ZAMIAST OSCARÓW (o filmach: „Django”, „Lincoln”, „Nędznicy”, „Operacja Argo”, „Życie Pi”, „Hobbit”, „Atlas chmur”, „Bestie z południowych krain” i innych)

Prawdę mówiąc nie miałem zamiaru pisać o tych wszystkich filmach, które widziałem w ciągu ostatnich paru miesięcy. Kiedy jednak zacząłem o nich myśleć jako o pewnej całości, w głowie pojawił mi się dość spójny obraz przypominający patch-work – ujawniający całą gamę skojarzeń i bogactwo wzorów. Poczułem więc „parcie na pióro”, którego efektem jest ten oto tekst: raczej luźno i z pewną dezynwolturą kreślony szkic, w którym chciałbym utrwalić garść refleksji i skojarzeń w sposób bardziej impresyjny niż analityczny, pretendujący do miana syntezy o większym ciężarze gatunkowym. Innym pretekstem (chociaż drugorzędnym) jest zbliżająca się uroczystość przyznawania Oscarów. Tak się bowiem złożyło, że niemal wszystkie filmy, o których zdecydowałem się w końcu napisać, znalazły się w oscarowej puli obrazów nominowanych. Wprawdzie całe to oscarowe „halo” niekoniecznie musi mieć związek z artystyczną wartością samych obrazów, niemniej jednak stanowi chyba dobry pretekst do rzucenia okiem na to, co dzieje się na ekranach kin całego świata (bo jednak nadal dominują na nich produkty kinematografii zachodnich, bardziej lub mniej zamieszanych w oscarową imprezę).

Filmów nie ogląda się po to, by o nich pisać. To stwierdzenie, które zawodowemu krytykowi kina mogłoby się wydawać herezją, w oczach przeciętnego widza jest po prostu oczywistością. A napisałem to zdanie właśnie dlatego, że uważam się bardziej za amatora (czyli miłośnika) kina, niż krytyka. Chodzę do kina, bo po prostu to lubię – oglądanie filmów jest dla mnie przede wszystkim przyjemnością, która czasem wiąże się ze zdobywaniem wiedzy. Nawet wtedy, kiedy film sprawia mi zawód – kiedy nie zgadzam się z zawartym w nim przesłaniem, kiedy wydaje mi się, że widzę jego wady, kiedy zetknięcie się z nim staje się dla mnie de facto przykre… więc nawet wtedy nie uważam czasu spędzonego w kinie za czas stracony. Nawet w takim przypadku staram się z obejrzenia filmu wyciągnąć jakąś nau(cz)kę, wnioski, pewien aksjologiczny pożytek – zderzenie się z nim staje się dla mnie swego rodzaju lekcją.

Nędznicy śpiewają, czyli patetycznie i serdecznie

Patos, smutek i brawura – śpiewająco i serdecznie (“Nędznicy”)

Patos, smutek i brawura – rozśpiewani “Nędznicy”

Przykład „NĘDZNIKÓW” świadczy o tym, że w naszej nieprzemożnej potrzebie przeżywania losów innych ludzi, ciągle wracamy do tych samych historii, w których stale powtarzają się podobne motywy (uczucia, zachowania, pasje, namiętności), stanowiące archetypiczną mieszankę odżywczą, jak się okazuje niezbędną nam wszystkim do pchania tego wózka zwanego „życiem”, ale też do orientacji w nieustannie testowanych przez nas systemach etycznych i kulturowych wartościach, które sami przecież tworzymy. Victor Hugo napisał swoją powieść w 1862 roku, ale do dzisiaj żyje ona – głównie za sprawą musicalowej wersji – właśnie dzięki zawartym w niej humanistycznym uniwersaliom.
Powiedzmy sobie szczerze: któż potrafi lepiej zrobić musical, niż Amerykanie? (I to nie tylko dlatego, że jest to forma, która powstała właśnie w Ameryce.) Bowiem wydaje się, że swoista plebejskość, jaka zawsze tkwiła u podstaw amerykańskiej kultury masowej (wliczając w to zarówno kino, jak i sam Broadway), jak najbardziej nadaje się do tego, by nie tylko unieść, ale i spektakularnie zaprezentować publiczności patos, sentyment, pompę, kolor i jaskrawość umuzycznionej story – czyli to wszystko, co przynależy rdzennie do musicalowego genre’u. Nie wszyscy to lubią (prawdę mówiąc nie jest to także moja ulubiona bajka), ale jednak niekiedy warto przełamać swoje uprzedzenia i spróbować poddać się konwencji, zawieszając niejako na ten czas własną (bardziej lub mniej snobistyczną) skłonność do „wyrafinowanej” rozrywki i wysubtelnionego smaku. Bo „Nędzników” bardziej można poczuć sercem i „trzewiami”, niż tylko samym intelektem, który wszak popsuć nam może niekiedy zwykłą zabawę. A w przypadku filmu Toma Hoopera byłoby się nad czym znęcać: od wspomnianej już pompy i patosu, przez emocjonalną ckliwość i litry wylewanych łez, po żyły nabrzmiałe na czołach i migdały drgające w gardłach aktorów przymuszonych do śpiewania na filmowym planie. Ale, jako że właśnie poczułem „Nędzników” bardziej sercem a nie głową (cóż, pewnie i we mnie tkwią jeszcze jakieś niedobitki sentymentalnego głupca), to znęcać się nad nimi nie mam najmniejszego zamiaru. Spodobała mi się szczerość i bezwarunkowe oddanie aktorów dla swoich wystąpień (mam tu na myśli zwłaszcza rewelacyjną według mnie kreację Hugh Jackmana i pełną poświęcenia rolę Anne Hathaway), ujęła mnie prostolinijność i (mimo wszystko) autentyzm ukazania elementarnych ludzkich uczuć (pal licho XIX-wieczny schemat awanturniczo-ckliwy urągający na dodatek wszelkiemu prawdopodobieństwu), zrobiła wrażenie scenografia i ogólny artystyczny poziom całej produkcji, która wydała mi się perfekcyjnym melanżem prawdziwej sztuki i – co tu kryć – dość bezwstydnego kiczu. Jednym słowem: nic tylko nurzać się w tym wszystkim jak nie do końca ucywilizowane, pop-kulturalne zwierzę.

Murzyn bierze rewanż, czyli krwawo i zabawnie

Takiego czarnego mściciela jeszcze na ekranach kin nie było ("Django")

Takiego czarnego mściciela jeszcze na ekranach kin nie było („Django”)

Ku memu zaskoczeniu podobnie było z „DJANGO” – najnowszym filmem enfant terrible Hollywoodu Quentina Tarantino, w którym królowało tak anarchiczne poczucie humoru i pełna polotu zabawa konwencjami, wątkami, postaciami i obrazem, że tym razem dałem się QT-emu rozbroić. Muszę przyznać, że do tej pory (począwszy od „Pulp Fiction”) raczej sceptycznie – i mało radośnie – podchodziłem do tej jego dość cynicznej według mnie gry i metody nadużywania gwałtu i przemocy, których to eksploatacja moim zdaniem realizowała się u Tarantina pod nieco obłudnym pretekstem potępienia tychże, będąc w rzeczywistości napawaniem się brutalnością, sarkazmem, szpanersko-bandycką gadką i estetyką krwistego befsztyka. Trudno mi to było przełknąć. Pamiętam, że oglądając swego czasu „Kill Bill 2”, wyszedłem z kina przed zakończeniem projekcji – co praktycznie nigdy mi się nie zdarza. Irytował mnie zawarty w wielu filmach Tarantino sadyzm (ot, choćby ten kij baseballowy w rękach Brada Pitta rozłupującego z uwielbieniem czaszkę Niemca w „Inglourious Basterds” – widownia na ten widok oszalała ze szczęścia a mnie się po prostu zrobiło głupio i niedobrze). Tak więc, nie za bardzo chciało mi się w to wszystko z Tarantinem bawić – bez entuzjazmu podchodziłem do jego nowych obrazów, mimo że zawsze miałem dobre zdanie o jego reżyserskim talencie i jednak znakomitym – jeśli chodzi o warsztat – wyczuciu filmowego medium.
Z „Django” było jednak inaczej i teraz wypada mi się zastanowić: dlaczego? Pewnie dlatego, że i tym razem (podobnie jak w przypadku musicalowych „Nędzników”) poddałem się zaproponowanej przez Tarantino konwencji. Na te jego wszystkie ekstrawaganckie pomysły zacząłem patrzeć z przymrużeniem oka, lepiej trafiało też do mnie to jego specyficzne poczucie humoru, który tym razem wydał mi się bardziej autentyczny, mniej wymuszony i już nie tak cyniczny. Oczywiście nie bez znaczenia w tym wszystkim były znakomite zdjęcia, chwytająca za ucho muzyka (soundtrack do filmu to prawdziwy hit!); także mój stary sentyment do westernu, niezłe wystąpienia Jamiego Foxxa i Christopha Waltza i rewelacyjne Leonarda DiCaprio. Jednym słowem: świetne rozrywkowe kino, mogące dostarczyć człowiekowi sporej przyjemności.
Choć nie wszyscy tak mieli w kraju, w którym mieszkam. Film wywołał oburzenie tych, którzy uznali, że jest on ni mniej, ni więcej, tylko krypto-rasistowski, mimo że w „Django” bohaterem, któremu nie sposób nie kibicować, jest Murzyn. Rasistowskie było podobno ukazanie aktów gwałtu i przemocy dokonywanych na czarnych niewolnikach w sposób, który nie był uzasadniony scenariuszowo (cokolwiek by to miało znaczyć). Znany reżyser Spike Lee oświadczył: “American Slavery Was Not A Sergio Leone Spaghetti Western. It Was A Holocaust.” Ponadto, z ekranu non stop słyszymy określenie nigger, które jest obecnie w Ameryce wyrażeniem mocno obraźliwym (rzeczywiście częstotliwość z jaką wymawia się w tym filmie słowo „czarnuch” stanowi chyba rekord w historii światowego kina) i na nic zdały się wyjaśnienia twórców „Django”, że przecież w czasach, o których film opowiada, w inny sposób się do Murzynów nie zwracano.
Nie podzielam tych zarzutów. I to nie dlatego, że nie jestem tak przewrażliwiony kwestią murzyńską, jak niektóre środowiska w Stanach Zjednoczonych. Po prostu nie wierzę w ten rasizm skrywający się (ponoć) pod skórą Quentina. Według mnie, jeśli już chcemy przyłożyć do jego filmu poważniejszą miarkę, to zdecydowanie reżyser bierze w nim stronę czarnych niewolników, demaskując „nieludzkość” systemu opresji, jakiemu wówczas byli poddani. I jeśli już się nad kimś znęca, to nad oprawcami jak najbardziej białymi – tyle że ukazanymi tu w roli schwarzcharakterów.

Abe Spielberga, czyli hagiograficznie ale po ludzku

Hagiografia, która nie chce wyglądać na hagiografię ("Lincoln")

Hagiografia, która nie chce wyglądać na hagiografię („Lincoln”)

Steven Spielberg z kolei nie ustaje w hołubieniu politycznie poprawnej ostentacji deklarowania poparcia dla idei równościowych i abolicjonistycznych, które przecież wcale nie były w blisko dwu i pół wiecznej historii Stanów Zjednoczonych czymś dominującym (wręcz przeciwnie: dominowało coś zupełnie przeciwnego: a mianowicie rasizm). Ale nagle mają takie być. Więc Spielberg, były Wunderkind Hollywoodu, zaprzęgając cały swój rzemieślniczy sztafaż geniusza kina popularnego, czyni abolicjonizm głównym wątkiem swojego najnowszego filmu, który zajmuje się największą bez wątpienia ikoną amerykańskiej prezydentury, jaką jest Abraham Lincoln. Jak na ironię Honest Abe, zwłaszcza w początkach swojej kariery, nie był wcale duszą i sercem po stronie czarnych niewolników (był natomiast bardziej – zwłaszcza swoim mózgiem – po stronie polityki). Był też dzieckiem swojej epoki, pisząc m. in.: „pomiędzy dwiema rasami istnieją różnice, które zapewne na zawsze uniemożliwią wspólne życie w warunkach pełnej równości”. Wyznał również: „Gdybym mógł ocalić Unię nie uwalniając ani jednego niewolnika, zrobiłbym to. (…) To, co robię w sprawie niewolnictwa i kolorowej rasy, robię dlatego, że moim zdaniem pomoże ocalić Unię.” Tak więc, u korzeni przyczyn wojny secesyjnej leżały przede wszystkim czynniki polityczne i ekonomiczne, a nie moralne (ale czemu ja się dziwię?) Dopiero później sytuacja na froncie walki zwolenników Unii z konfederatami postawiła na ostrzu noża (a raczej bagnetu) sprawę zniesienia niewolnictwa, która wtedy, niejako oficjalnie, została uznana za główną przyczynę wojny. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że i sam Lincoln z czasem zaczął bardziej etycznie podchodzić do niewolnictwa, uważając go za zło – za coś niezgodnego z liberalnym duchem, jakiego Ojcowie Założyciele starali się tchnąć w stworzoną przez siebie Konstytucję nowego państwa, które miało powstać na ziemi wolnych ludzi (bądź co bądź miała to być land of the free).
Ale „LINCOLN” Spielberga nie jest taką sobie zwykłą agitką przybraną w szaty skrojone na miarę pozbawionego refleksji konsumenta kina masowego. Wprawdzie Spielberg nie byłby Spielbergiem, gdyby wyzbył się zupełnie swojej skłonności do patosu i sentymentalizmu, (który w przeciwieństwie do konwencji musicalowej w widowisku stricte historycznym staje się czymś problematycznym), to jednak jego portret Lincolna (ukazujący prezydenta w stosunkowo krótkim czasie kilkunastu tygodni przed jego zamordowaniem, kiedy to w Izbie Reprezentantów toczyła się walka o przyjęcie/odrzucenie 13 poprawki do konstytucji mającej znieść niewolnictwo) nie jest płaski ani pozbawiony swoistego naturalizmu, przybliżającego widzowi tę postać w wymiarze bardziej przyziemnym, rzec można, ludzkim. A jednak, przy tym wszystkim, nie mogę się pozbyć wrażenia, że udała się Spielbergowi rzecz karkołomna, a więc i przewrotna: jego „Lincoln”, mimo że wręcz programowo pozbawiony cech hagiograficznych, hagiografią jednak być nie przestaje. (I sam nie wiem: bardziej się mam zżymać na ten reżyserski wybieg, czy też podziwiać Spielberga za ową prestigigatorską zręczność.)
Przyznaję: obraz ten może się podobać – zwłaszcza (o dziwo?!) widzowi, który nie wyłącza w kinie swoich procesów myślenia. W sumie jest utworem dość kameralnym i jednak wypełnionym na tyle myślową treścią, że można go uznać za konkretny, może nawet ważny głos w sprawie sposobów działania politycznej machiny, konieczności przyjmowania dwuznacznie moralnych kompromisów, a jednocześnie stanowczego forsowania racji, które uznało się za słuszne. Ludzie otaczający Lincolna to postacie z wyraziście zarysowanymi charakterami i – mimo przyjętej świadomie estetyki szarzyzny obrazu (zdjęcia Janusza Kamińskiego) – barwne, a przez to angażujące uwagę i emocje widza. O samej kreacji Daniela Day-Lewisa nie wspominam, bo – aby oddać jej sprawiedliwość – to należałoby poświęcić jej osobną uwagę (nie zgadzam się tutaj z krytykami wystąpienia Day-Lewisa). Tak więc, choć  w Lincolnie nie jest tak wystrzałowo, jak w ubiegłorocznym „Czasie wojny”, to chyba jednak bardziej po ludzku i mimo wszystko bliżej rzeczywistości.

Amerykanie kręcą w Iranie, czyli Hollywood do czegoś się przydaje

Tylko w szalony sposób można się wydostać z jaskini lwa  ("Operacja Argo")

Jak się wydostać z jaskini lwa („Operacja Argo”)

Film „OPERACJA ARGO” – jak na hollywoodzką logikę „emocjonalną” – zaczyna się dość przewrotnie: narrator przedstawia rolę Stanów Zjednoczonych popierających rządy szacha Iranu Rezy Pahlawiego, hojnie odkręcającego Amerykanom kurki z ropą naftową i podporządkowującego swoją politykę interesom „imperialnej” Ameryki, a niekoniecznie własnego kraju. Na tym tle rewolucja irańska z 1979 r., która zainstalowała u steru władzy wrogiego Amerykanom ajatollacha Chomeiniego, wydawała się być czymś zrozumiałym, podobnie zresztą jak zajęcie przez tłum Irańczyków ambasady amerykańskiej w Teheranie (co ponoć nie było zamiarem protestantów, a wynikło z nieporozumienia) i wzięcie pracowników tej placówki w charakterze zakładników. Ale na tym wszelkie implikacje polityczne filmu Bena Afflecka się kończą i przed naszymi oczami zaczyna się rozgrywać sensacyjny thriller, którego akcja równie dobrze mogłaby mieć miejsce w każdym innym, opanowanym przez wrogów Ameryki, kraju.
To skądinąd uczciwe pod względem historycznym zagajenie Afflecka nie ma praktycznie żadnego znaczenia dla rozwoju dalszej akcji przedstawiającej dzieje misji amerykańskich i kanadyjskich służb specjalnych, jaka miała na celu wyprowadzenie z Iranu szóstki Amerykanów, którzy zdołali zbiec z okupowanej placówki dyplomatycznej i schronili się w domu ambasadora Kanady. Ewentualny kontekst polityczny zostaje zredukowany do zera, a zaczyna się nic innego, jak misyjne szaleństwo.
Bo jakże tu wydostać się z tej jaskini lwa? Wsiąść – jak radzą niektórzy geniusze z CIA – na rowery i przejechać na nich ponad 500 km. w kierunku granicy z Turcją? Nie najlepszy to chyba pomysł. A może pójść na całość i spróbować sposobu jeszcze bardziej absurdalnego: wyprowadzić całą szóstkę na wolność, udając iż są oni członkami ekipy filmowej kręcącej na irańskiej pustyni film science-fiction pt. „Argo”?
Podejrzewam, że gdyby ktoś przedstawił taki scenariusz jakiejkolwiek z hollywoodzkiej wytwórni, to mógłby zostać wyśmiany. Szkopuł w tym, że taka akcja wydarzyła się naprawdę – tyle, że została odtajniona dopiero 17 lat post factum. Opisali ją w książce Antonio J. Mendez (agent CIA, która całą to brawurową akcję przeprowadził – nota bene grany w filmie przez samego Afflecka) wraz z Mattem Balio (autorem scenariusza jest Chris Terrio).
Trzeba przyznać, że również Ben Affleck wywiązał się ze swojego reżyserskiego zadania koncertowo. Udało mu się bowiem znakomicie połączyć konwencję thrillera z widowiskiem para-dokumentalnym, rozrywkę z czymś podanym serio, efektywnie aplikując hollywoodzkie chwyty, trzymając nimi (zwłaszcza w finałowych scenach) w wielkim napięciu widza, lecz nie tracąc przy tym autentyzmu i „ducha” epoki. Jego obraz przełomu lat 70-tych i 80-tych jest nad wyraz przekonujący: wszystko wygląda tak, jakby rzeczywiście było nakręcone w tamtych czasach. Nie jest to film wielki – ale taki pewnie miał być. Affleck zachował w nim pewnego rodzaju skromność, widoczną choćby w sposobie, w jaki wykreował na ekranie graną przez siebie postać Mendeza – swego rodzaju anty-Bonda, a może nawet anty-Bourne’a. Ale nie tylko to: gdyż nie ma w jego filmie ani niepotrzebnego gwiazdorstwa (choć zwróciły na siebie uwagę wystąpienia Alana Arkina i Johna Goodmana), ani typowych dla kina „akcji” wystrzałowych fajerwerków ze spluwami i ścigającymi się szaleńczo samochodami w roli głównej. Jest natomiast kawał solidnego kina, które jednak odwołuje się do bardziej subtelnych właściwości współczesnego, zmęczonego tanią sensacją i widowiskowym rozpasaniem, widza.

Dziecko i bestie, czyli siła wyobraźni i życie na bagnach

Realizm magiczny luizjańskich bagien ("Bestie z południowych krain")

Realizm magiczny luizjańskich bagien („Bestie z południowych krain”)

Od sukcesu na Festiwalu (ongiś filmów niezależnych) w Sundance, poprzez Złotą Kamerę w Cannes, aż po nominacje do Oscara w kategorii Best Picture, ciągnie się za „BESTIAMI Z POŁUDNIOWYCH KRAIN” fama filmu niezwykłego, ba… niemalże arcydzieła, tym bardziej zdumiewającego, że zrobionego przez debiutantów (chodzi zarówno o reżysera Benha Zeitliniego, jak i odtwórców głównych ról, wliczając w to małoletnią Quvenzhané Wallis, w której dosłownie wszyscy się zakochali, a niektórzy nawet tak bardzo, że nominowali dziewczynkę do Oscara) i zrobionego za grosze (bo cóż to jest te marne 2 mln. dolarów wobec góry szmalu wydawanego na pierwszą lepszą produkcję hollywoodzką?) Jeśli zaś chodzi o mnie, to wśród wielu myśli, które przyszły mi do głowy po obejrzeniu filmu, znalazła się i ta: jakże wielkie musi być dziś znużenie kinem tradycyjnym – a więc robionym „po bożemu”, operującym tym samym (linearnym) sposobem narracji, podobnymi chwytami formalnymi i dramaturgią; powielającym bez końca te same wątki, (tyle że za każdym razem przebrane w inne nieco szatki) – by zachwycić się i wynieść pod (bez)krytyczne niebiosa obraz, którego twórcy wydają się z całego tego sztafażu niewiele sobie robić, zawierzając własnej intuicji, kreacyjnemu instynktowi oraz wizji, która tyle jest naiwna i rozbrajająca, co fantastyczna i świeża. I dlatego zdolna olśnić i zaczarować każdego – gotowego się jej poddać – widza.
Bezsprzecznie „Bestie z południowych krain” to film niesłychanie oryginalny. Jednak oryginalność ta wynika głównie z powodów formalnych: niezwykłej atmosfery, specyficznego klimatu, sposobu w jaki pokazuje się na ekranie ludzi, ich otoczenie i zdarzenia, które mimo swej pospolitości, nabierają w tym wszystkim cech na poły magicznych, nieco surrealnych, a może nawet i mistycznych. Zaś jeśli  chodzi o „filozofię” filmu – jego przesłanie i zawartość myślową – to lepiej się jednak za bardzo w nią nie wgłębiać, ponieważ wyjść może cokolwiek banalnie i pretensjonalnie. Bo czy wygrywanie naszych lęków przed globalnym ociepleniem, upór i odwaga niezłomnych a prostych i biednych ludzi w obliczu żywiołowej klęski, niezgoda na przyjęcie „dobrodziejstw” nowoczesnej cywilizacji i stylu życia społeczeństwa zniewolonego bezmyślną konsumpcją… czy wskazanie na to wszystko jest czymś tak bardzo unikalnym? Czy uświadamianie nam, że lepiej żyć w zgodzie z Naturą (jakkolwiek bezwzględna by ona wobec nas nie była), bo i tak Wszechświat (jak mówi 6-letnia bohaterka filmu, Hushpuppy) istnieje tylko dzięki temu, że wszystko w nim do siebie pasuje… czy to stanowi jakieś wielce odkrywcze i nośne intelektualnie kompendium?
Lecz nie o racjonalizm tu przecież chodzi, a o doświadczenie pewnej umowności wykreowanej na ekranie rzeczywistości, o poczucie magii wiążącej się choćby z potęgą dziecięcej imaginacji. Muszę się przyznać, że mnie to irracjonalne poddanie się obrazowej fikcji nie za bardzo wychodziło – w sumie patrzyłem na ten film bardziej jak na eksperyment, niż metaforyczną opowieść o rzeczywistych i zwykłych – acz barwnych i mimo wszystko wyjątkowych – ludziach.
Ale to nie znaczy, że nie miałem z oglądania tego filmu w kinie żadnej przyjemności. Bo jednak można było wyczuć pewną świeżość patrząc choćby na to, z jaką dezynwolturą twórcy „Bestii” podchodzą do „uświęconych”, a skostniałych formalizmów kina masowego, odrzucając całą tę jego gładką estetykę, emocjonalną taniochę i efekciarski sensacjonizm – wszystko to, co schlebia zglajszachtowanym popularnym gustom.
Na przekór tej mojej rezerwie, trudno mi się wszak nie zgodzić z tym, że „Bestie z południowych krain” mają jednak w sobie coś magnetycznego i elektryzującego. W całym tym turpizmie i chaosie universum podtopionych bagien Luizjany; w naturalizmie życia i śmierci istot żywych, splatających się w uścisku nie zawsze miłosnym, i mocujących się z siłami bezwzględnej Natury, (która przybiera nawet czasem postać bestii); w całej tej mizerii – ale i tryumfie – ciał kruchych, acz po swojemu niezłomnych; na gnijącej tkance padliny i w cierpieniu umierającego człowieka, który na przekór wszystkiemu chce swemu dziecku przekazać odwagę i miłość do świata i życia…  tak więc w tym wszystkim można dostrzec coś, co potrafi wypełnić nas po brzegi jakąś dziwną i afirmacyjną mimo wszystko siłą.

Z tygrysem w szalupie i z głową w chmurach, czyli kolorowo i magicznie

Ang Lee: "Trzeba chronić harmonię świata, nawet w obecności tygrysa" ("Życie Pi")

Ang Lee: „Trzeba chronić harmonię świata, nawet w obecności tygrysa” („Życie Pi”)

Chciałbym też wspomnieć tu o dwóch filmach, które według mnie mają ze sobą coś wspólnego, mimo, że – jak się im tak bliżej przyjrzeć – bardzo się jednak od siebie różnią. Wiem, że brzmi to cokolwiek zawile, ale postaram się zaraz tę kwestię wyjaśnić.
Co w takim razie spowodowało, że skojarzyły mi się te dwa obrazy tak parzyście – w jednym miejscu, obok siebie? Co je w mojej głowie połączyło? Cóż, gdybym musiał użyć tylko dwóch słów, napisałbym: „magia kina”. Zdaję sobie sprawę, że brzmi to zbyt ogólnikowo, może i banalnie, więc się teraz zastanawiam, jakie jeszcze inne analogie dostrzegam między tymi filmami. Bajeczność? Czar iluzji? Dziecięce otwarcie na fantastykę i fantazję? Uleganie emanującemu z ekranu urokowi? Poddanie się magicznemu nurtowi imaginacji i uczuciom, które jednocześnie zawieszają nasz krytycyzm? Dlaczego więc separuję te dwa filmy od takiego choćby „Hobbita”, który też wydaje się spełniać powyższe kryteria?
Niechętnie się do tego przyznaję, ale muszę to wyznać: znów chodzi o „trzewia”. Pisałem już o tym przy okazji „Nędzników”, lecz wygląda na to, że i tym razem wyjaśnienie może być podobne: przy odbiorze jakiegokolwiek dzieła sztuki (bo nie chodzi tu oczywiście tylko o kino) wpierw „czuje” nasza podświadomość (czyli gdzieś tam, w tych naszych neuronowych głębinach, decyduje się to, czy coś polubimy, czemu ulegniemy), a dopiero później – w momencie kiedy sobie to uświadamiamy – do głosu dochodzi nasz rozum, nasze ratio, które niejako post factum zmusza nas do racjonalnego objaśnienia tego, co i tak już się w nas dokonało. Czy nie uważacie, zresztą, że tak jest w naszym życiu niemalże ze wszystkim? Lecz dajmy spokój tej domorosłej psychologii i wróćmy do kina.
„ŻYCIE PI”. Wcale się nie dziwię Angowi Lee, że długo się zastanawiał i wahał, czy przyjąć propozycję wyreżyserowania tego filmu, opartego na bestsellerowej powieści Yanna Martela, która wszem i wobec uchodziła za niemożliwą do sfilmowania. Bo jak tu pokazać na ekranie historię kilkunastoletniego Indusa, który przez 8 miesięcy dryfuje po bezkresnym oceanie w małej jak łupina orzecha szalupie – na dodatek w towarzystwie dzikiego bengalskiego tygrysa? Trudności techniczne to jedno, ale chodzi jeszcze o dramaturgiczną efektywność filmu. Również o to, jak oddać w nim tzw. „ducha” powieści – czyli to, co Martel zdołał zakląć w słowach, a co tak trudno jest przecież zobrazować.
Jak się to wszystko Angowi Lee et consortes udało? Otóż, jeśli chodzi o stronę techniczną, to według mnie udało się im to świetnie: wizualnie film jest absolutnym majstersztykiem – iluzja rzeczywistości jaką obecnie można uzyskać komputerowo jest niewiarygodna. Kino doszło już chyba do momentu, kiedy nie jesteśmy w stanie odróżnić rzeczywistości „prawdziwej” od tej wygenerowanej w komputerach. To dlatego tygrys wygląda na ekranie jak tygrys prawdziwy, a nie jak animowana kukiełka, w którą każe się nam wierzyć. Wprawdzie, jeśli chodzi o estetykę „Życia Pi”, to nie wszystkim może ona jednak odpowiadać, lecz moim zdaniem wizualna atrakcyjność tego obrazu, jego malownicza inwencja i urok, dość skutecznie znoszą ewentualne wrażenie kiczu i przesytu – całej tej ilustracyjnej przesady, którą można jednak wytknąć filmowi Lee przy odrobinie krytycyzmu. Ale ja nie mam na to ochoty.
Nieco gorzej jest według mnie z dramaturgią i płynnością narracji, jak również z daniem naszej wiary prawdziwości tego, co dzieje się na ekranie. Nieco problematyczna jest także „ideowa” wymowa całej historii – ów religijny synkretyzm, który Ang Lee aplikuje nam cokolwiek na siłę. To, że Pi rozmawia z Bogiem jest OK, gorzej jest z rozmowami Pi z tygrysem, który jednak nigdy nie wydał mi się godną zainteresowania postacią – kimś, z kim nasz rozbitek mógł wejść w jakąś bliższą, bardziej umotywowaną psychologicznie, zażyłość. Bo to nieprawda, że zwierzęta nie posiadają żadnej osobowości, a niestety, John Parker sprawiał na mnie wrażenie, jakby był psychologicznym zerem (mimo swej solidnej fizycznej prezencji). To dlatego ekranowe życie Pi było trochę takim życiem w próżni – on się właściwie mocował tylko z wodą i powietrzem, no i oczywiście także z samym sobą. Na szczęście, w kinie, to wszystko jeszcze do mnie tak bardzo nie dotarło, więc nie zdołało mi zepsuć seansu.
„ATLAS CHMUR”. Wow, co za film! I co za rozbieżność wyrażanych o nim opinii. Muszę napisać, że jestem zdecydowanie po stronie tych, którzy uznali „Atlas chmur” za jeden z najbardziej niezwykłych – i godnych uwagi – filmów ostatnich lat. I tutaj również muszę się odwołać do „trzewi”, bo to one według mnie decydowały o tym, czy ktoś tym filmem się zachwycił – wsiąkając weń zmysłowo i duchowo oraz dając się porwać jego kinowej magii – czy też nie – uznając „Atlas” za większe lub mniejsze rozczarowanie (niektórzy nawet mówili o jego ewidentnej klęsce). I niech nikt mi nie mówi, że jest to sprawa intelektu: bowiem zarówno po stronie apologetów, jak i przeciwników filmu, znaleźli się ludzie o intelekcie niekiedy błyskotliwym.
Wiedząc niestety o tych kontrowersjach, zasiadłem przed ekranem z duszą na ramieniu, lecz z czasem zapomniałem o czymś takim jak uprzedzenie, dając się ponieść opowiadanym historiom (piszę w liczbie mnogiej, bo nie była to jedna historia, a sześć – na dodatek każda rozgrywająca się w innej epoce) i niezwykłości przesuwających się przed moimi oczami obrazów. Przestała mnie nawet obchodzić logika następstw kolejnych wydarzeń (zastąpiła ją intuicja), nie męczyła misterna (choć niezbyt jednak miejscami czytelna) sieć wątków i znaczeń – film zacząłem odbierać jako jeden wielki kolorowy, wypełniony uczuciami, strumień – w całej jego kalejdoskopowej migotliwości i różnorodności. Uważam, że Andy i LanaWachowscy (nie muszę chyba przypominać, że są to twórcy kultowego „Matrixa”), pospołu z Tomem Tykwerem dokonali w „Atlasie chmur” czegoś nie tylko ambitnego, ale wręcz heroicznego: to dziw nad dziwy, że ten film – przy takiej ilości wątków, stylów, estetyk, konwencji, postaci i czasów – im się jednak zupełnie nie rozsypał. Dużo by można pisać o tym wyjątkowym obrazie, jednak wspomnę tylko, że jeśli miałbym wybierać, do którego z omawianych tu filmów chciałbym powrócić (i to więcej jak jeden raz), to byłby to właśnie „Atlas chmur”. Dlaczego? M.in.  dlatego, że jestem przekonany, iż film ten za każdym powtórnym obejrzeniem, w moich oczach by zyskiwał.

Waleczne krasnale, czyli komputerowa zadyma bez ognia

"Hobbit" atakuje nasz zmysł wzroku, lecz nie intelekt

„Hobbit” atakuje nasz zmysł wzroku, lecz nie intelekt

Dlaczego jednak ta magia kina nie zadziałała (przynajmniej jeśli chodzi o mnie) w przypadku „HOBBITA”, który jest przecież mistrzostwem świata jeśli chodzi o wykorzystanie niezwykłych (pod względem technicznym) możliwości współczesnego kina? Bo kino jednak (mam tu na uwadze jego funkcję pop-kulturową) jest nie tylko widowiskiem: winno być jeszcze przy tym zajmującą opowieścią oraz posiadać bohaterów, których losami moglibyśmy się przejąć. Niestety, w przypadku filmu Petera Jacksona, według mnie te dwa ostatnie warunki nie są jednak spełnione: historia jaką on opowiada jest cieniutka tak, jak cieniutkie bywają książeczki dla dzieci (a taką cienką książeczką dla dzieci było w rzeczywistości opowiadanie Tolkiena, które posłużyło za kanwę scenariusza do „Hobbita”); podobnie postaci, jakie w nim spotykamy, przypominają bardziej komiksowe figurki – pionki do zabawy w bajkę – niż prawdziwe osoby obdarzone psychiką bardziej złożoną niż kadłubkowa. Nawet sam Bilbo Baggins (Hobbit), którego osoba winna przecież uzasadniać tytuł całej trylogii (to niewiarygodne, ale rzeczywiście planuje się stworzyć na tej wątłej osnowie aż trzy części, które razem mają trwać ponad 10 godzin!) jest bohaterem tak nijakim, tchórzliwym i niezdecydowanym, że nie może tego usprawiedliwić nawet to, iż wedle zamysłu Tolkiena miał to być właściwie anty-bohater, bowiem z takim łatwiej jest się utożsamić przeciętnemu, średniemu, niezbyt przecież bohaterskiemu widzowi-Everymanowi.
Ja się wcale nie dziwię, że Guillermo del Toro zrezygnował z reżyserowania „Hobbita”, kiedy zorientował się, że ma to być przemysłowa produkcja koncernu Jacksona i że zamiast dwóch części, mają się ukazać trzy – co jest przecież ewidentnym posunięciem komercyjnym, niewiele mającym wspólnego z chęcią zachowania pewnego poziomu artystycznego filmu, poniżej którego każda produkcja staje się zaledwie (mimo swojego spektakularnego rozbuchania) zaledwie wystawionym na sprzedaż patrzydłem (a mnie kupiecka strona filmu niezbyt interesuje).
Kto to kupił i kto się tym cieszył – jego wygrana (chcę tu zaznaczyć, że piszę to bez żadnego sarkazmu). Ja w sumie też na to wszystko gapiłem się początkowo z niejaskim zainteresowaniem (cóż to jednak znaczy siła przyzwyczajeń!), ale dość szybko stwierdziłem, że nie jest to już jednak kino dla mnie: infantylizm tego obrazka w końcu mnie zmorzył; ciągłe zagrożenie i nieustanne pogonie, (w których i tak nic złego nie mogło się naszym „bohaterom” przytrafić) poczęły mnie nużyć; niepohamowane wręcz, wizualne rozpasanie – ta scenograficzna przesada i krajobrazowy splendor niebywały – przestały mnie zadziwiać, a zaczęły śmieszyć; z kolei krasnale przestały mnie śmieszyć, a zaczęły zadziwiać… etc. Cóż, jak widać, nie za bardzo się chyba nadaję do pisania o tym filmie, bo spycha mnie to wszystko w stronę zbyt łatwej ironii.

Szalony „Poradnik”, dekadencki „bond” i rozchwiany „Mistrz”, czyli mała mozaika filmowa na koniec

Błyskotliwie i zabawnie (Jennifer Lawrence w "Poradniku pozytywnego myślenia")

Szaleńczo i zabawnie (Jennifer Lawrence w „Poradniku pozytywnego myślenia”)

No tak, „luźne” notatki rozrosły mi się do mamucich rozmiarów, a ja nic jeszcze nie napisałem o filmie, który mnie chyba najbardziej  wzruszył i rozbawił. Chodzi o … (trudno będę musiał podać polski tytuł, choć niełatwo mi to przechodzi przez gardło) „PORADNIK POZYTYWNEGO MYŚLENIA”. (Tytuł angielski też jest trochę dziwny, ale jednak brzmi już moim zdaniem lepiej: „Silver Linings Playbook„). Zgoda, ten film to czysta rozrywka, ale gdyby taką nie był, to czy mógłby tak spontanicznie wzruszyć i rozbawić?
Film wyreżyserowany przez Davida O. Russella (na podstawie książki Matthew Quicka) jest niemalże klasycznym komedio-dramatem, tyle że komedii jest w nim jednak więcej niż dramatu – na przekór temu, że główny bohater cierpi na zaburzenie afektywne dwubiegunowe (dawniej określano tę chorobę mniej elegancko „cyklofrenią”), jego partnerka jest (była) ofiarą kompulsywnego seksu promiskuitycznego (mówiąc po ludzku: puszczała się z każdym kto pracował w tej samej firmie, co ona). On jest rozwiedziony, ona z kolei wdową. W ich rodzinach też nie dzieje się najlepiej: ojciec cyklofrenika jest nałogowym kibicem baseballu (czy jest na to jakieś określenie kliniczne?), matka zaś nie panuje nad niczym, choć ogłasza wszem i wobec, że wszystko jest pod kontrolą… etc.
Na czym więc polega sukces „Poradnika”? Otóż zapewne na tym, że mnóstwo tam (mimo wszystko) humoru, który jest autentycznie śmieszny i dlatego potrafi działać skutecznie na widza. Również na tym, że jest (także mimo wszystko) romantycznie, wzruszająco i ciepło (sednem filmu jest bowiem prosta love story, mimo że bohaterowie wyglądają na niezłych ekscentryków). To wszystko by się jednak nie udało, gdyby nie pewna ręka Russella oraz fantastyczna gra Jennifer Lawrence i Bradley’a Coopera, którzy dzięki chemii jaka między nimi zaistniała, wykrzesali z siebie pełnych życia – choć do tego życia nieprzystosowanych – kochanków.
Jest to więc jeden z najlepszych rozrywkowych filmów sezonu. Ale czy wart tych wszystkich oscarowych nominacji? Gdyby startował tylko w konkurencji pt. „komedia romantyczna”, to powiedziałbym, że tak. Ale przecież kino może być czymś więcej niż zgrabną, a nawet błyskotliwą komedią. Może być sztuką o większym ciężarze gatunkowym a „Poradnik”, niestety, taką sztuką nie jest. Ale to nie szkodzi – czy winą „Poradnika” może być to, że Oscary czasami tak zniżają loty?

Mrocznie i dekadencko (Daniel Craig w “Skyfall”)

Mrocznie i dekadencko (Daniel Craig w “Skyfall”)

Sztuką „wysoką” nie jest też najnowszy „bond”, czyli „SKYFALL” – ale znowu: czy można to traktować jako zarzut?  Chyba jednak nie, zwłaszcza że film Sama Mendesa jest „bondem” według mnie udanym, bo skutecznie dostarczającym widzowi rozrywki na niezłym poziomie widowiskowo-sensacyjnego kina akcji. Żaden z dotychczasowych „bondów” nie pretendował do tego, by stanowić jakiś poważniejszy komentarz do swojej epoki, choć oczywiście „bondy” zimnowojenne nie mogły uniknąć odniesień do dwubiegunowego podziału świata. Także i ten najnowszy nurza się w swoim żywiole zupełnej fantazji i wręcz cyrkowych wyczynów występujących w nim bohaterów. Chociaż jest w nim wyraźniejszy niż zwykle – i głębszy – rys dekadencki, i to widoczny nie tylko w zatracającej stopniowo swoją niezniszczalną doskonałość psycho-fizycznej sprawności Jamesa Bonda. Świat – jak możemy wyczytać ze „Skyfall” – schodzi jednak na psy, stając się areną coraz bardziej cynicznej i bezwzględnej gry korporacyjnych kreatur, zblazowanych (iluzorycznym przecież) bogactwem i (nietrwałą jednak) władzą.

Podczas gdy w najnowszym „bondzie” ciemną stronę świata przedstawiono jako widowiskową rozrywkę, to już „MISTRZ” przenosi nas w dekadenckie rejony współczesności, bez żadnej intencji aby nas rozbawić. Z charakterystycznym dla siebie rysem ekscentryczności, Paul Thomas Anderson wprowadza nas w świat ludzi zakręconych mentalnie: zarówno manipulatorów wykorzystujących własną charyzmę i megalomańskie obsesje do niewolenia innych, jak i typów rozchwianych emocjonalnie – i z niestabilną psyche – którzy poddając się „mistrzom” i szemranym „liderom”, starają się odzyskać zachwianą równowagę oraz nadać sens własnemu bezkształtnemu, pustemu i bezcelowemu życiu. Film spotkał się z dobrym (i bardzo dobrym) przyjęciem wśród tzw. „wymagającej” widowni, wyświetlany był raczej w kinach tych bardziej pokątnych (mimo sporych środków weń włożonych, „Mistrz” nie jest żadną miarą produktem mainstreamowym) – poszła więc za nim fama filmu niezwykłego i oryginalnego, tym bardziej kusząca dla tych, którzy pamiętali świetność ostatniego obrazu Andersona „Aż poleje się krew” (muszę się przyznać, że również i ja do nich się zaliczam). Może ten cały zestaw oczekiwań spowodował, że poczułem się jednak „Mistrzem” nieco zawiedziony – mimo tematu, który zawsze mnie intrygował; mimo zalet formalnych obrazu; mimo wyróżniających się kreacji Joaquina Phoenixa i Philipa Seymoura Hoffmana… To, co inni uznali za zaletę filmu – jego narracyjne „rozedrganie”, niedookreślenie relacji między głównymi postaciami, niejasność samej historii…  ja gotów jestem niestety uznać za wadę. Zamiast tego bowiem widziałem pewną niezborność: pourywane wątki, wydarzenia, które zmierzały donikąd, lekki chaos motywacyjny i brak logiki w budowaniu charakterów niektórych postaci. W sumie konsystencja „Mistrza” wydała mi się mało spójna i taka jakaś… zbytnio gruzłowata. Innymi słowy: miejscami traciłem z tym filmem emocjonalny (a trochę też i intelektualny) kontakt. Nie wiem, być może jest w tym sporo mojej własnej winy, ale nawet owo sławetne wystąpienie Phoenixa momentami wydawało mi się być zbyt karykaturalne, chociaż, ogólnie, mam dla niego spory jednak respekt. Podobnie zresztą jak – mimo wszystko – dla samego filmu en bloc.
* * *
Cóż, jak widać „luźne” notatki wymknęły mi się spod kontroli. Mam nadzieję, że ci, którzy zaczęli je czytać, jednak się nie zniechęcili i dobrnęli do końca. Tym bardziej, że czuję, iż na jakiś czas głód filmowy na „Wizji” powinien zostać zaspokojony.

We władzy Mistrza  (Joaquin Phoenix w "The Master")

We władzy Mistrza (Joaquin Phoenix w „The Master”)

*

Komentarzy 109 to “ZAMIAST OSCARÓW (o filmach: „Django”, „Lincoln”, „Nędznicy”, „Operacja Argo”, „Życie Pi”, „Hobbit”, „Atlas chmur”, „Bestie z południowych krain” i innych)”

  1. Simon Says:

    O, a byłem pewien, że to będzie tekst o wszystkim, ten c.d.n. mnie zaskoczył. Ale mniejsza. Moje odczucia względem Nędzników są dość podobne, choć jednak bliżej im do odczuć negatywnych. Ale też miejscami naprawdę dałem się na tę prostolinijność złapać, a też nie ukrywam, że i dosyć chrześcijański wydźwięk bardzo mi się spodobał, choć nieco naiwny i ukazany w najprostszy z możliwych sposobów. Widowiskowość ujmująca, choć szkoda, że wiele efektów uzyskano za pomocą komputera.

    • Logos Amicus Says:

      Wygląda na to, że bez komputera w dzisiejszym „widowiskowym” kinie ani rusz ;)
      Ale zwróć uwagę, że ci „Nędznicy” – wbrew pozorom – są w sumie filmem dość kameralnym Może dlatego sprawdzają się tak dobrze (dla wielu widzów) na poziomie emocjonalnym?
      Naiwność, podobnie jak patos, fanfaronada i estetyczna przesada, wpisane są chyba jednak rodzajowo w musical. Mnie to w zasadzie w kinie nie przeszkadzało – bo wiedziałem jednak na co się wybieram i czego mam się po tym filmie spodziewać. Biorąc pod uwagę wszystkie „pro” i „cons”, jestem jednak bliżej odczuć pozytywnych :)

  2. Yaman Says:

    Musicali wcześniej, poza „Grease”, nie oglądałem, ale znałem kilka utworów wykonywanych w tym filmie a książka Hugo od zawsze była jedną z moich ulubionych pozycji i bardzo się z nią utożsamiałem. Zwiastun filmu po raz pierwszy zobaczyłem w grudniu i twarz Fantine z momentu „… so different from this hell I’m living” zapadła mi w pamięć tak bardzo, że do premiery filmu trailer w różnych wersjach przypominałem sobie praktycznie codziennie. Szczerze mówiąc ani razu nie przeszło mi przez myśl to, że mogę się na nim zawieść, ale to co zobaczyłem przerosło moje najśmielsze oczekiwania. „I dreamed a dream” w wykonaniu Anne Hathaway w wersji filmowej jest nieprawdopodobne; „…he took my childhood in his stride” – natężenie głosu i wyraz jej twarzy to jest poezja, do końca życia tego nie zapomnę. Pierwsza scena „Look down” i słowa w niej zawarte, scena ze srebrnymi świecznikami podarowanymi Valjeanowi, jego monolog o tym co się stało z jego życiem etc., po prostu nie ma w tym filmie momentu wytchnienia, każda scena miała w sobie coś, przez co myślałem tylko o tym żeby film się jeszcze nie skończył. Nie wiem dokładnie jak to wyrazić, podczas filmu widziałem tylko tragiczne historie tych ludzi, nie myślałem w ogóle o tym, że wszystkie sceny są śpiewane, ale z drugiej strony nie wyobrażam go sobie kompletnie w innej wersji, dla mnie to było zdecydowanie coś więcej niż film.

    • Logos Amicus Says:

      To prawie jak wyznanie miłości do tego filmu :)
      W sumie – to Twoja wielka wygrana, że tak odebrałeś tych „Nędzników”.

      Zaskoczyło mnie jednak to, że wcześniej musicali nie oglądałeś. Jeśli tak – to masz w czym przebierać, bo jest wiele dobrych produkcji w tym gatunku. Polecam np. „Hair” – choć nie jestem pewien, czy jesteś z pokolenia, które by estetykę i muzykę Dzieci Kwiatów trawiło ;)

      Istnieje kilka naprawdę dobrych wersji filmowych musicalu wg Hugo.
      Pamiętam, że podobała mi się też bardzo wersja francuska z 1995 r. w reżyserii Leloucha, (z tym że nie był to musical).

  3. Kamysto Says:

    Zdawać by się mogło, że QT dojrzał bardziej do swojej roli. Tak by wynikało z tego co piszesz i tak też jest w moim odczuciu. Tarantino do niedawna przecież był bardzo świeżym reżyserem i z każdym kolejnym jego filmem dojrzewa jego warsztat artystyczny. Django mi się odobiście podobało, byłem mile zaskoczony kunsztem aktorskim a zwłaszcza scenariuszem naprawdę nieźle obliczonym, film nie dłużył się a przy tym nie był zbyt krótki. Nie należę do hardkorowych fanów Quentina, Django to coś świeżego w kinie i pokłon w stronę gatunku o jakim najwyraźniej szybko się nie zapomni czyli o westernie. Pozdrawiam

  4. tamaryszek Says:

    O! Bingo, jeśli chodzi o „Django”. Prawda, że to wciąż jest bardziej efektowne niż coś odkrywające. Ale chyba trzeba to zaakceptować i za bardzo się nie dziwić, że na seansie QT-ego ;) świetnie się bawimy, choć donikąd nie zmierzamy. W sensie: nie ma co rozmawiać o przesłaniu. Mnie również „Django” porwał i ubawił. Poza wszystkim tym, co zauważasz (talent pastiszowy i stricte warsztatowy) – to film gadany. W najlepszym wydaniu. Prawdziwa szermierka słowna. I sposób mówienia charakteryzuje bohaterów, vide dr Schultz czy Calvin Candie, czy Stephen lub Django. Nawet za drugim razem jest ok. :) Pozdrawiam.
    ps. Zastrzeżenia urażonych „kryptorasizmem” dziwią bardzo, a zarazem uświadamiają mi, że tego typu reakcje rodzą się pod każdą szerokością (i długością) geograficzną. Bo można by przypuszczać, żyjąc w dorzeczu Wisły, Odry i Warty, że to tubylcza specjalność. Wcale nie.

    • Logos Amicus Says:

      To prawda, jest to film gadany – w niektórych momentach może nawet lekko przegadany ;) Ale to chyba nie powinno dziwić, bo QT to także eksces (jak to często w zabawie bywa ;))
      „Django” oglądało mi się w kinie na tyle fajnie, że nie miałem tym razem ochoty na żaden krytycyzm. A pewnie coś by się znalazło: ot choćby przeciąganie niektórych scen, czy wytracenie dramaturgii pod koniec filmu.
      Może sposób na Tarantino jest taki, że nie można go brać zbyt poważnie? ;)
      Nie chciałbym jednak, żeby całe kino było takie – tak, jak nie chciałbym, żeby całe społeczeństwo składało się tylko z błaznów, trefnisiów, prowokatorów i prześmiewców ;) Bo na pewno przestałoby to być zabawne ;)

      PS. Tak sobie myślę, że także i te „zastrzeżenia urażonych” są niekiedy czymś pożytecznym, bo pozwalają na szersze ogarnięcie kontekstu i pomagają w krystalizacji niektórych, funkcjonujących w społeczeństwie, poglądów i idei. Oby tylko nie zamieniało się to w karczemne burdy, z których przestaje już cokolwiek – oprócz siniaków i zepsutej krwi – wynikać.

  5. Jakub D. Says:

    „Django”, podobnie jak inne dzieła Quentina Tarantino, to prawdziwy skarb dla poszukiwaczy filmowych zagadek, odniesień, metatekstów. Ale to przede wszystkim wzorcowe kino popularne XXI wieku. Z pozoru kulturowy śmietnik, a jednak zaaranżowany z niebywałą precyzją i inteligencją, fenomenalnie zagrany, zabawny i mądry jednocześnie.

  6. jelinek Says:

    Django Tarantiono to przyzwoity film, ale absolutnie nie arcydzieło. Może ci, którzy tak go windują nic nie wiedzą o klasyce kina, o prawdziwym westernie, czy dziełach Bergmana, Wellesa etc. Obawiam się, że mogli nawet nie widzieć wczesnych filmów Tarantino, znacznie lepszych przecież niż Django.

    • Logos Amicus Says:

      Nie arcydzieło – zgoda (zwłaszcza w ostatnich paru kwadransach filmu scenariusz się trochę „sypie”).
      Ale QT ma sporą rzeszę fanów, dla których jest reżyserem wręcz kultowym – a to wyklucza jakikolwiek krytycyzm (jak napisała jedna z pań, jego wielbicielek: „nawet gdyby Tarantino swoje g. oprawił w celofan, to by mi się to spodobało”. ;) )

  7. Mariusz Says:

    „Django” jako film Tarantino jest według mnie jednym z najlepszych, ale jako western jest zaledwie dobry. Przede wszystkim dlatego, że bardziej jest to kpina z elementów gatunku, a nie rasowy film o Dzikim Zachodzie. Poza tym niby jest rozpierducha i krew leje się strumieniami, ale losy tytułowego bohatera jakieś takie zbyt beztroskie i pogodne. Django grany przez Jamiego Foxxa wychodzi bez szwanku z każdej sytuacji, a np. Django grany przez Franca Nero (’66 r.) zostaje okaleczony, że z trudem potrafi utrzymać broń. U Tarantina trochę brakuje takiego dramatyzmu jaki cechuje najlepsze spaghetti westerny. Quentin nie poszedł na całość, nie stworzył totalnie pesymistycznej wizji świata, lecz typową rozrywkę i jatkę jakiej widzowie oczekiwali, nic ponadto.
    Jednak film mi się podobał, w trakcie seansu nie zauważałem żadnych mankamentów, bo naprawdę świetnie mi się oglądało tę produkcję, zabawa była przednia, zaś aktorstwo popisowe. Muzyka również niezła, choć soundtrack zawiera też słabsze momenty (np. hip-hopowe kawałki). Zastosowanie kompozycji Bacalova i Morricone mnie nie zaskoczyło, wydawało się zbyt oczywiste, ale wykorzystana w czasie podróży do Candylandu „Nicaragua” Jerry’ego Goldsmitha jest dla mnie miłą niespodzianką.

    „Nędzników” nie mam ochoty oglądać (chociaż lubię Jackmana), obawiam się, że mogę przeżyć podobne rozczarowanie jak w przypadku „Chicago”, którego nie dałem rady obejrzeć do końca. Ty wyszedłeś kiedyś z kina podczas projekcji „Kill Bill 2”, ja bym pewnie wyszedł w trakcie seansu „Nędzników”.

    • Logos Amicus Says:

      Zgadzam się w zupełności z tym, co napisałeś o „Django”.
      Wiem, że lubisz – i znasz chyba wszystkie – filmy Tarantino, więc tym mocniej brzmi Twoje stwierdzenie, że „Django” jest jednym z najlepszych obrazów QT. „Pulp Fiction” to już chyba produkcja kultowa (więc – jak to jest w przypadku kultu – coraz mniej w tym racjonalności a coraz więcej bezkrytycznego oddania i cielęcego zachwytu), ale na mnie spore wrażenie zrobiły „Reservoir Dogs” – tam jeszcze nie było tego szpanerskiego cwaniactwa, które zaczęło mnie irytować w kolejnych filmach Tarantino. „Wściekłe psy” miały w sobie surowość (to mi się w nich podobało), którą Tarantino wg mnie stopniowo zatracał, w miarę jak mu dawali więcej pieniędzy na filmy, a on czuł się coraz większym filmowcem.
      Nie traktuję „Django” jako westernu (pastisz to jest jednak pastisz), ale podobał mi się sposób, w jaki QT tą konwencją się bawił – i niejako szedł jej „pod włos”.

      Może byś jednak dał szansę „Nędznikom”? Czy Twoja rezerwa nie bierze się stąd, że po prostu nie przepadasz za musicalem?

    • rolka Says:

      To nie jest western. To jest southern – w tarantinowym sosie ;)

      • Mariusz Says:

        A propos „jednego z najlepszych filmów QT” sprecyzuję, że „Django jest u mnie na trzecim miejscu podium tuż za „Pulp Fiction” i „Bękartami wojny”. „Wściekłe psy” i „Jackie Brown” cenię na równi, dobrze się je oglądało, znacznie lepiej niż „Kill Billa” i „Death Proof”.
        Western to specyficzny gatunek, który można łatwo rozpoznać już po pierwszych kadrach i „Django” to dla mnie mimo wszystko jednak western, choć faktycznie zbliża się czasem w stronę nie tyle pastiszu co nawet parodii (scena z workami na głowach wyglądała jakby nakręcił ją Mel Brooks do filmu „Płonące siodła”, ale ostatecznie jednak ją usunął :D).
        A propos tego co napisała rolka – przykład „Propozycji” Hillcoata wskazuje, że akcja westernów może się rozgrywać nawet w Australii ;)

        Na palcach jednej ręki mogę policzyć musicale, które mi się podobały („Deszczowa piosenka” rządzi!), więc oczywiście masz rację – nie przepadam za tym gatunkiem. Jeśli film jest biografią muzyka i wokalisty (jak „Ray”) to nadmiar piosenek mi nie przeszkadza, wydaje się w pełni uzasadniony, ale filmy, w których śpiewają nie w studiu nagraniowym ani na scenie tylko gdzieś na ulicach to trudno mi je zaakceptować i skupić na opowiadanej historii. „Nędznicy” to dramat, ale ciągłe śpiewanie w wykonaniu aktorów może sprawić, że potraktuję go jako komedię i będę się śmiał, gdy inni będą poruszeni losami bohaterów :) Rozumiem, że taka konwencja, ale ja jej nie kupuję. Gdyby to była komedia (jak np. „Mamma Mia!”) to mógłbym się nawet nieźle bawić, ale śpiewany dramat – mówię stanowcze NIE!

        • Logos Amicus Says:

          No tak, „westerny” można nakręcić z akcją gdziekolwiek ( nie tylko na zachodzie) – ot, choćby w Polsce („Prawo i pięść”) ;)
          To prawda, często musical jest dramatem, ale przecież śpiewem także można wyrazić dramat, tragedię.
          Czy samo śpiewanie w musicalu zawsze wydaje Ci się komediowe?
          Lecz widzę, że tu zaczynamy rozmawiać o gustach – czy też preferencjach – więc nasze argumenty mogą przestać działać. Ale ja rozumiem niechęć do musicalu. Pamiętam, że nie chciałem oglądać musicali, kiedy byłem dzieckiem – jakoś też nie mogłem tego „kupić”, że ludzie nagle – ni w pięć ni w dziesięć – zaczynają śpiewać na ulicy, w fabryce, czy w sklepie ;)

  8. barbara Says:

    „Django” to świetny film. „Krwisty” pod kazdym wzgledem. Nie zebym miala sadystyczne upodobania, wrecz przeciwnie. Ale lubie tarantinowskie poczucie sprawiedliwosci i jego cudowny akt zemsty.

  9. Simon Says:

    Tak tylko na boku wspomnę, że w Bękartach Wojny to nie Brad Pitt dzierżył kij baseballowy i rozwalał Niemcom czaszki:)
    Ja jakoś nigdy na Tarantino i tę jego brutalność się nie wkurzałem, powiem więcej, jego filmy zawsze robiły na mnie duże wrażenie, choć ostatnie jego dzieła, w tym wspomniane Bękarty, moim zdaniem były już znacznie, znacznie słabsze niż to, co prezentował kiedyś. Za to Django to było właśnie to, czego po Tarantino oczekiwałem. To była rozrywka pełną gębą.
    A co do Lincolna, to mimo wszystko nie podobał mi się. Nie mogłem znieść tej wzniosłości, tego idealizowania głównego bohatera. Dużo by o tym pisać, ja po prostu tego nie kupuję. Ale za to rola Day-Lewisa absolutnie wybitna. Dla mnie to zdecydowanie prawie najlepsza rola ubiegłego roku. Prawie, bo wyżej cenię sobię tylko Phoenixa za rolę w Mistrzu Andersona. A Lincolna koniecznie trzeba obejrzeć chociażby dla Day-Lewisa, który coraz bardziej mnie zachwyca.

    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Masz rację z tym kijem ;) Ale: Brad, nie Brad – to chyba jednak niczego nie zmienia. Mnie to się wydało sadystyczne i – jako takie – mojego zachwytu raczej nie wzbudziło

      Ja również (zazwyczaj) traktuję w kinie przemoc umownie. Ale np. ta, jaką widziałem w „Pulp Fiction” czy „Kill Bill 2” zaczęła mnie po prostu nużyć i irytować zarazem (podobnie jak niektóre dialogi z „Pulp Fiction” – one są już podobno kultowe, ale niestety mnie się wydały wtedy dość idiotyczne).

      Cieszę się, że Ci się Daniel Day-Lewis w Lincolnie spodobał. On zagrał tam dokładnie tak, by pasowało to do koncepcji, jaką wymyślił sobie Spielberg. (A że eksponowano „fizyczność” tej postaci? Mnie to nie dziwi. W końcu to nie wina DDL, że jego aparycja tak łudząco przypomina Abego – grzechem było tego nie wykorzystać, więc Janusz Kamiński to zrobił ;) )

      Nie sądzę, że Lincoln w filmie tym jest aż TAK bardzo pomnikowy – choć sam wspomniałem, że dzieło Spielberga ma pewne cechy hagiografii. Jednak moim zdaniem nie jest to zrobione tak nachalnie i dość dobrze wpisuje się w konwencję jaką obrał Spielberg (czyli widowiska patriotyczno-historycznego). Jeśli ktokolwiek miałby „odbrązawiać” Lincolna to na pewno nie Spielberg, który ma jednak zupełnie inny temperament i wizję tego, jak przedstawiać rzeczywistość w kinie popularnym.

  10. ulotna_wiecznosc Says:

    ,, Ale, jako że właśnie poczułem “Nędzników” bardziej sercem a nie głową (cóż, pewnie i we mnie tkwią jeszcze jakieś niedobitki sentymentalnego głupca), to znęcać się nad nimi nie mam najmniejszego zamiaru.”

    L.A. No wiesz cała żenska częśc populacji bardziej czuje sercem niż głową :-)
    Jakies niedobitki tkwią? Czyli kończysz dobijanie ale humanitarnie bez znęcania.
    Tylko mnie nie zabij za ten komentarz, a jak już musisz to humanitarnie:-))
    Serio to czekam na to cdn z atlasem i hobbitami.
    A odn niewolnictwa w 2008 roku na Florydzie był proces przeciwko koncernowi BP , który na plantacjach pomidorów dla MacDonalds zatrudniał latynosów na warunkach niewolniczych. Nocą dosłownie ich przykuwano żeby nie uciekli.
    Sens słowa rasa został zresztą wypaczony w okresie kolonialnym w wiadomych celach. Tak naprawdę genom ludzki różni sie w zasadzie o 0,1.

    • Logos Amicus Says:

      Ze zmuszaniem ludzi do niewolniczej pracy mamy niestety do czynienia nadal w różnych częściach świata (także w Europie: Hiszpania, Włochy – tam dotyczyło to nawet naszych rodaków).
      W dalszym ciągu ludzie uważają inne rasy za niższe – i widoczne jest to także w Polsce.

  11. 4youu Says:

    Nędzników i Lincolna sobie daruję. Lincoln by mnie interesował, ale jako człowiek, a nie jako człowiek, który pisatuje urząd prezydenta. albo pisząc inaczej prezydent, który bywał człowiekiem. Przynajmniej tak był ukazywany.

    • Logos Amicus Says:

      Człowiek, który piastuje urząd prezydenta nie przestaje jednak być człowiekiem.
      I myślę, że Spielberg ukazał także tego „domowego” („ludzkiego”) Lincolna – choć rzeczywiście najważniejszy dla niego był Lincoln jako prezydent.

      • 4youu Says:

        Oczywiście nie przestaje być prezydentem. Nie wiem czy to jest ludzkie ukazanie, chciałabym by jego prezydentura zeszła na dalszy plan. No, ale to takie moje gadanie…

  12. Marek F. Says:

    Spielberg zdał egzamin przy realizacji tego filmu. Bardzo łatwo było pójść w patos totalny, powiewające flagi, płaczące matki, dzieci niewolników wyrywane rodzinom… do czego zresztą miewał często słabość. Tym większy szacunek, dla niego i/lub doradców, że zrobili film mimo wszystko wyważony, skromny, świetnie zagrany i wyreżyserowany, z ciekawym scenariuszem. Znów, z reżyserią to nie jest wcale takie oczywiste – Steven mógłby skończyć jak Woody Allen czy George Lucas, którzy od jakiegoś czasu nie powinni już niczego kręcić, bo wychodzą im koszmary.

    A sam Lincoln? Brak obiektywizmu… ale o jakim obiektywizmie mówimy? To nie jest praca historyczna, tylko film fabularny, który ma swoje prawa. Pomnikowość… nie widzę jej w wymuszeniu na Thaddeusie Stevensie, żeby publicznie zapomniał o wartościach, którym poświęcił większą część życia. Nie widzę jej w sztuczkach z negocjatorami, ani w firmowaniu korupcji politycznej. Czy jest to film poprawny – też mam wątpliwości. Za to polecam scenę debaty w Izbie nt. konsekwencji uchwalenia poprawki. „Co będzie następne, prawa wyborcze dla kobiet???!!!”… Jakoś dziwnie współcześnie to zabrzmiało…

    • Logos Amicus Says:

      A Spielberg nie poszedł jednak w tym filmie w „patos totalny”.

      Ten film, jak się mu tak bliżej przyjrzeć, nie jest jednak tak bardzo pomnikowy (tutaj, moim zdaniem, wśród krytyków i denuncjatorów tej „pomnikowości” mógł jednak zadziałać stadny instynkt i wzajemna sugestia: ktoś coś takiego powiedział/napisał na początku, a później wszyscy – dość bezmyślnie – to powtarzają).
      Tak, film Spielberga nie jest pracą historyczną, ale jednak jest moim zdaniem filmem wartościowym jeśli chodzi o ukazanie „szerokiej publiczności” (czyli w formie popularnej) tamtego momentu historycznego – czyli tego, jak przebiegała (i jakie miała uwarunkowania) batalia o zniesienie niewolnictwa (kluczowego przecież momentu w historii Stanów Zjednoczonych).

  13. Retoryka Says:

    Może warto przytoczyć cały ustęp z debaty w jakiej wziął udział Lincoln w 1858 roku: „Powiedziałbym, że nie jestem ani nigdy nie byłem zwolennikiem zrównania społecznego rasy białej i czarnej, nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem prawa do głosowania dla Murzynów, powoływania ich do ław przysięgłych, obsadzania nimi urzędów czy też ich małżeństw z białymi kobietami. Powiem więcej, że istnieją tak duże różnice fizyczne pomiędzy tymi rasami, że wydaje mi się niemożliwością, aby zaistniała kiedyś między nami równość społeczna czy polityczna. Z tego właśnie powodu, kiedy przedstawiciele tych ras żyją obok siebie, to jedna z nich musi być nadrzędna względem drugiej i ja, podobnie jak każdy inny, wolę aby nadrzędną pozycję miała rasa biała.”

    • maciek Says:

      Uważając Lincolna za rasistę popełnia się błąd z perspektywy ahistorycznej. Większość ludzi patrzy na problem murzynów w XIX w przez pryzmat współczesny. Nie zwraca się uwagi na to, że Lincoln i ludzie z jego pokolenia byli wychowani w przekonaniu, ze niewolnictwo jest naturalne… a jednak potrafili się temu przeciwstawić, dzięki temu możemy dziś mówić o demokratycznych prawach w naszym współczesnym kontekście i chwała im za to. A to, że sprawy polityczne (jak chęć zapewnienia przewagi militarnej nad Konfederacją poprzez włączenie Murzynów do armii Unii) były głównymi pobudkami jest oczywiste. Mimo to podkreślam jeszcze raz, biorąc pod uwagę sposób myślenia tamtych ludzi, realia w jakich żyli uważam, że ten film, mimo iż idealizowany stanowi adekwatny pomnik dla ich wielkiego osiągnięcia jakim było zniesienie niewolnictwa, a zarazem uruchomienie mechanizmu demokratyzacji państw (prawa wyborcze etc).

    • Logos Amicus Says:

      Lincoln był o wiele bardziej skomplikowanym człowiekiem, niż przedstawia go Spielberg. I przez to chyba ciekawszym. O micie jaki funkcjonuje wśród amerykańskiego społeczeństwa nawet nie wspominam, bo to już zupełnie inna historia.
      Czy Lincoln był rasistą?
      Moim zdaniem był – ponieważ podzielał ówczesne przekonania, jakie żywili wtedy niemal wszyscy biali Amerykanie, że rasa czarna jest gorsza od rasy białej. A to jest pogląd rasistowski (funkcjonujący zresztą w najlepsze także i w dzisiejszych czasach). Ale z drugiej strony Lincoln stał się jednak wielkim przeciwnikiem niewolnictwa (to prawda: być może bardziej z powodów ekonomicznych i politycznych, niż etycznych i humanitarnych).
      Jego stosunek do Murzynów cały czas ewoluował. Ważnym doświadczeniem dla Lincolna było poznanie czarnego polityka, działacza społecznego, pisarza i intelektualistę (tak: intelektualistę!) Frederica Dougasa, którego zaczął traktować jak równego sobie (także pod względem intelektualnym) człowieka, partnera do rozmów.
      Niemniej jednak, Lincoln to był jeden wielki kłębek sprzeczności – pewne diametralnie różne idee zwalczały się w nim ze sobą cały czas – wliczając w to jego własny stosunek do Murzynów i niewolnictwa, jak i do samego abolicjonizmu.
      W sumie przydałby się ktoś, kto by tę wewnętrzną walkę Lincolna z własnymi poglądami i przekonaniami ukazał na ekranie. Niestety, wg mnie Spielberg – a właściwie konwencja jaką on przyjął – do tego za bardzo się nie nadaje. Nie dziwi mnie więc zbytnio to, że w jego filmie za dużo tej wewnętrznej walki nie ma (choć postać Lincolna nie jest tam jednak zupełnie pozbawiona sprzeczności, ani tak płaska, jak widzą to krytycy).

  14. Onibe Says:

    tak jak napisałem u siebie, ja nie dostrzegłem w Lincolnie głębi. Z całym szacunkiem dla Twojego zdania (nie spieram się z Tobą, podkreślam jedynie swój wywód), to że Lincoln prychał i gadał od rzeczy to zwyczajnie za mało, aby docenić jego charakterologiczną strukturę. Może popełniłem błąd winiąc Daniela. Winą obarczyć należy jednak chyba scenariusz, który nie pozwolił Lincolnowi powiedzieć nic ciekawego, a właściwie przedstawił go jak dobrodusznego dziadka, sypiącego przypowieściami i nie robiącego właściwie nic konkretnego. W tym świetle trudno docenić jego walkę zarówno o ochronę Unii jak i o zniesienie niewolnictwa: Spielberg zwyczajnie zapomniał zsynchronizować człowieka z przypisywanymi mu czynami, właściwie to nawet pozwolił Lincolnowi bujać w niebie, a polityce dziać się wedle własnych reguł niżej, na ziemi.

    Może moja krytyka wyrosła z rozczarowania? Lubię filmy historyczne, lubię także historię, a szczególnie dziewiętnasty wiek i okolice.

    • Logos Amicus Says:

      Może wynikło to z rozczarowania.

      A być może ja uniknąłem większego rozczarowania, bo nie oczekiwałem tego, że ten film odda tamten czas i samą postać Lincolna bez hagiografii, idealizacji, uwznioślenia i patosu? A że w sumie nie było w nim tego aż tak strasznie dużo – to stąd ta moja względem „Lincolna” przychylność?

      Rozumiem Twoje zarzuty – myślę, że są uprawnione.
      Ja zresztą też miałem problem ze sposobem w jaki Spielberg traktuje historię, a poszło konkretnie o „Listę Schindlera”:

      https://wizjalokalna.wordpress.com/2011/08/04/z-kamera-w-piekle-wiecej-niz-kino-lista-schindlera/

      W związku z „Czasem wojny” też miałem sporo zastrzeżeń co do jego podejścia do (wojennej) rzeczywistości i zbyt częstego uciekania się do ckliwości i patosu:

      https://wizjalokalna.wordpress.com/2012/01/17/raport-o-utraconej-niewinnosci/

      Tym razem jednak, jakoś tak łagodniej spojrzałem na jego film ;)

      • Onibe Says:

        kwestia perspektywy. Nie twierdzę, że nie lubię jednostronnych filmów. Podobał mi się kiedyś „Braveheart” ;-).

        Z wymienionych filmów obejrzałem jeszcze „Django” i tutaj powiem szczerze, byłem bardzo zadowolony. Było to rozczarowanie w drugą stronę, bardzo pozytywne.

        • Logos Amicus Says:

          No właśnie, kwestia perspektywy… Ja jeszcze wielką wagę (jeśli chodzi o to, w jaką stronę idzie nasz odbiór filmu) przywiązuję do tzw. „guts” – bo wydaje mi się jednak, że najpierw (i to chyba na poziomie nieświadomym) czujemy film „trzewiami”, sercem, duszą… (jakkolwiek by to nazwać), a dopiero później „kombinujemy” z nim racjonalnie (i już świadomie).

          Jeśli napiszesz coś o „Django” to chętnie przeczytam.

        • Onibe Says:

          chyba rozumiem o co Ci chodzi: może być tak, że film nam się w jakiś przedziwny sposób podoba, ale racjonalnie go negujemy. Zresztą, często przy rozbiorze na czynniki pierwsze film sprawia gorsze wrażenie niż „na żywca”. Czy Lincoln zyskuje przy odbiorze trzewiami? Trudne pytanie. Mam na uwadze, że Spielberg nie kręcił tego filmu dla mnie czy dla dowolnego Kowalskiego, raczej dla typowego Jonesa i Smitha, czyli obywateli USA. Im się to może podobać, bo utwierdza ich w przekonaniu, że USA mają za sobą wspaniałą historię z elementami mesjanistycznymi.

          Django faktycznie chcę opisać ;-). Pewnie jutro wrzucę na bloga, ale jak to zwykle w moim przypadku, będzie to raczej gaworzenie do ekranu niż poważna recenzja…

        • Logos Amicus Says:

          Tak, „Lincoln” jest filmem wymierzonym głównie w amerykańską widownię – i faktem jest, że się tu w Stanach (generalnie) spodobał. Ja się temu nie dziwię. Poza tym nie oczekiwałem od Spielberga jakiegoś filmu rozrachunkowego, czy też demitologizującego największą bądź co bądź ikonę amerykańskiej historii.

          A że każdy kraj chce widzieć swoją historię w pozytywnym świetle – to też trudno się temu dziwić. Ale trzeba nie tylko odwagi, ale i kwalifikacji, by stać się w pewnym sensie obrazoburcą i mitołomcą, ustawiającym się „pod włos” narodowym skłonnościom gloryfikacji i idealizacji własnej przeszłości.
          Wprawdzie Spielberg ma kwalifikacje (może nawet odwagę), lecz jednak – jak widać – nie ma na to żadnej ochoty ;)

        • Onibe Says:

          Spielberg oczywiście kwalifikacje ma. Właściwie to nie trzeba się mu dziwić, że nie podważa mitu. My w Polsce jesteśmy chyba zbyt mocno przyzwyczajeni do demitologizacji wszystkiego, co się da zdemitologizować ;-). Może to kwestia tego, że wielu twórców w ten sposób może zaistnieć, a jemu nie jest to potrzebne. Tym niemniej, wydaje mi się, że Spielberg troszkę się cofnął – weźmy chociażby Amistad…

        • Logos Amicus Says:

          Fakt – Spielberg chyba za bardzo się przejął robieniem kina widowiskowego, popularnego – osadzonego mocno w popularnych gustach, unikającego drążenia i kontrowersji.

          Już taki Eastwood zrobiłby „Lincolna” zupełnie inaczej – chyba jednak bliżej tego, czego nam w filmie Spielberga zabrakło.

        • Onibe Says:

          a to ciekawa koncepcja jest, ale chyba nie przekonamy się o jej słuszności, bo Eastwood nie w tę stronę chadza, choć parę poważnych rzeczy zrobił w swoim życiu. Choćby Invictusa czy Listy z Iwo Jimy.

        • Logos Amicus Says:

          Eastwood jednak w różne strony chadza. Wprawadzie wygłupił się trochę ostatnio w czasie kampanii prezydenckiej (too much drinks?) ale to jest moim zdaniem bardzo dobry reżyser, wystarczy przypomnieć choćby: „Bird”, „Unforgiven”, „Mystic River”, „Million Dollar Baby”, „Flags of Our Fathers”, „Gran Torino”, „J. Edgar”…

        • Onibe Says:

          tak, masz rację. Muszę się mu bliżej przyjrzeć. Oglądałem parę razy jego dokonania, zresztą wbrew pozorom Eastwood reżyseruje od bardzo dawna, ale w gruncie rzeczy: nie kojarzę go zbyt dobrze jako reżysera. Nadrobię to przy najbliższej sposobności, bo facet ma tzw. jaja, ale zarazem rodzaj klasy.

        • Logos Amicus Says:

          Warto. Polecam zwłaszcza „Unforgiven” i „Mystic River”. Zresztą wszystkie jego filmy są dobre i utrzymują pewien poziom. I są jednak różne. Eastwood zrobił nawet film biograficzny o legendzie jazzu, Charlim Parkerze („Bird”). No i jest jeszcze „The Bridges of Madison County” – znakomity film, podobający się nie tylko kobietom ;)

        • Onibe Says:

          Jak na twardziela, który stworzył ikonę Brudnego Harrego, to bardzo niezły wynik ;-)

  15. tania Says:

    Spielberg też jest politykiem, jak wielu filmowców. Ale on ma jeszcze ambicje zostać filmowcem wybitnym…
    Lista Schindlera zresztą… to chyba była jego pierwsza próba, prawda?

  16. Logos Amicus Says:

    „Operacja Argo”:

    • Mariusz Says:

      Podzielam przychylną opinię dotyczącą filmu Afflecka, zgadzam się, że jest to kawał solidnego kina, i mimo że kilka scen zostało „upiększonych” po to, by nadać dramaturgii to cała historia sprawia wrażenie mocno realistycznej właśnie dzięki temu, że pozbawiona jest fajerwerków. Filmy wybitne nie muszą dostawać nagród, wystarczy że są wybitne. Dobre kino rozrywkowe powinno być wyróżniane, bo w dzisiejszych czasach trudno znaleźć pierwszorzędnych reprezentantów takiego kina. Dawniej rzadko nagradzano westerny, bo zbyt wiele było rewelacyjnych filmów tego gatunku, teraz prawie w ogóle nie powstają westerny i pojedyncze przypadki, takie jak „True Grit” i „Django” zostały wyróżnione nominacjami, choć też nie są to wybitne osiągnięcia.

      • Logos Amicus Says:

        Tak, w „Argo” jest realistycznie i bez fajerwerków, choć w niektórych scenach film jest tak po hollywoodzku trochę „podkręcony” (komediowe momenty z Goodmanem i Arkinem, „suspensowe” na lotnisku…) Mimo to film, jako całość, nie traci tego polotu autentyzmu i realizmu – właśnie przez brak fajerwerków i powściągliwej, skromnej grze Afflecka.

        Nagrody o tyle są ważne, że jednak pomagają filmowi zaistnieć „szerzej” – czyli trafić jednak do większej liczby odbiorców. Też jestem za wyróżnianiem dobrych filmów rozrywkowych ( lubię to kino), ale ja oczekuję od kina także czegoś więcej – nie tylko rozrywki.

  17. Simon Says:

    Czegoś mi w Argo zabrakło, choć trudno określić czego. Mój szacunek do Afflecka rośnie jednak z filmu na film, choć i tak uważam, że jego najlepszym reżyserskim filmem był Gdzie jesteś, Amando? Przede wszystkim ze względu na tę niejednoznaczność, jak prawdziwy mistrz, Affleck kreował tam emocje, by w finiszu zostawić nas z pytaniem – co my byśmy zrobili? Siłą rzeczy zmuszał więc po zakończeniu seansu do długich rozmów poruszających kwestie moralne. W Argo już tego nie uświadczymy, stąd podobał mi się ten film nieco mniej. Nie znaczy to jednak, że jest zły. Moim zdaniem Argo to taki kawał świetnej, rzemieślniczej roboty, w której wszystko trzyma wysoki poziom, a Affleck potwierdza swój reżyserki talent. Czekam więc na kolejne próby.

    • Logos Amicus Says:

      „Czegoś mi w Argo zabrakło”

      Może również tego, że mimo iż „Argo” jest sensacyjnym thrillerem, to nie jest jednak klasycznym filmem akcji?
      A przy tym – jak słusznie zauważasz – nie pobudza jednak do jakiejś głębszej refleksji, jest zbyt jednoznaczny i dość płaski psychologicznie, nie stawia właściwie żadnych pytań.
      Ale na przekór temu ogląda się go bardzo dobrze – bo, jak piszesz, jest to mimo wszystko „kawał świetnej, rzemieślniczej roboty”.

      Ciekaw jestem następnego filmu Afflecka. Może wreszcie umocni w kinie amerykańskim swoją pozycję ciekawego twórcy, która do tej pory nie była jednak taka pewna?

  18. suzanne Says:

    Nie wydaje mi się, żeby dramatyczna i pełna napięcia końcówka miała oparcie w faktach, chociaż uciekinierzy naprawdę mogli poczuć dreszczyk emocji w trakcie ucieczki (na anglojęzycznej wiki wisi artykuł, oto fragment – „Early in the morning on Monday, January 28, 1980, Mendez, „Julio”, and the six American diplomats, traveling with real Canadian passports and forged entry documents, made it easily through security at Tehran’s Mehrabad Airport.[2] After a short delay because of mechanical difficulties with the jet airliner, the group of eight boarded Swissair flight 363 for Zurich, Switzerland.”)

    Cały artykuł – http://en.wikipedia.org/wiki/Canadian_Caper

    • Logos Amicus Says:

      Tak, to może zwrócić uwagę: końcówka filmu była „podkręcona” jeśli chodzi o suspense – przebieg wydarzeń na lotnisku był w rzeczywistości nieco inny niż w filmie. Ale ja nie mam o to zbyt wielkich pretensji do twórców filmu – oni zrobili to po to, by nadać filmowi dramaturgii. Jednak w ogólnym zrębie, opowiadając tę historię, byli wierni faktom.

  19. andrzej Says:

    „Argo” to pelen napiecia solidny thriller, z osobliwa warstwa czarnego humoru. Jednak ma swoje wady. Paradoksalnie pomimo elektryzujacego napiecia – bohaterowie nie budza empatii. I nie mam tu na mysli jedynie ‚ekipy filmowej’, ale poniekad sama postac Afflecka jest widzowi troche nijaka.
    Wydaje mi sie rowniez, ze brakuje filmowi iskry. Jezeli jednak Argo zbierze stos nagrod – to beda one raczej wymuszone, choc z Oskarami to jak z Baltyckim latem – najstarsi rybacy z Ustki nie wiedza jakie bedzie nastepne.

    • Logos Amicus Says:

      Bohaterowie mogą nie budzić empatii, bo jednak ich sylwetki nie są pogłębione psychologicznie (choć sami aktorzy zagrali świetnie). Postać Afflecka chyba z założenia miała być taka dość nijaka: ot, to dość przeciętny, choć odważny facet – daleko mu jednak do takiego Bonda czy choćby Bourne’a.

      Mimo, że uważam „Argo” za film bardzo dobry, to jednak zdziwiony jestem tym deszczem nagród, które zdobywa (Złote Globy dla najlepszego filmu i za reżyserię dla Afflecka, najlepszy film roku wg Brytyjskiej Akademii Filmowej… cała masa innych wyróżnień – całkiem możliwe, że „Argo” zdobędzie Oscara w kat. Best Picture), bo jednak nie jest to film aż tak bardzo wybitny.

  20. Logos Amicus Says:

    „Bestie z południowych krain”:

  21. gutek Says:

    Atutem filmu jest zręczność, z jaką łączy się tu reportażowy, wyczulony na lokalny konkret styl zapisu i baśniową atmosferę. Zważywszy że syntezy tej dokonał niespełna 30-letni debiutant, rzecz jest doprawdy imponująca: na realizmie magicznym połamali sobie zęby znacznie bardziej doświadczeni twórcy. Niektórym widzom może jednak przeszkadzać afabularność filmu: choć niby „dużo się dzieje”, akcji praktycznie tu nie ma (jeśli przez akcję rozumiemy wydarzenia złączone jakąś dramaturgią). Typowe kino „z klimatem”. Kto w nie wejdzie, będzie zadowolony. Komu się nie uda – wyjdzie po seansie zniecierpliwiony i znużony.

  22. marcin Says:

    Film Zeitlina jest bardzo chaotyczny, trudny do rozgryzienia – historii daleko do spójności, stanowi raczej porozrzucane klocki, niż klarowny obraz, de facto nie ma także wyraźniej osi fabularnej. „Bestie” to taki filmowy kolaż, w którym mieszają się różne wątki, niektóre elementy ktoś z kolei dodał bez żadnej wyraźniej przyczyny (tytułowe stwory). Momentami trudno także zrozumieć, jakie uczucia miała wywołać dana scena.

  23. Logos Amicus Says:

    „Życie Pi”:

    „Atlas chmur”:

    „Hobbit: Niezwykła podróż”:

  24. borówka Says:

    „Życie Pi” to jest film przepiękny, baśniowy, stwarza iluzję baśni i rzuca wyzwania, których pokonanie stanowi o doświadczeniu a następnie wyborze, co w życiu jest ważne. Bohater przechodzi uniesienia szczęścia i rozpaczy, wyzywa na pojedynek Boga aby w rezultacie walki także z samym sobą osiągnąć mentalny spokój. Gąszcz metamorfoz świadomości i duszy, Pi rozwijał na oceanie samotności w towarzystwie jedynie kontrowersyjnego przyjaciela. Przyjaciela, bo tygrys uosabiał nie tylko dzikość i nieokiełznanie ale także trudną przyjaźń opartą na kompromisach ale wzajemnie nie uzależniającą. Ich drogi rozchodzą się. Pi nosi w sobie także siłę tygrysa, poza tym w chińskiej astrologii tygrys symbolizuje zwycięstwo. Nie wiem czy film na szansę na Oskara, ale według mnie stanowi wszystko, co nazywa się magią kina i co pozwala widzowi na 2 godziny poczuć się zaproszonym do tego magicznego świata i przeżyć mentalną podróż w refleksji także względem swojego życia.

    • Logos Amicus Says:

      Kino wydaje się być doskonałym medium do opowiadania baśni. A kino współczesne – z jego nieograniczonymi wręcz środkami technicznymi, zdolnymi wygenerować najbardziej nawet fantastyczne obrazy – doskonale nadaje się do nadawania tym baśniom niezwykłej, „odrealnionej” aury.
      A jeśli chodzi o treść?
      Ja, jako ten stary koń, już nie tak bardzo poddaję się tym uproszczonym morałom i idealistycznym przesłaniom, jakie zwykle wynikają z bajki. Ale jeśli ktoś temu ulegnie – to jego wygrana. Zdolność do (kontrolowanego) poddania się iluzji (ekranu, czy książki) jest jednak wielką zaletą, zwłaszcza jeśli chce się uczestniczyć nie tylko w kulturze masowej ale i w całym świecie sztuki.

  25. mila Says:

    Nie ogarniam tej fali krytyki znęcającej się nad „Atlasem Chmur”. Brzmi to jak zmowa, byliśmy w kinie w grupie 8 osob 35-50… Wszyscy wyszli zachwyceni albo przynajmniej zadowoleni. Zupełnie nie wnikając w kolejne warstwy ogladamy kilka ciekawych, świetnie namalowanych historii, dobre aktorstwo, super muzyka, kilka genialnych scen… A jak ktos chce to sobie wnika w reinkarnacje, Sołżenicyna, itd… Mim zdaniem nie ma tam nachalnego banalu, jest za to piekny obraz.

    • tina Says:

      A ja jestem „Atlasem chmur” zachwycona. Wiem, że podniosę larum, ale jest to lepsze nawet niż Matrix. Nie nudziłam się ani minuty, akcja nie męczy a połączenie wszystkiego jest mistrzostwem.
      Idea pokazywania postaci podobnych (granych przez tych samych aktorów) a przecież różnych, jest odzwierciedleniem tego co najbardziej przemawia z filmu: każdy nasz czyn, każdy wybór – czy dobry czy zły – ma wpływ nie tylko na naszą przyszłość, ale na przyszłość wszystkich.

    • Logos Amicus Says:

      To ciekawe, ale ja również – mimo, że jestem raczej odporny na wszelkie teorie spiskowe – zacząłem podejrzewać jakąś zmowę krytyków, którzy oglądali ten film, ale jakby go nie widzieli.
      Warto zwrócić uwagę na to, że „Atlas chmur” był produkcją niezależną, rozgrywającą się poza głównym nurtem hollywoodzkiego mainstreamu – więc nic dziwnego że nie miał poparcia wśród obsługujących zwykle ten biznes krytyków i „piarowców” – wśród tego całego dworu, składającego się w dużej części z pochlebców. A siła wzajemnej sugestii – nawet wśród osób zawodowo zajmujących się kinem – jest wielka. Lecz nie wszyscy widzowi dale się ponieść tej krytycznej fali (nawet w Ameryce) i zadeklarowali się wielkimi fanami filmu. Ja myślę, że „Atlas chmur” będzie jednym z tych niewielu filmów, do których się wraca – i to z własnej woli ;)

      • suzanne Says:

        A ja słyszałam, że ten film jest pusty.

        • Logos Amicus Says:

          Ja również z tym się zetknąłem. Określano go też „wydmuszką”. Napisałem nawet (w innym miejscu) kilka słów w obronietego filmu, bo myślę, że jest on tego wart. Może w moim pozytywnym nastawieniu do „Atlasu chmur” jest trochę przekory względem tego, że ten film tak niektórzy (moim zdaniem trochę stadnie i bezmyślnie) zjechali (tygodnik “Time” uznał go za najgorszy film roku – cóż, wygląda mi to na bezczelność i jakąś złośliwość, może nawet absurd, bo przecież filmów gorszych od “Atlasu” były całe tony).
          Mnie „Atlas chmur” oglądało się bardzo dobrze, poczułem się w takim lekkim obłoku magii i ta jego (domniemana) pustota, wcale mi nie przeszkadzała. Nie zawsze tak jest, że sama forma decyduje o moim nastawieniu do filmu, ale tym razem tak było (bo treść rzeczywiście jest deczko niepoważna i banalna – choć mnie akurat ujęła… jak to w bajce bywa).

  26. molnar Says:

    Jeśli chodzi i „Życie Pi”, to może fabularnie nie jest jakoś wybitnie ale dzięki lekkiemu baśniowemu zabarwieniu całej tej historii ogląda się film przyjemnie i bez dłużyzn. Prawdziwą perełką są jednak zdjęcia i scenografie. Co tu dużo mówić: ten film jest piękny. Pomysłowe przejścia, przekonujące efekty specjalne i wybitnie śliczne scenografie są dla oczu tym czym dla pustego żołądka trzydaniowy obiad w pięciogwiazdkowym hotelu. Znaczy się ucztą. Do tego dochodzi genialnie animowany tygrys. Czuć wręcz bijące od niego zagrożenie. Zrobić świetnie animowanego zwierzaka, który zagra przekonująco jest okropnie ciężko (o czym przekonali się twórcy „Zmierzchu”) ale w „Życiu Pi” sztuka ta się udała.

    • Logos Amicus Says:

      Zgadzam się: tygrys wcale nie jest papierowy w scenografia jest ni mniej, ni więcej tylko śliczna ;)
      Fabularnie nie jest wybitnie? To może również przez tę „niefilmowalność” powieści Martela?

  27. Simon Says:

    Jeśli chodzi o Atlas Chmur to nie do końca podzielam Twój zachwyt. Co prawda ja też czytając wcześniej liczne opinie zasiadłem do tego filmu z małym uprzedzeniem, które potem zupełnie się rozwiało. W trakcie filmu naprawdę bawiłem się całkiem nieźle. Raczej nie uznałbym tego w żadnej mierze za kino wybitne, ale jakąś tam udaną rozrywkę sobą prezentuje, a to mi starczyło. Uważam jednak, że poszczególne historie są w stanie się obronić, zainteresować widza, natomiast jako całość, niestety – moim zdaniem – brakuje spójności, dominuje zaś chaos, który jednak razi. Ale fakt – Wachowscy i Tykwer wykonali kawał ogromnej roboty, za który należą im się brawa.

    Co do Hobbita to dodam tylko, że del Toro zrezygnował z funkcji reżysera na długo przed tym, jak okazało się, że będzie on trylogią. Było to podyktowane tym, że MGM przechodziło kryzys, obsada ciagle nie była zebrana a o rozpoczęciu ewentualnmych zdjęć można było tylko pomarzyć. Del Toro zrezygnował więc, tłumacząc decyzję brakiem czasu i zaangażowaniem w inne projekty.
    Ale szkoda. Bo jako fan Tolkiena i filmowego Władcy Pierścieni bardzo zależało mi na tym, żeby to właśnie ten meksykański twórca nakręcił Hobbita. Liczyłem na nieco inną konwencję niż ta, którą zawarł w swej książce Tolkien. Liczyłem na więcej mroku, więcej klimatu i wreszcie – z czego del Toro jest znany – liczyłem na galerię oryginalnych postaci oraz stworów. Niestety Jacskon poszedł na łatwiznę, bardziej kierując się w stronę kalki Władcy Pierścieni, kalki podrasowanej komputerowo, kalki efektownej i widowiskowej, ale jednak płaskiej. Dla mnie Hobbit stanowił zawód, bo liczyłem na znacznie więcej, a naprawdę dłuuugo czekałem na ten film z ogromnymi oczekiwainami. Zawiodłem się więc, ale i tak trochę sobie ten obraz wyidealizowałem, a i w trakcie oglądania bawiłem się świetnie. „Kupiłem to i się tym cieszyłem”. Nie tak bardzo jak chciałem się cieszyć, ale jednak.

    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Niespójność „Atlasu chmur” wynikała niejako „organicznie” ze sposobu w jaki Wachowscy i Tykwer postanowili ukazać wielowątkowość książki Mitchella z akcją rozgrywającą się na dodatek w kilku różnych epokach. W książce była to narracja „szkatułkowa”, w filmie zaś achronologiczne przeskakiwanie z jednaj opowieści na drugą, które rzeczywiście mogło być dla widza dezorientujące i powodować wrażenie chaosu. Ja jednak się po jakimś czasie do tego przyzwyczaiłem – i przestało mi to przeszkadzać.
      Być może „Atlas chmur” nie jest filmem wybitnym (choć tu można byłoby dyskutować), ale jest na pewno filmem wyjątkowym. I – mimo swej prostoty przesłania oraz pewnej filozoficznej naiwności – filmem o wiele głębszym i bogatszym (jeśli chodzi o treść, bogactwo wątków i postaci, różnorodność stylistyczną), niż taki „Hobbit”, a nawet „Życie Pi”. Tak mi się przynajmniej wydaje.

      Widzę, że mamy podobne zdanie jeśli chodzi o „Hobbita”: jest widowiskowo, ale (mimo 3D) płasko, może bardziej zabawnie, ale niestety mniej mrocznie (a to dodatkowo obraz ten jednak spłyca).
      Twoja wygrana, że się mimo wszystko na „Hobbicie” bawiłeś. Dałeś zapewne kredyt twórcom „Władcy pierścieni” i – jak sam piszesz – obraz ten wyidealizowałeś. Nie ma w tym nic złego. Ale sam widzisz, że spektakularne obrazki to jednak za mało – i od obiektu swojej miłości zaczynasz w końcu wymagać czegoś więcej ;)

  28. gośka Says:

    Nie możemy zapominać, że Hobbit to jednak jest baśń. Ta cała baśniowa otoczka, piękne krajobrazy (których nigdy chyba nie będę miała dosyć) dopełnione wspaniałą muzyką, momenty humorystyczne, to są te części filmu, które nadają mu tak charakterystyczny klimat, powodujący (na pewno u mnie a mam nadzieje, że nie tylko) chęć obejrzenia tego filmu ponownie oraz podekscytowanie wizją kolejnych filmów z tej serii.
    A dłużyzny? Wprowadzenie wątków, których w książce nie było to nie dłużyzny, a jedynie ukłon w stronę widza nic o tym świecie nie wiedzącego.

  29. Marcus Says:

    Polecam bardzo ciekawą recenzję Hobbita na stronie:

    http://film.org.pl/r/recenzje/hobbit-niezwykla-podroz-3-21340/

    Fragment: „Jackson sztucznie rozciąga opowieść, rezygnując z idealnego tempa książki, przez co film momentami dłuży się i przypomina laurkę dla fanów. Z drugiej strony „Niesamowita Podróż” wypełniona jest momentami prawdziwego piękna i klimatem kinowej przygody, a początkowo mozolna narracja może opłacić się w przyszłości.” (…) „Choć Hobbit może wydawać się niekształtnym zlepkiem sekwencji akcji, mozolnie ciągnącym widza od sceny do sceny, bez większego ładu i ogólnego zarysu, to klimat nowej przygody jest tu naprawdę silny i zwiększa się z każda godziną seansu. Wprawdzie wciąż uważam, że ekranizacja zamknięta w jednym filmie, mogła mieć dużo lepszą, kinowa formułę i uderzać z większa mocą, to ilość dłużyzn w „Nieoczekiwanej Podróży” jest mniejsza, niż sugerują krytyczne recenzje. Jackson potrafi przykuć uwagę widza, ma świetną wizualną intuicję, sprawnie operuje nastrojem i nie ogranicza się jedynie do paradowania przed widzem kalejdoskopu ładnych obrazków, potrafi je też odpowiednio sprzedać.
    Nie zgadzam się również z często powtarzanymi zarzutami o brak epickości i błahość opowieści, które padają, gdy recenzenci chwytają się najbardziej oczywistych różnic, pomiędzy książkowym „Hobbitem” a „Władcą Pierścieni”, nie zauważając przy tym, że ekranizacja ambicją wykracza nieco poza ramy powieści. Prawda, ton historii jest wyraźnie inny: lżejszy, bardziej humorystyczny, a stawki nie są jeszcze tak wysokie jak we Władcy. Jednak wyraźną intencją Jacksona jest stworzenie nowej trylogii – odrobinę bardziej baśniowej i z większą ilością humoru, ale nadal odpowiednio operowej i kręconej z rozmachem i pompą.”

    • Logos Amicus Says:

      Rzeczywiście, bardzo dobra recenzja, świetnie napisane i wyłuszczone – i to z pozycji kogoś, kto dobrze zna książki Tolkiena.
      Mnie jednak ta błahość i brak konkretnej treści w opowieści o Hobbicie przeszkadzała. I nie zdołał w moich oczach obronić filmu jego wizualny rozmach.

  30. jelinek Says:

    A niejaki Cry Wolf (tutaj) wobec Hobbita wygarnia całą litanię zarzutów:

    „No więc drogie dzieci… tzn, drodzy zwolennicy filmu… Wiele z moich zarzutów pewnie już słyszeliście, ale część będzie dla was zupełnie nowa. Tak więc do dzieła!

    1) Nadużywanie CGI
    Nie mówię to o orkach, olbrzymach i innych bestiach, ale z daleka widać, że nawet trawa została wygenerowana komputerowo. Cały film przypomina gameplay w wysokiej rozdzielczości z jakiejś nowej wypasionej gry na peesa. W LOTRze wszystko wyglądało ładnie i naturalnie, tutaj jest strasznie sztuczne i sterylne. Co się stało?
    Brakuje tego brudu, bitewnego kurzu i poziomu detali jakie zapewnić może tylko rzeczywistość. Tutaj mała rada dla twórców. Nie starajcie się poprawiać natury. Efekty mają ją tylko w jak najlepszym stopniu imitować.

    2) Film wygląda jak gra komputerowa
    W związku z nadużywaniem CGI Hobbit bardziej przypomina grę komputerową niż film. Cały efekt pogarszają jeszcze sceny akcji. Walka kamiennych olbrzymów (znów sterylna) i krasnoludy przeskakujące po ruszających się kamieniach (platformówka? WTF?). Potem walka, a raczej bieganina w tunelach goblinów. Nie dość, że ociężałe krasnoludy skaczą i zapierdzielają lepiej niż Usain Bolt, to jeszcze nagminnie łamią przy tym prawa fizyki. I ta gierkowa nawalanka. Tylko czekałem, aż w na ekranie pojawi się napis: „4 HITS, 200 POINTS, GREAT COMBO!”, aż się odechciewa oglądać. Potem pojedynek na drzewach… Oczywiście musiał być na urwisku, a ostatnia sosna musiała spaść? Czy gdyby zrobili to tak, jak w książce, byłoby mniej dramatycznie? Na pewno mniej efekciarsko, ale to chyba plus.

    3) Efekciarstwo, zamiast efektowności
    I znów wrócę do walki w tunelach goblinów. Otóż była ona nie tylko komputerowa, ale przede wszystkim strasznie efekciarska, tak samo jak spotkanie z Azogiem, które nastąpiło potem (choć ta scena nieporównywalnie lepsza). (…)

    5) Film jest wyprany z klimatu
    No dobrze, może nie cały, ale większość scen tak. To przez efekciarstwo i nadużywanie CGI… choćby walka w tunelach goblinów (znowu xD), która w żadnym razie nie przypomina świetnej, klimatycznej sekwencji z Morii. Tu mamy efekciarskie bieganie po ekranie, zamiast gęstego klimatu i strachu o to, czy główni bohaterowie wyjdą z tego cało. Scena z Gollumem była po prostu nudna, a kadry stanowczo za jasne. Przecież tam powinna być gęsta i mroczna atmosfera dodatkowo podsycana klimatyczną muzyką… Nawet animowane bajki Disneya są bardziej mroczne i klimatyczne. Film powinienem oglądać z zapartym tchem, akcja powinna mnie porwać, a tymczasem na najważniejsze sceny reaguję znudzonym „aha”.

    6) Odejście od książki
    Pamietam jak narzekałem, że Władca pierścieni jest zbyt skrócony w porównaniu do książki, w Hobbicie mamy sytuację odwrotną. Zastanawiam się, czy te wszystkie dodane sceny są podyktowane czystą fanowską miłością, czy też próbą rozciągnięcia filmu, tak by z krótkiej historii zrobić trzy filmy i wyciągnąć od widzów więcej kasy… Dla mnie 2 filmy to byłoby rozwiązanie optymalne, a książka jest na tyle dobra, że bez tych dodatków historia by się obroniła. (…)

    7) Film jest dłuuuuuuugi i strasznie się wlecze
    Nie mówię o początku w Bag End, to jest jeszcze spoko. Mówię o tym, co się dzieje potem. Od wyruszenia w Shire, do dotarcia do Rivendell mija strasznie dużo czasu, a przecież tak na dobrą sprawę po drodze były tylko trolle… A no tak… dodane momenty, długie rzuty kamerą na sztuczne pejzarze, tak by każdy od zdążył zauważyć, że są wygenerowane komputerowo… Szkoda słów. 2 filmy, a nie 3 to optimum, a do Władcy pierścieni można nawiązywać subtelnymi wstawkami, a nie całymi wątkami…

    Więcej grzechów nie pamiętam, w końcu film jest przecież dobry :P ino to nie arcydzieło, jak LOTR… Tak naprawdę najlepiej by było, jakby Peter zmienił oprawę audiowizualną filmu i ciut pohamował się przy dodawaniu wątków… byłoby perfekcyjnie.”

  31. Logos Amicus Says:

    „Poradnik pozytywnego myślenia”:

    „Skyfall”:

    „Mistrz”:

  32. Cane Says:

    Eh, chciałbym w końcu wygenerować czas na kino, które jest dla mnie wyprawą zabierającą większą część dnia. W czasie studiów co tydzień oglądałem po 2-3 filmy (zawsze w środę) i zawsze przy prawie pustej widowni. Eh ;)

    • Logos Amicus Says:

      Ja po sąsiedzku mam kino, a to jest wygodne.
      Wiem, że w Polsce nie wszędzie jest dostęp do najnowszych premier w kinach. W większych miastach jest OK, ale w mniejszych… już nie bardzo. Moja rodzina mieszka w Leżajsku i kiedy chcę iść – a raczej jechać – do kina, to muszą się wybierać aż do Rzeszowa.
      Za moich czasów było jednak lepiej pod tym względem, bo mieliśmy w Leżajsku świetne kino – „Radość” się nazywało. To tam, z naszą paczką, po raz pierwszy widzieliśmy na wielkim ekranie filmy Felliniego, Bergmana,Kubricka, Chabrola i całej reszty. Taki ambitny repertuar mieli. Później, kiedy przyszła „odnowa”, kino „Radość” zamieniono na „salon” maszyn rolniczych.
      Ale w tamtych czasach trzeba było czekać na polską premierę np. filmu amerykańskiego całe miesiące, a teraz – chodzi cały czas o duże miasta – w Polsce filmy ukazują się w tym samym czasie, co w Stanach i na całym świecie, czasem nawet wcześniej ;)
      Teraz, o tyle też lepiej, że mnóstwo filmów można zobaczyć w internecie – abstrahując od legalności i jakości tychże.

  33. la-di-da Says:

    Potężny tekst. I bardzo dobry. Chylę czoła :). Podzielam zachwyt „Bestiami” i „Django” – w przypadku tego drugiego też nie miałam ochoty na krytyczne uwagi. Zwalił mnie z nóg :).
    Pozdrawiam!

  34. ulotna_wiecznosc Says:

    Logosie mam nadzieję że powrzucasz swoje recenzje w katalog film a tam będą łatwe do odszukania. Ja ze swojej strony przyznaję, że tam zaglądam bo jednak jest pewien rozrzut w czasie oglądania .

    Z twoich ostatnich widziałam ,,Atlas Chmur”, ,,Hobbity” i ,,Poradnik Pozytywnego Myślenia” ale np niedawno oglądałam ,,Młyn i Krzyż” (największe wrażenie, uczta dla oka i ducha) i są filmy które ja widziałam a Ty może jeszcze nie np ,,Tajemnica Westerplatte.” (Takie rozrzucenie w czasie.)

  35. grześ Says:

    Cześć Logosie:),

    dawno mnie tu nie było.
    I oczywiście jak zawsze mam zaległości w twoich tekstach (ale ten przeczytałem).
    Niestety z filmów oskarowych znam tylko „Django”.
    Zgadzam się właściwie ze wszystkim co napisałes o tym filmie, mnie też wciagnął, rozbawił, zauroczył.
    Nawet dłużyzny się nie dłużyły, a to że Tarantino tym razem w sosie westernowym film nakręcił, to już w ogóle byłem z tego zadowolony, bo westerny od zawsze uwielbiałem.
    A tylko wspomniałbym jeszcze o wręcz genialnej roli Samule L. jacksona.

    P.S. Co do „Hobbita” nie zgadzam się, ja się dałem wciągnąć w świat tego filmu i nie żałowałem i z chęcią obejrzę kolejne części.

    • Logos Amicus Says:

      Cześć grzesiu, kopę lat! Cieszę się, że żyjesz :)
      Zgadzamy się co do „Django”, a jeśli chodzi o „Hobbita”? Mówsz, że dałeś się wciągnąć w świat tego filmu… w takim razie: good for you! :)

  36. Joan S. Says:

    Stasiu, Twoje teksty czytam, kiedy tylko mam czas. Podaję Ci swoje „picks” na Oscars : film – powiniem wygrac „Argo”, pewnie wygra „Lincoln”. Actor – Daniel Day-Lewis and he will win. Actress – Jennifer Lawrence should win, but maybe E.Riva from „Amour”will, she is old afterall… Remember „Titanic”? Director – Ben Affleck should win, but he is not even nominated, Ang Lee should, saw „Life of Pi” in 3D, better than the book!

    • Logos Amicus Says:

      Joasiu, zgadzam się z Tobą niemal co do joty. Ale w te wszystkie przewidywania sam nie chcę się bawić – będzie, co będzie. Mam nadzieję, że nie będzie nudno i że jakoś wysiedzę przed ekranem telewizora (bo telewizji w zasadzie nie oglądam).
      Ale oczywiście mam swoje sympatie wśród nominowanych filmów, aktorów i twórców. Można więc powiedzieć, że będę niektórym z nich kibicował. Wczoraj widziałem też (w Landmark Century Cinema) wszystkie nominowane filmy w kat. obrazów animowanych i krótkometrażowych aktorskich. Wśród nich też mam swoje typy. Zobaczymy.

      PS. Ben Affleck jest nominowany – jako producent „Argo” :)

  37. Logos Amicus Says:

    Oscary 2013. Gwoli formalności podaję listę zwycięzców w wybranych kategoriach

    – Najlepszy film:

    „Lincoln”
    „Les Miserables. Nędznicy”
    „Operacja Argo”
    „Poradnik pozytywnego myślenia”
    „Django”
    „Życie Pi”
    „Wróg numer jeden”
    „Bestie z południowych krain”
    „Miłość”

    – Najlepszy aktor pierwszoplanowy

    Daniel Day Lewis („Lincoln”)
    Joaquin Phoenix („Mistrz”)
    Bradley Cooper („Poradnik pozytywnego myślenia”)
    Denzel Washington („Lot”)
    Hugh Jackman („Nędznicy”)

    – Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

    Jessica Chastain („Wróg numer jeden”)
    Jennifer Lawrence („Poradnik pozytywnego myślenia”)
    Emmanuelle Riva („Miłość”)
    Quvenzhané Wallis („Bestie z południowych krain”)
    Naomi Watts („Niemożliwe”)

    – Najlepsza aktorka drugoplanowa:

    Amy Adams („Mistrz”)
    Anne Hathaway („Les Miserables. Nędznicy”)
    Jacki Weaver („Pamiętnik pozytywnego myślenia”)
    Sally Field („Lincoln”)
    Helen Hunt („Sesje”)

    – Najlepszy aktor drugoplanowy:

    Alan Arkin („Operacja Argo”)
    Philip Seymour Hoffman („Mistrz”)
    Christoph Waltz („Django”)
    Tommy Lee Jones („Lincoln”)
    Robert de Niro („Pamiętnik pozytywnego myślenia”)

    – Najlepszy reżyser:

    Ang Lee („Życie Pi”)
    Steven Spielberg („Lincoln”)
    Michael Haneke („Miłość”)
    David O’Russell („Pamiętnik pozytywnego myślenia”)
    Benh Zeitlin („Bestie z południowych krain”)

    – Najlepszy film nieanglojęzyczny

    „Miłość”, reż. Michael Haneke, Austria
    „Kochanek królowej”, reż. Nikołaj Arcel, Dania
    „Wiedźma wojny”, reż. Kim Nguyen, Kanada
    „No”, reż. Pablo Larrain, Chile
    „Kon-Tiki”, reż. Pablo Berger, Norwegia

  38. Reckless Says:

    Ha, dotrwałam do końca! Żartuję oczywiście, bo tekst choć długi, to ciekawy. Mówiąc szczerze, to jak na razie żaden z nominowanych do Oscara filmów w tym roku (nie oglądałam jeszcze kilku), nie wywarł na mnie szczególnego wrażenia. W sumie, to każdy mi się podobał, ale nie na tyle, by zasłużyć sobie na statuetkę.
    Zgadzam się, co do muzyki do „Django” – szalenie mi się podoba!

    Zapraszam na mojego bloga (ambarans-dysonansu.blogspot.com), gdzie między innymi recenzja „Poradnika…”.

    • Logos Amicus Says:

      Dziękuję za wytrwałość ;)

      Mnie, prawdę mówiąc, bardziej interesowały same filmy, niż ich szanse na statuetki.
      Innymi słowy: zdecydowanie wolę oglądać filmy w kinie, niż patrzeć na ceremonię przyznawania im Oscarów w telewizji :)

      Z zaproszenia skorzystam – ciekaw jestem opinii o „Poradniku”.

      • Reckless Says:

        Dla mnie cała ta oscarowa otoczka jest bardzo ekscytująca. Oprócz samego oglądania filmów, uwielbiam też o nich rozmawiać, pisać czy czytać opinie innych osób na ich temat… a w ostatnim czasie zupełnie pochłonęło mnie rozpatrywanie szans poszczególnych nominowanych pozycji na statuetkę. Nie chodzę jednak do kina po to, by móc filmy oceniać. :) Takie zastanawianie się nad obejrzanymi produkcjami pojawia się dopiero jakiś czas po seansie. Czasem nawet klka dni później, kiedy zdążę „ochłonąć”. Dopiero wtedy jestem w stanie spojrzeć na film w miarę obiektywnie i spojrzeć niego pod kątem nagród itp.

        • Logos Amicus Says:

          Ja przechodziłem przez różne fazy – jeśli chodzi o mój stosunek do Oscarów. Oczywiście zawsze mnie to oscarowe „halo” interesowało” i na swój sposób ekscytowało – ale też przechodziłem przez okres „krytvczny”, kiedy to zacząłem widzieć w całym tym zamieszaniu coś z „targowiska próżności” jakie sobie wyprawia Towarzystwo Wzajemnej Adoracji, robiąc przy okazji na tym wszystkim interes ;) Ale to ostatnie nastawienie mi przeszło i mój obecny stosunek do tej imprezy jest obojętno-życzliwy, ze wskazaniem raczej na „życzliwy”. Bowiem większość ludzi, którzy się tam pojawiają wzbudza moją sympatię. Poza tym – siła przyzwyczajenia i miłość do kina jako takiego, robi swoje :)
          Niemniej jednak, najważniejszy dla mnie jest sam film i moja z nim relacja (od tego, by go ocenić, ważniejsze dla mnie jest to, jak on na mnie oddziałał). Reszta to dodatek.

  39. maria Says:

    Tak myślałam, to musi być miłość ( do kina ) :) Obejrzałeś tyle filmów, tyle filmów opisałeś (wyczerpująco!) . Czy nie masz czasami wrażenia oglądając kolejny film, że wszystko już było? i właściwie w drugiej połowie już wiesz co będzie i jak się zakończy. Oczywiście oprócz scenariusza, jest jeszcze kwestia warsztatu, gry aktorskiej, pięknych zdjęć, nowoczesnego montażu i całej tzw. sztuki filmowej, na którą zwracamy uwagę. Kiedyś filmy potrafiły mnie bardzo poruszyć. Czasami jeszcze poruszają, ale już nie zaskakują.

    • Logos Amicus Says:

      Mnie w pewnym okresie życia również się wydawało się, że w kinie wszystko już było.
      Kiedyś napisałem coś takiego:

      Przegląd “odrestaurowanych” filmów Bergmana w kinie “Music Box”. Po raz kolejny wracam do tych obrazów, które przecież noszę w sobie od dawna, tylko dość głęboko ukryte… Teraz się zastanawiam, dlaczego w tych “głębinach” nie ma w zasadzie kina współczesnego. Czyżby zabrakło już tam dla niego miejsca? Bergman kręcił swoje filmy w czasie, kiedy kino mogło być uznawane za sztukę wyższą, szlachetną, niosącą głębsze przesłania. Mówi się, że to on właśnie wyniósł film na takie poziomy, ale robili to również twórcy mu współcześni: Fellini, Antonioni, Kurosawa… A działo się tak dlatego, że w ewolucji kina taka właśnie nastała epoka. Podobnie sprawy się mają z operą, malarstwem, a nawet z literaturą: wszystkie te dziedziny sztuki mają za sobą swoje apogea, w jakimś sensie się wypełniły, może nawet wyczerpały. Oczywiście po tych tuzach kina pojawili się twórcy równie zdolni, może nawet podobnie genialni, ale już nikt nie przydawał im takiej wagi, bo zmieniła się epoka – a i oni sami kręcili już w inny sposób. Nawet Woody Allen, będący przecież synonimem kina autorskiego, nie mógł kręcić filmów w bergmanowskiej manierze czy powadze, bo wyszłyby z tego jakieś wtórności. Zabrał się więc za parodie. Poważniej do sprawy podszedł u nas Zanussi – będący pod olbrzymim wpływem Bergmana – ale on istnieje w historii kina gdzieś na marginesie, jako twórca bardziej lokalny.
      Wygląda wiec na to, że i w dziejach kina spełnił się kanon – nie ma też potrzeby jego rewizji, ani nawet suplementacji.
      Może podobnie działa też nasza pamięć?
      Bo wszystko to, co nas ukształtowało, już było?

      Teraz trochę inaczej to widzę. Może, kiedy pisałem tę uwagę byłem w jakiś sposób kinem zmęczony? Może czułem pewien przesyt?
      Lecz jednak z czasem mi to przeszło: zacząłem spotykać coraz więcej ciekawych filmów, pojawiały się nowe nazwiska, kino znowu zaczęło mnie intrygować, ciekawić, może bawet ekscytować…
      Jednakże czasy, kiedy film potrafił mną wstrząsnąć do głębi tak, że pozostawało to ze mną „na zawsze”, chyba jednak minęły. Bo czegoś takie można doświadczać tylko w pewnym okresie swojego życia – a konkretnie w młodości.
      Ale to nie znaczy, że film nie potrafi mną dzisiaj wzruszyć (bo potrafi), że już nic nowego się w kinie nie zobaczyć (bo jednak zawsze można zobaczyć coś nowego, zaskakującego)… Wg mnie wrażenie, że wszystko już było jest złudzeniem. Bo liczba kombinacji myśli, obrazów i słów, jakie może stworzyć człowiek, jest jednak nieskończona i nieograniczona.
      Czasem więc jestem w kinie zaskakiwany :)

  40. Simon Says:

    Jeśli chodzi o wszystkie filmy z 2012 roku, jakie obejrzałem, to właśnie Mistrz zrobił na mnie największe wrażenie. Nawet pomimo pewnych braków, pomimo tych pewnych niejasności, moim zdaniem zostawił daleko w tyle te wszystkie nominowane do Oscara produkcje. Jedynie, co mnie nie przekonało to fakt, że kwestia sekty nie została wyjaśniona do końca, raczej tylko luźno nakreślona, choć jeśli się bardziej zastanowić, to ma to pewne uzasadnienie. Po pierwsze pokazuje to tylko, jak wiele znaczy charyzma, jak łatwo można sobie kogoś okręcić wokół palca, szczególnie jeśli „weźmiemy na warsztat” takiego wykolejeńca, jak Freddie. I właśnie w ten sposób wiele osób daje się złapać niejednokrotnie na wędkę, która nie ma nic do zaoferowania. I to już nie odnosi się nawet tylko do sekt, religii, ale niemal do wszystkiego, gdzie naiwność prowadzi do zaufania. Po drugie zaś myślę, że sam ten wątek nie miał aż takiego znaczenia. Bo bez względu na wszystko główne znaczenie w filmie mają same relacje między bohaterami. Nie tylko, między dwoma mężczyznami, choć to głównie wokół nich kręci się fabuła, ale każda postać ma tam znaczenie. Dośc wymowna scena w łazience pomiędzy Lancesterem a jego żoną, pokazuje nam, kto tak naprawdę nad kim dominuje. I to są takie puzzle, każdy element ma jakieś znaczenie, każdy element nakreślony jest idealnie z wielką pieczołowitością. Pytanie tylko w jaką całość się to składa? Czy w ogóle w jakąś? Trudno powiedzieć, ale już sama ta zabawa, samo to układanie dostarczyło mi więcej radości, niż oglądanie innych filmów w ostatnim czasie. Bo co najdziwniejsze w Mistrzu, jeśli chodzi o mnie, oczywiście, to fakt, że znacznie bardziej doceniłem go po wielu dniach od seansu, kiedy już wszystko zdążyłem jakoś przetrawić, niż zaraz po – wtedy miałem dość mieszane uczucia. Teraz już jestem pewien, że to kawał znakomitego kina i tylko wzrasta w moich oczach jeszcze talent Andersona, którego i tak już uważałem za jednego z najlepszych współczesnych twórców w amerykańskim filmie. Aktorsko i realizacyjnie – dla mnie perła. Phoenix chyba nigdy nie zagrał tak dobrej roli. I po prostu trafił w zły okres, bo wygrać z Day-Lewisem raczej nie szło. (inna sprawa, że za swoje wypowiedzi i tak nie dostałby nagrody) Pod względem technicznym: zdjecia, muzyka – w moim odczuciu to wszystko bardziej zasługiwało na nominacje, niż chociażby zdjęcia z Życia Pi, w przypadku których trudno już nawet stwierdzić na ile tam pracy operatora, a na ile speców od efektów specjalnych. No i może trochę gorzej jest treściowo, piszę: „może”, bo trudno tak naprawdę stwierdzić w jakim stopniu sam zrozumiałem zamiar Andersona, a w jakim stopniu nie było w ogóle czego rozumieć. Ale i tak jestem zachwycony, raczej mimo wszystko wymienione przez Ciebie wady, ja biorę jednak za plus.

    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      To prawda: “The Master” zdecydowanie odstaje od wszystkich innych opisanych tu przeze mnie filmów, ale głównie dlatego, że jest to inny rodzaj kina. Tamte filmy chcą przed wszystkim dostarczyć widzowi rozrywki (nawet “edukacyjny’ w pewnym sensie “Lincoln” przynależy do mainstreamowego kina pop), w czym oczywiście nie ma nic złego. Zresztą, takie filmy, aby być skuteczną rozrywką, także muszą być dobrze zrealizowane – i większość z nich taka jest, nawet komediowy “Poradnik” jest w swoim rodzaju majstersztykiem. Myślę, że warto to docenić, bez względu na to, jakie się ma zdanie o kinie popularnym – czy lubi się to kino, czy też nie. Nie lubię totalnej krytyki pop-kultury, bo uważam że pełni ona ważną i pożyteczną rolę w społeczeństwie. A i ja sam jestem czasami jej “konsumentem”, choć nie bezkrytycznym ;)
      Ale jednak zdecydowana większość produkcji hollywoodzkich jest dla mnie nie do przełknięcia, bo jednak od kina oczekuję czegoś więcej, niż rozrywki. Oczekuję mianowicie także tego, aby film był dziełem sztuki, a nie tylko konsumpcyjna konfekcją. Lubię kiedy kino podejmuje ważniejsze – i poważniejsze – tematy, zmusza do myślenia, jest niewygodne albo wręcz prowokuje… posiada pewną wartość artystyczną, psychologiczną, może nawet filozoficzną. To zawsze mogłem znaleźć w kinie choćby Bergmana, Felliniego, Altmana, Kubricka, Antonioniego,Tarkowskiego… etc.
      “The Master” bliżej jest tego drugiego rodzaju kina. Miałem więc wobec niego pewne oczekiwania, ale się nieco zawiodłem. Obraz Andersona (którego także, jako twórcę kina, bardzo cenię) wydał mi się… trochę niedopracowany, w niektórych miejscach nieco się “rozchodził” (wina scenariusza?). Hoffman zagrał bardzo dobrze, ale widziałem go w lepszych rolach. Phoenix oczywiście był niesamowity, lecz niestety momentami – jak na mój gust – zbyt karykaturalny (niemniej jednak uważam, że ta rola jest wielkim osiągnięciem tego aktora – i ja to doceniam).
      To wszystko są naturalnie tylko moje subiektywne wrażenia i myśli. Jeśli ktoś uważa, że ten film jest bardzo dobry, może nawet wybitny – to jego prawo. Obraz Andersona ma do tego przesłanki – i ja również je dostrzegam. Tyle, że mam wobec niego także pewne zastrzeżenia, o których wspomniałem powyżej.

      • Simon Says:

        Ano właśnie, osobiście gotów jestem nawet zaryzykować stwierdzenie, że Anderson właśnie pełni w dzisiejszym kinie taką rolę, którą przed laty pełnili ludzie pokroju Kubricka. I tylko pozostaje się cieszyć, że autorskie kino artystyczne nadal ma się całkiem nieźle i są ludzie, którzy chcą je oglądać oraz ludzie, którzy chcą je tworzyć.

        • Logos Amicus Says:

          Kino tzw. „artystyczne” i kino popularne zawsze w zasadzie chodziły innymi ścieżkami, ale jednak dawniej, w obrębie kina popularnego, częściej chyba zdarzały się filmy o większym ciężarze gatunkowym, podejmujący ważniejsze kwestie społeczne czy polityczne… Ot, choćby obrazy Olivera Stone’a, Roberta Altmana, Martina Scorsesego… Teraz, kino popularne nastawiło się niemal zupełnie na rozrywkowy eskapizm – bo z tego czerpie największe (finansowe) korzyści. Tym bardziej należy się uwaga i poparcie kinu tzw. „ambitnemu”, autorskiemu – a reprezentantem tego kina jest choćby Paul Anderson.


Dodaj odpowiedź do Logos Amicus Anuluj pisanie odpowiedzi