PORYW SERCA? ZWIERZĘCA CHUĆ? (Więcej niż kino: „Hańba”)

*

„Hańbę” noblisty Coetzeego czytałem dobre pięć lat temu więc wydawało mi się, że raczej nie jestem narażony na niebezpieczeństwo ciągłego porównywania filmu i książki – snucia paraleli, rozważania wierności oryginałowi, konfrontacji odbioru filmowego obrazu ze słowem pisanym… etc.
Wprawdzie zdziwił mnie nieco wybór Johna Malkovicha na odtwórcę głównej roli (bowiem zupełnie inaczej wyobrażałem sobie profesora Luriego), ponadto absolutnie nieznani mi byli inni twórcy filmu, ale po wyjściu z kina moim nieprzemożnym wrażeniem było poczucie, że oto ktoś zdołał przenieść na ekran ducha prozy Coetzeego. A zadanie takie zawsze wydawało mi się niezwykle trudne do wykonania.

*

ERUDYTA I ZWIERZĘ

Co jest rdzeniem „Hańby” ?
Wydaje mi się, że jest nim jakiś pierwotny (podziemny, podskórny?) strumień elementarnych sił popędowych – ślepy instynkt życia, który w pewnych sytuacjach wydostaje się na powierzchnię, zmuszając człowieka do konfrontacji… zarówno z kulturą, w której on żyje, jak i z nim samym.
Owa konfrontacja jest tym bardziej dramatyczna, im większy jest rozziew pomiędzy tym co w człowieku zdołało się wysublimować, uszlachetnić, wysubtelnić i wyrafinować, a tym co pozostało dzikie, pierwotne, nieuświadomione i ślepe.

Poryw serca czy zwykła chuć? John Malkovich jako zhańbiony profesor.

Tak właśnie, jak to ma miejsce w osobie profesora Luriego – erudyty, muzyka, wykładowcy literatury, miłośnika poezji romantycznej…, który ulega impulsowi „szaleństwa serca” i uwodzi jedną ze swoich studentek, sprowadzając na siebie (dość świadomie zresztą), hańbę, potępienie i ostracyzm, co zmusza go do ucieczki w góry, na pustynię – gdzie, jak się okazuje, żyje już jego córka Judy.

Konfrontacja naszego człowieczeństwa z naszą zwierzęcą proweniencją nie jest przecież czymś nowym (choć zawsze spychanym na margines naszej psyche i obwarowywanym przeróżnym tabu) – podobnie jak freudowska psychoanalityczna maniera grzebania na różnych głębokościach ludzkiej świadomości (i nieświadomości) w poszukiwaniu kompleksów i rzeczywistych motywów zachowania człowieka – to jednak mistrzowskie pióro Coetzeego powoduje, iż widzimy ten dramat w zupełnie innym świetle.
Czy jest to jednak z jego strony tylko czysta estetyzacja? Takie ubieranie w atrakcyjne literackie szatki czegoś, co raczej bardziej potrzebuje radykalnej ekspiacji, niż jakiejś umownej gry i zabawy w słowa?
Wydaje mi się, że tak nie jest, a świadczy choćby o tym ślad, jaki zostawiają w nas książki J. M. Coetzeego.

Taki ślad zostawiła też we mnie czytana przed wieloma laty „Hańba”, co uświadomiłem sobie dopiero po tym, jak skończyła się projekcja filmu. Okazało się, że jednak wiele scen zachowało się w mojej pamięci, a film je tylko przypomniał i (co ciekawe i znaczące) nie odczuwałem żadnego dysonansu między tym, co odnalazłem w sobie, a tym co zobaczyłem na ekranie.
Stąd chyba właśnie wynika moja satysfakcja z zetknięcia się z filmem Steve’a Jacobsa.

CHUĆ I SKOMLENIE

Niech mi będzie wolno zacytować tutaj fragment prozy Coetzeego.
Lurie rozmawia z córką:

„- Kiedy byłaś mała, kiedy mieszkaliśmy jeszcze w Kenilworth, nasi sąsiedzi mieli psa, goldena. Nie wiem, czy pamiętasz.
– Mgliście.
– Za każdym razem, kiedy w okolicy pojawiła się suka, pies podniecał się i przestawał słuchać swoich państwa, a oni z regularnością samego Pawłowa go bili. Powtarzało się to, aż w końcu biedak już zupełnie nie wiedział, co ma robić. Ledwo zwęszył sukę, zaczynał uganiać sie po ogrodzie, z uszami położonymi po sobie, z podwiniętym ogonem. Skomlał i szukał, gdzie by się schować.
Przerywa.
– Nie rozumiem, co ma z tego niby wynikać – mówi Lucy. No bo rzeczywiście, co z tego wynika?
– Całe to widowisko miało w sobie coś tak nikczemnego, że doprowadzało mnie do rozpaczy. Moim zdaniem psa można ukarać za konkretne wykroczenie, na przykład kiedy pogryzie kapeć (…). Ale z żądzą sprawa ma się zupełnie inaczej. Żadne zwierzę nie dopatrzy się sprawiedliwości w karze wymierzonej za to, że posłuchało własnego instynktu.
– Czyli samcom trzeba pozwolić, żeby podążali za swoimi instynktami bez żadnych ograniczeń? Czy taki stąd płynie morał?
– Nie, nie taki. A nikczemność widowiska z Kenilworth polegała na tym, że nieszczęsny pies znienawidził w końcu własną naturę. Odtąd bicie stało się niepotrzebne. Gotów był sam się ukarać. W tym momencie lepiej byłoby go zastrzelić.”

WOLNOŚĆ I ZŁUDZENIE

Trudno o lepsze teatrum mundi dla tego co rozgrywa się w prozie Coetzeego, niż przepastny pustynny krajobraz z potężnym górskim pasmem w tle. To dlatego tak często widzimy ten obraz na filmowym ekranie. I nieważne, czy jest to ziemia afrykańska, australijska czy amerykańska. W takiej scenerii, widziany z oddali maleńki domek zamieszkany wydaje się być przez jakieś drobne istotki, których wielkie (w ich odczuciu) dramaty są w skali świata zaledwie jakimś mikrokosmosem.

Wielka przestrzeń kojarzy nam się z wolnością, ale w „Hańbie” jest czymś wręcz przeciwnym: wskazuje nie tyle na znikomość ludzkich spraw, co na zależność człowieka od sił znacznie go przerastających. Z takiej perspektywy nasza wolność jest złudzeniem. Dopiero zbliżając się do świata ludzkich proporcji owo złudzenie wydaje się nam zanikać, a jego miejsce wypełniamy czymś co nazywamy wolną wolą. Jednak tego poczucia wolności także nie możemy znieść, więc uciekamy ponownie – tym razem w świat naszych ludzkich samoograniczeń. Koło się zamyka i toczy dalej. Stąd wahania człowieka, który zrazu czuje się mocarzem, by za chwilę uznać się bezwolnym marnym pyłkiem.
Czy to właśnie jest hańbą ludzkiego rodzaju?

Hańba jako źródło cierpienia

LĘDŹWIE I BÓG

Prosta w sumie historia Coetzeego nabiera – i to zarówno w książce, jak i w filmie – wymiaru antycznej tragedii. Z tym, że człowiek nie wadzi się tutaj z bogami, a raczej mierzy z siłami, które ongiś przypisywał bogom, a teraz widzi jako wypadkowe ślepych praw natury.
Civitas dei zamieniło się w civitas naturalis, co tak na dobrą sprawę – w rzeczywistym świecie, w którym żyje człowiek – niewiele zmieniło: choć władze w państwie uległy zmianie, to jednak siły pozostały te same.

Jaka jest na to rada?
Może odpowiedzi na to pytanie dostarcza nam jedna z drugoplanowych postaci „Hańby”, a mianowicie Petrus?
Petrus jest czarnym sąsiadem Judy. Cierpliwy, pracowity, silny, stały, zdecydowany – buduje dom, uprawia ogród. Stopiony jest niejako z południowo-afrykańskim krajobrazem, w którym białe postaci wydają się być jednak jakimś obcym wtrętem.
Lurie zderza się z Petrusem, lecz mimo to, że za profesorem stoi cała jego kultura i cywilizacja, z tej kolizji zwycięsko wychodzi jednak Petrus.
Wydaje mi się, że nie przypadkiem Coetzee nadał tej postaci takie a nie inne imię (wszak oznacza ono skałę, opokę). Jednak kościół afrykańskiego Petrusa nie jest Kościołem Przymierza, jakie zawarł biały człowiek z Bogiem jakichś odległych śródziemnomorskich krain. Petrus swojego Boga ma we krwi, we własnych lędźwiach; w ziemi, która rodzi; w duchach, które przenikają wszystko i wszystkich.

ZABIJANIE I LITOŚĆ

Zaglądam po latach do książki Coetzeego.
Co widzę?
Oto zauważam np., że reżyser zmienił sekwencję scen. To, co Coetzee zostawił na koniec, Jacobs wplótł we wcześniejszą narrację i scena, w której Lurie uśmierca psa w schronisku dla zwierząt (a z którym to psem zaczął się on zaprzyjaźniać), stała się w filmie jednym z epizodów, znaczącym wprawdzie ale nie finałowym.
U Coetzeego zaś koniec jest twardy i pozbawiony złudzeń:

„(Lurie) niosąc (psa) na rękach jak jagnię, wraca do gabinetu.
– Myślałam, że przedłużysz mu życie jeszcze o tydzień – mówi Bev Shaw – Poddajesz go?
– Tak, poddaję.”

W pierwszym odruchu uznajemy to za zakończenie jednoznacznie pesymistyczne. Czy jednak tak jest w rzeczywistości?

Reżyser Steve Jacobs z kolei kończy swój film prawie że ostentacyjnym happy endem: Lurie rozmawia z pełną spokoju, pogody i życia córką, a oboje spacerują wśród kaskad pięknych kolorowych kwiatów, jakimi otoczony jest dom Judy. Okazuje się, że taki prosty zabieg potrafi zupełnie zmienić perspektywę z jakiej patrzymy na opowiedzianą nam historię, a tym samym na sposób, w jaki zapada nam ona w serce – zabarwiając przy tym cały otaczający nas świat.
Podobnie dzieje się w naszym życiu.

*  *  *

Czy spacer wśród kwiatów jest happy endem?

*

Komentarzy 39 to “PORYW SERCA? ZWIERZĘCA CHUĆ? (Więcej niż kino: „Hańba”)”

  1. Deus ex Machina Says:

  2. Torlin Says:

    Ponieważ generalna odpowiedź Miłemu Logosowi przekroczyła (moim zdaniem) rozmiary komentarza, postanowiłem umieścić ją u siebie jako osobną notkę, dokąd zapraszam wszystkich zainteresowanych.

  3. jula Says:

    Ciekawe. Problem jest. Wystarczy poczytać „kroniki towarzyskie ” ;) Niemniej ten „symboliczny problem psa” ludzie tez już sobie rozwiązali :D
    Jeżeli nie chcą mieć kłopotów, to zwierzęta domowe sterylizują :D ))))
    No a jak sobie radzą, czy radzili, Arabowie z haremem? Pilnowali tych kobiet eunuchowie. A śpiewający kastraci !?…
    Głosy kastratów, podobnie jak głosy kobiece, dzielono na soprany, mezzosoprany i alty. Niezwykłe było jednak to, że czasami sopraniści kończyli jako niskie alty. Tak było w przypadku Francesco Bernardiego zwanego Senesino, ulubionego kastrata Haendla. ;)
    No a religie też świetnie rozwiązały problem. :D Jeżeli możnowładca poszedł, jak to mówisz, za swoim instynktem, lub np. wysoki rangą duchowny, to zaraz młodą kobietę posądzano o czary, a potem całą jej rodzinę, matkę, rodzeństwo itd… Oczywiście, jak się problem zesupłał, tj. znudziła się już kochanka, lub ogół towarzystwa ówczesnego się dowiadywał, a zwłaszcza ich rywale w karierze czy to duchowej czy innej. :D )))
    Jak by nie patrzeć to kobieta w większości przypadków miała, powiem kolokwialnie – przesrane i była wykluczana.
    Jest masa książek i publikacji rożnego sorta na ten temat, tak stary jak życie ludzkie w jakiś tam organizacjach.

    Ten „czarny”, gdyby żył według swoich tradycji, w regułach plemiennych, to też by był skazany na hańbę, potępienie i ostracyzm. ;)

    „Mistrzowskie pióro Coetzeego powoduje, iż widzimy ten dramat w zupełnie innym świetle.”
    Tak piszesz i tak widocznie musi być – bo to jednak słowa i myśl pisarza przedstawia ten „dramat” jaki rozgrywa się w człowieku, ta walka między „chucią a regułami życia towarzyskiego”. ;) :D…

    Mnie to śmieszy, ale w życiu – ile tragedii i dramatów !…
    Na tym opiera się chyba cała ludzka literatura, co?….

  4. czara Says:

    Bardzo ciekawy tekst.
    Oglądając jakiś czas temu film, nie zwróciłam uwagi, że koniec został zmieniony, rzeczywiście modyfikuje to lekko wymowę książki. Film rządzi się swoimi prawami oczywiście, może to dlatego ten spacer i kwiaty? A może obie końcówki podkreślają, chociaż w różny sposób, uległość człowieka wobec natury?

    • Logos Amicus Says:

      Myślę, że to wszystko przez nasze przywiązanie do formy (i konwencji).
      A przecież… forma (i konwencja, np. happy endu) – sobie, a życie – sobie. Zamiana sekwencji (w filmie czy książce) w samej tkance życia niczego nie zmienia – niemniej jednak może wpływać na nasze samopoczucie, wrażenie – dodać otuchy, ośmielić, wzbudzić nadzieję…
      Oczywiście, ma to wiele wspólnego z myśleniem magicznym, ale przecież sztuka nadal ma w sobie coś z magii.

  5. Deus ex Machina Says:

    TEKST O „HAŃBIE” PO RAZ PIERWSZY UKAZAŁ SIĘ NA MOIM POPRZEDNIM BLOGU „BRAIN GRAFFITI”.
    MYŚLĘ, ŻE WARTO ZAMIEŚCIĆ TU NIEKTÓRE KOMENTARZE, KTÓRE WÓWCZAS POD NIM SIĘ POJAWIŁY.

    (Wszystkie pochodzą z października, 2009 roku):

    SALINA: Jakże złudne, mylące jest wyobrażanie sobie świata wg obowiązujących wzorców tzw. poprawności politycznej, społecznej! – ja o tym myślałam wychodząc z filmu „Hańba”.
    Rasizm w RPA…
    Samotny biały profesor uwiódł swoją ciemnoskórą studentkę (nie bez jej przyzwolenia, liczyła na wpisanie oceny bez zdawania egzaminu, o ile pamiętam). Został publicznie oskarżony, ośmieszony, napiętnowany, stracił pracę. Nawet nie próbował się bronić, potulnie zszedł wszystkim z oczu, wyjechał do swojej córki, na pustynię.
    Córka (biała) została brutalnie zgwałcona przez trzech ciemnoskórych osiłków, w obecności pobitego, obezwładnionego ojca. Nikogo nie odważyła się oskarżyć, wiedziała, że nawet nie powinna przyznawać się, że rozpoznała jednego z napastników, spowinowaconego ze swym sąsiadem, owym czarnoskórym Petrusem. Nikt się nad nią nie rozczulał, nie ujmował, nie okazywał współczucia, mimo, że wynikiem gwałtu była ciąża.
    Dwie różne hańby, ojca i córki. Różne?…

    LOGOS AMICUS: Salino, znakomicie i trafnie to tutaj wyłożyłaś.
    Ja również zastanowiłem się nad tym, dlaczego tak łatwo przyszło wszystkim uznać ową „hańbę” Luriego, (łącznie z nim samym, zresztą).
    Dlaczego jego córka nie chciała domagać się sprawiedliwości – ukarania murzyńskich wyrostków, którzy ją zgwałcili.
    Mogę sobie to tłumaczyć jednym: oni uznali siebie za intruzów w świecie czarnych.
    Nie można się w nich doszukać choćby cienia rasizmu. Ale wydaje mi się, że mogli też oni być naznaczeni takim rasizmem a rebours (którego elementy widać właśnie w tzw. „politycznej poprawności”, o jakiej wspominasz) – czyli np. rezygnacja z dochodzenia własnych praw i racji w obawie przed posądzeniem o rasizm.

    Hańba, jako taka, wiąże się zawsze z jakimś osądem moralnym. Jest on możliwy tylko wtedy, jeśli przyjmie się perspektywę jakiegoś systemu etycznego lub jakiegoś ideału.
    Myślę, że profesor Lurie poczuł się shańbiony nie dlatego, że sprzeniewierzył się oficjalnej moralności swojego akademickiego środowiska, (które go potępiło wedle swoich standardów, z czego on sobie raczej niewiele robił) ale być może dlatego, że w całym swoim życiu nie sprostał własnemu, wysoko pojętemu ideałowi miłości romantycznej.
    On chyba nawet przestał w nią wierzyć, więc, niczym ten skarcony za swoją chuć pies, ukorzył się, podkulił ogon, położył po sobie uszy… klękając przed matką uwiedzionej dziewczyny i prosząc ją o przebaczenie.

    SALINA: Właśnie Amicusie, ja też nie do końca rozumiem dlaczego prof. Lurie padł przed matką dziewczyny na kolana. Najsympatyczniej byłoby przyjąć Twoje wyjaśnienie, najlepiej by świadczyło o samym profesorze.
    To właśnie w tym filmie jest najlepsze – nie da się nie stawiać pytań, trudniej o jednoznaczne odpowiedzi :)
    Pojęcia, wydawałoby się dobrze zadomowione w świadomości „prawomyślnego” Europejczyka, też się rozmywają.
    Przynajmniej ja poplątałam się z tym tu rasizmem… Nie ma go? Jest? Jest, jak mówisz, „a rebours”? Biali czy czarni są rasistami? Czy wszystkie te i inne jeszcze elementy występują razem, tworząc mieszankę wybuchową, o potężnej sile rażenia? I kto jest poraniony? (chyba nie czarni?) Jaka będzie przyszłość? Czy przemoc wymierzana w białych, podstępne i bezpardonowe przejmowanie od nich ziemi (Petrus od Lucy), owiane nieświeżym hasłem walki z rasizmem – w rezultacie zaowocuje nowoczesnym, demokratycznym społeczeństwem czarnych? Nie od rzeczy byłoby przypomnieć, że biali są obywatelami RPA od wieków, ta ziemia jest ich ojczyzną, nie mają innej.

    Myślenie o tym filmie (książce) wciąga :)
    A jest jeszcze tyle innych wątków do rozważań!
    Choćby tytułowa „hańba”… :)

    LOGOS AMICUS: Reakcje bohatera „Hańby” naprawdę są ciekawe – on sam ma bardzo złożony charakter. Nie powinienem chyba tego robić, ale ja ciągle mam wrażenie, że Coetzee dla wykreowania tej postaci użyczył samego siebie.
    Tak sobie myślę, że przecież gdyby dziewczyna, którą Lurie „uwiódł”, była zdolna sprostać miłości, którą on ją mógł obdarzyć (a myślę, że był do tego zdolny), to zamiast afery (hańby czy też skandalu) moglibyśmy mieć do czynienia z wielkim romansem. A wtedy całość w naszych oczach nabrałaby zupełnie innego charakteru – wielka miłość usprawiedliwiłaby wszystko a w nas wywołałaby podziw, a nie żadne potępienie.
    Lecz to była zwykła dziewczyna, której za bardzo nie chciało się uczęszczać na wykłady i z którą nie za bardzo można było porozmawiać… choćby o Byronie. No i cała relacja ograniczyła się w zasadzie tylko do łóżka, a w profesorze Lurie pozostał niesmak i wstręt do samego siebie.

    A jeśli chodzi o obecną sytuację w RPA – o stosunek Afrykanerów do swych czarnych współobywateli, jak daleko posunięty jest rasizm, czy biała ludność kraju rzeczywiście czuje się w nim jak u siebie… ?
    Niestety zbyt mało wiem na ten temat, by silić się tu na jakieś głębsze analizy i wydawać sądy.
    Zresztą, mówimy tu w końcu tylko o książce i o filmie.

    * * *

    GEORGE ELIOT: Prawdy życia mają prosty krój, ale ludzie próbują przerabiać ich na kreacje szytą na miarę w stylu haute couture. Potem stopniowo wyzbywają się zbędnych detali, żeby wrócić do pierwotnych form, które im kiedyś tak nie pasowały. Pomaga w tym bardziej życiowa mądrość, niż nabyta inteligencja. Mądrość nie tylko z racji wieku, ale i z racji drastycznych przeżyć, jak widzimy na przykładzie córki głównego bohatera.

    LOGOS AMICUS: George Eliot, rzeczywiście chciałem spojrzeć na „Hańbę” właśnie z tej perspektywy: zderzenie się drzemiących w człowieku popędowych sił naturalnych z kulturą jaką ten człowiek stworzył.
    Ale na film Jacobsa, (podobnie jak na książkę Coetzeego) można oczywiście spojrzeć także z innych stron.)
    Np. jak na zderzenie dwóch różnych światów – kultury rdzennych czarnych Afryjkańczyków i kultury przybyłego z Europy białego człowieka. (I chodziłoby tu nie tylko o rasizm, ale głównie o same różnice kulturowe, czyli o odmienne podejście do życia, świata, drugiego człowieka…)
    „Hańba” jest na tyle kompleksowa, że na to wszystko pozwala.

    PS. Mam wątpliwości, co do „życiowej mądrości” córki profesora Luriego (o nim samym nie wspominając). Przeżyła tragedię, to fakt. Ale przecież w każdej chwili mogła się liczyć z tym, co się jej zdarzyło. Człowiek „życiowo mądry” nie kusiłby losu, tak jak oni to robili.
    (Lecz ja nie chcę tutaj dokonywać moralnej oceny tych ludzi.)

    * * *

    KADARKA: Lubię książki Coetzee’go, podoba mi się jego sposób przedstawiania rzeczywistości. Ciekawe relacjonuje :). Zachęciłeś mnie do przeczytania „Hańby”, ale jestem zdania, że albo film albo książka. Film jest wyobraźnią obcej osoby opartym wierniej, bądź mniej na danej książce. Zazwyczaj nie oglądam filmów po przeczytaniu książki. Rozczarowują mnie.

    LOGOS AMICUS: Kadarko, wydaje mi się, że „Hańba” to najbardziej znana książka Coetzeego… i chyba zasłużenie.
    Jeśli chodzi o mnie, to ja lubię ekranizacje.
    Dla mnie książka i film to są jednak dwa zupełnie różne światy – rządzące się innymi prawami, wykreowane w zupełnie odmienny sposób.
    W zasadzie unikam więc porównywania wersji książkowej z jej filmową adaptacją, lecz w przypadku „Hańby” – wyjątkowo – film i książka w jakiś sposób stopiły się we mnie. Dlatego też, pisząc o książce, miałem również na myśli film – i vice versa.

    KADARKA: Jeśli zasłużenie, to na pewno przeczytam, chcąc mieć jakiś punkt odniesienia po „Czekając na barbarzyńców”, „Foe”, „Mistrzu z Petersburga”. Wszystko przede mną :)

    LOGOS AMICUS: Wygląda na to, że w naszym kraju wyszły wszystkie (beletrystyczne) książki Coetzeego.
    To bardzo dobrze.
    Coetzee to wg mnie taka przeciwwaga dla twórczości np. Coelho. Swoją drogą kusi mnie aby porównać tych dwóch pisarzy, tak przecież w Polsce popularnych.

    SARNA
    : No cóż, to że Coelho jest naiwny! i jest szmirą dla infantylnych panienek to już wiem (szkoda życia na czytanie jego dzieł :) , ale po Waszej interpretacji Coetzee o tym nobliście też należałoby tak (o zgrozo!) pomyśleć. Czytacie zbyt dosłownie, poszukajcie głębiej. Tu nie chodzi o niespełnionego z braku wzniosłych pogaduszek o Byronie impotenta z tytułem profesora niewidocznym na penisie, któremu pozostał tylko niesmak i wstręt do siebie za to, że przeleciał krzepką małolatę. Masz rację, brrrrrrrr ! można poczuć do niego wstręt.
    O hańbo !!! Walnij się Amicusie zdrowo w klatę. Jakby Ci jakiś paralityk przeleciał małoletnią córkę nie widział byś nic złego w tym, że padłby przed jej matką na kolana w geście przeproszenia. Tak przynajmniej postępuje (powiedzmy) przyzwoity człowiek.
    A wracając do przesłania przedmiotowej książki, to hańbą są stosunki między białą i czarną społecznością RPA.
    PS Wszystko ma zawsze drugie dno, sądziłam, że to dla Ciebie oczywiste.

    LOGOS AMICUS: Sarno, niepotrzebnie się unosisz… opierając się na naszych interpretacjach prozy Coetzeego. Warto z jego twórczością (a przynajmniej z „Hańbą”) zapoznać się samemu – i wtedy wygłosić własne zdanie (jeśli już mówimy o ocenie jego książek).

    To jest pewne uproszczenie „hańbą” nazwać stosunki między białą a czarną społecznością RPA.
    Podobnie „hańbą” można określić stosunki między np. Polakami a Ukraińcami, Polakami a Rosjanami, Polakami a Niemcami, Amerykanami a Indianami, Tajami a Birmańczykami, Chińczykami a Tybetańczykami… etc.
    Takie określenie staje się czymś zbyt ogólnym, zbyt łatwym – jednym słowem: trywialnym.

    PS. Ja także przestałem trawić Coelho, ale nie nazwałbym go jednak „szmirą dla infantylnych panienek”.

    SARNA: Nie pochlebiaj sobie Amicusie, nie wyrabiam sobie opinii o prozie na podstawie li tylko Twoich recenzji. Rozczaruję Cię, ale osobiście przeczytałam (co prawda tylko) dwie książki tego autora.
    A co do określenia stosunków między narodami czy też narodowościami to masz rację, że „hańba” pasuje jak ulał i nie ogranicza się tylko do rasizmu w RPA. Tyle, że ja nie śmiałabym ich nazwać trywialnymi, bowiem na ich obecny kształt złożyła się częstokroć tragiczna historia wielu ludzkich istnień na przestrzeni wielu pokoleń. Dramaty jednostek i całych nacji.
    PS A Coelho to jednak szmira, przeczytaj jego „11 minut”. Ani się śmiać, ani płakać :) Chyba, że nad autorem, że coś tak naiwnego spłodził.

    LOGOS AMICUS: „11 minut” Coelho czytałem. Wspominam tę książkę lepiej niż „Alchemika” i „Pielgrzyma”.

    PS. Lurie nie był impotentem, a na penisie rzeczywiście miał napisane „profesor” (przynajmniej w oczach leniwej i niezbyt lotnej studentki, która się z nim puściła w zamian za zaliczenie obecności na jego wykładach).

    SARNA: Nie, z medycznego punktu widzenia nie był impotentem, ale jeśli weźmiesz to określenie w cudzysłów to może łatwiej będzie Ci zrozumieć mój punkt widzenia – jego bycia mężczyzną.
    Skoro tak inteligentny człowiek jak profesor Lurie, tak się biedny poświęcił i wybrał właśnie taką drogę jako „swój wkład” w rozwój intelektu młodej dziewczyny, to cóż mi pozostaje powiedzieć, zwłaszcza, że tak dzielnie obstajesz przy obronie jego metod nauki, że się poddaję. Sorry, nie jestem mężczyzną, nie potrafię zrozumieć myślenia penisem. A dorosły facet powinien brać i ponosić odpowiedzialność za swoje czyny, nie sądzisz? „Wina” dziewczyny nie oczyszcza go z jego zasług.
    PS Z wielu książek Coelho podobały mi się może dwie, tj. „Spóźnieni kochankowie” i „Na brzegu rzeki Piedry” …

    LOGOS AMICUS: Nie rozumiem jak możesz wydawać takie kategoryczne sądy o tej postaci nie czytając „Hańby” Coetzeego ani nie oglądając filmu, który jest jej ekranizacją.
    A sprowadzanie męskiego zachowania do „myślenia penisem” ma taki sam wymiar (i wartość) jak głoszenie, że kobieta kieruje się tylko swoją waginą, czyli jest to daleko posunięte uproszczenie i redukcja człowieka do jego biologizmu.

    SARNA: Nie przypisuj mi swoich win. Sam o wszystkim wyrażasz się jak autorytet i w kategorycznym tonie. Owszem, jesteś mądrym facetem, ale nie przesadzaj, nie wiesz wszystkiego. Wygląda na to, że masz Polskę za zupełny zaścianek, a tu już od kilku lat na rynku literackim „Hańba” jest dostępna i wyobraź sobie, że czytałam. Nasze biblioteki poczytują sobie za punkt honoru by mieć najciekawsze nowinki wydawnicze. Wyobraź sobie, że czasami wystarczy zapytać o jakąś pozycję, a za tydzień masz ja na półce. I nadal twierdzę, że taki facet jak Lurie – który osiągnął prestiżową pozycję zawodową, ma córkę, miał żony i okazały tłumek kochanek – jest życiowym nieudacznikiem, a przy tym emocjonalnym kaleką. Szuka miłości doskonałej, a zupełnie nie potrafi kochać. Na jakiej podstawie snujesz swoje przypuszczenia, że był zdolny do miłości? Na podstawie ilości kobiet które miał i które nie były zdolne rozbudzić w nim miłości? Jakież one wszystkie są niedoskonałe i skupiają się tylko na łóżku :)
    A poważnie, ten osobnik jest antypatyczny.

    LOGOS AMICUS: Polska jest jednak zaściankiem (zawsze nim była) i każdy o tym wie, tylko że kiedy powie o tym ktoś „z zewnątrz” to wtedy jest straszna obraza. (Kolejny dowód na nasze narodowe kompleksy.)
    PS. A „Hańbę”, podobnie jak inne książki Coetzeego, kupiłem w Polsce. Zresztą, kiedy akurat jestem w krakowskim czy warszawskim Empiku, to raczej nie mam poczucia, że jestem w zaścianku :)

    SARNA: Amicusie, a co to za taktyka obronna z tym przypinaniem innym etykietki z kompleksami? Masz z sobą jakiś problem?

    LOGOS AMICUS: Nie chciałbym prowadzić tu tego typu dyskusji, w których zamiast mówić na temat wpisu, naskakuje się na siebie, używa argumentów ad personam, wypełnia niechęcią do drugiej osoby…
    PS. Nie mam w zwyczaju się „wykłócać”.
    PS2. Mieszkam poza granicami Polski – w tym sensie jestem kimś „z zewnątrz”.

    SARNA: Więc skoro oboje mamy takie same intencje to czemu bezpodstawnie poddajesz w wątpliwość moją prawdomówność czy inteligencję? Może wystarczyło zadać proste pytania z treści książki? Bawi Cię ośmieszanie innych? Czytałam „Hańbę” jakieś 4 lata temu, ale zaryzykuję odpowiedź, że to on ją sobie wypatrzył i wyciągnął dane i kontakty z uczelni, że wcale na początku nie była taka chętna i nie została po kolacji, gdy nie owijał w bawełnę i zaproponował jej to wprost, że była brunetką z wystającymi kościami twarzy jak u Chinki, że lubił jazz, znał włoski i francuski, potrafił na prędko przygotować kolację z makaronu i grzybów. Stary Ettinger nie ruszał się nigdzie bez swojej beretty ukrytej w kaburze. Bil i Bev wykąpali go po pobiciu i oparzeniu, przenocowali bo dla nich to takie oczywiste, że pomaga się przyjaciołom, a biedny Lurie dręczył się potem świadomością, że dla niego to coś absolutnie nowego – przyjaźń. Melanie, czy gdzieś w internecie wymienia się jej imię? Ty też nie nazywasz ją z imienia. Traktujesz ją jak przedmiot.

    LOGOS AMICUS: Przepraszam, wydawało mi się, że nie czytałaś „Hańby” (a Ty po prostu mogłaś ją już zapomnieć… co zresztą byłoby zrozumiałe, bo przecież od tamtego czasu upłynęło 4 lata. Ja również musiałem sobie przypominać wersję książkową).
    Prawdę pisząc nie jestem pewien, czy profesora Luriego stać było na wielką i romantyczną miłość. Może tylko miał takie aspiracje i tęsknoty?
    W końcu: real love is sooo hard to find :)

    SARNA: Uczucia są warte ciężkiej pracy ;)
    Jest coś w tym, co tu wcześniej napisałam, co nie dawało mi spokoju. Zastanawiałam się – co? I już wiem!
    Nie zapomniałam Amicusie treści i wrażenia, ale dałam się sprowokować i wciągnąć w dyskusję ograniczoną w zasadzie do interpretacji jednego wątku tj. biednego profesora i leniwej, aczkolwiek chętnej, panienki. Zastanawiałam się dlaczego to, co piszesz, tak negatywnie mnie nastawiło do Lurie, że wręcz gniewnie napisałam, że budzi niechęć. Przecież gdy czytałam książkę – to pomimo, że wydawał mi się godny litości, nie był żałosny, wręcz przeciwnie.
    Myślałam, myślałam i zrozumiałam, że całą złość na Ciebie za obronę jego czynu i przeniesienie całego ciężaru winy, w dodatku w perfidny sposób na dziewczynę obróciłam przeciwko niemu. A to błąd. Pomijając ten jego – budzący moją niechęć – stosunek do kobiet, trzeba przyznać, że mimo tego co zrobił, zachował się honorowo. Nie wypierał się swoich czynów. Mówił: tak, zrobiłem to, nie jestem z tego dumny, przepraszam i na tym koniec, nie oczekujcie spowiedzi i skomlenia.
    Ty Amicusie zrobiłeś to za niego.Tłumaczyłeś jego postępek, wybielałeś winę oczerniając dziewczynę. Posunąłeś się nawet do wysunięcia pewnej tezy o jego zdolności do miłości doskonałej, gdy tymczasem on, sam widząc, jak po gwałcie Lucy unika go i się od niego odsuwa, nazwał to co zrobił Melanie gwałtem. Zapytał się czy to dlatego, że zrobił Melanie to, co oni zrobili jej?
    Dlaczego, skoro on potrafił postawić znak równości pomiędzy tymi czynami, Ty próbujesz go wybielić, dorobić ideologię o niedorozwoju intelektualnym dziewczyny? Dlaczego tak Cię oburza moja uwaga o myśleniu penisem skoro on sam na każdą myśl o niej czuł żądzę w podbrzuszu, a nie tkliwość w sercu?

    Osobiście, z własnej perspektywy czasowej i kulturowej uważam, że nazywanie romansu miedzy profesorem, a uczennicą skandalem to gruba przesada, ale w tamtych realiach zapewne tym było. Nie to jednak budzi moją niechęć do Luriego. Tym czymś jest jego stosunek do kobiet, jego sposób patrzenia na nie, ich traktowania, wręcz segregowania. Pamiętam, że przez chwilę poczułam do niego sympatię, za ten „ludzki” stosunek do odchodzących psów, ale trwało to krótko. To co zrobił na koniec, co uważał za akt miłosierdzia, dla mnie było aktem tchórzostwa. Bał się miłości, przyjaźni, odpowiedzialności, więzów.
    Ufff, poczułam się lepiej po tej małej rehabilitacji Luriego;)
    pozdrawiam

    LOGOS AMICUS: Nie „oczerniam” tej dziewczyny, ani w żaden sposób nie chcę jej osądzać. W sumie – zbyt jednak mało o niej wiem, by wydawać tu jakieś kategoryczne sądy. To mogą być jedynie jakieś moje przypuszczenia, domysły, interpretacje…
    Właśnie: wielkość książki Coetzeego polega m. in. na tym, że nie można jednoznacznie osądzić jej bohaterów. Np. Lurie może wzbudzać w nas (i to nawet w tym samym czytelniku) całą gamę, wydawałoby się sprzecznych uczuć: od pogardy po litość, od potępienia po uznanie, od antypatii po sympatię…

    PS. I może jeszcze jedna uwaga (dość egoistyczna zresztą): jak to dobrze, że oprócz „żądzy w podbrzuszu”, można jeszcze poczuć „tkliwość w sercu”:)
    Bo, prawdę mówiąc, broniąc profesora Luriego, broniłem też – bardziej lub mniej świadomie – samego siebie :)

    SARNA: Wiem, wiedziałam to od początku ;)
    Cieszę się, że jeszcze oprócz żądzy w podbrzuszu potrafisz poczuć tkliwość w sercu, ale o ironio, tak jak sama żądza bez tkliwości budzi opory i gniew, tak za lat dzieścia (o smutku ;), być może będziesz już mógł odczuwać tylko tkliwość.
    Sam przyznasz, że najlepszym rozwiązaniem jest komplementarność odczuć?
    Czego obojgu nam życzę ;)
    Pozdrawiam

    * * *

    • jula Says:

      Ciekawa ta Twoja dyskusja z Sarną. Można by rzec, że to odwieczna walka płci. Taki rożny punkt widzenia na główny temat. No ale w końcu dobrnęliście do konsensusu. ;) :D

    • Agaaa Says:

      Rzeczywiście dyskusja ciekawa. A jeszcze bardziej interesuje mnie, czy się wybroniłeś:-).
      W sumie pytanie jest retoryczne bo parafrazując Witkacego: jesteśmy w stanie usprawiedliwić wszystko co robimy.

  6. Erinti Says:

    Pies jako zwierzę podąża za instynktami. Człowiek, podobno rozumny, powinien jeszcze słuchać rozumu. Ale czy tak jest naprawdę? Patrząc na ociekające seksem reklamy mam wrażenie, że owe zwierzęce instynkty są brane na cel i to one mają zostać pobudzone. I czy nie są?

    Spacer wśród kwiatów, piękno przyrody kojarzy się nam ze szczęściem. To często z dala od zgiełku świata ogarniętego szaleńczym biegiem, wśród zieleni znajdujemy spokój i ostatecznie też szczęście. Stąd spacer wśród kwiatów można skojarzyć z happy endem.

    • Logos Amicus Says:

      Instynkt, seks, popęd – nie są tylko „zwierzęce”, są również częścią naszego człowieczeństwa, czyli: także i je wpisujemy w naszą kulturę.
      W przeciwieństwie do zwierząt jednak, jesteśmy zdolni do refleksji (posiadamy „rozumną” świadomość) i dysponujemy (chociaż tylko do pewnego stopnia) wolną wolą – i to m.in. czyni nas odpowiedzialnymi za nasze czyny.

      Pozdrawiam z coraz bardziej zielonego i ukwieconego świata ;)

  7. Kartka z podróży Says:

    Coetzee – dawno temu go czytałem. Ale z pasją, bo opisuje ludzki upadek – to jest najbardziej frapujące w jego książkach. Ich bohaterowie upadają zżerani chorobami, grzechami, słabościami w obcym, wrogim środowisku. Ta obcość rasowa, obyczajowa, polityczna, środowiska przyrodniczego to tylko scenografia wzmacniająca doznanie upadku. I chcą doznać tego upadku, rozsypania się ich życia jak domku z kart. Chcą stracić resztki złudzeń – chcą dotknąć prawdy. Lurie przecież jest świadomy konsekwencji przespania się z tą studentką. On prowokuje swój upadek. Chce dowieść, że to poczucie „obcości”, które nosi w sobie, ma realne uzasadnienie. Chce dowieść samemu sobie, chce doznać, że ten świat, niby oswojony świat wokół niego, tak naprawdę jest obcy, wrogi, bezduszny, okrutny. I doznaje. To egzystencjalizm czystej próby.
    Pozdrawiam

  8. Kartka z podróży Says:

    Ale u Coetzee czy pytasz bardziej ogólnie?

  9. Kartka z podróży Says:

    Jasne, że nie. Są inne drogi prowadzące do prawdy. Ale upadek czy na przykład pokuta, bo też tak można interpretować los Luriego, są najbardziej nośnym motywem ukazującym prawdę o życiu. Dlatego Coetzee zajmuje się głównie upadkiem i prowadzi ten motyw w sposób wręcz bolesny dla czytelnika. Coetzee właściwie nie daje nadziei – jeśli już jest, to bardzo wątła. Sędzia z „Czekając na barbarzyńców” podobnie jak Luri rzuca wezwanie systemowi – z innych pobudek – i też doznaje upadku. Zostaje potraktowany z podobnym okrucieństwem. To również upadek ciała, skazanie na mękę. Jego życie się rozpada, zostaje z samotnością i bólem w obcym, wrogim świecie.
    Znowu w „Wieku żelaza” profesorka uczelni dogorywająca na raka na sam koniec życia wiąże się z włóczęgą, który zamieszkał w jej ogrodzie. I znów świat wokół się rozpada, rakowacieje tak jak ona, bo trwają zamieszki murzyńskie i ludzie giną na sąsiednich ulicach. Ona umierając obserwuje umieranie. Bohaterowie Coetzeego przez doświadczanie upadku czyli bólu, męki fizycznej i poniżenia dochodzą do prawdy o sobie i świecie. Przez doświadczenie upadku zaczynają w końcu widzieć.
    Czytałem kilka książek Coetzeego, przez naszą dyskusje je sobie przypomniałem. To znaczy nie musiałem sobie przypominać przesłania ich upadku, bo to mi po nich zostało tylko szczegóły narracji.
    Wiesz, jak napisałem, różne drogi prowadzą do prawdy. Ale zastanawiam się czy droga Coetzeego nie jest tą najdobitniejszą, najprostszą. Obserwowanie, przeżywanie upadku jego bohaterów ma w sobie coś uniwersalnego, przejmującego, prawdziwego. Dla mnie nawet biblijnego.
    Pozdrawiam

  10. Kartka z podróży Says:

    Dlatego gdy czytałem Twoj esej zwróciłem uwagę, że napisałeś o zmianie zakończenia filmu w odniesieniu do powieści. Nie wiem czy reżyser przez ten zabieg nie chciał złagodzić tej lodowatej prawdy, ktorą Coetzee przekazuje w książce.

    • Logos Amicus Says:

      Myślę, że chciał. Ale czy to „złagodzenie” nie jest czymś pozornym?

      Czy jednak to, co nazywamy „prawdą” (docierając do niej na różne sposoby), nie jest tylko naszą „prawdą”?
      Czy aby ta „prawda” nie istnieje tylko dlatego, że my istniejemy (czyli: może ona istnieje jedynie w relacji z nami? – my niejako ją „generujemy”?) a poza nami nie ma ta „prawda” żadnego sensu?

      Skłaniam się do przekonania, że istnieje coś takiego jak prawda absolutna, tylko bardzo wątpię, czy mamy do niej dostęp.
      Moim zdaniem leży ona jednak poza zasięgiem naszego poznania, tak samo zresztą, jak wszystko co jest absolutne, łącznie z tym Co (Kogo?) ludzie nazywają Bogiem.

      PS. Każda, prawdziwie wielka literatura (czyli taka, która sięga rdzenia naszej egzystencji) ma wymiar „biblijny”. I większość książek Coetzeego jest właśnie taka.

  11. Kartka z podróży Says:

    Jasne Logosie, że ta nasza prawda jest zawsze w mniejszym lub większym stopniu „nasza” czyli subiektywna. Ale czasem motając się w tych naszych prawdach doświadczamy takiego momentu jasności, błysku myśli prawdziwej, przeczucia, że tak jest czy będzie na pewno. Ten błysk nas odziera ze złudzeń. Patrzysz w załzawione oczy starego, sparszywiałego psa i nagle wiesz już na pewno, że on umrze. I nie ważne, że tego nie chcesz. Wiesz, że tak będzie.
    Coetzee rujnując życie swych bohaterów, dręcząc, doprowadza ich do takiego błysku prawdy – zgody i zrozumienia dla tego co nastąpi. I wtedy oni doznają spokoju, pogodzenia się ze światem. To jest trudne do wyrażenia ale bardzo prawdziwe. On potrafi, prowadząc narrację, tak skupić nas na tych upadających ludziach jakbyśmy się skupiali na swoim życiu.
    Dzięki, że go przypomniałeś
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      „Ten błysk (myśli prawdziwej, moment jasności) odziera nas ze złudzeń.”
      Czyli coś w rodzaju iluminacji?

      Tak, taki „błysk” może nas odzierać ze złudzeń, ale i może nas utwierdzić w jeszcze większym złudzeniu – tym niebezpieczniejszym, że wykluczającym wszelką wątpliwość. Nie uważasz?
      I to także będziemy nazywać „prawdą” – to będzie ta „nasza” prawda, tym prawdziwsza, bo przecież już niewątpliwa.

      Czy nie jest to wszystko dowodem na to, jak bardzo jesteśmy zdesperowani aby poznać Prawdę?
      A że jest ona (ta absolutna) nam niedostępna, to czepiamy się tego, co nam zostaje – czyli prawdy „naszej”.
      I zaklinamy rzeczywistość, że żyjemy w prawdzie i tylko prawdzie.
      Ech…

      • Logos Amicus Says:

        A żyjemy w niewiedzy (kórą chcemy wyprzeć wiarą), złudzeniach (to dlatego mamy często wrażenie iż życie jest snem, a to, w czym jesteśmy zanurzeni, jest nierealne) i niepewności (stąd ten nasz permanetny podskórny lęk).

  12. Kartka z podróży Says:

    No właśnie Logosie – idzie o ten podskórny lęk. Upadek, o którym piszemy jest metodą sprawdzenia czy jest się czego bać, czy ten świat jest naprawdę taki obcy i wrogi. Bohaterowie Coetzeego przekonują się, że jest i przestają się bać. Chyba przestaje im na czymkolwiek zależeć. I to jest ta prawda, która im się jak „błysk” objawia. Oczywiście ich prawda.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Bohaterowie Coetzeego są w nas. Tak więc ich prawdy są także naszymi prawdami, ale (dzięki Bogu?) istnieją także inne prawdy, które jesteśmy w stanie poznać – także w momencie błysku „objawienia”, dzięki czemu zniknąć może ten nasz podskórny lęk.
      Czasem to się udaje.

      Osiągnąć spokój kosztem utraty zainteresowania światem?
      Ja bym sobie tego nie życzył. Wolałbym jednak niepokój, niż to zobojętnienie, kiedy człowiekowi „przestaje na czymkolwiek zależeć”.
      Bo czym to się różni od śmierci?

  13. Kartka z podróży Says:

    Ale Logosie przecież poprzez upadek Luri z „Hańby”, sędzia z „Czekając na barbarzynców” czy profesorka z „Wieku żelaza” poznają istotę świata. Doznają bolesnego poznania. Ten upadek jest ich podróżą. Doznają deklasacji, hańby, bólu, odrzucenia … . Wchodzą w światy, których dotychczas unikali, nie zauważali.
    Trudno powiedzieć, że świat ich przestaje interesować. Przecież w czasie swego upadku przekraczają rozmaite granice. Dlatego objawia im się prawda i niknie gdzieś lęk. Nie ma nic lepszego na lęk niż się z nim zmierzyć. Można się bać hańby ale gdy już człowiek jest zhańbiony to się jej nie boi.

    • Logos Amicus Says:

      Jednak czy – tylko po to, by przestać się lękać – warto się „zhańbić”? Tym bardziej, że poprzez „zhańbienie” poznają tylko jedną z możliwych „prawd” i pokonują tylko jedną z możliwych dróg.

      Masz rację, lęku można pozbyć się tylko wtedy, kiedy potrafimy się z nim otwarcie zmierzyć, stawić mu czoła. Jeśli od niego uciekamy – to zwykle wraca on do nas ze zdwojoną siłą.
      Ale czy jednak (powtórzę) – musi się tu wybierać drogę, która „hańbi”?
      Może wprost przeciwnie: większej odwagi wymagałoby odrzucenie „hańby” i walka o to, co stanowi tej „hańby” przeciwieństwo? Czy można bowiem wykluczyć, że i wtedy może spotkać nas moment „olśnienia” – poznanie prawdy, która nie spowoduje, że przestanie nam „na czymkolwiek zależeć” a wręcz przeciwnie: zbliży to nas do świata i innych ludzi. I to także – już bez lęku?
      Przecież coś takiego też się zdarza.
      Ale to wymaga chyba większej siły niż podążenie drogą „zhańbienia”.

  14. Kartka z podróży Says:

    Ale zauważ, że Luri tak naprawdę nie chciał walczyć. Nie bronił się. Jemu na tym światku uniwersyteckim, na swej pozycji, bezpieczeństwie nie zależało – nie szukał sojuszników. Bohaterowie Coetzeego są samotni, w gruncie rzeczy aspołeczni. To ludzie wyalienowani. Oni w głębsze relacje ze światem wchodzą dopiero upadając – dopiero wtedy zaczynają odczuwać.
    Coetzee nie opisuje ludzi dumnych ze swego życia, z pozycji społecznej, których chcą zniszczyć jacyś wrogowie, więc oni walczą wspierając się na przyjaciolach i pokonując kłopoty zyskują wiarę w siebie i w innych ludzi.
    Ty bronisz zakończenia filmowego a ja uważam za prawdziwsze zakończenie powieści. Choć podobnie jak Ty uważam, że ono nie jest pesymistyczne. Po prostu jest prawdziwe.

    • Logos Amicus Says:

      „Bohaterowie Coetzeego są samotni, w gruncie rzeczy aspołeczni. To ludzie wyalienowani. Oni w głębsze relacje ze światem wchodzą dopiero upadając – dopiero wtedy zaczynają odczuwać.”

      Mają więc jakąś skazę. Jest w tym jakiś rys masochizmu.

      Lurie nie chciał walczyć, ale ja nie taką walkę (ze środowiskiem, które się mu przejadło i którego nie cenił) miałem na myśli.
      Miałem na myśli walkę o siebie „lepszego” – walkę z tym, co go pchało ku „hańbie”; z własna słabością, z na wskroś pesymistycznym oglądem świata… etc.

      PS. Ja nie bronię zakończenia filmowego (skąd to przypuszczenie?) Bowiem oba zakończenia wydają mi się tu niejako „pełnoprawne”, i tak naprawdę niczego one w wziji Coetzeego nie zmieniają: gdyż, tak jak „pesymistyczne” zakończenie powieści nie musi być derfinitywnie czymś pesymistycznym, tak i filmowy „happy-end” nie musi przypieczętowywać w rzeczywistości optymizmu.

  15. Kartka z podróży Says:

    Masz rację, oni mają skazę. Coetzee’go właśnie tacy bohaterowie interesują, czy może raczej takie koleje losu człowieka. Jest w nich pewne wypalenie, zmęczenie. Jak pisałem, często meczą się z lękami, traumami, obciążeniem z przeszłości. U niego wraca motyw opresyjnego systemu, rodziny, jakiś lęków, upokorzeń z dzieciństwa. Relacje rodzinne czy inne uczuciowe są zawsze jakoś zaburzone. To co nazywasz masochizmem, czyli nieomal bezwolne poddanie się wykluczeniu czy cierpieniu, mnie też interesuje. Nie do końca rozumiem ten mechanizm psychiczny. Nie wiem czemu się nie bronią. Chyba uważają, że nie warto. Jak pisałem, wydaje mi się, że to może być stanięcie twarzą w twarz z lękiem. Jeśli czegoś się boisz to gdy już się to zdarzy przestajesz się bać. Ludzie zwykle boją się nieznanego.

    Piszesz – „Miałem na myśli walkę o siebie „lepszego” – walkę z tym, co go pchało ku „hańbie””.
    Ale przecież Luri przesypiając się z tą dziewczyną nie zasłużył na taki los. Coż on takiego zrobił? Po prostu przespał się ze studentką. Za co miał cierpieć? Miał zwalczać w sobie tę resztkę popedu, która mu została po tym wyjałowionym życiu?
    To też jest ciekawe, takie kafkowskie, że oni cierpią, życie im się wali jak domki z kart z powodu jakichś spraw nieistotnych. Drobinki piasku uwalniaja lawiny. Ten świat jest absurdalny w przede wszystkim kruchy – stabilizacja, bezpieczeństwo okazuje się niczym. Okazuje się, że jakiś sens, prawdę czy spokój można znaleźć dopiero na dnie.
    Co do zakończenia, to był to pewien skrót myślowy. Wydawało mi się, że chcesz mu dać pewną szansę. Myślałem, że wolałbyś by ten upadek jednak wiązał się z możliwością odbicia. Moim zdaniem on doszedł do ładu i jakoś się pogodził z życiem.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Dość nieoczekiwanie rozwinęła się tu między nami rozmowa o „upadku” i o „prawdzie”, która podczas tego upadku nam się odsłania. (Piszę „nam” bo dyskutując o bohaterach Coetzeeego, dyskutujemy też o kondycji człowieka, a więc i o kondycji nas samych. Ujmuję także „upadek” i „prawdę” w cudzysłów – by zaznaczyć to, że jednak nasze dywagacje odbywają się w jakiejś takiej mgle niedookreślooności, że nie jest nam łatwo dotrzeć do sedna rzeczy, do jej rdzenia – dojrzeć jej ostre kontury .)

      Oczywiście, że to, iż jakiś profesor przespał się ze swoją (dorosłą) studentką nie powinno być jeszcze powodem do tego, by go potępić, skazać na upadek, obłożyć anatemą i pogrążyć w hańbie (choć w zakompleksionych, represyjnych seksualnie i purytańskich środowiskach nadal wszystko to co jest związane z seksem rozdmuchiwane jest do nieproporcjonalnych rozmiarów). I choć sam Lurie zachowuje się tak, jakby się temu poddawał (kaja się na klęczkach przed matką dziewczyny), to jednak ten epizod jest dla niego tylko pretekstem do uświadomienia sobie tego, że jego upadek sięga znacznie głębiej – przyjmuje wymiar ezgystencjalny, a nawet eschatologiczny (może to zbyt wielkie słowo, ale chyba usprawiedliwione, bo stawką jest tu całe jego życie).

      Wróciłem ostatnio do Pascala i widzę jak to wszystko (o czym rozmawiamy, o czym pisze Coetzee, co myśli Pascal…) ze sobą się wiąże i zapętla (ale cóż w tym dziwnego? – przecież kondycja ludzka jest czymś niezmiennym, niezależnym od czasów, a nawet od naszych religijnych, światopoglądowych, intelektualnych wyborów). Także i Pascal sięga niejako (egzystencjalnego) dna i tam poszukuje ładu, sensu, prawdy i spokoju, (które to wartości wiąże z Bogiem). Ale „upadek” Pascala jest o tyle ciekawy, że dotyczy przypadku jednego z najbardziej genialnych umysłów swojej epoki i dokonuje się w obliczu nieskończoności, przed jaką Pascal staje, i z którą sam się konfrontuje. Jego „upadek” jest więc nie tyle upadkiem, co uświadomieniem sobie własnej nieskończonej małości, jaką stanowi człowiek wobec ogromu Przyrody, Kosmosu, Wszechświata…
      Niektóre jego myśli przebiegają mnie dreszczem: „Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie”.

  16. Kartka z podróży Says:

    A jednak się bał. Napisał „…przeraża mnie”. Ale mimo, że się bał to jednak szukał. Trawiony chorobami, cierpiący, zalękniony starał się zrozumieć, pojąć – chyba trochę wbrew sobie. Chciał się dowiedzieć kiedy, gdzie doświadczy tej ulgi czy spokoju. Ale w tym zdaniu jest przytłaczająca samotność. Chyba dlatego szukał Boga, by sobie z samotnością i lękiem jakoś poradzić.
    Bohaterowie Coetzeego nie szukają Boga w sensie religijnym, jak Pascal przez praktyki jansenistyczne, ale w trakcie swego upadku szukają czegoś podobnego. Najbardziej znanym upadkiem jest historia Jezusa doświadczonego zdradą, poniżeniem, cierpieniem i w końcu śmiercią. To miałem na myśli pisząc, że powieści Coetzeego maja wymiar biblijny – że jego bohaterowie podobnego losu doświadczają. I nie chodzi mi o religijne przesłanie tej historii tylko egzystencjalne. O tę bezwolną zgodę na własny upadek, która kryje chęć doświadczenia i odnalezienia jakiegoś sensu czy uwolnienia się od lęku. Cierpiący tego szukają.
    Pozdrawiam

    • Logos Amicus Says:

      Pytanie: na ile samotność, cierpienie i lęk pozwala człowiekowi dotrzeć do sedna (rzeczywistości, świata, życia, egzystencji), a na ile lęk i cierpienie ów obraz świata (rzeczywistości, życia) zniekształca, zatruwa, zaciemnia, zafałszowuje…
      Czy człowiek przywiedziony (lękiem, cierpieniem, samotnością) do pewnej „prawdy”, nie zostaje tym samym pozbawiony (odcięty niejako) od „prawdy” innnej?
      Co powoduje, że bohaterowie Coetzeego (a szerzej: człowiek) podążają tą a nie inną drogą – ku odkryciu swojej „prawdy”?
      Sami o tym decydują? Czy też są przez coś do tego zmuszeni – coś ich tu zniewala?
      Innymi słowy: są niewolnikami, czy też ludźmi wolnymi?

  17. Kartka z podróży Says:

    Ciekawe pytania
    Samotność, cierpienie, lęk zarazem zaciemnia i rozjaśnia. Depresja ewidentnie fałszuje obraz świata. Ale organizm w trudzie, udręce wyzwala endorfiny – wtedy się znów więcej rozumie.
    Prawda jest zawsze nasza. Nie ma znaczenia jaki odbieramy obraz, co rozumiemy. Zawsze chodzi o indywidualną, subiektywną prawdę. To są tylko nasze rozrachunki.

    Pytasz co powoduje, że bohaterowie Coetzeego wybierają taką drogę. Moim zdaniem przypadki. A dalej już decyduje poczucie wewnętrznej wolności. Możesz się czuć wolny nawet w kryminale. Człowiek wybierając z grubsza wie co go czeka. W każdym razie to czuje. Jeśli myślisz by wyjść z domu i więcej nie wrócić – zostawić swoją pracę, kobietę, życie, majątek, to mniej więcej wiesz co Cię czeka. Gazeta, która może leży teraz na Twoim stoliku będzie Ci służyła do wypychania butów gdy zimno. Jeśli stanę przed bankiem z cegłą w dłoni i rzucę nią w szybę to wiem co mnie czeka. Jeśli będę tego chciał, a zarazem się tego bał, to bedę niewolnikiem. Jeśli jednak wybiję tę szybę ze świadomością konsekwencji to będę człowiekiem wolnym.
    Ale różnie z tym jest. Tak jak napisałeś – ” …nasza wolność jest złudzeniem. Dopiero zbliżając się do świata ludzkich proporcji owo złudzenie wydaje się nam zanikać, a jego miejsce wypełniamy czymś co nazywamy wolną wolą. Jednak tego poczucia wolności także nie możemy znieść, więc uciekamy ponownie – tym razem w świat naszych ludzkich samoograniczeń. Koło się zamyka i toczy dalej. Stąd wahania człowieka, który zrazu czuje się mocarzem, by za chwilę uznać się bezwolnym marnym pyłkiem.”
    Pozdrawiam


Dodaj odpowiedź do UPADEK – rozmowa z Kartką « WIZJA LOKALNA Anuluj pisanie odpowiedzi