ŹRÓDŁO (rzecz o twórczej udręce)

*

Jestem więc cierpię. Cierpię więc tworzę. Czyli cierpienie jako źródło wszelkiej twórczości? Czy jednak do takiego stwierdzenia można by się posunąć, jakkolwiek brzmiałoby ono zgrabnie i kusząco? Pamiętam, że pewien sprzeciw wywołały kiedyś we mnie słowa Jana Pawła II, który stwierdził, że “człowiek narodził się po to, by cierpieć”. Jakiż to Bóg Ojciec – Stwórca byłby tak złośliwy i okrutny, by powoływać do życia swoje dzieci tylko po to, by cierpiały?
A wołanie to dobiega czasami z dna naszej Hiobowej nędzy, żalu i rozpaczy. Cóż, taka jest niekiedy ludzka perspektywa – bo jednak cierpienie jest nierozłącznie wpisane w naszą ludzką egzystencję. Cierpienie towarzyszy również prawie wszystkim artystom – jest na porządku dziennym w życiu wielu twórców.

*

Stanisław Wyspiański, „Tetyda i Achilles”

WYJŚĆ POZA CIERPIENIE (Stanisław Wyspiański)

Kiedy Stasiu miał 7 lat umarła mu matka. Później piętnem na jego psychice odcisnęła się nieuleczalna choroba. I właśnie w ciągu tych kilku lat po tym, jak Wyspiański uświadomił sobie, że jest śmiertelnie chory, nastąpiła eksplozja jego twórczości. To dlatego wiele z jej motywów uwikłanych jest w śmierć, która dla Wyspiańskiego była swoistą inicjacją w kulturę, mitologię, egzystencję, w siebie samego wreszcie… Tej inicjacji nieodłącznie towarzyszyło cierpienie, które zdominowało Wyspiańskiego na tyle, że ośmielił się on w jednym ze swoich listów napisać coś zaiste szokującego:
„… tylko człowiek cierpiący zdolny jest do tworzenia czegoś. Jest to myśl moja, aby ludzi z talentem właśnie w ten sposób przymuszać do jakiś cierpień. Ja bym im zabił i wytruł całą rodzinę, aby się w nich zbudził duch twórczości, ja bym ich umieścił na odludnej skale, aby tam męki przechodzili, bo wtedy zacząłby żyć ich ogień i płomień święty, ocknęłaby się poezja i melodia rozpierała im piersi – poczęliby tworzyć poemata i dramat.”

Oczywiście stwierdzeń takich nie należy brać dosłownie. One służą jedynie emfazie, z jaką chce nam ktoś przekazać swoje przeświadczenie o twórczej sile, jaką dla człowieka może mieć cierpienie, również to wynikające ze świadomości przemijania i śmierci. Człowiek twórczy jest tu w tej lepszej sytuacji, że może te swoje traumy przetransponować w coś, co jest cenne dla innych ludzi, dla kultury. W tym sensie cierpienie jest czymś pozytywnym. Są jednak sytuacje, kiedy cierpienie człowieka przytłacza, dławi i niszczy. Wtedy jest bezsensem, tragedią i wydaje się absurdalne.
Wyspiański zdołał „przepisać” siebie poza śmierć i cierpienie – dokonać swoistej transgresji – dzięki temu możemy się przyjrzeć bliżej temu, co nam zostawił: pięknu i bogactwu swojej sztuki.

Pablo Picasso, „Obłąkany”

WARIAT I LITERATURA  (Jerzy Krzysztoń)

To była jedna z tych wielu książek, które od lat czekają na półce w kolejce, bym wreszcie zajął się ich lekturą. W końcu udało mi się ją przeczytać. Odkładam ją z mieszanymi uczuciami, aczkolwiek nie uważam, że czas, który jej poświęciłem, był czasem straconym.

Moim zdaniem „Obłęd” wykracza daleko poza literaturę, jak wszystko co pisane jest własną „krwią” – wszystko co zlepione jest z osoczem egzystencji człowieka, który nie zmyśla, nie fantazjuje, a daje świadectwo własnemu istnieniu – poprzez wszystkie swoje udręki i ekstazy, agonie i olśnienia, przerażenia i ukojenia.  Żyje w horrorze i cudowności własnego świata… I bez znaczenia jest to, czy świat ten urojony jest czy też realny, gdyż dla doświadczającego go człowieka prawdziwy jest zarówno jeden jak i drugi.

A jednak książka Krzysztonia jest również literaturą – i jako taka może być poddana zwykłej literackiej krytyce. Lecz wtedy niejako zaciera się jej wyjątkowość – staje się ona bardziej tworem sztuki niż egzystencjalnym fenomenem. Tak dzieje się również wtedy, kiedy autor zamienia się w literata – dla potrzeb formy, kompozycji, stylu, treści… za pomocą tych wszystkich warsztatowych sztafaży zaczyna kalkulować, konfabulować, świadomie tworzyć fikcje… Chociaż w „Obłędzie” trudno jest nam  uchwycić ową granicę, to jednak intuicyjnie wyczuwamy, kiedy mamy do czynienia z autentycznym przeżyciem, a kiedy z gawędą pro fabula bono. I bywa niestety tak, że owe fantazje stają się nużące – spoza literackości zaczyna wyzierać ich jałowość. Nie to jednak zdominowało moją percepcję „Obłędu”. Najważniejsze stało się dla mnie utrwalone tam ludzkie doświadczenie szaleństwa.

Nasz mózg jest niewiarygodnym i niepojętym tworem Wszechświata. Jego cudowność powinna być koronnym argumentem przeciw twierdzeniom o przypadkowości życia na ziemi. Zresztą, w sferze Najwyższego Porządku, nie ma, moim zdaniem, miejsca na coś takiego jak przypadek. (Ale to temat do innych rozważań.) Bywa, że w tak fascynującym organie rodzi się coś równie fascynującego, a mianowicie obłęd.

Caravaggio, „Niewierność Św. Tomasza”

SMĘTNY CICERONE (Gustaw Herling-Grudziński)

„Opowiadania” Herlinga-Grudzińskiego. Wraz z „Dziennikiem pisanym nocą” – to swoista repetycja ćwiczeń w melancholii. Pisarz, który wydaje się dźwigać na sobie całe brzemię okrutnego XX wieku. Ocalony z sowieckich obozów zagłady, przygnieciony okrucieństwem dwóch potwornych totalitaryzmów, Herling-Grudziński odprawia rekolekcje nad ludzkim losem.
Jego pisarstwo to ciągłe leczenie ran odniesionych w „innym świecie”, na „nieludzkiej ziemi”. Rekonwalescencja okazuje się niezwykle trudna, wręcz niemożliwa… dlatego, że ów „inny świat” jest po prostu również „tym” (naszym) światem, a „nieludzka ziemia” – ziemią, planetą ludzi czyli realnym miejscem gdzie żyjemy i gdzie rozgrywają się wszystkie nasze dramaty, okrucieństwa i zbrodnie. Gułagi i obozy koncentracyjne nie były umiejscowione na jakiejś odizolowanej wyspie w kosmosie. Bomby spadające na Warszawę, Hiroszimę czy Drezno nie były żadną fikcją wymyśloną w powieściach science-fiction. To fakty, z którymi porać się muszą nasze mniemania o nas samych.

Tak, to prawda – z jednej strony to, co pisze Herling-Grudziński może pociągać, z drugiej zaś – odpychać. Brakuje bowiem w jego ciemnej palecie jaśniejszych tonów, przytłacza powaga, żałoba i fatalizm, nie ma humoru ani ironii. Jeśli już pisarz decyduje się na dystans do świata, w którym żyje, to za pomocą zobojętnienia, może nawet pogardy wobec tej rzeczywistości, która nie wpisuje się w obraz świata widziany przez niego.
To jest oczywiście pewna forma alienacji powiązana z ucieczką w coś, co można nazwać świecką tęsknotą za świętością. Stąd tajemnice, które nie muszą być tajemnicami; cuda, które niekoniecznie są cudami; sacrum, któremu być może bliżej do profanum

Sam Herling-Grudziński przytacza słowa pewnego „bardzo bliskiego przyjaciela”, który mu powiedział: „Czy ty przypadkiem nie kochasz się w każdym ludzkim cierpieniu?” Patrząc na bohaterów jego opowiadań, nie sposób temu zaprzeczyć. To męczennicy, ludzie wyobcowani, chorzy, przeklęci, skazani na nieszczęście, tragiczni… I traktowani są przez pisarza jak dobrzy znajomi, wręcz jako osoby bliskie.

Co powoduje, że potrafimy się rozmiłować w naszej melancholii? Czy można pragnąć cierpienia nie będąc masochistą? Każdy normalny człowiek ucieka przed cierpieniem. Melancholia zaś, w momencie kiedy staje się słodka, przestaje być cierpieniem. W ten właśnie sposób człowiek ją rozbraja, obłaskawia, wręcz hołubi.

Krajobrazowe piękno Włoch, łagodność klimatu, jasność i malowniczość włoskiego pejzażu, wspaniałości architektury, wszechobecność dzieł sztuki i ukochanego malarstwa. W takim środowisku Herling – Grudziński pozostaje sobą, czyli dość ponurym mędrcem, obrońcą prawdy i sprawiedliwości, sumieniem Europy, która w XX wieku się wykoleiła. Piękno nie może być dla niego substytutem tragedii, estetyka nie może konkurować z etyką.
Kiedy człowiek cierpi, piękno świata może go nawet ranić.

Ktoś o nim kiedyś napisał: „Pisarz nie żywi złudzeń i nic, nawet kraj, w którym mieszka, nie przerobi go w estetę. Nie ma złudzeń, że literatura nie jest bedekerem, tylko penetracją i naświetleniem dramatu, jaki bez przerwy wybucha między człowiekiem a światem”.
A jednak dosyć często Herling-Grudziński ulega pokusie bycia cicerone. Pełno w jego opowiadaniach odniesień do historii, włoskiej sztuki i zabytków, a zwłaszcza do malarstwa, któremu poświęcił sporo miejsca także w swojej eseistyce. Może właśnie dlatego ciągle mamy wrażenie, że wszystko co pisze Grudziński pochłonięte jest przez przeszłość. Czy jednak można się od tej przeszłości tak do końca wyzwolić? Pisarz nawet tego nie próbuje. Dlaczego? Otóż wydaje mi się, że świat przeszły jest dla niego bardziej realny niż teraźniejszość. To nic, że to świat bardziej okrutny, pełen trupów i upiorów. Ale to świat, w którym uwięziona została jego pamięć, dominująca świadomość.
Nikt nie wybiera sobie własnego piętna.

Nagrobek na starym cmentarzu w Genui

ZAPISKI NA MARGINESIE

Swego czasu Herling-Grudziński towarzyszył mi przez kilka miesięcy – było to wtedy, kiedy czytałem jego 7-tomowy „Dziennik pisany nocą”, gdzie poddawał diagnozie cywilizacyjną katastrofę – załamanie się europejskiej kultury XX wieku, analizował systemy totalitarne i filozoficzne utopie, które do tego się przyczyniły. Akurat twórczości Herlinga – Grudzińskiego nigdy nie widziałem w kontekście jakiejkolwiek depresji, domniemanej czy prawdziwej. Dlatego, kiedy pewnego razu zderzyłem się ze stwierdzeniem: „pan Gustaw Herling-Grudziński miał po prostu depresję”, to podziałało to na mnie – delikatnie mówiąc – rozbrajająco. Moje wrażenie jest wprost przeciwne: Herling zawsze zawsze był dla mnie kimś w rodzaju zrównoważonego mędrca – eremity, z żelazną logiczną konsekwencją wyprowadzającego swe niezbyt optymistyczne wnioski na temat Historii, kultury i ludzkości.

Człowiek chory zawsze pozostaje człowiekiem, karykaturą zaś może się stać tylko to, co stworzy pod wpływem patologicznych bodźców. Choroba nigdy nie jest czymś twórczym, wprost przeciwnie: jest dla człowieka czymś destrukcyjnym (dla jego psychiki lub ciała). Jest patologią, zaburzeniem, wykolejeniem ze zdrowia. Jest zagrożeniem. Czasem wydaje się nam, że dzięki chorobie człowiek staje się twórczy, ale jest to złudzenie. To co jest twórcze, nigdy nie może być zdiagnozowane jako choroba. Dla mnie są to wręcz antynomie. Jeśli człowiek w chorobie tworzy – to nie dzięki patologii, ale właśnie dzięki tym zbawiennym często, terapeutycznym, konstruktywnym, heurystycznym i dobrym siłom, które się w nim wówczas odzywają, choć oczywiście zdarza się, że choroba i związane z nią cierpienie go w końcu zabija (także jego własnymi rękami). Takich „galerników wrażliwości” (jak ich kiedyś nazwała prof. Janion) było wielu – dość przypomnieć Van Gogha, Strindberga, Witkacego, Wojaczka, Wata, Stachurę, Grochowiaka, Sylvię Plath, Virginię Woolf, Nietzschego…

W pewnym sensie – w opozycji do (słusznej skądinąd) tezy Freuda, że kultura jest źródłem cierpienia – samo cierpienie uznać można za jedno ze źródeł kultury. Bo wszystko wskazuje na to, że bez nerwów człowiek niczego by nie stworzył ani nie dokonał. A jednak wyczuwamy, nieraz instynktownie, gdzie kończy się nerwowa inspiracja, a zaczyna paraliżująca wolę i kreatywność choroba – chociaż ta granica jest płynna i trudno uchwytna. Mianowicie chore jest to, co jest nietwórcze, zrezygnowane, zorientowane na rozkład; skierowane w pustkę i nicość.

To prawda, że pełno neurozy w kulturze (ale i w polityce czy życiu społecznym również), jednak kiedy jest ona czymś inspirującym i dzięki artystycznej dyscyplinie zdolna jest przyoblec ideę twórczą w jakąś zborną formę, to sprawą drugorzędną staje się kwestionowanie sensu jej istnienia, ustalanie wzajemnych powiązań, nawet dla człowieka cierpiącego na nerwicę. W gruncie rzeczy artysta dość często spoufala się z szarpiącymi go nerwami, zaś chwilowy spokój odczuwa bardziej jako wypalenie i pustkę, niż relaks i ukojenie.

W zasadzie zgodzić się można z tym, ze choroba zaczyna się tam, gdzie człowiek przestaje być kreatywny. Oczywiście i w chorobie można tworzyć (tak jak w zdrowiu być jałowym), tyle że akt twórczy staje się od niej jakby odseparowany, a wtedy sam człowiek na swą chorobę patrzy jak na coś obcego. Poza tym, choroba zawsze jest w pewnym sensie karykaturą ludzkiej egzystencji, mimo że jest także jednym z jej nieodłącznych elementów. Jest karykaturą zdrowych – fizycznych i duchowych – przejawów życia człowieka. Nawet Zygmunt Freud widzący świat jako jeden wielki neurotyczny tygiel, w którym mieszają wszystkim nieuświadomione popędy, zwracał uwagę na to zasadnicze rozróżnienie mówiąc, że histeria jest karykaturą artystycznej kreacji, nerwica natręctw karykaturą religii, a paranoiczne złudzenia karykaturą filozoficznych systemów. Tak właśnie: neuroza staje się chorobą w momencie, kiedy wszystko zaczyna przemieniać w karykaturę… nawet ludzkie cierpienie.

Jednakże temat choroby i cierpienia w kulturze nastawionej na gloryfikację (czyt. reklamę) sukcesu, zdrowia, młodości i szczęścia, tudzież pozytywnego nastawienia do świata i życia, wydaje się… nie tyle passé, co nie na miejscu, może nawet być odebrane jako coś w rodzaju faux pas. To pewnie dlatego na tzw. społecznościowych platformach – np. w blogach, czy też na Facebooku – zazwyczaj kreujemy swój image wiecznie szczęśliwego, zadowolonego z życia, uśmiechniętego szczęściarza/szczęściarki. Tak, jakby to, że czasami dotyka nas cierpienie, było czymś w rodzaju naszego defektu, czy nawet fiaska, bankructwa i kompromitacji.  Tak, jakby ciemna strona życia nas nie dotyczyła. Tak, jakby bolesne doświadczenie było czymś wstydliwym. Ale tu przecież nie chodzi o nasze nieudacznictwo, ani też o umartwianie się i lament, lecz o pewną świadomość nieodłącznego jednak elementu ludzkiej egzystencji, z którym wszyscy ludzie – chcąc nie chcąc, prędzej czy później – muszą się zmierzyć. Sztuką jest jednak w tym oceanie mizerii, jaka zalewa świat, nie zagubić możliwości poczucia szczęścia i chwil radości; także świadomości istnienia piękna, które zawsze można dostrzec ponad brzydotą – jeśli tylko będziemy tego chcieli i umieli patrzeć. Kto wie, może nawet udręka jest tym, dzięki czemu potrafimy odczuwać zachwyt?

*

Komentarzy 36 to “ŹRÓDŁO (rzecz o twórczej udręce)”

  1. Ania Says:

    artyści, szczególnie ci wielcy opłacają swoją sztukę cierpieniem, co do tego nie ma wątpliwości, ale gdyby się nad zastanowić jest to dość logiczne

    nigdy nie trafiłam na dzieło rozważające nad radością człowieka, które w jakikolwiek sposób wstrząsnęło by mną i skłoniło do rozważań, natomiast te filmy [książki], które powstały na bazie może nie tyle cierpienia co smutnej refleksji nad życiem, zawsze [przy odrobinie talentu reżysera] powodują co najmniej kilkugodzinne odrętwienie

    człowiek radosny nie ma ochoty tworzyć, woli wyjść na miasto i krzyczeć jaki to jest szczęśliwy po drodze zahaczając i całując przypadkowych ludzi, dopiero ból, odrzucenie, osobista tragedia sprawiają że człowiek zamyka się w domu i czuje potrzebę tworzenia [nie wszyscy oczywiście, niektórzy sięgają po zwyczajową butelkę] by wyzwolić się od wewnętrznych demonów

    dlatego może coś być w słowach naszego papieża, gdyby je zmodyfikować i napisać, że „artysta narodził się żeby cierpieć” byłaby to szczera prawda… z normalnymi ludźmi jest różnie

    • Logos Amicus Says:

      Witaj Aniu,
      dlaczego sądzisz, że opłacanie swojej sztuki przez artystów cierpieniem jest logiczne? Czy aby bardziej logiczne nie jest to, że artysta „opłaca” swoje cierpienie sztuką? ;)
      Czyli: nie wydaje Ci się, że to raczej z cierpienia wyrasta twórczość, a nie z twórczości – cierpienie? (no, chyba że artysta tak nabroił, że ponosi tego konsekwencje ;) )

      Bardzo trafnie to zauważyłaś: znacznie bardziej i głębiej porusza nas – czasem wręcz nami wstrząsa – to, co jest rezultatem smutnej albo wręcz bolesnej refleksji nad światem, doświadczeniem cierpienia… Może właśnie dlatego, iż (podświadomie) uznajemy, że istotą naszej (ludzkiej) egzystencji jest tragizm? Czy nasze życie nie jest przypadkiem ciągłą polemiką – wadzeniem się, dyskursem – z owym narzuconym nam przez narodziny tragizmem losu? Czy nasza afirmacja życia nie jest ciągłym zaprzeczaniem tragiczności wiszącego nad nami fatum (śmierci, unicestwienia)? A może dobrze byłoby uświadomić sobie to, że samo poczucie tego tragizmu jest jednak złudzeniem? No tak, ale wtedy za złudzenie uznać musielibyśmy także nasze poczucie szczęścia i radość.
      Mimo wszystko mnie mógłbym się zgodzić z tym, że cierpienie i absurd definiuje ludzkie życie. Moim zdaniem definicja ta powinna uwzględniać także inne aspekty ludzkiej egzystencji – np. poczucie szczęścia, zdolność do miłości, zachwytu nad pięknem… Być może właśnie stąd wynika moja niechęć (czasem wręcz nawet sprzeciw) wobec twórczości jednoznacznie negatywnej, nihilistycznej… jednym słowem – beznadziejnej ;)

      Oczywiście, że komedie też są nam bardzo potrzebne (choć nawet komedia może mieć swoje źródło w cierpieniu).
      Piszesz, że człowiek radosny nie ma ochoty tworzyć. No tak… po co mu tworzyć, skoro może się cieszyć chwilą? Szkoda byłoby ją marnować ;)
      Lecz powiedzmy sobie szczerze: co częściej (i na dłużej) do nas w życiu przylega: radość czy smutek?
      Radość jest jednak czymś tak ulotnym. Smutek zaś potrafi nam na duszy ciążyć i ciążyć…

      PS. Twoje ostatnie zdanie może świadczyć o tym, że jednak dla Ciebie artysta nie jest „normalnym” człowiekiem ;)

    • Elektra Says:

      W cierpieniu jest tysiąckrotnie więcej doświadczenia niż w przyjemności.

      – Bertrand Russell

  2. Ewa Says:

    Miałam szczęście L.A., że któregoś dnia wypatrzyłam twój blog w sieciowej sferze.
    Dyskutujesz z moimi wątpliwościami, racjonalizujesz je i wyjaśniasz. Dzięki tobie mam więcej czasu na myślenie o sprawach, których jeszcze nie objaśniłeś. A może tak? Wszystkich twoich wpisów nie czytałam.
    Podobają mi się też skróty każdej twojej wypowiedzi – zawarte w ‚tagach’. :)

    • Logos Amicus Says:

      No nie wiem, czy to takie szczęście ;)

      PS. No tak, Czara czyta tylko nagłówki moich tekstów, a Ty – tagi ;)
      Trudno by zwiększyło to moje poczucie szczęścia ;)
      Ale nie ma tego co by na dobre nie wyszło: będąc mniej szczęśliwym, mam większe szanse na to, aby coś stworzyć :)

  3. tamaryszek Says:

    Jak to dobrze (i jakie to konieczne), że zaczynając od słów, że żyjemy, by cierpieć, dochodzisz do zachwytu, który nie jest od cierpienia odłączony.
    Słowa papieża… Nie pomyślałabym, że jest w nich sugestia „tylko cierpienia” (Twoje pytanie-zdziwienie, że dobry Bóg mógłby coś takiego dopuścić). Musimy cierpieć (choć mamy prawo cierpienia unikać, łagodzić je i przeobrażać). Najczęściej myślę o cierpieniu jak o nerwie, który uruchamia czy naznacza całe ciało, całą duszę, ale przecież ich nie zawłaszcza. Takie cierpienie znam i takie sobie umiem wyobrazić. To jest cierpienie, które nie neguje szczęścia, radości, empatii, otwarcia. Ono jest, lecz nie zatruwa. Przynajmniej nie na tyle, by wszystko inne unieważnić. Herbert to dobrze opisał w „Rozmyślaniach Pana Cogito o cierpieniu”:


    (…) należy zgodzić się
    pochylić łagodnie głowę
    nie załamywać rąk
    posługiwać się cierpieniem w miarę łagodnie
    jak protezą
    bez fałszywego wstydu
    ale także bez pychy

    nie wywijać kikutem
    nad głowami innych
    nie stukać białą laską
    w okna sytych

    pić wyciąg gorzkich ziół
    ale nie do końca
    zostawić przezornie
    parę łyków na przyszłość

    przyjąć
    ale równocześnie
    wyodrębnić w sobie
    i jeśli to jest możliwe
    stworzyć z materii cierpienia
    rzecz albo osobę

    grać
    z nim
    oczywiście
    grać

    bawić się z nim
    bardzo ostrożnie
    jak z chorym dzieckiem
    wymuszając w końcu
    głupimi sztuczkami
    nikły
    uśmiech

    Herling-Grudziński idzie rzeczywiście krok dalej i staje nad przepaścią. „Przepaść” to wg niektórych badaczy słowo-klucz do jego prozy (zgadzam się!). Tutaj sytuacja jest skrajna. Czytałam kiedyś bardzo intensywnie te opowiadania i pamiętam mocno. Skrzydła ołtarza („Wieża” i „Pieta dell`Isola”) to arcydzieło. Czy może być sytuacja bardziej wyzbyta nadziei niż umieranie Lebbroso? A jednak i on ma swoje zachwyty (wpatrywanie się w horyzont, kontemplacja dali, podpatrywanie radości dzieci, które zrywają kwiaty – przez niego doglądane, niedotykane, by nie zarazić): „Istnieje poza tym w najniższym kręgu nieszczęścia przyjemność, której większość ludzi nie potrafi zrozumieć: przyjemność życia i oddychania”.

    Dobrze, że zatoczyłeś ten krąg.;)

    Nie wszystko rozumiem. To znaczy mam ochotę zaprzeczyć tym dwom zdaniom, między którymi jest szczelina nieprzystawalności. „Czasem wydaje się nam, że dzięki chorobie człowiek staje się twórczy, ale jest to złudzenie. To co jest twórcze, nigdy nie może być zdiagnozowane jako choroba”.
    1) Choroba nie wyklucza twórczości.
    2) [tego drugiego zdania jednak nie rozumiem trochę bardziej].

    Pozdrawiam!

    • Logos Amicus Says:

      Bardzo podoba mi się ten wiersz Herberta (dziękuję Ci za niego).
      To spojrzenie na cierpienie również i mnie jest bliskie (bo nie posądzam tu poety o sarkazm): uważam bowiem, że nie wypada się z naszym cierpieniem „obnosić”, narzucać go innym ludziom, ogłaszać go wszem i wobec, ale też nie należy się go wstydzić, za wszelką cenę ukrywać… Pożądane jest więc – jeśli już zdarzy się nam cierpienie – cierpieć tak „w sam raz” ;) Tylko co zrobić z cierpieniem, które nas przerasta? Nie każdy przecież ma możliwość – taką jak miał np. Hiob – by rozmawiać o swoich nieszczęściach z Bogiem, a nawet… z drugim człowiekiem.

      Jak najbardziej zgadzam się z Tobą, że należy jednak robić wszystko, by nasze cierpienie nie „negowało” szczęścia, radości, empatii, otwarcia… I to nawet nie z powodów altruistycznych ale egoistycznych: jeśli bowiem zanegujemy te wartości, to one niejako od nas „odejdą”.

      Dlaczego piszesz, że „musimy cierpieć”?
      Jak Ty tę konieczność rozumiesz? I jak myślisz: jeśli ona rzeczywiście jest, to skąd się bierze?

      „Nie wszystko rozumiem”.

      To tak samo jak ja ;)
      Jednak żarty na bok, bo piszesz to w kontekście mojego zdania: “Czasem wydaje się nam, że dzięki chorobie człowiek staje się twórczy, ale jest to złudzenie. To co jest twórcze, nigdy nie może być zdiagnozowane jako choroba”.
      To pewnie moja wina, że wyraziłem się w nim mało klarownie (choć w dalszym ciągu mojego tekstu staram się to bardziej objaśnić).
      Być może napisałem to dlatego, iż uważam, że choroba – sama w sobie – nie może mieć żadnych pozytywnych wartości. Stąd moja niezgoda, by uznać ją za źródło twórczości. Ale oczywiście mogę się mylić – i najprawdopodobniej się mylę: bo to jest bardziej wyznanie mojej wiary (intencji i zapatrywania), niż sąd poparty dokładniejszym oglądem rzeczywistości (zwłaszcza tej określanej – i definiowanej – „naukowo”).

      • tamaryszek Says:

        Wierszowi obcięłam pierwszą strofę, to teraz dorzucam:

        Wszystkie próby oddalenia
        tak zwanego kielicha goryczy –
        przez refleksję
        opętańczą akcję na rzecz bezdomnych kotów
        głęboki oddech
        religię –
        zawiodły

        Kielich goryczy, o ile się da – oddalać. Może nie za wszelką cenę, ale wszelkimi możliwymi sposobami. Choroba sama w sobie żadną wartością nie jest. Cierpienie, ujmując szerzej. Ale może być twórczo przetworzone, więc może być źródłem i sztuki, i przemiany, i dobra etc. Bo przecież cierpienie, gdy jest, to nie tylko ono jest. Jest również nasza zdolność reagowania na nie.
        Jak rozumiem, że „musimy cierpieć”? Za bardzo nie filozofuję. Po prostu widzę i czuję, że tak jest. Mam nadzieję, że sytuacje skrajne nie są pisane każdemu. Ale pomijając ekstremalne doświadczenia – cierpisz, gdy kochasz, gdy się rozstajesz, gdy kogoś tracisz, gdy nie potrafisz przebaczyć, gdy doświadczasz pustki (choć ktoś ci mówi, że świat ma sens etc.i że istnieje Najwyższy Porządek). Czy te odcienie bólu są zbyt mało czarne? Ciemna strona życia jest tuż tuż (tylko na Facebooku może jest trochę inaczej). Więc tak rozumiem. Ale oczywiście widzę, że koncentrujesz się na cierpieniu znad przepaści. Więc nie każde zdanie puentuje każde cierpienie.

        • Logos Amicus Says:

          Piszesz, że „widzisz i czujesz, że musimy cierpieć”. Czy jednak pytanie „dlaczego” jest już filozofowaniem „za bardzo”, czy po prostu nienadzwyczajnym ludzkim pytaniem o źródło i sens cierpienia – wynikającym nie tyle z ciekawości, co pragnienia zrozumienia.
          Myślę, że posługując się tylko kategoriami neurobiologicznymi, dość łatwo można wyjaśnić przyczyny i znaczenie bólu. Ale my tu mówimy nie o bólu, tylko o cierpieniu, które nabiera znaczenia (sensu lub bezsensu) tylko w kontekście tworzonej przez człowieka kultury (chociaż trudno byłoby mi zaprzeczyć, że zwierzęta – które ponoć kultury są pozbawione – nie cierpią). I właśnie, zważywszy na ten kontekst, zasadne wydaje mi się pytanie „dlaczego cierpienie”? Jeśli np. Jan Paweł II mówi, że człowiek rodzi się po to, by cierpieć, to jest to właśnie umiejscawianie cierpienia w jakimś obszarze kulturowym (w tym przypadku: chrześcijaństwa) – co daje asumpt do dyskursu i pytania „dlaczego tak jest?”, być może nawet do naszego sprzeciwu… chyba że świadomie pozbawiamy się swobody (i chęci) myślenia, kierowani (ograniczani, obligowani?) np. „wiarą”, rezygnacją, pogodzeniem się, lękiem czy też po prostu niemożnością stawienia czoła tej kwestii, tudzież ograniczenia naszymi możliwościami intelektualnymi.

          Piszesz, że masz nadzieję, iż sytuacje skrajne nie są pisane każdemu. Ale czy każdy z nas nie znalazł się już pomiędzy dwiema takimu sytuacjami „skrajnymi” za jakie można uznać narodziny i śmierć?
          To prawda, że interesują mnie doświadczenia ekstremalne, skrajne dychotomie, intryguje ambiwalencja i sprzeczności z jakimi konfrontowani jesteśmy w życiu, ale nie mogę przecież ignorować tego wszystkiego co jest pomiędzy – jestem więc tego „środka” świadomy.
          Czy rzeczywiście koncentruję się tylko na – jak to ujęłaś – cierpieniu „znad przepaści”? Nie wiem. Może? Ale chyba nie tylko, bo interesuje mnie cierpienie nie tylko w wymiarze eschatologicznym ale także… czysto ludzkim, rzec można – powszednim.

          Nie wszyscy jednak są w stanie wypełnić „przepaść” Bogiem.
          Co im pozostaje?
          Czy można się dziwić, że mogą zacząć myśleć o nicości, pustce… – całej tej otchłani?

  4. Onibe Says:

    przypomniałeś mi o „Dzienniku…” – ważnej pozycji, którą już kiedyś chciałem przeczytać, a która do tej pory skutecznie mi umyka. Będzie trzeba to w końcu nadrobić…

    a co do źródeł natchnienia… dla mnie pewnym symbolem jest Van Gogh wystawiający głowę na promienie słoneczne, celem uzyskania pomieszania myśli. Tworzyć może każdy, ale dotknąć sedna chyba tylko „wariat”, bowiem podejście racjonalne implikuje nazbyt wiele barier poznawczych i zbyt silnie ulega imperatywowi narzędziowego empiryzmu

    • Logos Amicus Says:

      Bardzo polecam „Dziennik…” Herlinga-Grudzińskiego. Moim zdaniem bardzo ułatwia nam zrozumienie tego, co działo się z Europą w XX wieku, który pod wieloma względami był jednak hekatombą.

      PS. Nie wiem, czy Van Gogh wystawiał głowę na słońce, by uzyskać – jak piszesz – „pomieszanie” myśli. On i bez tego doznawał „pomieszania” (bo miał duszę „galernika wrażliwości”).
      A przy okazji tych swoich „wariactw” stworzył jedną z najbardziej przejmujących i prawdziwych książek w dziejach literatury (chociaż nawet nie wiedział, że ją pisze) – „Listy do brata”.

  5. Ewa Says:

    Tak sobie wszyscy pięknie dywagujemy; tamaryszek choćby – nad poziomy.
    A przecież chyba wszystko już dawno (w tej materii) wymyślono.
    G. Green choćby: „Ból łatwo opisać, bo każdy przeżywa go na swój własny, ponury sposób”.

    Jeśli już o ‚ponurych sposobach’ mowa; wciąż wyważamy otwarte drzwi. Od tego ponurego sposobu otwierania otwartych – boli głowa :)

    P.S. Drogi panie L.A., ja naprawdę nie tylko tagi czytuję. Serio. I to żaden przytyk. Proszę nie cierpieć z powodu domniemanych skłonności obserwujących, bo strach pomyśleć o konsekwencjach.

    • Logos Amicus Says:

      Naprawdę tak uważasz Ewo, że wszystkie Twoje drzwi są już wyważone? ;)
      Zresztą, jak są już wyważone, to i tak trzeba uważać na przeciąg :)

      PS. A kto tu Ewo otwiera drzwi ponurym sposobem?

  6. tamaryszek Says:

    cd.
    Krótko muszę, bo zaczyna się dzień. Gdzie mi do stawiania pytań „dlaczego”? Do szukania kulturowych odpowiedzi. Nie codziennie zgłębiam tego rodzaju zagadnienia. A jeśli, to głównie w moim codziennym kontekście. Tak już jest. Częściej doświadczamy niż analizujemy. Chcę tylko dorzucić, że ja mówiłam serio o cierpieniu, nie tylko w wymiarze neurobiologii. A Ty, oczywiście nie mówiłeś tylko o cierpieniu „znad przepaści”. Wiem, ale nie do wszystkiego się odnoszę, bo się nie da, bo mam ochotę na rozmowę wokół wybranych zagadnień, które akurat do mnie docierają.
    Trochę jest tak, jak twierdzi Ewa – że temat jest ogromnie ważny, ale i nie do wyczerpania, a tylu już mówiło o nim przed nami (a my mamy tego pewną świadomość), że trudno dorzucić coś naprawdę nowego. A jeśli, to będzie to coś z własnego doświadczenia raczej niż z ogólnokulturowych rozważań. Mogę nie mieć racji, ale dziś o 7.15 rano tak się sprawa przedstawia. Zaczynam dzień, licząc na co najwyżej aptekarską dawkę ww. tematu. :) Niechby mi się dziś przydarzyły same przyjemności, nawet jeśli uczą mniej niż cierpienie.;)

    • Logos Amicus Says:

      „…temat jest ogromnie ważny, ale i nie do wyczerpania, a tylu już mówiło o nim przed nami (a my mamy tego pewną świadomość), że trudno dorzucić coś naprawdę nowego.”

      Czyli uważasz, że nie warto podejmować ważnych tematów, bo są one „nie do wyczerpania”, tylu już mówiło o nich i „trudno dorzucić coś naprawdę nowego”?

      „Niechby mi się dziś przydarzyły same przyjemności, nawet jeśli uczą mniej niż cierpienie.;)”

      Amen :)

      Do życzeń oczywiście przyłączam się jak najbardziej szczerze: niech Ci się dziś przydarzą same przyjemności.
      A nawet sobie samemu tego samego życzę :)
      Jak również wszystkim innym :)

      PS2. „A jeśli, to będzie to coś z własnego doświadczenia…”
      A może właśnie o to chodzi w tych naszych dyskusjach? I z tego może wynikać ich sens?
      Otwieranie – niekoniecznie „wyważanie” – naszych własnych drzwi?

      PS. Chcę jednak zauważyć, że w moim tekście odniosłem się przede wszystkim do twórczości Wyspiańskiego, Krzysztonia i Herlinga-Grudzińskiego (taki tryptyk). W ich twórczości moim zdaniem cierpienie ma kluczowe znaczenie – czy miałem to pominąć milczeniem, bo „temat jest nie do wyczerpania”?
      Po co więc pisać? Po co zajmować się np. twórczością Wyspiańskiego, czy Szymborskiej, skoro już tylu o niej pisało i trudno dorzucić coś naprawdę nowego? A jeśli w ich twórczości natrafimy na „ważne tematy”, to czy mamy je omijać szerokim łukiem – z tych samych powodów?

      Przyznam się, że nie rozumiem tej postawy.

      Pozdrawiam

      • tamaryszek Says:

        Jakiej postawy? ja też nie rozumiem, bo to nie moja postawa, ta, którą definiujesz. Więc się nie odniosę.
        Ejże, ja Cię przecież nie atakuję, świetnie, że napisałeś o Wyspiańskim, Krzysztoniu, a zwłaszcza o Herlingu-Grudzińskim. Nie to, że nie można nic sensownego napisać. Ale że nie trzeba, jak się musu nie czuje (to o mnie – przecież nie mogę się na każdy temat wypowiadać wyczerpująco, bo język by mi usechł albo co gorszego się stało).
        Ja tylko zgłaszam, że mam taki styl komentowania i pisania o czymś, że nie piszę wszystkiego, co wiem i co kiedykolwiek na dany temat przemyślałam. Piszę, gdy chcę coś powiedzieć i raczej tylko to. Bo wtedy mi to sprawia frajdę. Może nie jestem wykrojona na miarę idealnego czytelnika Wizji Lokalnej, ale – siła wyższa! – nie mam temperamentu polemicznego i już.
        Ale to ja, a nie wszyscy ogółem albo może Ty. Nie, no Ty inaczej i po swojemu, i tak jest ok.

        • Logos Amicus Says:

          Właśnie (po sporządzeniu rozliczenia podatkowego i sprawozdania federalnego za 1 kwartał ;) ) miałem dodać do mojego ostatniego zdania („Przyznam się, że nie rozumiem tej postawy”) słowa: „A jeśli nawet ją rozumiem, to jej nie podzielam”… a tu natrafiłem na Twoją odpowiedź :)

          A ja niestety chyba dalej Cię nie rozumiem (no cóż, pewnie taki tępy już jestem )
          Bo piszesz: „Jakiej postawy?” (to pytanie świadczyłoby o tym, że nie wiesz o jaką postawę mi chodzi). Ale zaraz piszesz: „ja też nie rozumiem, bo to nie moja postawa, ta, którą definiujesz.” Czyli jednak wiesz, skoro piszesz, że to nie Twoja postawa (którą na dodatek – wg Ciebie – jednak zdefiniowałem ;))
          I dodajesz: „Więc się nie odniosę”
          Bez łaski ;) Nie chcesz, nie musisz :)

          Po prostu nie chcesz… więc po co dorabiać teorię, że mimo, iż to jest temat ważny, to i tak „…nie do wyczerpania, a tylu już mówiło o nim przed nami (a my mamy tego pewną świadomość), że trudno dorzucić coś naprawdę nowego…?”

          A czy Ty myślisz, że ja piszę wszystko co wiem i co kiedykolwiek na dany temat przemyślałem? Mój Boże, ja mam wrażenie, że streszczam swoje przemyślenia (i to, co wiem) do minimum ;)

          „Piszę, gdy chcę coś powiedzieć i raczej tylko to. Bo wtedy mi to sprawia frajdę.”

          To dokładnie tak samo, jak ja :)

  7. tamaryszek Says:

    ojejku, ale Ty masz nastroje! Zauważ, że chciałam z Tobą porozmawiać. A gdy tłumaczę się ze swej niedoskonałości, to piszę o sobie, nie o Tobie. Odbierasz każde moje zdanie jak atak. To dziwne.
    Może nie jestem najlepsza w objaśnianiu. Łapiesz mnie na słówkach, wytykasz nielogiczności. No, przepraszam. Możesz skasować, jak Ci się nie podoba.

    • Logos Amicus Says:

      „ojejku, ale Ty masz nastroje!”

      Dlaczego nastroje? Czy wysuwanie logicznych argumentów jest przejawem „nastrojowości”?
      Zwykle posądzamy kogoś o to, czego sami doświadczamy ;)
      Czy tak nie jest?

      Nie odbieram każdego Twojego zdania jak atak.
      Co tam „każdego”… Żadnego nie odebrałem jako ataku.
      Też chciałem pogadać, ale pewnie nie umiem… Cóż, zdarza się.

      • tamaryszek Says:

        Niesamowite! Siedem wersji komentarza. Ta pierwsza była najsympatyczniejsza. Najmniej sympatyczna ta, w której pisałeś, że nie nadajesz się do „świergotliwego szczebiotu” (może coś przekręcam?). Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o poczucie humoru, ubywało. Jeśli chodzi o obronę własnego punktu widzenia, jest coraz silniejsza.
        To taki mój feed back. Nie zmieniaj już, proszę.:)

        • Logos Amicus Says:

          Nie siedem, ale trzy… a może tylko dwa? ;) – to dlatego, że jednak ważę swoje słowa ;)
          (Swoją drogą, Twoja czujność jest ujmująca ;)
          To fakt, nie zawsze to co pisze, jest sympatyczne (takie tematy, taki autor? ;)) – jak to bywa w życiu i świecie, który nie cały przecież sympatyczny jest. No więc nie zawsze, niestety, milutko, cieplutko, zwięźle i lekko (czyli „cnotliwie”) tu jest.
          I poczucia humoru mi zbrakło… a on, zwłaszcza kiedy o cierpieniu mowa, powinien stanowić dominantę ;)

          PS. To nie był „świergotliwy szczebiot” (jednak coś przekręciłaś) tylko „szczebiot spolegliwy”, który charakteryzuje zwykle Towarzystwa Wzajemnej Adoracji i blogi, które z każdym wpisem (i komentarzem) chcą być sympatyczne ;)

          PS2. Swoją drogą to dopiero teraz naprawdę przykro mi się zrobiło, że właśnie z Tobą prowadzę taką rozmowę. Bo, wierz mi, zwykle o tym co piszesz, mam naprawdę dobre zdanie. I niestety częste wrażenie tego, że lekceważysz w pewien sposób moje teksty (z tego co widzę, taki stosunek masz tylko do tego, co ja piszę, ale to mnie nie dziwi, bo tylko ja jeden w tym gronie jestem niesympatyczny, wyróżniając się tym zdecydowanie na tle Twoich blogowych Przyjaciółek, które przecież wielce sympatyczne są – i to wszystkie jak jedna żona ;))

  8. Torlin Says:

    Z przykrością stwierdzam, że tematy smutne, a do nich należą teksty o cierpieniu, omijam z daleka jak zarazę. Nie znoszę ich, w historii nie czytam o 1939 roku, nie umiem wymienić dat rozbiorów Polski, nie czytam o chorych, cierpiących, a w filmie nawt nie puszczam tematów dla przykładu z Polski, jak „Plac Zbawiciela”, „Pręgi”, „Róża”. Ja wiem, że cierpienie i klopoty są nierozerwalnie zrośnięte z ludzkością, ale dlaczego ja mam o tym czytać, czy to oglądać. Mnie to nie wzbogaca.

    • Logos Amicus Says:

      Wydaje mi się, że rozumiem Twoją postawę, Torlinie.
      Ale jej nie podzielam.

      Może tylko zacytuję (jak to zrobiła powyżej Elektra) Bertrand Russella:

      „W cierpieniu jest tysiąckrotnie więcej doświadczenia niż w przyjemności.”

      (Czyli cierpienie jednak człowieka może wzbogacić.)

      To chyba tłumaczy moje zainteresowanie cierpieniem. Nie można poznać tego, czym jest ludzka kondycja, odwracając się, zamykając oczy… nic nie chcąc wiedzieć o cierpieniu.
      Zresztą, prawie cała wielka literatura, czy sztuka, nawiązuje do cierpienia – mam jej nie czytać („omijać jak zarazę”) ignorować… tylko dlatego, że traktuje się tam o cierpieniu?

    • babka filmowa Says:

      Torlinie, w imieniu mojego męża witam w jego klubie! :) Ileż on wspaniałych filmów nie widział na oczy, ileż fascynujących artykułów, esejów itp. nie czytał, ileż rozmów z mną w temacie, nie doświadczył.
      Podobnie jak LA – rozumiem taką postawę, ale nie podzielam. :) Piszesz “mnie to nie wzbogaca”. A może po prostu przyczyna jest bardziej prozaiczna – może się, czegoś nieokreślonego do końca, lękasz? Boisz się psychicznego dyskomfortu?
      Przepraszam, że się wtrąciłam, ale nie mogłam się powstrzymać… :) :)

  9. Kinga Says:

    Bardzo ważny temat i to dla każdego człowieka. Dlatego warto do niego wracać, warto czasem o nim pomówić – przecież cierpienie, w większym czy mniejszym stopniu, dotyczy każdego z nas, jest częścią życia.
    Przed chwilą trafiłam na bardzo dobry jak mi się wydaje artykuł o cierpieniu, którego autorem jest Bogusław Nowak. Oto fragment:

    „Każdy z nas codziennie doświadcza jakichś cierpień. Do wielu z nich jesteśmy tak przyzwyczajeni, że nawet ich nie zauważamy. Z innymi nauczyliśmy się jakoś radzić lub też jakoś je znosić. W każdym razie nie uważamy ich za większy problem. Dla wielu ludzi cierpienie staje się problemem dopiero w obliczu szczególnie dużych i niespodziewanych tragedii, czyli wtedy, gdy przekroczy ono tolerowany rozmiar, gdy wykroczy poza uznawane przez nich ramy normalności. Wielu ludzi toleruje wypadki samochodowe, w których giną tysiące ludzi, natomiast odczuwa duży problem wobec katastrofy lotniczej, w której jednocześnie ginie kilkuset ludzi. Dla wielu ludzi cierpienie kogoś uznanego za niesprawiedliwego jest normalne, a czasami wręcz pożądane, natomiast cierpienie człowieka uznawanego za sprawiedliwego staje się bardzo trudnym problemem.

    Większość dyskusji związanych z problemem cierpienia jest ograniczana do jego najłatwiej uchwytnego wymiaru fizycznego, czyli chorób, śmierci, wojen, czy też różnych kataklizmów. Ale przecież cierpienie ma bardzo często wymiar psychiczny, może nim być na przykład zdrada zaufania, bycie oszukanym, niespełnienie oczekiwań, samotność, bycie nieakceptowanym. Może nim być brak poczucia bezpieczeństwa, lęk, niezrozumienie, czy też różnorodne konieczności, jak wykonywanie nielubianej pracy, obcowanie z nielubianymi ludźmi, życie w nielubianym miejscu, czy też bardziej ogólnie, znalezienie się w sytuacji, w której człowiek nie chce być, która jest mu narzucona wbrew jego woli. Cierpienie może mieć także wymiar duchowy. Przykładem takiego cierpienia mogą być rozterki przed podjęciem decyzji związanej z własną postawą moralną, ocena własnego postępowania, wyrzuty sumienia, lęk przed odrzuceniem, czy też potępieniem, utrata sensu życia, uświadomienie sobie własnego błędu, czy też popełnionego zła, utrata wiary, poczucie bycia opuszczonym lub zdradzonym przez Boga, poczucie niezrealizowania, brak nadziei itd.

    Ponieważ człowiek jest jednością psycho-fizyczno-duchową, cierpienia doświadczane na jednym poziomie mogą spowodować cierpienia na innym poziomie. Wypadek samochodowy, wskutek którego doznaliśmy jakiegoś urazu fizycznego, bezpośrednio powoduje ból, czyli cierpienie fizyczne, ale także może spowodować znacznie większe cierpienie psychiczne, jakim może być niemożliwość wykonywania pracy, czy też niemożliwość zrealizowania jakichś planów, spowodowana np. koniecznością hospitalizacji.(…) Często te cierpienie psychiczne, czy też duchowe są znacznie dotkliwsze od samego bólu fizycznego, mogą także być przyczyną jakiejś choroby somatycznej, czy też innych cierpień fizycznych.

    Oprócz tego, że cierpienie jest doświadczeniem wielowymiarowym, jest ono także bardzo subiektywne. W pewnych przypadkach to, co dla jednego jest olbrzymim cierpieniem, dla drugiego może być radością. Zwichnięcie palca może być wielkim cierpieniem dla pianisty, który właśnie przygotowywał się do najważniejszego w życiu koncertu, ale też może być przyczyną radości dla ucznia, który nie miał ochoty na pisanie klasówki. Możliwość zjedzenia jednego pełnego posiłku na dzień będzie radością dla tego, kto do tej pory głodował, ale sporym cierpieniem dla tego, kto jest przyzwyczajony do jedzenia bez żadnych ograniczeń. Ktoś może cierpieć bardziej z powodu śmierci psa, niż ktoś inny z powodu śmierci człowieka. Utrata pracy przez ojca licznej rodziny może być dla niego większym cierpieniem niż głodowa śmierć dla ojca Kolbego.

    Ograniczanie problemu cierpienia jedynie do wyjątkowych, wstrząsających wypadków, które mocno wzburzają uczucia człowieka (np. cierpienie niewinnych dzieci, obozy śmierci), może być przyczyną pewnej ślepoty wobec cierpienia i uniemożliwić poznanie jego natury. Jeżeli chcemy zrozumieć, czym jest cierpienie, powinniśmy objąć wszystkie jego wymiary, wszystkie jego przypadki, nawet te najmniejsze, które tolerujemy, lub z którymi łatwo sobie radzimy, czyli także te, które nie stanowią dla nas problemu.”

    Całość można przeczytać pod tym linkiem

    http://www.nowaksvd.opoka.net.pl/ccimb/czym_jest_cierpienie.htm

    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Ciekawe rozważania. Ich autor zwraca uwagę przede wszystkim na cierpienia psychiczne (zwane też prze niektórych ludzi „duchowymi”) i ich relatywizację, mówiąc, że to, czy coś jest dla nas źródłem cierpienia, zależy od okoliczności, w jakich się znaleźliśmy, od wartości jakie uznajemy – czyli od naszego subiektywnego podejścia do tego, co może być (jest) przyczyną cierpienia. (Nie mówimy tu oczywiście o cierpieniu, które jest związane z bólem „fizycznym”, somatycznym – bo z tym stosunkowo łatwo można sobie poradzić, a ponadto nie ma on właściwie takiego znaczenia egzystencjalnego, jak ból „psychiczny”.)
      To wszystko powinno nam uświadomić to, że jednak warto o cierpieniu rozmawiać, bo jest ono uwarunkowane kulturowo – czyli przez czynniki, na które mamy wpływ i które w zasadzie sami tworzymy. Innymi słowy, zależy ono także od tego, co sami wybraliśmy. Czyli mamy jednak wpływ na to, czy coś nam sprawia cierpienie, czy nie. Doskonałych przykładów radzenia sobie z tym cierpieniem „egzystencjalnym” mogą dostarczyć np. filozofie Wschodu, a zwłaszcza buddyzm, który bywa jednak bardzo skuteczny (medytacje, odpowiedni stosunek do świata, życia i innych ludzi) w redukcji, a nawet i eliminacji tego cierpienia.

  10. maria Says:

    Czy my, urodzeni po wojnie jesteśmy w stanie zrozumieć cierpienie ludzi, którzy przeżyli np Holocaust, na których te wydarzenia odcisnęły piętno w całym życiu?
    Czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie życie ludzi, którzy widzieli umierających swoich bliskich, a potem musieli robić różne, czasami okropne rzeczy, żeby przetrwać?
    Kiedy każdy zapach, fragment obrazu, grymas na twarzy, dźwięki przypominają im tamten lęk , strach i rozpacz. A pamięć jest tak skonstruowana, że pamiętamy przede wszystkim emocje.
    Jest wiele wspomnień, filmów opisujących takie doświadczenia, czytamy je, oglądamy, jesteśmy przerażeni, wzruszeni. I cóż , to wszystko. (?)
    Żyjemy w czasach nieprawdopodobnego dobrobytu, w porównaniu z okresem jeszcze nie tak odległym: 50 – 60 lat temu.
    Czy jesteśmy szczęśliwi ? Jakie jest nasze życie w tym wieku dobrobytu?
    Jest taki film norweski: ‚Gunnar szuka Boga’, jest to film dokumentalny.
    Przytoczę tu fragment recenzji:

    ‚Gunnar to przykładny ojciec średniozamożnej norweskiej rodziny. Na pierwszy rzut oka ma wszystko: udane życie rodzinne, wygodny dom z dużym ogródkiem, samochód i dobrej klasy sprzęt. I choć wydaje się, że Gunnar nie ma powodów do zmartwień, to jednak daleko mu do pełni samozadowolenia. W tym wygodnym i poukładanym świecie za pieniądze można kupić wszystko, ale wszechobecny brak duchowości na dłuższą metę staje się nie do zniesienia…
    Brak absolutu rodzi niepokój, a poczucie duchowego wypalenia powoduje wewnętrzne wyjałowienie. W konsekwencji nieodzowna okazuje się potrzeba zmiany. Gunnar decyduje się na wyjazd do pierwszego chrześcijańskiego klasztoru w Egipcie, gdzie chce odnaleźć zaginioną w sobie duchowość. To tutaj wspólnie z trójką przyjaciół stanowiących jednocześnie jego ekipę filmową, chce poszukać odpowiedzi na nurtujące go pytania. Czy jednak ten sposób życia, jest tym, czego żyjący w konsumpcyjnej i materialnej rzeczywistości Gunnar tak naprawdę potrzebuje?’

    Norwegia jest jednym z najbogatszych krajów na świecie.
    Na podstawie tego filmu mogę zadać pytanie, dlaczego nie możemy zaznać spokoju duchowego w tym bezpiecznym i komfortowym życiu?
    Kiedy w naszej nieświadomości zbiorowej będzie więcej szczęścia niż cierpienia? Czy ta ewolucja idzie właśnie w tym kierunku?
    Piszę to w dniu, kiedy w Polsce wybuchło niespodziewanie lato, kiedy rozmyślania o cierpieniu przegrywają z jazdą na rowerze po pachnącym i zielonym lesie.
    Jest teraz jasno, ciepło i dobrze . I chcę być szczęśliwa.

    • Logos Amicus Says:

      „Piszę to w dniu, kiedy w Polsce wybuchło niespodziewanie lato, kiedy rozmyślania o cierpieniu przegrywają z jazdą na rowerze po pachnącym i zielonym lesie. Jest teraz jasno, ciepło i dobrze . I chcę być szczęśliwa.”

      Właśnie takie chwile sprawiają, że mimo wszystko kochamy życie, potrafimy zachwycić się światem, dostrzec jego piękno, możemy poczuć się szczęśliwi. Takie momenty trzeba pielęgnować, wielce sobie cenić, być wdzięcznym (Bogu, losowi, przypadkowi, życiu, własnej wrażliwości…) za to, że możemy ich doświadczać, poczuć, doznawać…
      Ale przecież mamy też świadomość tego, że są to tyko chwile i że życie jest bardziej złożone, że oprócz radości jest też cierpienie a „ciemna” strona jest tuż za „jasną”. Tak, jak to jest w słynnym haiku Issy:

      „Nigdy nie zapominaj:
      Chodzimy nad piekłem
      Oglądając kwiaty.”

      Jednakże nie chodzi tu o jakieś umartwianie się, posypywanie głowy popiołem, poddawanie się cierpiętnictwu, rozdrapywanie egzystencjalnych ran i przejmowanie się wszystkimi nieszczęściami i nędzą świata. Chodzi według mnie o pewną… wyważoną mądrość, o pełniejszą świadomość tego, czym jest ludzkie życie, o empatię (o nie zapominaniu jednak o tym, że – nawet jeśli mi w danym momencie, czy okresie życia nie cierpimy, może nawet czujemy się szczęśliwi – to jednak cierpią inni ludzie, że to cierpienie w olbrzymich ilościach jest jednak obecne w ludzkim świecie).
      Nie wiem… ja uważam, że do tego, by poczuć się pełnym człowiekiem, taka świadomość jest niezbędna i nie można o tym zupełnie zapominać, wyrzucając to całkowicie z naszego pola widzenia. Bo ta świadomość nas jednak pogłębia, uczy właśnie empatii, sprawia, że bardziej jesteśmy w stanie zrozumieć innego człowieka.
      Wydaje mi się, że ja bym podziękował jednak za taką „cielęcą” szczęśliwość beztroskiego motylka wąchającego tylko kwiatki – zapomnieć o wszystkim, nie wiedzieć i nie widzieć niczego, co mogłoby mi owo „cielęce” poczucie szczęścia zburzyć. Jeśli miałbym do wyboru: być w ten sposób „szczęśliwym” kosztem wiedzy lub wiedzieć kosztem szczęścia, to wybrałbym jednak to drugie. Bo wolę jednak wiedzieć „z czego się żyje” – czyli zdobywać wiedzę o świecie, życiu i innych ludziach… nawet kosztem poczucia własnego szczęścia.

      A czy ten „nieprawdopodobny dobrobyt” o jakim piszesz, (a w którym ponoć żyjemy współcześnie) daje nam szczęście i zaspokaja nasze poczucie sensu życia? Czy te wszystkie namiastki i ersatze, którymi karmimy się na co dzień, udawanie beztroski albo narkotyzowanie się byle czym (np. kulturą masową, medialno-plotkarską polityką, konsumpcjonizmem, wirtualnymi światami…) – czy to wszystko może sprawić, że będziemy mogli żyć życiem bardziej szczęśliwym, pełniejszym i satysfakcjonującym? Ja w to wątpię, ale to już jest inny temat, i też można by o tym porozmawiać, ale nie chcę by ten mój komentarz rozrósł się do jakichś gargantuicznych rozmiarów.

  11. maria Says:

    Jest taki wiersz Szymborskiej SCHYŁEK WIEKU, zamieszczę tylko fragment na podsumowanie:


    ‚Kto chciał cieszyć się światem,
    ten staje przed zadaniem
    nie do wykonania.

    Znowu i tak jak zawsze,
    co widać poniżej,
    nie ma pytań pilniejszych
    od pytań naiwnych.’

    Pozdrawiam.

  12. Miriam Says:

    Może jeszcze coś z Miłosza?:

    (…) Jest taka cierpienia granica,
    Za którą się uśmiech pogodny zaczyna,
    I mija tak człowiek, i już zapomina,
    O co miał walczyć i po co.

    Jest takie olśnienie w bydlęcym spokoju,
    Gdy patrzy na chmury i gwiazdy, i zorze,
    Choć inni umarli, on umrzeć nie może
    I wtedy powoli umiera.

    Zapomnij. Nic nie ma prócz jasnej tej sali
    I walca, i kwiatów, i świateł, i ech.
    Świeczników sto w lustrach kołysząc się pali,
    I oczy, i usta, i wrzawa, i śmiech.

    Naprawdę po ciebie nie sięga dłoń żadna,
    Przed lustrem, na palcach unosząc się, stań.
    Na dworze jutrzenka i gwiazda poranna,
    I dzwonią wesoło dzwoneczki u sań.

  13. giocarte Says:

    Gdyby ktoś miał czas i chęć głębszego wejścia w temat, polecam Tadeusza Gadacza i jego „Enigmę cierpienia”, Z. Cackowskiego „Ból, lęk, cierpienie”, M. Schelera „Cierpienie, śmierć, dalsze życie”.
    Sam nic do powiedzenia nie mam, bo ciężko odróżnić cierpienie od bólu, nawet tego nie potrafię zrobić, a co dopiero coś o tym napisać.

  14. Ada Says:

    Dziękuję, że wskazałeś mi ten tekst, nie znałam go dotąd a temat jest mi w jakiś sposób bliski. Ach, i nie uważam, by wpis był „patetyczny”, chyba że w znaczeniu najbardziej podstawowym, czysto etymologicznym – od πάθος, πάσχειν, wtedy tak, jako traktujący o cierpieniu właśnie. (Nawiasem mówiąc ciekawe, skąd wzięło się to semantyczne przesunięcie w angielszczyźnie).

    Bardzo trafne spostrzeżenia odnośnie twórczości Wyspiańskiego (może na razie tylko do niego się odniosę, a inne wątki poruszę osobno). Czytałam w ubiegłym roku jego listy do Karola Maszkowskiego i od razu zwróciłam uwagę na ten fragment. Przytoczę jego początek, bo moim zdaniem też jest istotny: „To się nazywa tęsknotą to uczucie, które jeszcze pewnie nie nauczyłeś się nazywać — ale też to ci powiem, że to uczucie jest koniecznym warunkiem tworzenia czegoś, bo jest gatunkiem i rodzajem cierpienia a tylko człowiek cierpiący może być zdolny do tworzenia czegoś (…)”. Nie umniejszając wagi innych, może bardziej oczywistych, cierpienia gatunków zastanawiam się teraz nad tym jednym – nad tęsknotą czyli cierpieniem z powodu oddalenia, rozdzielenia, braku. U Wyspiańskiego będzie to wątek, o którym wspomniałeś, wątek matki, o jej utracie wspomina explicite w jednym z listów do przyjaciela, ale to temat, który z pewnością jest obecny, przepracowywany. Co ciekawe ilustracja, którą wybrałeś – Achilles i Tetyda – wiele o tym mówi (bo to przecież Tetyda wprowadza niejako swojego syna w śmierć – przez zanurzenie w Styksie, które miało dać nieśmiertelność).

    Lecz wracając do tematu tęsknoty – czyli szerzej oddzielenia, rozdzielenia i braku – uważam, że to bardzo istotne. Wydaje mi się, że zdolność tworzenia jest bezpośrednio związana z uświadamianym (lub może tylko przeczuwanym) poczuciem braku, niekompletności, jakiegoś pęknięcia, nieprzystawania, to też jest cierpienie, trudne do zdefiniowania może. Człowiek „kompletny” – czy raczej za takiego się uważający – będzie żył w szczęśliwości i pewnie ani mu w głowie twórczość. Każda utrata – kogoś bliskiego, zdrowia – jest rozbiciem, unieważnieniem tej pełni i stąd źródłem cierpienia a przez to, jak sądzę, źródłem tworzenia.

    To tylko kilka nie do końca przemyślanych zdań, raczej tylko sygnał, że przeczytałam. Może uda mi się napisać o tym więcej – bo jednak uważam, że rozmowy o tym (o cierpieniu, bólu, czy w końcu kwestia „unde malum”) to nie „wyważanie otwartych drzwi” a refleksja, która może być pomocna.

    • Stanisław Błaszczyna Says:

      „Nawiasem mówiąc ciekawe, skąd wzięło się to semantyczne przesunięcie w angielszczyźnie.”
      No właśnie, w języku angielskim „pathetic” ma wyraźnie pejoratywne znaczenie („żałosny”, „beznadziejny”), wykluczające właściwie empatię. Ma to chyba coś wspólnego z kulturową odmiennością, może nawet da się to wytłumaczyć nie tylko psychologicznie, ale i socjologicznie?

      Ado, Twój komentarz jak zwykle jest ciekawy i dla mnie szczególnie cenny.

      Być może cierpienie nie jest warunkiem koniecznym tworzenia, ale jednak, biorąc pod uwagę biografię wielu największych artystów w dziejach sztuki (wliczając w to pisarzy), jest ono w ich życiu istotnie i znacząco obecne. To cierpienie przenika przecież także całe epoki (np. romantyzm, barok, secesja…), stanowiąc jeden z ich głównych rysów. Niewątpliwie dzieje się tak również dlatego, że cierpienie jest nieodłącznym elementem La Condition humaine – bo jakiemuż człowiekowi nie jest ono znane?
      Artyści są tutaj w tej lepszej (?) sytuacji, że mogą poddać cierpienie twórczej transformacji (wyrazić je przed światem, tworząc jednocześnie coś wartościowego dla kultury, coś cennego dla innych). „Zwykłemu” człowiekowi jest pod tym względem trudniej. Choć jeśli się odbiera sztukę (literaturę, muzykę, film…) i jest się w stanie ją „przeżywać”, to owo, wynikające stąd doświadczenie katharsis, jest dostępne nie tylko twórcom, ale i odbiorcom sztuki.


Dodaj odpowiedź do maria Anuluj pisanie odpowiedzi