkańców Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej”. Jego zdaniem w XIX w. dochodziło do „bestialskiego i systemowego mordowania członków społeczeństwa indiańskiego przez regularne oddziały armii amerykańskiej”, co „przez wielu naukowców uznawane jest za działania tożsame z holokaustem”. Dodał, że „przykładem zaplanowanego ludobójstwa” może być masakra nad Wounded Knee z 29 grudnia 1890 roku, czyli ostatnie duże starcie Amerykanów z Indianami Wielkich Równin. Zginęło wtedy około 300 Lakotów, z czego większość to kobiety i dzieci.

    Według posła PSL polskie MSZ powinno wezwać Amerykanów do zadośćuczynienia Indianom oraz wystąpić z międzynarodową inicjatywą mającą na celu ustanowienie rocznicy masakry Wounded Knee „dniem zagłady ostatnich wolnych mieszkańców Ameryki Północnej”.
    Rzecznik Klubu PSL Jakub Stefaniak mówi, że interpelacja posła nie jest tożsama ze stanowiskiem partii.
    – Pan poseł może sprawować mandat według własnego uznania – tłumaczy.

    Sam Henryk Kmiecik wyjaśnia, że interpelację wysłał pod wpływem kwietniowego wystąpienia szefa FBI Jamesa Comeya. W Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie obarczył on wówczas Polskę odpowiedzialnością za zagładę Żydów.
    – Nasi rodacy poświęcili tysiące istnień w obronie Żydów. Skoro oni nam wmawiają takie rzeczy, niech usłyszą ripostę – mówi „Rzeczpospolitej”.

    Amerykanista prof. Zbigniew Lewicki uważa jednak, że poseł się zagalopował. Działania wobec Indian zestawił bowiem nie tylko z Holokaustem, w którym Niemcy zamordowali sześć milionów Żydów, ale także ludobójstwem Ormian sprzed równo 100 lat. W jego ramach Turcy wymordowali nawet 1,5 mln osób.
    Jak na tym tle wypadają wydarzenia z USA?
    – Okrucieństwa i tortury zdarzały się po obu stronach. Istnieje też dużo opisów mówiących o tym, jak Indianie traktowali białych jeńców – mówi prof. Lewicki. – Biali wygrali dzięki kombinacji trzech elementów: karabinu maszynowego, kolei i telegrafu, a o żadnym holokauście nie może być mowy.
    Jego zdaniem polityk „zagrał na próbę zdobycia popularności”, ale w przeszłości wystąpienia poszczególnych posłów potrafiły spowodować napięcia dyplomatyczne. W 2008 roku po wyborze Baracka Obamy na prezydenta USA poseł PiS Artur Górski mówił z mównicy o „końcu cywilizacji białego człowieka”. Kierownictwo partii wystosowało przeprosiny do amerykańskiej ambasady.

    Witold Waszczykowski, poseł typowany na ministra spraw zagranicznych w przyszłym rządzie PiS, uważa, że choć wystąpienie posła PSL było nieostrożne, konsekwencje będą mniejsze.
    – Nasze stosunki zostały zaniedbane przez obecny rząd. Wymagają odnowienia, ale jeden incydent ich nie zakłóci – mówi.
    Jednak i tak na interpelację Kmiecika z powagą odpowiedziało MSZ. Odpisało, że „dostrzega wagę historycznych wydarzeń, których ofiarami stali się rdzenni mieszkańcy Ameryki Północnej”. Dodało, że jednak „trudno uznać rocznicę masakry pod Wounded Knee za istotną z punktu widzenia historii Polski”, dlatego nie wystąpi w sprawie ustanowienia nowego święta.
    Poseł Kmiecik nie ukrywa zadowolenia z oddźwięku swojej interpelacji.
    – Nie jesteśmy wasalem USA, żeby podchodzić do nich delikatnie. Nieraz trzeba ostro, bo inaczej nie zrozumieją – mówi.

    (za onet.pl)

  18. SAL Says:

    „Dobry Indianin to martwy Indianin” – zwykł mawiać jeden z generałów armii USA, William Tecumseh Sherman. To powiedzenie jest często nagłaśniane przez zwolenników tezy o ludobójstwie, które miało zostać dokonane na ludności tubylczej dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Czy można jednak powiedzieć, iż praktyczne wcielanie w życie poglądu gen. Shermana stanowiła tradycyjną linię polityki kolonistów i rządu USA względem Indian? Owszem, w długiej, bo prawie 300-letniej historii owych relacji bywały wypowiedzi, a nawet czyny, które możnaby zinterpretować jako przejaw dążenia do fizycznej eksterminacji Indian. Trudno wszakże w innych kategoriach odczytywać uchwałę władz kolonii Pensywalnia z 1726 roku, obiecującą 130 dolarów za skalp indiańskiego mężczyzny oraz 50 dolarów za skalp kobiety-Indianki. Nieuczciwością byłoby jednak stwierdzić, iż podobna postawa była typowa dla angielskich, a później amerykańskich rządzących. Wizje ułożenia sobie stosunków z miejscową ludnością były różne. Często wyrażały się one w podpisywaniu traktatów z wodzami poszczególnych plemion w ramach, których ustalono za jaką cenę odstąpią oni część swych ziem kolonistom. Oczywiście troską anglosaskich kolonistów i późniejszych władz USA było nawrócenie Indian na wiarę chrześcijańską oraz nauczenie ich europejskiego stylu życia (czytania, pisania, uprawy roli, ubiorów). Pośród tego wszystkiego zapędy do fizycznej eksterminacji jak największej ilości Indian stanowiły raczej wyjątek niż normę.

    Więcej w artykule :

    http://www.konserwatyzm.pl/artykul/4639/czy-w-ameryce-polnocnej-doszlo-do-ludobojstwa-indian

  19. [Wiadomości] Wszystkie Holokausty – Uroczysko Says:

    […] poddawano eksterminacji, bo zagłady dokonywano na ogromnej ilości nacji, jak chociażby Ormianie, Indianie, Hindusi, Chińczycy, mieszkańcy bliskiego wschodu i Afryki, czystki w Wietnamie, bombardowania […]


Dodaj odpowiedź do Simply Anuluj pisanie odpowiedzi