PARNAS I SUTERENA

Amerykańska podróż do jądra ciemności. Marlon Brando w „Czasie Apokalipsy” Coppoli.

Kino jako sztuka, źródło doznań „wyższych” – kino jako patrzydło, „guma do żucia” dla oczu. To samo medium – jakże różne, wydawałoby się, światy.
Kino europejskie, autorskie, artystyczne vs. kino hollywoodzkie, popularne, rozrywkowe…
Wygląda na to, że także i tutaj mamy do czynienia z konfliktem między kulturą masową a tzw. „elitarną”.
Czy jednak musi to być walka „na noże”, konflikt pełen resenstymrntów i animozji? Czy wysublimowany widz musi patrzeć z góry na odbiorcę filmowej pop-kultury? Czy tzw. widz „przeciętny” musi klękać przed wyniosłym artystą, albo też go profanować?

Czy jest to permanentny i nierozwiązywalny antagonizm? Czy naprawdę parnas nie może mieć nic wspólnego z sutereną, i czy aby suterena nie może czasem sięgnąć parnasu? Oto jeszcze jeden przyczynek do niegasnącej debaty o stosunkach kultury „wyższej” z tą uznaną za „niższą”.
Czy musi to być wojna?
Czy możliwy jest tu mezalians?

ZABAWKA MACHULSKIEGO

Dla lepszego zobrazowania dylematu, jakim chcę się tu zająć, pozwolę sobie przytoczyć dwa jakże odmienne spojrzenia na sztukę kina, posiłkując się wypowiedziami dwóch polskich twórców, reprezentujących kino diametralnie różne gatunkowo. Mam na myśli Juliusza Machulskiego oraz Krzysztofa Zanussiego.

Machulski: „Kino to najlepsza zabawka dla mężczyzny” (Komediowa „Seksmisja” )

Od Machulskiego, w jednej z rozmów jakie z nim swego czasu przeprowadziłem, usłyszałem:
„Jestem chyba bardziej kinomanem, niż reżyserem. Zostałem reżyserem, gdyż lubiłem oglądać filmy, a nie dlatego, że chciałem zbawić świat. (…) Musimy się z tym pogodzić, że filmami niczego ważnego nie jesteśmy w stanie zdziałać, zmienić. Moim zdaniem, to najlepsza zabawka dla mężczyzny. (…) Kino jest sztuką plebejską. (…) Zawsze starałem się robić filmy dla szerokiej publiczności. (..) Nie można oddzielać: to jest film artystyczny, a to jest film dla widza. Trzeba to umieć łączyć, nie tylko w kinie, ale i w każdej dziedzinie sztuki, która powinna być przecież przeznaczona dla jak największej liczby ludzi”.
Trudno o bardziej demokratyczne, egalitarne, a tym samym anty-elitarne podejście do kina. Machulski mówi o plebejskości i to wcale nie w znaczeniu pejoratywnym.

OCZY SPIELBERGA I SUBTELNY KOD ZANUSSIEGO

Zupełnie inaczej sprawy się mają z Krzysztofem Zanussim, który w swoim eseju traktującym o sytuacji sztuki współczesnej pisał:
„Jakkolwiek chciałbym dowartościować dziś obszar kultury masowej, nie mogę przemilczeć faktu, że niesie ona regres. Tradycyjne dziedziny sztuki w swym popularnym wydaniu produkują chłam, który nam, ludziom starej daty, wydaje się falą barbarzyństwa pozbawionego wszelkiej wartości kulturowej. (…) Wiem, że prosty kod porozumiewania nie potrafi unieść treści, dla których stworzony został kod subtelny, wyrafinowany”.

Zanussi: „… prosty kod porozumiewania nie potrafi unieść treści, dla których stworzony został kod subtelny, wyrafinowany”. (Kadr z „Iluminacji” )

Jednak w tym samym eseju znajdziemy ustęp, który jakby przechyla szalę racji na stronę Machulskiego.
Oto ten sam elitarystyczny Zanussi wyznaje:
„… Rozmyślam z żalem, dlaczego to ja nie potrafię dotrzeć do tych widzów, którzy mnie opuścili, a znajdują ukontentowanie w utworach grubaśnych, koślawych ale na swój sposób autentycznych i szczerych. Patrząc w oczy Spielberga odnajduję w nich całą naiwność, która jest w jego sztuce i nie mogę mu zazdrościć naiwności, ale wiem, że w swej sztuce nie kłamie – jego świat jest bliski świata średniej statystycznej publiczności, a ja muszę do tej publiczności schodzić, tak jakbym schodził do jakiejś sutereny. W tym miejscu winię się za to, że brak mi prawdziwej i szczerej solidarności z człowiekiem, który nie przywykł do mego kodu porozumiewania i że nie potrafię odmienić tego kodu tak, bym się porozumiał w prosty sposób na temat tego, co nieproste.”

No i proszę! Nawet Zanussi wyraża szczerą tęsknotę zstąpienia z wysokości wieży z kości słoniowej do sutereny „średniego” człowieka.

METAFIZYKA I JARMARK

Czy kino artystyczne, podejmujące głębsze wątki musi być „niestrawne” dla przeciętnego widza? ( „Milczenie” Bergmana)

Oto dwie różne perspektywy z jakich postrzegane jest kino (również cała kultura) zarówno przez jego twórców, jak i odbiorców czy krytyków.  Dwie odmienne opcje i zapatrywania – a każda wydaje się mieć po swojej stronie mocne argumenty.
Czy aby jednak próby godzenia ich ze sobą nie są pobożnym życzeniem? Mógłby ktoś powiedzieć, że przecież nie można być jednocześnie na piętrze i w suterenie. Zawsze więc będzie istniał podział na sztukę elitarną i masową.

Chodzi jednak o to, by nie budować dodatkowo i nie wzmacniać barier między nimi, a pozwolić na swobodne przenikanie się przez nie tym, którzy doświadczyć chcą zarówno jarmarku, jak i czegoś bardziej wyrafinowanego. Wierzę bowiem, iż w każdym plebejuszu może drzemać subtelny artysta, a w każdym artyście – plebejusz. Szkopuł w tym, że w plebejuszu stosunkowo rzadko ten artysta się budzi, a już nigdy nie budzi się w „masie”.

Naturalną konsekwencją różnic dzielących Machulskiego i Zanussiego, jest odmienność filmów jakie wychodzą spod ich ręki. Sposób widzenia świata, a także pojmowania roli, znaczenia i celów kina, zależy przecież od temperamentów i osobowości – to wszystko determinuje charakter ich twórczości.
Zanussi przejęty metafizyką, wydelikacony intelektualnie, elitarny, pytający o sprawy absolutne… chce traktować kino w kategoriach sztuki przez duże „S” – skutkiem czego powstały choćby „Iluminacja”, „Paradygmat”, czy też „Barwy ochronne” ; Machulski – nota bene przezwany kiedyś „polskim Spielbergiem” – wygarnia prosto z mostu, że kino jest ze swej natury plebejskie i… robi swoich „Killerów”, „Seksmisje”, czy „Girl Guidy”
Na ile jednak jest to konsekwencja, a na ile ograniczenie?
Skądinąd wiemy, że obaj twórcy tęsknią niejako do tego, by wypróbować siebie w tej odmiennej – ale przecież obcej im – poetyce kina. To dlatego Zanussi spoziera czasem tęsknie w „naiwne”, ale i „szczere” oczka Spielberga ( „Serce na dłoni” ), a Machulskiemu marzy się polemika na miarę Wajdy ( „Szwadron” ).

AMERYKAŃSKI CHŁAM ?

Niestety prawdą jest to, że kino „masowe” zalane jest głupotą, średniactwem, bezmyślnością; wypełnione fajerwerkami i krwią, tudzież klecone schematami i banałem. Rzeczywiście trudno w tym wszystkim znaleźć głębszą myśl, refleksję – jakąś treść pełniejszą.
Wygląda na to, że kino hollywoodzkie, zatoczywszy koło, wróciło do swych plebejskich korzeni, czyli właśnie do jarmarku. Prawdą jest również, że kino amerykańskie w swojej masie nastawione jest głównie na zysk i na to, by trafić do jak „najszerszej” widowni. I ma to swoje konsekwencje.
Kino rasowe: bardziej wyrafinowane, estetycznie wysmakowane, wyrobione myślowo – jednym słowem artystycznie i intelektualnie „ambitne” – przemyka się gdzieś po peryferiach.

A jednak nie mogę się zgodzić z tym, że „Hollywood produkuje wyłącznie chłam”, jak raczyła zauważyć jedna z moich komentatorek. Nie mogę przechodzić obojętnie obok totalnej krytyki amerykańskich produkcji, jakże ostatnio wyraźnie widocznej na ogólnej, powszechnej fali niechęci do wszystkiego co amerykańskie.
Według mnie jest to zbyt daleko idące uogólnianie i dlatego niesprawiedliwe. Argumentem są choćby takie filmy ostatnich lat, jak np. „The Hurt Locker”, „Doubt”, „Precious”, „A Serious Man”, „There Will Be Blood”, „Invictus”, „The Messenger”, „No Country For Old Men”, „Milk”, „A Single Man”… Żadnego z nich nie sposób nazwać chłamem – bo czyż tym obraźliwym w sumie słowem można określić, dajmy na to, reżyserię Clinta Eastwooda, aktorstwo Seana Penna i Meryl Streep, artyzm Toma Forda czy zdjęcia Janusza Kamińskiego?

Film jako pokoleniowy manifest (Dustin Hoffman w „Absolwencie” Nicholsa)

Należy pamiętać o tym, że także i w Hollywood powstawały (i jak widać – powstają nadal) filmy, zaliczane obecnie do światowej klasyki, bez których historia kina drastycznie by zubożała. Mam tu na myśli obrazy choćby Roberta Altmana, Olivera Stone’a, Stanley’a Kubricka, Martina Scorsese, Davida Lyncha, Mike’a Nicholsa, Petera Bogdanovicha… dzieła reżyserów takich, jak np. Kazan, Malick, Schlesinger, Wilder, Huston, Ford, Coppola…

CZAS NA SUSHI, CZAS NA KOTLETA

A jednak – Hollywood to nie tylko plebejska, płytka rozrywka. ( „Midnight Cowboy” Schlesingera)

Muszę przyznać, że lubię kino – towarzyszy mi ono w życiu od bardzo dawna. Staram się dostrzegać całe jego bogactwo, również te dzielące go różnice. Oczywiście, oglądam także filmy wyprodukowane w Hollywood, choć niejednokrotnie znalazłem się w takiej sytuacji, że mimo ochoty na obejrzenie jakiegoś filmu na dużym ekranie, nie było „żywcem” na co się wybrać: dziesiątki tytułów w tzw. „szerokim rozpowszechnianiu” i ani jednego filmu godnego uwagi. A jednak, mimo wszystko, każdego roku można znaleźć obrazy, które warto obejrzeć.

* * *
Należy pamiętać, że kino hollywoodzkie jest kinem głównie rozrywkowym, popularnym i jest oczywiste, że do takiego kina trzeba przykładać inne miarki, niż do filmów, dajmy na to, Bergmana, Felliniego, Buñuela, Kieślowskiego czy Herzoga. Nie ta liga, nie ta estetyka, nie ta sztuka, nie ten ciężar gatunkowy.
Zgadzam się, że większości filmów hollywoodzkich nie da się oglądać, ale część z nich posiada swoją niekwestionowaną wartość. Kto z nas nigdy nie przejął się, nie wzruszył – nie zachwycił nawet – oglądając film hollywoodzki, niech pierwszy rzuci kamieniem.

Wszelkie uogólnienia są niebezpieczne, niesprawiedliwe i w sumie mylące. Nie można wszystkiego pakować do jednego wora. A skoro kino popularne ma tak ogromny wpływ na ludzi (a ma!), to moim zdaniem warto wskazywać na to, co jest w nim wartościowe, co dotyka wyższej sztuki… (bo czasami dotyka!).
My również, delektując się niekiedy jakimś wyszukanym daniem, na co dzień spożywamy to, co większość ludzi – chleb, ziemniaki, ryż, kotleta… Chodzi tylko o to, aby były to potrawy w dobrym gatunku, i raczej bez toksyn.
Nie mam zamiaru udawać, że nie jestem także odbiorcą tego, co kwalifikuje się jako pop-kultura.
Słucham nie tylko Handela, Strawińskiego, Góreckiego, Milesa Davisa, Tori Amos czy Charlie’go Parkera… Także Claptona, Springsteena, Dire Straits, Cockera…

Jest czas na kawior i sushi, jest czas na frytki i steka.
Jest czas na Bergmana i czas na Spielberga.

Artyzm w kinie amerykańskim („A Single Man” Toma Forda)

*

Komentarze 42 to “PARNAS I SUTERENA”

  1. Logos Amicus Says:

    JAKO SUPLEMENT DO WPISU POZWOLĘ SOBIE PRZYTOCZYĆ FRAGMENT ROZMOWY, JAKA MIAŁA MIEJSCE SWEGO CZASU NA MOIM PIERWSZYM BLOGU „BRAIN GRAFFITI” , A KTÓRA DOTYCZYŁA PORUSZONEGO W POWYŻSZYM ARTYKULE TEMATU:

    * * *

    DEFENDO: Nie neguję potrzeby istnienia kultury masowej. Jest konieczna, choćby po to, żeby ta elitarna mogła mieć poczucie odrębności. Każdy z nas jest jej konsumentem, idzie mi jednak o świadomość – jeśli wiem, że oglądając film Machulskiego, korzystam z taniej, jarmarcznej rozrywki – to jest w porządku. Jeśli ktoś mi wciska, że tylko takie filmy warto robić, bo tylko one się sprzedają – to się nie zgadzam.
    Zgoda – nie każdy hollywoodzki film jest chłamem, ale zauważ, że ostatnio wszystkie niechłamowe dzieła reżyserują twórcy importowani, głównie z Europy (z czasem się zresztą komercjalizują, z reguły najlepsze rzeczy robią tuż po przyjeździe do USA, jeszcze owiani europejskim wiatrem). Kieślowski, który próbował łączyć elitaryzm z popem – kręcił we Francji.
    Próba zejścia do ludu w wykonaniu Zanussiego zakończyła się żałośnie, prawda? Flirt inteligentów z ludem zawsze jest czekiem bez pokrycia.
    Wolny rynek jest zapewne korzystny w gospodarce – a i to nie brak poważnych ekonomistów, którzy mają równie poważne wątpliwości i nie wahają się ich artykułować. Wolny rynek w kulturze jest – moim zdaniem – dyktaturą masy, a ta jest pozbawiona smaku.
    To właśnie Viscontiemu, Skolimowskiemu, Bergmanowi i wielu innym kino zawdzięcza fakt, że nie zeszło do roli odpustowego obrazka, że jest nie tylko papką. Takich twórców trzeba chronić. Machulski kręci dla pieniędzy i poklasku, ale nie usiłuje udawać, że jego filmy mają jakąś wartość poza rozrywkową – i to jest uczciwe. Nie liczy na palmy i lwy, nie startuje w tych konkurencjach. Mnie drażnią ci, którym tak się we łbach poprzewracało, że w swoich beznadziejnych rymowankach widzą poezję, a w nieznośnie afektowanych, grafomańskich opowieściach współczesnych Harlekinek – literaturę.

    LOGOS AMICUS: Defendo, niemal ze wszystkim się tutaj z Tobą zgadzam, chciałbym jednak zwrócić na coś uwagę.
    Tak naprawdę, nie ma czegoś takiego odbiór, czy też smak „masy”.
    Zawsze odbiorcą jest konkretny człowiek. Sam posługuję się pojęciem „masa” ale zdaję sobie sprawę z pewnego ahumanizmu tego określenia – rodem z marksistowkiej, pachnącej totalitaryzmem, socjotechniki.

    Piszesz: „Mnie drażnią ci, którym tak się we łbach poprzewracało, że w swoich beznadziejnych rymowankach widzą poezję, a w nieznośnie afektowanych, grafomańskich opowieściach współczesnych Harlekinek – literaturę.”
    Ja podobny zarzut mógłbym skierować pod adresem różnych „artystów” sztuki współczesnej, którzy właśnie mają pretensje, by zaliczać się do elity, mimo chłamu, jaki produkują – bo nie można zaprzeczyć, że także w obrębie tzw. „elitarnej” sztuki współczesnej (odnosi się to także do kina, literatury, teatru, opery…) jest sporo zwykłego badziewia, które chce udawać sztukę wysoką.
    Nie można z nikogo robić świętej krowy. Nie można bezkrytycznie łykać wszystkiego, co produkuje sztuka współczesna, na zasadzie – im mniej to zrozumiałe przez przeciętnego człowieka, tym głębsze i wyższe. Odnosi się to również do kina.

    DEFENDO: Zgoda – ale p r a w i e zgoda. Badania nad masą (tłumem) są domeną nie ludzi z kręgu wschodnioeuropejskiego, ale zgoła innego: Le Bona, Canettiego i innych. Oni nazywali tłum masą i nie tylko się tej „masy” bali, ale czasem ulegali jej urokowi, w każdym razie badali mechanizmy, które nią rządzą.
    Jeśli zaś chodzi o sztukę współczesną – to nadal bronię praw artysty. Z nią jest niemal tak źle, jak z filmem współczesnym (albo niemal tak dobrze): są artyści, rzemieślnicy i partacze. Jedni autentycznie czegoś poszukują (a tym wolno wszystko, tak uważam), inni chcą zarobić (Siudmak), jeszcze inni robią rękodziełka w guście gawiedzi, do wyboru, do koloru. Jeśli czegoś nie rozumiem – nie zakładam jednak, ze to coś jest złe, ale próbuję zobaczyć, czy to ja dorastam do przekazu. Czasem zdarza się bowiem, że sztuka wcześniej od naukowców potrafi przeczuć i dostrzec zjawiska, przemiany, zrewolucjonizować widzenie świata. Coś, co nam się nie mieści w głowie, doskonale mieści się w wyobraźni artysty. Z nikogo świętej krowy nie robię, skądże! Mam jednak prawo do własnych opinii – i staram się je argumentować, wprawdzie nie w takim stylu i z taka klasą, jak Ty – ale równie rzetelnie.
    Można się pięknie różnić, wtedy właśnie powstaje płaszczyzna porozumienia – idealne pole walki bez przemocy.

    LOGOS AMICUS: Defendo, ja nie pisałem nic o „ludziach z kręgu wschodnioeuropejskiego”. Totalitaryzm, i to zarówno w wydaniu faszystowskim, jak i komunistycznym, był konsekwencją myślenia ludzi z kręgu kultury zachodnioeuropejskiej. Np. Marks, swoje teorie wymyślał w bibliotekach Londynu, Nietzsche włócząc się po Niemczech, Szwajcarii i Włoszech… Już bliżej Wschodu był Canetti.
    A jeśli chodzi o Le Bona?
    Nie bez kozery rozczytywali się w nim naziści (Goebels wręcz go dosłownie cytował), a sam Mussolini jego „Psychologię tłumu” trzymał na nocnym stoliku przy swoim łóżku.

    Nie chodzi o to, że Le Bon nie miał racji pisząc o zachowaniu tłumu (choć moim zdaniem nie miał racji uważając go za jakiś odrębny twór posiadający własną „duszę”).
    Chodzi właśnie o socjotechniczne, instrumentalne podejście do ludzi, które może być niezwykle niebezpieczne – co udowodnili totalitaryści.
    Moim zdaniem jest ważne to czy nazwiemy człowieka „zwierzęciem stadnym” (czego bliżej był Le Bon et consortes, którzy wręcz pisali o ludziach w kategoriach stada), czy też uznamy go za „istotę społeczną”.
    To nie jest tylko kwestia nazewnictwa ale wręcz fundamentalna, zasadnicza różnica, zdradzająca właśnie humanitarne albo ahumanitarne podejście do człowieka.
    Uznając ludzi za stado, łatwiej nimi manipulować.
    Uznając ludzi za społeczeństwo, można go edukować.
    Bowiem jest różnica między tresurą a wychowaniem.
    Poza tym rzeczywistość często „zachowuje się” tak, jak byśmy tego chcieli (także w zależności od tego, jak – i z czym – do niej podchodzimy, co można nawet zaobserwować w fizyce, o czym mówi zasada nieokreśloności Heisenberga). Podobnie zachowują się „masy” , czyli ludzie tworzący jakąś zbiorowość. Często właśnie – jak zwierciadło.

    PS. Nie mogę się zgodzić z Tobą, że artyście „wolno wszystko”. Choćby dlatego, że nie jest takie oczywiste to, kogo można uznać za artystę, a kogo nie.
    (Nawet nie biorę się za to, by rozważyć to na płaszczyźnie etycznej :))
    Gdyż to temat na całkiem inną dyskusję.

    MIZIOL: Ja też niespecjalnie przepadam za tym co amerykańskie, ale nie można zaprzeczyć, że najlepsze pomysły na zarobienie pieniędzy pochodzą stamtąd. Hollywood jest fabryką pieniędzy i chce dotrzeć do jak największej liczby odbiorców.Musi więc zniżyć się do poziomu przeciętnego widza. Problem nie leży po stronie kina.Problemem jest poziom masowego odbiorcy. Nie można czepiać się szewca, że robi najwięcej przeciętnych rozmiarów obuwia, skoro popyt jest właśnie na nie!! I co istotniejsze dla mnie, popularny film „hollywoodzki” potrafi skłonić do zadumy i poruszyć te same problemy w lekkostrawnej formie, w przeciwieństwie do flaków z olejem serwowanych z wielkim zadęciem przez Bergmanów, Fellinich i innych przedstawicieli różnych „szkół” i „nurtów”.
    Więc nie wiadomo co bardziej wartościowe. Czy wzruszenie przeżywane przez setki tysięcy, czy nawet miliony ludzi oglądających „Przeminęło z wiatrem” czy cmokanie kilku krytyków nad jakimś wydziwionym łamańcem psychologicznym.

    LOGOS AMICUS: Miziole, piszesz: „Więc nie wiadomo co bardziej wartościowe. Czy wzruszenie przeżywane przez setki tysięcy, czy nawet miliony ludzi oglądających „Przeminęło z wiatrem” czy cmokanie kilku krytyków nad jakimś wydziwionym łamańcem psychologicznym.”
    Otóż moim zdaniem wartość ma zarówno jedno, jak i drugie – to dwie odmienne percepcje kina. Uważam, iż są jednak wyższe sfery sztuki, gdzie nie może dotrzeć tzw. „przeciętny odbiorca”. Problem zaczyna się wtedy, gdy ktoś uzurpuje sobie przynależność do sztuki wysokiej, a jest wytwórcą gniotów i badziewia.

    W związku z Twoją wypowiedzią, muszę jednak bronić Bergmana i Felliniego. Znam dość dobrze ich twórczość (swego czasu opublikowałem w „KINIE” ich monografię), i nigdy, oglądając ich filmy, nie czułem, że są to „flaki z olejem”. To co piszesz o twórcach tej miary co Bergman i Fellini, trąci jednak pewną arogancją.
    Ale podpisałbym się pod Twoim stwierdzeniem, gdybyśmy wzięli pod uwagę różnych epigonów tychże reżyserów – tam rzeczywiście sporo owego nudnego „zadęcia”, niestrawności i smętów niepospolitych udających wielką sztukę (na co, niestety, łapie się wielu snobujących się krytyków, a także widzów). Pisałem o tym swego czasu przy okazji omawiania jednego z filmów Teo Angelopoulosa.

    * * *
    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/07/therewillbeblood.jpg

    „There Will Be Blood” – czyli kino amerykańskie na swoich wyżynach.

  2. czara Says:

    Mogę się zgodzić entuzjastycznie z tezą tego artykułu: uogólnienia zazwyczaj nie są trafne. Obca jest mi taka redukcjonistyczna wizja świata, który ma wiele barw i nie daje się łatwo zamykać w naszych ciasnych szufladkach. Z drugiej strony ja tak bardzo nie rozumiem filmów w stylu kina Spielberga, a nawet legendarnej seksmisji, że czuję się czasem wyobcowana, zwłaszcza przeglądając tzw. box office. I uważam, że Zanussi powinien zostać Zanussim, bo wyobraźmy sobie np. Chopina komponującego dla Dody, żeby dotrzeć do „średniego poziomu”? Gdyby wszystko równać w dół, otrzymalibyśmy jakość jaką prezentuje np. polska TV (innych nie znam za dobrze).

    • Logos Amicus Says:

      Moim zdaniem uogólnienia zwykle są trafne, tyle że w odniesieniu do pewnego wycinka rzeczywistości – będąc tylko jakąś prawdą „cząstkową”. Nie ogarniają całości i dlatego często są czymś niekompletnym , niepełnym, a więc mylącym i po prostu niesprawiedliwym…

      Spielberga podałem jedynie jako przykład. Chciałem przez to powiedzieć, że dobrze jest czasem sięgnąć po coś lżejszego, łatwiejszego w odniorze, mniej absorbującego, bardziej spontanicznego… a co zazwyczaj kojarzone jest z kulturą masową, plebejską, „niższą”… czy jak ją tam zwał. Jeśli ktoś tego nie robi z założenia, to jest po prostu snobem lub nudziarzem.

      Także nie lubię redukować świata, zawężać go do jakichś schematów, stereotypów – bo to jest zniewagą dla jego bogactwa i różnorodności.

      PS. A ja jednak potrafię sobie wyobrazić Chopina komponującego dla Dody, tyle że nie dlatego, aby dotrzeć do „średniego” poziomu. Dla samej radości komponowania. I myślę, że jednak nadal pozostawałby on sobą.
      (Czyżby to aluzja do konszachtów z Dodą sztandarowego intelektualisty polskiego kina, Zanussiego? :) )

  3. iwona Says:

    Nie lubie sformulowan „rownac w dol” – to, co inne, nie znaczy gorsze, prymitywne, „z dolu” wlasnie bo na wyzynach jest…….no wlasnie co jest. Jest innosc, ktora ma swoich odbiorcow. Ale czemu od razu uzywac degradujacych stwierdzen? Kto daje ku temu tego podstawy, czemu jedni „inni” maja sie za lepszych od tych drugich „innych”. Taki brak szacunku w wyrazaniu swoich opinii jest moim zdaniem z „dolnej polki”. Niech ta wyzsza kultura jest kulturalna, a nie tylko z poczuciem kultury i bycia ukulturalnionym.
    Wydaje mi sie, ze odbiorcy z roznych polek – nie wyzszej, nizszej a roznej – maja inne wymagania, czy zapatrywania na to co chca osiagnac, zobaczyc, uzyskac. Jednakze patrzenie a kogos z gory, dolu, uzywanie sfromulowan pejoratywnych jest zupelnie nie na miejscu. Poki beda budowane kina z wieloma salami, poty bedzie rozrywka – bo kino masowe to _rozrywka_ . To nie jest sztuka dla sztuki a dla ludzi. Wielu ludzi – roznych ludzi. I nie wierze, ze w wysublimowanym umysle z poczuciem wyzszosci i dumnej innosci jednego odbiorcy nie ma takich samych ludzkich pragnien, chuci, i ilosci dopaminy w CSN jak u czlowieka, ktory smieje sie z pokracznego dowcipu czy taniego zartu. A czesto mam wrazenie, ze to poczucie jest tak sztuczne, ze owy czlek z „wyzszej polki” zapomnial byc po prostu czlowiekiem potrafiacym usmiechnac sie z prostoty, latwosci, i niczego.

    • Logos Amicus Says:

      Chodzi o to, by owo „poczucie wyższości i dumnej inności” nie było cechą dominującą przy odbiorze sztuki (ani nawet cechą zauważalną). Najważniejszy powinien być autentyzm, rozwijanie własnej pasji i upodobań, zdolność do cieszenia się dziełem sztuki, bez ciągłej krytyki tego, co niesie ze sobą pop-kultura.
      Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy zaczynamy odczuwać, że kultura masowa dokonuje inwazji w obszary, gdzie nie chcielibyśmy mieć z nią zbytnio do czynienia (bo oznaczać to może wulgaryzację, spłycenie, duchową pauperyzację przestrzeni kulturowej, w której się obracamy.)

      Nie jestem wrogiem kultury masowej, ale – pozornie wbrew temu co napisałem powyżej – zastrzegam sobie jednak prawo do wartościowania jej produktów (a wśród nich są również takie, które wzbudzają moją awersję, niesmak, a nawet sprzeciw). Przy czym, dokonując takiego wartościowania, wcale nie musimy zabarwiać tego pogardą czy poczuciem wyższości.

      Dobrze byłoby, abyśmy zdawali sobie sprawę z tego, że w obrębie kultury masowej są również utwory wartościowe (nie tylko socjologicznie, ale i artystycznie); podobnie jak w obrębie kultury tzw. „wysokiej” zdarzają się bzdety, hucpy i wydmuszki bez większej, trwałej wartości a swoje istnienie zawdzięczające snobizmowi lub zwykłemu wyrachowaniu.

      Poza tym, to co mieni się kulturą wyższą (elitarną) nie jest z samej swej definicji dobre, godne szacunku i poważania, tak jak to, co nazywane jest kulturą masową (egalitarną) – nie jest z definicji złe.
      A o tym, niestety, często zapominamy.

      • iwona Says:

        „Chodzi o to, by owo „poczucie wyższości i dumnej inności” nie było cechą dominującą przy odbiorze sztuki (ani nawet cechą zauważalną).”

        Osobiscie uwazam, ze nie powinno nawet istniec. A czemu? – pisalam. Autentycznosc – jak najbardziej. Przy owym poczuciu, nawet niezauwazalnym, jest sie co najwyzej „autetycznie” infantylnym. A co do klopotu – klopot co najwyzej moze sie zaczac, kiedy owo poczucie wlasnie wyzwala emocje inwazji. Gdyby byla pelna akceptacja innosci, nie bylo by tej emocji.

      • Logos Amicus Says:

        Ale to poczucie wyższości w elitach istnieje (już z samej definicji „elita” oznacza coś, co wyrasta ponad przeciętność, stoi „wyżej” niż cała reszta).

        Moim zdaniem nie ma nic złego w poczuciu, że jest się w czymś/kimś „lepszym”, pod warunkiem, że jest to uzasadnione (przecież gdyby nie to poczucie, nie byłoby rywalizacji – w sporcie, w edukacji, w sztuce…)
        Chodzi o to, aby to poczucie miało w sobie pewną szlachetność – pozbawione było pogardy, lekceważenia, poniżenia, kpiny, szyderstwa…

      • iwona Says:

        Szczerze to mnie zaskoczyles, ze wmieszales elite w gusta. Bo raczej o gustach tu dyskutujemy. O gustach i ich szufladkowaniu jako wartosci (gorna polka, dolna polka, rownanie w dol itp) Nie ma wlasnie nic bledniejszego niz zaszufladkowanie do elit tematyki, o ktorej piszesz. Elity przeciez nie sa jednoznaczne ze sztuka z wyzszej polki. I mam wrazenie, ze mylisz rywalizacje z poczuciem bycia kims lepszym. Bowiem to o czym pisze dokladnie nosi cechy wymienione przez Ciebie. O tym pisze. Roznorodnosc, a nie rywalizacja. I wartosciowanie wg roznorodnosci, a nie biegu po zloty medal, nagrode, dyplom (w koncu i pop ma swoje medale i nagrody :)

  4. tamaryszek Says:

    Logosie!
    Ciekawie i różnorodnie.
    Odniosę się do jednego wątku tylko: Zanussi.
    Gdyby zrobić sondaż: który polski twórca kojarzy ci się ze sztuką elitarną, Zanussi byłby na pierwszym miejscu, a potem długo, długo nikt. I jest to efekt nie tyle jego twórczości (proszę bardzo, wspomniane przez Ciebie „Serce na dłoni”!, nieudane zejście do „sutereny”), co autokreacji. Zanussi podkreśla swój elitaryzm, zanurzenie w kulturę, inteligenckość… Dramat człowieka, który jest ponad populistyczną dyktaturą dzisiejszych mediów. Na ubiegłorocznym wrocławskim festiwalu ENH miał swoją retrospektywę, przed wieloma seansami wygłaszał prelekcje… Niektóre jego konkluzje są błyskotliwe („Duchowa otyłość bierze się prosto z popu.”), ale na ogół jego poglądy są dla mnie nie do wytrzymania. Rozumiem zająć stanowisko w temacie, ale dzielenie włosa na czworo, rozgraniczanie czegoś, co w post-postmodernistycznym świecie już zostało zmiksowane uważam za bicie piany. Specjalnie tak kolokwialnie puentuję „wysokie” idee Zanussiego.
    Dla ścisłości: podział, o którym piszesz, istnieje. Ale kino ambitne i masowe (podobnie jak literatura wysoka i popularna) splotły się już w niejednym dziele. Oczywiście, ten splot nie obowiązuje wszystkich, więc są tacy, którzy tworzą kino festiwalowe i tacy, który chcą zaspokoić gusta widzów. Ale sam mariaż już się dokonał. Mam problem z Zanussim, bo spontanicznie wszystko mnie do niego dystansuje. Twoją puentę, że „nawet Zanussi wyraża szczerą tęsknotę zstąpienia z wysokości wieży z kości słoniowej …” uważam za wielce ironiczną. Zanussi mieszka na „wieży słoniowej” i mu tam wygodnie. Ale! Filmy ma fenomenalne. „Barwy ochronne”, „Kontrakt”, „Życie rodzinne”… w ogóle się nie zestarzały. Zewnętrznie świat się zmienił, ale filmy ogląda się jak świeże. Zaskoczyło mnie, że np „Barwy ochronne” są dowcipne, inteligentne nie tylko ze względu na format tematu, ale po prostu zrobione mistrzowsko.
    ………………
    Jeszcze nie przeczytałam aneksu, ale mignął mi odnośnik do Angelopoulosa…! „Spojrzenie Odyseusza” (znam jeszcze „Wieczność i jeden dzień”) to piękny film!

    Pozdrawiam
    ren

    • Logos Amicus Says:

      Zanussi to jednak rzadki ptak. Bardzo często byłem pod wrażeniem jego błyskotliwej inteligencji, choć zdarzało się również, iż irytowały mnie (nieco) pewne jego stwierdzenia i konstatacje.
      Z reżyserem tym zetknąłem się osobiście kilka razy. W latach 90-tych przeprowadziłem z Zanussim parę wywiadów, i pamiętam te rozmowy jako coś niezwykle (dla mnie, przynajmniej) stymulującego (i to nie tylko intelektualnie).
      Z bliska więc mogłem doświadczyć tej jego… „sztywności” w obyciu (drobiazg, ale znaczący: nie pamiętam abym kiedykolwiek widział Zanussiego bez garnituru i bez krawata); tego ważenia każdego słowa i myśli, przy jednoczesnym wypowiadaniu opinii (lekko) rozbrajających (np. usłyszałem wówczas z ust twórcy, że jeśli któryś z polskich naukowców nie jeździ dobrym samochodem, to sam jest po po prostu niewiele wart – przypomnę, że rozmawialiśmy w czasie, kiedy nasz kraj przechodził na system „wolnorynkowy”). Pamiętam również, jak reżyser podkreślił wtedy kilkakrotnie, że sam jest „przedsiębiorcą” i to przedsiębiorcą odnoszącym spore sukcesy komercyjne.
      No, ale to temat na inne wypracowanie :)

      Ciekawi mnie natomiast, co dla Ciebie jest w poglądach Zanussiego „nie do wytrzymania”.
      Irytuje Cię „dzielenie włosa na czworo”? A może jest to po prostu analiza? (Zważ, że zarówno jednym jak i drugim określeniem można nazwać to samo zjawisko – a to jakiego sformułowania użyjemy, zależy od naszego krytycznego nastawienia do kogoś/czegoś.)

      Piszesz, iż wszystko Cię do Zanussiego dystansuje, by za chwilę stwierdzić, że uważasz jego filmy za fenomenalne.
      Czy nie myślisz, że jest w tym jednak jakaś sprzeczność? Bowiem akurat z tym reżyserem sprawy mają się tak, że jego „intelektualizm” dość ściśle znajduje swoje odbicie w jego twórczości (scenariusze!) – jego filmy są przecież wiernym odbiciem tego, jak postrzega on świat; innymi słowy: są w dużej mierze odzwierciedleniem jego stosunku do tegoż świata.
      * * *
      Tak, również uważam, że świat kultury „wysokiej” przenika się ze światem kultury „niższej” – nie są to przecież światy rozłączne, wzajemnie sie wykluczające. Jednakże pewne podziały istnieją. Chodzi o to, by ich nie pogłębiać, ani nie tworzyć podziałów nowych a sztucznych – rodzących tylko animozje, lekceważenie i resentymenty.

      PS. „… odnośnik do Angelopoulosa…! „Spojrzenie Odyseusza” (…) to piękny film!”
      No to mi się dostanie, kiedy przeczytasz ten tekst, bowiem – jak rzadko – z tej mojej krytyki filmu Agelopoulosa wyszła mi niewąska tyrada :)
      A swoją drogą bardzo jestem ciekaw, co też w „Spojrzeniu Odyseusza” tak Cię zauroczyło.

  5. tamaryszek Says:

    Angelopoulosa skrytykowałeś, że hej! I tłumaczyłeś się z własnej potrzeby odrzucenia po tylekroć, że nie będę na nowo wszczynać dyskusji.
    A mnie się te maratony (trzygodzinne) podobały. Zwłaszcza delikatna melancholia filmu „Wieczność i jeden dzień”. A ze „Spojrzenia Odyseusza” pamiętam kobiety, dzięki którym Ulisses wędruje. Podobno Keitel mawiał, że Angelopoulos potrzebuje tyle czasu na nakręcenie ujęcia, ile Tarantino na cały film. Oj, temperamenta są różne.

    Zanussi. Sprzeczności? Ależ Logosie, tylko w paradoksach tkwi prawda. To się wszystko wewnętrznie zgadza. Nie przebierając w słowach: irytuje mnie Zanussi, ale potrafię docenić jego elokwencję i obycie. Doceniam, a zarazem czuję, że to nie mój klimat, wszystko jest aż za gładkie. Nie moje, ale jego jak najbardziej. I tyle. Tak, rzadki ptak. Filmy z lat 70. są cenne.

    Zmieniam temat i trochę Cię zaskoczę, bo spróbuję połączyć wysokie z niskim. Dysputy kulturowe, które u siebie przeprowadzasz lub stymulujesz na innych blogach, zmieszajmy z blogową popkulturą, czyli łańcuszkiem. Bliższe informacje na moim blogu.
    Pozdrawiam
    ren

  6. Gaja Says:

    Myślę, że warto tu przytoczyć to, co we wpisie pt. „Kultura elitarna – kultura masowa (kilka beztroskich uwag)” napisała na swoim blogu Defendo:

    * * *
    (Uwaga) Pierwsza
    Kiedy właściwie narodziła się popkultura? Czy grafitti na ścianach Forum Romanum wykonane w czasach starożytnych są jej przejawem? Chyba nie – to tylko dowód wandalizmu, chęci naruszenia piękna zbyt czystego, zbyt doskonałego. Średniowiecze? Przepiękna bazylika w Vezelay budziła jednakowy podziw pielgrzymów, mówiła do nich językiem płaskorzeźb i rzeźb, który był przez nich odczytywany tak samo. Nie wiem, kiedy powstała, ale w romantyzmie już widać wyraźny podział. Poeci czerpią z kultury ludowej jak z nowego, nieznanego salonom źródła.
    Druga
    Kultura wysoka zawdzięcza swoje istnienie popkulturze. Gdyby nie ona – nigdy nie nabrałaby przekonania o swojej „wysokości”; trwa poprzez kontrast z tym, co wulgarne i pospolite. A jeśli tak – to zawdzięcza swoje istnienie właśnie „majteczkom w kropeczki”(istnienie zawdzięczamy rodzicom, więc „majteczki” są ojcem i matką kompozycji Góreckiego). Kolejna implikacja tego założenia: elitarni twórcy nie mogą być wobec masowej kultury obojętni, wciąż uwikłani w swoistą grę – od flirtu po potępienie.
    Trzecia
    Popkultura korzysta z mitów i archetypów, ale zmienia ich istotę – karę, która spotyka bohaterów. Happy end za wszelką cenę. Nawet kiedy Orfeusz odwróci się patrząc na Eurydykę nadleci Batman, żeby ją uratować w ostatnim momencie. Odbiera mitom i symbolom ich wieloznaczność, krzyż w „Pasji” traci znaczenie symbolu kaźni, staje się jej narzędziem. Tylko narzędziem.
    Czwarta
    W niepewnym świecie, w którym ideologie i religie tracą moc – w którym człowiek nie ufa ani politykom, ani księżom, ani rodzicom, nie wierzy filozofom ani wyroczniom – pozwala ma skoncentrowanie się na swoich emocjach jako jedynym pewniku. Popkultura karmi te emocje, każąc śmiać się z Kiepskich, chociaż to krzywe lustro, w którym odbija się twarz przeciętnego widza. Każe płakać na melodramatach, bać się o bohatera filmu akcji, z wygodną pewnością. że nie może on zginąć(zresztą można wcześniej przeczytać streszczenie). Popularność piłki nożnej jest chyba najlepszym dowodem – ważne kto i w jakim stylu wygra, a namiętności, jakie budzi mecz są odwieczne: „nasi” i „obcy”, „wojna zastępcza” – konieczna jak powietrze mężczyznom pozbawionym dzid, ale uzbrojonym w kije i noże.
    Piąta
    Czy możliwe jest mieszanie się kultury masowej z elitarną? Źle postawione pytanie – oczywiście, że możliwe, ale z jakim skutkiem? Czy popkultura próbując wznieść się w górę nie straci najważniejszego – masowego odbiorcy? Czy twórca zniżający sie do poziomu przeciętnego człowieka nie zatraci swojej finezji? Kiedy prosty język staje się prostacki? Język jest wszak narzędziem poznania. Która metafora jest trafna i zrozumiała, ale jeszcze oddaje istotę rzeczy?
    (…)

    Potrafię pogodzić się z tym, że znakomity aktor gra w serialu, bo może uczynić go po prostu lepszym, nie tracąc twarzy (wspaniały Holoubek w „Opowiadaniach profesora Tutki”), nie umiem zaakceptować decyzji Zanussiego o zaangażowaniu Dody do jego filmu, to jakby postawić ją w jednym rzędzie z Komorowską i Zapasiewiczem. Można człowieka wytresować, ale nie można mu nadać tego wewnętrznego blasku, który płynie z namysłu. Metafizyczny temperament nie jest cechą wszystkich ludzi.

    * * *

  7. Torlin Says:

    Melduję tylko swoją obecność, a czytać i komentować będę jutro wieczorem.
    Pozdrowienia

  8. Chihiro Says:

    Mam wrażenie, że na siłę (który to już raz? nie zliczę, tyle ich było) próbujesz stosować podział, albo wychodzisz od tego podziału na kino masowe vs. niszowe, ambitne. Tymczasem w wielu filmach ten podział nie obowiązuje. Zwróć uwagę na fakt, że np. to co dla Ciebie może być ambitne, w innym kraju może być masowe. Podobnie jest z czasem, w którym ogląda się film – dziś Fellini jest niszowy, dawniej był masowy. Masowe nie zawsze znaczy źle – w czasach cenzury w Polsce oglądało się Bergmana niekoniecznie dlatego, że wszyscy byli tacy wyrafinowani, ale dlatego, że mało co było w ogóle do oglądania. Ograniczenia przekłamują obraz.
    Obecnie, kiedy naprawdę możemy sięgać po to, co chcemy, wychodzi na jaw, kto jakie filmy ogląda i dlaczego.

    Mieszasz kino amerykańskie z kinem hollywoodzkim, a przecież wiesz zapewne, że te tytuły, które podajesz jako dobre to kino niehollywoodzkie, a niezależne. Hollywood obecnie nie reprezentuje wysokiego poziomu, nawet porządnej rozrywki często nie zapewnia. Spada znaczenie nagród Akademii, czyli Oscarów. Dawniej było inaczej, dawniej Hollywood produkowało nie tylko Filmy przez wielkie „F”, ale też Gwiazdy. Dziś prawdziwe gwiazdy grają w filmach niezależnych.
    Rozwijają się i zostają na szczęście zauważane kinematografie innych krajów. Amerykano-centryzm filmowy dostał po tyłku, wśród najlepszych filmów w podsumowaniach corocznych od lat filmy amerykańskie zajmują coraz mniej miejsca.

    Jednak dyskusja na temat kina ambitnego i masowego nie może się ograniczać – i nie powinna – do kina amerykańskiego i nie amerykańskiego. W kinie europejskim także jest wiele chłamu, pretensjonalnych obrazów, filmów nudnych, nieciekawych. W modzie na slow cinema kreci się filmy wybitne, ale też nużące.
    Nie mogę się wypowiedzieć na temat filmów Zanussiego, bo żadnego (tak!) nie widziałam. Dziwi mnie jednak jego pragnienie zejścia na niższy poziom, widzę tu bardziej pragnienie bycia sprzedawalnym. Bardzo trudno mierzyć niżej…
    Angelopoulosa widziałam zaledwie kilka filmów (są bardzo trudno dostępne, tak samo jak filmy Zanussiego za granicą), ale jestem jego wielką fanką i stawiam go na równi z innym wielbionym przeze mnie reżyserem, Kieślowskim. Obaj są wyrafinowani, ale przecież nie trudni, ambitni ale nie ciężkostrawni, do pojęcia, do zrozumienia.

    Warto by jeszcze poruszyć zagadnienie roli kina dzisiaj. Dziś przecież inaczej podchodzimy do filmów niż podchodzili ludzie kiedyś, zmienia się kultura, zmieniają się widzowie, zmieniają się inne media, zmienia się sposób pokazywania filmów, oglądania (dawniej tylko kino, dziś coraz częściej iPad), zmieniają się oczekiwania. Napiszesz o tym także osobny tekst? Bardzo bym chciała.

    • Logos Amicus Says:

      Chihiro, wygląda na to, że jednak niezupełnie zrozumiałaś to, co chciałem przekazać w moim tekście.

      Podział, jakiego poniekąd dokonuję, nie jest – jak to określasz – podziałem na „kino masowe vs. niszowe, ambitne”. Piszę wyraźnie o podziale, który istnieje od dawna – na kino popularne (często używane jest tutaj słowo „masowe”, którego ja raczej nie lubię, dlatego piszę go w cudzysłowiu) i kino… już nie tak popularne (a bardziej wyrafinowane artystycznie, wysmakowane estetycznie, wymagającego większego wysiłku intelektualnego, skierowane do widzów „bardziej wyrobionych”…)

      Ujęte jest to tak:

      „Kino jako sztuka, źródło doznań „wyższych” – kino jako patrzydło, „guma do żucia” dla oczu (…) Kino europejskie, autorskie, artystyczne vs. kino hollywoodzkie, popularne, rozrywkowe…”

      Istnieje przecież rozróżnienie (i to zasadne) na pop-kulturę i sztukę elitarną. Analogiczny podział ma miejsce w kinie.

      Muszę to jeszcze raz podkreślić: ja nie tworzę tych podziałów (i to „po raz nie wiadomo który”, jak mi zarzucasz). Te podziały istnieją od dawna. Ja o tym tylko przypominam – i właśnie z tymi podziałami w moim artykule próbuję się rozprawić (stawiając m. in. pytanie, czy są one zasadne i jakie wynikają z tego konsekwencje).
      Nie lubię np. określenia sztuka „wysoka” – sztuka „niska”. Nie dzieliłbym sztuki tak „wertykalnie”, bo implikuje to jej wartościowanie: wysoka czyli dobra, niska czyli zła. A to nie zawsze tak jest.

      Dygresja: raz jeden użyłem słowa „ambitny” i to ujmując go w cudzysłów (dodając zresztą „intelektualnie”), natomiast ani razu nie użyłem słowa „niszowy”.
      „Ambitny” jest słowem często używanym do określania filmów bardziej wyrafinowanych artystycznie, ja raczej tego słowa unikam. Przecież „ambitny” może być również film komercyjny (ambicja osiągnięcia największych zysków, zadziwienia widzów efektami specjalnymi… etc.)

      Anyway.
      Wracając do meritum.
      Trudno zaprzeczyć, że filmy dzielą się również na takie, które oglądane są przez liczną widownię i na takie, które ogląda dosłownie garstka widzów.
      Jak uważasz: dlaczego tak się dzieje? Czy jest to wina dystrybutorów. Czy może gustów tzw. „masowej” widowni?

      Czy naprawdę nie widzisz różnicy między filmami znajdującymi się w tzw. ogólnym, „szerokim” rozpowszechnianiu a tymi, które wyświetlane są w kinach specjalnych – bardziej kameralnych, studyjnych (w tzw. „limited distribution”)?
      Dlaczego nikt nie wpada na pomysł, by wyprodukować 100 kopii filmu Angelopoulosa i rzucić go do wszystkich kin w Europie czy w Stanach niczym „Avatara”? Do czegoś takiego potrzeba byłoby szaleńca. To byłoby samobójstwo (finansowe).
      Czy nie uważasz więc, że filmy Angelopoulosa reprezentują inny rodzaj kina niż np. „Avatar”? (A np. „Indiana Jones” inny niż „A Single Man”?)
      To właśnie o tych różnicach traktuje mój wpis.

      Chihiro, chyba jednak zbyt pobieżnie przeczytałaś mój tekst, bo przecież wyraźnie piszę w nim, że to co masowe, niekoniecznie oznacza złe. Dla mnie jest to oczywiste.
      Widzę, że muszę się powtórzyć:

      „Dobrze byłoby, abyśmy zdawali sobie sprawę z tego, że w obrębie kultury masowej są również utwory wartościowe (nie tylko socjologicznie, ale i artystycznie); podobnie jak w obrębie kultury tzw. „wysokiej” zdarzają się bzdety, hucpy i wydmuszki bez większej, trwałej wartości a swoje istnienie zawdzięczające snobizmowi lub zwykłemu wyrachowaniu.
      Poza tym, to co mieni się kulturą wyższą (elitarną) nie jest z samej swej definicji dobre, godne szacunku i poważania, tak jak to, co nazywane jest kulturą masową (egalitarną) – nie jest z definicji złe.
      A o tym, niestety, często zapominamy.”

      * * *
      Masz rację: kino amerykańskie w dzisiejszych czasach nie powinno się utożsamiać z kinem hollywoodzkim (jak to się zwykle robiło dotychczas). Dokonałem tu pewnego uproszczenia, nawiązując do obiegowych opinii, w których nadal tak się czyni.

      Zgadzam się również, że „dyskusja na temat kina ambitnego i masowego nie może się ograniczać – i nie powinna – do kina amerykańskiego i nieamerykańskiego”.
      Znów: zrobiłem to po to, by sprawę uprościć, zastanawiając się – co było dla mnie najistotniejsze – nad różnicami jakie istnieją między kinem popularnym, rozrywkowym, a takim, które ma wyższe aspiracje artystyczne, a nie tylko ludyczne, dla którego priorytetem jest trafienie do jak „najszerszej” publiczności i uzyskanie jak największych zysków (czego synonimem wydaje się być właśnie kino amerykańskie).

      „Warto by jeszcze poruszyć zagadnienie roli kina dzisiaj.”
      Tak, warto. Ale to wymagałoby szerszych studiów. Nie wiem czy stać by mnie było na taki wysiłek (choćby dlatego, że nie wyobrażam sobie, jak można zadowolić się oglądaniem filmów na iPadzie).

      • sarna Says:

        Ciekawa jest uwaga Amicusa w ostatnim zdaniu. Jeśli odnieść ja do słowa pisanego, to jeśli jest „wartościowe” choćby zostało wydrukowane na najlichszym gatunkowo papierze nie zaszkodzi mu to w odbiorze. Możesz je chłonąć w domowym zaciszu , na plaży bądź na kolanie w tramwaju. Z filmem jest już trudniej. Potrzebuje odpowiedniego sprzętu: dobrego ekranu o odp. ilości cali, dobrego nagłośnienia, przestrzeni by widzowie nie przysłaniali sobie nawzajem widoczności. Tak więc odbiór filmu nie zależy li tylko od predyspozycji widza. Niezbędna jest tu cała logistyczna otoczka, która jak nic ma na celu jednak widza masowego, bo nakład musi się zwrócić. Zwykłe prawo rynku. Romantycy są na wymarciu ;)

      • Logos Amicus Says:

        Są filmy, które grzechem jest oglądać na małym ekranie.

      • Chihiro Says:

        Logosie, mozliwe, ze troche nieuwaznie przeczytalam, przepraszam. Szykowalam sie do wyjazdu do Szczecina, upal dawal mi sie we znaki i moj mozg nie funkcjonowal tak jak powinien.
        Odnosze sie czesto do realiow, ktore znam z Londynu, gdzie kin „alternatywnych”, tzn. nie pokazujacych filmow „popularnych” jest naprawde wiele, wiecej niz w Nowym Jorku. Wiekszosc ma po dwie sale albo i wiecej. I choc Angelopoulosa nie pokazuja (zaczynam wierzyc, ze sam rezyser albo skomplikowana biurokracja grecka nie pozwala na szersza dystrybucje) to hitami bywaja u nas filmy takie jak „A Single Man”, „A Serious Man”, „White Material”, „Antychryst”, filmy Hanekego. Na te filmy ciagna tlumy. Dlatego ja nie uwazam tych filmow za kino „niszowe”, rzeczywistosci pokazuje mi co innego. Publicznosc londynska jest bardzo wysmakowana i byle film popularny moze sobie obejrzec na dvd (nowosci kosztuja juz od 3 funtow) albo w telewizji, do kina chodzi sie po „experience”. W takich kinach z filmami czesto wysmakwanymi artystycznie nie serwuje sie popcornu, ale wszedzie mozna dostac lampke wina czy szampana i przekaski bardziej wykwintne niz chipsy i orzeszki. A poniewaz takich kin „niemasowych” w Londynie jest… juz licze… 29 i w tym tygodniu otwieraja sie dwa nowe (w tym jedno w rodzaju pop-up, gdzie filmy beda pokazywane w tunelu prowadzacym do nieczynnej juz stacji metra), dla mnie to jest rozrywka masowa. Masowe sa dla mnie filmy Hanekego, bo wszedzie widzialam plakaty „White Ribbon”, w kazdej gazecie byly jego recenzje, wywiady z rezyserem, trudno bylo z poczatku dostac bilety na projekcje, takie bylo zanteresowanie. Podobnie bylo np. z filmem „A Single Man”.
        Dla mnie niszowy jest film nigeryjski, ktory pokazuje sie raz na festiwalu kina afrykanskiego i ktory nie wchodzi do dystrybucji, albo film niezaleznego rezysera z Tybetu, a nie tacy tworcy jak von Trier czy Haneke. I nie opieram tego tylko na moim wrazeniu, a na zyskach z dystrybucji, latwosci do dostepu do filmu i megapromocji, jaka te filmy uzyskaly.

        ***

        W tej chwili takze nie wyobrazam sobie ogladania filmow na iPadzie, ale w przyszlosci moze zmienie moje nastawienie. Kiedys ludzie prorokowali upadek kina wraz z wynalezieniem video, a realia pokazuja, ze nic takiego sie nie dzieje, kino ma sie znakomicie.
        Mysle, ze szersze studia pokazalyby, ze ludzie nie podchodza juz do filmu z takim namaszczeniem jak dawniej (podobnie jest z teatrem, ksiazka czy koncertem). Kultura wyszla do ludzi, takze kultura „wysoka”. Znakomici muzycy daja koncerty w parkach za darmo czy za drobna oplate (np. z okazji festiwalu BBC Proms w londynskim Royal Albert Hall), filmy na dvd kosztuja czesto tak malo, ze nie oplaca sie sciagac pirackich (choc znam takich, ktorzy to robia – mnie sie nigdy nie zdarzylo), centra kultury organizuja czesto projekcje dobrych filmow za darmo, ksiazki z antykwariatow czy sklepow charytatywnych kosztuja grosze. Kultura przestaje byc rozrywka, ktora traktuje sie z pietyzmem, ja widze wielka swobode, a nie to poczucie wyzszosci, o ktorym dyskutowales z Iwona. To nie jest tak, ze masowy widz idzie do wypozyczalni, bierze „Avatar” i oglada w domu do chipsow. Ja robie podobnie, ide do biblioteki, biore stary film Bergmana czy jakis z Burkina Faso, w domu robie zielona herbate i ogladam. Bez zadecia, bez zadnego poczucia wyzszosci. Wypozyczalnie filmow i biblioteki maja zarowno masowe komedie romantyczne i filmy sensacyjne, jak i Felliniego, filmy czeskie, iranskie i jakie dusza zapragnie. Wybor jest czyms naturalnym, jeden lubi Jennifer Aniston, kto inny – Bibi Andersson. Mam wrazenie, ze kultura „wysoka” zeszla z piedestalu, i dobrze!

      • Logos Amicus Says:

        Jest w Chicago kino, które nazywa się Music Box. Taka trochę instytucja – z tradycjami i historią. Wystrój głównej sali przypomina niemiłosierny kicz, czasem, przed projekcją, do dziwnie brzmiącego i wyglądającego instrumentu podchodzi pan i gra jakiś przedwojenny kawałek. Jest oczywiście stanowisko pop-kornu i „fontanna” z „sodą”… I w tym kinie wyświetla się filmy, których nie uświadczy się w tzw. „szerokim” rozpowszechnianiu – sporo europejskich (głównie te, które w kręgach „bardziej wymagających” kinomanów zdobyły rozgłos, lub zostały nagrodzone na światowych festiwalach), filmy kina „niezależnego”, niszowego, „artystycznego”… Ale również stare (odrestaurowane, „kultowe”) filmy amerykańskie. Odbywają się też w „Music Box” przeglądy tematyczne lub nawet monograficzne (widziałem tam np. przegląd filmów Bergmana), niekiedy kino udziela gościny corocznemu Międzynarodowemu Festiwalowi Filmowemu (tam po raz pierwszy widziałem np. „Niebieski” Kieślowskiego, „Amores Perros” Iñárritu i mnóstwo innych filmów tego pokroju – mała ciekawostka a propos: akurat tuż przede mną siedział oglądając „Amores Perros”… Zanussi ;) )

        I oto w takim – wydawałoby się – dziwnym, eklektycznym, śmiesznym nieco miejscu, odbywają się prawdziwe uczty kina.

        Dlaczego o tym piszę?
        Choćby po to, by zaznaczyć swoją przychylność i aprobatę dla przenikania się różnych gatunków kina, różnych stylów; dla łamania stereotypów, (które jednak w najlepsze krążą między ludźmi…) dla przekraczania granic i łamania barier, które (zwykle w sposób sztuczny i cokolwiek „na siłę”) są przez niektórych tworzone, a które niepotrzebnie dzielą i szufladkują ludzi.

        Jednakże jestem tego świadomy, że (z drugiej strony) istnieje w nas potrzeba klasyfikacji, segregowania, nominalizacji otaczającej nas rzeczywistości (co jest, w pewnym sensie – próbą jej uporządkowania i oswojenia). Dotyczy to również kina (ale i całej kultury, sztuki).
        Służy nam to do naszej orientacji w świecie, umożliwia analizę pewnych zjawisk, kulturowych fenomenów; prowokuje dyskusję i konfrontację różnych poglądów…
        Źle się dzieje, jeśi takie tendencje nas usztywniają i radykalizują, dobrze – jeśli umożliwiają wzajemne porozumienie, tolerancję, rozszerzenie naszej wiedzy i horyzontów myślenia; jeśli stymulują naszą ciekawość i chęć poznania czegoś nowego.

        Może właśnie dzięki tej świadomości udaje mi się godzić czasami ogień z wodą, przenikać przez te wszystkie bariery dość swobodnie i bezboleśnie… cieszyć się zarówno z filmu uznawanego za hit „masowy” (zdecydowanie przepisywanego pop-kulturze), jak i takiego, o którym się mówi, że jest „trudny”, „ciężki”, elitarny, „artystyczny”, przynależny sztuce „wysokiej”.
        Nie mam z tym żadnego problemu.

      • Chihiro Says:

        Logosie, wlasnie takich kin, jak opisane przez Ciebie chicagowskie (ach, czemu nie piszesz wiecej o Chicago, czemu?) Music Box, jest calkiem sporo w Londynie, choc wiekszosc tych prezentujacych klasyke albo kino bardzo wspolczesne, ale uznawane powszechnie za „ambitne” (tez nie lubie tego okreslenia) jest stsosunkowo albo bardzo nowoczesnych. Tutaj uwaza sie, ze dobre kino, pokazujace dobre filmy nie musi byc zgrzebne i przasne, miec kiepski system dzwiekowy i niewygodne fotele. Wysoki standard calego „venue” obowiazuje nie tylko w multipleksach. Ja sie tutaj przekonalam juz dawno, ze wlasnie porzadek swiata, jaki znalam w Polsce, tu nie obowiazuje. Stereotypy sa lamane, bariery przekraczane – to sie zreszta dzieje nie tylko w calym „biznesie kinowym” czy „filmowym”, ale w samych filmach. Od jakiegos czasu w dyskursie filmowym nie ma tu podzialu na kino masowe i ambitne, jest podzial na „fast cinema” (filmy z wartka narracja, stosunkowo klasycznie nakrecone) i „slow cinema” (kontemplacyjne, z dlugimi ujeciami, gdzie akcja nie jest najwazniejsza). Przy czym nie widze nigdzie, NIGDZIE, poczucia wyzszosci i uwazania jednego rodzaju kina za lepszy od drugiego. Anglicy brzydza sie pretensjonalnoscia i troszke podsmiewaja z debat Francuzow na temat zagrozonego kinem masowym tradycyjnego francuskiego kina „intelektualnego”. W najbardziej prestizowym brytyjskim magazynie filmowym, ktory abonuje, „Sight & Sound” znajda sie przykladowo recenzje i artykuly zarowno na temat najnowszego filmu argentynskiego, wschodzacego kina Europy Wschodniej, kina brytyjskiego lat 1940-tych, kultowych prodkcji amerykanskich, jak i przeboju wsrod nastolatkow „Twilight”. Na krytyke krecacych nosem na ten eklektyzm czytelnikow redakcja zawsze odpowiada, ze nie dyskryminuje zadnych kinomanow. Bardzo mi sie ta postawa podoba.

      • Logos Amicus Says:

        „… redakcja zawsze odpowiada, ze nie dyskryminuje zadnych kinomanow. Bardzo mi sie ta postawa podoba.”

        Mnie również. Bo przecież mądrze, zajmująco i inteligentnie można napisać o każdym filmie (nawet o największym gniocie czy produkcji super-komercyjnej).

        Oczywiście bardziej odpowiada mi podejście do kina, o jakim piszesz, że masz do czynienia w Londynie.
        Te podziały, o których pisałem w moim artykule, również i ja uważam za nieco anachroniczne, niemniej jednak, one nadal funkcjonują w świadomości, zwłaszcza starszych kinomanów (także krytyków), więc wypada je uwzględniać pisząc ogólnie o kinie. Niektóre z tych podziałów wydają mi się być zasadne bardziej, inne zaś mniej.
        Zaś na mój prywatny użytek dzielę filmy na te, które mi się podobaja i na te, których nie lubię (lub które pozostawiają mnie w stanie wobec nich zgoła obojętnym). A to, kto i do jakiej szufladki je włoży, jest dla mnie sprawą drugorzędną, często wręcz zupełnie nieistotną.

  9. Torlin Says:

    Szykowałem się na napisanie obszernego elaboratu, ale najpierw sobie poczytałem i … właściwie nie mam nic do dodania. Wszystko zostało powiedziane.
    Mnie w naszej współczesności brakuje dzieł typu „8 i pół” czy „Wszystko na sprzedaż”, teraz na dźwięk słów „kino trudniejsze” czy „ambitniejsze” pokazywany jest natychmiast film o kobiecie umierającej na raka.

    • Logos Amicus Says:

      Eh Torlinie, znowu poszedłeś „na łatwiznę” :)

      Ja myślę, że tej rangi filmy powstają nadal (chodzi mi o poziom artystyczny, wartość intelektualną), tyle że samo kino nie ma już tej rangi (kulturowej), co dawniej. Nasza współczesność zalana jest masą różnych (zwykle „gadżetowych”) produkcji, w której bardziej tradycyjne środki przekazu artystycznego się po prostu gubią.
      Tak więc, kino – ale także i literatura – nie ma już takiej „nośności” kulturowej, jaką miało w przeszłości.

    • Neha Says:

      Torlinie, nie przesadziles troszeczke z ta kobieta umierajaca na raka? Jakos plytko zabrzmialo, obco i nieprzychylnie.
      Sam przyznasz, ze temat smierci do „latwych” nie nalezy. Byc moze wielu osobom temat smierci, odchodzenia, nie wydaje sie latwy i przyjemny i automatycznie klasyfikuja go jako trudny ( trudny tu: tzn. ten, o ktorym nie chce sie rozmawiac) i jesli film jako gatunek zabiera sie za niego, to zaraz wydaje sie, ze wraz z podjeciem trudnego tematu, film nabierze wiecej „ambicji”.
      Poza tym w calej dyskusji nie bardzo podobaja mi takie ekstremalne wychylenia „gora-dol” ‘czarne-biale), parnas czy suterena.

      • Logos Amicus Says:

        Mnie również te „ekstremalne wychylenia” (czyli popadanie w semantyczne skrajności) nie zachwycają, czemu zresztą dałem niejednokrotnie wyraz, zarówno w swoim tekście, jak i w komentarzach.
        Dla mnie, użycie owych „ekstremalnych” określeń, było po prostu sposobem na jaskrawsze, bardziej wyraziste zobrazowanie tematu (dylematu), jak również punktem wyjścia do dyskusji czy te podziały mają sens (a jeśli tak – to jaki?), czy są uzasadnione i jakie są ich konsekwencje.

  10. Torlin Says:

    Małe wytłumaczenie. Logosie, jestem „żadnym” krytykiem filmowym, bardzo mało oglądam filmów, lubię te, które już oglądałem – jak inżynier Mamoń. W przeszłości siedziałem non – stop w kinie i wydaje mi się, że przeszła już epoka pewnego stylu kręcenia, tak jak to robił Bergman (ale ten z dawnych lat, od „Poziomek”, „Wieczoru” czy „Źródła”), Pasolini, Fellini, Visconti, Bertolucci, Kazan czy przede wszystkim Antonioni.
    A z tą kobietą to jest autentyczna historia, jak się wypożyczało kasety wideo, poprosiłem o takie pozycje, które chociaż trochę byłyby podobne do dawnych mistrzów i właściciel zaczął mi proponować te pozycje o raku – jako trudniejsze.
    Mam do Ciebie prośbę – nie mogę sobie przypomnieć tytułu filmu, w którym bohater gdzieś w Afryce zamienia się tożsamością ze zmarłym handlarzem bronią.

    • Logos Amicus Says:

      Nie musi się być krytykiem filmowym, aby można się było wypowiadać o kinie. A skoro w przeszłości – jak piszesz – siedziałeś non-stop w kinie, to chyba nadal nie może Ci być to kino obojętne.
      A z tym, że do przeszłości odeszła pewna epoka kina, zgodziliśmy się już dawno :)

      PS. Chodzi Ci zapewne o film Antonioniego z 1975 r. „Zawód reporter” (z Jackiem Nicholsonem i Marią Schneider w rolach głównych… tak, tak, tą samą z „Ostatniego tanga w Paryżu”).
      Przy okazji podrzucam kadr z tego filmu (bo ładny jest):

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/07/zawodreporter.jpg

  11. Torlin Says:

    Kiedy ja Logosie jestem w kinie zupełnie nienowoczesny. Ja – prawie 60-latek – uważany za człowieka młodego duchem, wysportowanego, aktywnego życiowo (np. już w 1 roku wysłałem swój PIT e-mailem :D ) w kinie nie mogę znieść nowoczesnych filmów. Nie mogę. Zmuszam się, staram się sobie wytłumaczyć, że jestem moherem pokrytym patyną i … nie mogę. Nie mogłem oglądać „Tajemnic Brokeback Mountain”, ani „Przełamując fale”, ani „Porozmawiaj z nią”, ani „Pianistki”, ani „Milczenia owiec”. Czuję niechęć do tych filmów, napisałem najpierw słowo „obrzydzenie”, ale je skasowałem, bo jest za ostre i nie oddaje moich uczuć.
    Nic na to nie poradzę.

    Wiesz, jaki film zrobił na mnie największe wrażenie w ostatnich latach? „Przed zachodem słońca”. To jest typ filmu najbardziej mi odpowiadający.

    • Logos Amicus Says:

      No tak, ale jakaś przyczyna owej niechęci musi być.
      Co w takim razie Tobie się w tych filmach nie podoba, że nie możesz ich „znieść”?

      PS. No, no… Mając 1 roczek wysyłać już swój PIT e-mailem? ;)
      Zdolny był z Ciebie bachorek :)

      • Torlin Says:

        Każdy z tych filmów przekracza pewną granicę, której się – moim zdaniem – nie powinno przekraczać. Pod tym względem jestem strasznym konserwatystą i uważam, że o pewnych rzeczach nie powinno się mówić i pokazywać. Ja oczywiście jestem liberałem i nikomu nic nie zabraniam ani nie narzucam, ja sobie po prostu zachowuję prawo do ich nieoglądania.

      • Logos Amicus Says:

        Torlinie, w tym samym akapicie piszesz:
        „uważam, że o pewnych rzeczach nie powinno się mówić i pokazywać”
        oraz:
        „Ja oczywiście jestem liberałem i nikomu nic nie zabraniam ani nie narzucam.”

        Czy nie uważasz, że przeczysz samemu sobie?
        Jeśli jesteś liberałem, to nie powinieneś mówić, co ktoś powinien mówić i pokazywać, a czego nie powinien.
        Zwłaszcza w kinie ;)

        Poza tym to trochę dla mnie dziwne: być („strasznym”) konserwatystą – liberałem :)

      • Torlin Says:

        Chciałem uniknąć tej całej dyskusji. Ale dobrze. Widać, że nie rozumiesz podstaw myślenia liberalnego, polega ono na tym, że ja mam konkretnie zarysowane poglądy, co jest moim zdaniem dobre, a co złe, ale nie narzucam tego zdania innym ludziom. Uważam np., że absolutnie czegoś nie wolno pokazywać, ale trzymam tę opinię przy sobie, gdyż inny ma prawo uważać, że wolno tak czynić.
        Skoro napisałeś zdanie: „Jeśli jesteś liberałem, to nie powinieneś mówić, co ktoś powinien mówić i pokazywać, a czego nie powinien” oznacza, że nie zrozumiałeś tego, o czym ja mówię. Otóż ja mam takie zdanie, ale inny człowiek ma prawo kręcić takie filmy, a inny je oglądać. Mnie nic do tego, ja ich po prostu nie oglądam. Ale mam prawo mówić na ten temat.

      • Logos Amicus Says:

        Torlinie, wierz mi, że doskonale zrozumiałem to, co chciałeś powiedzieć. I że raczej rozumiem „podstawy myślenia liberalnego” (przy okazji: dość obcesowo zarzucasz mi tu ignorancję).

        Moim zdaniem, Ty wcale nie jesteś – w głębi swojej duszy – żadnym liberałem, tylko się takim deklarujesz. Świadczą o tym choćby Twoje konserwatywne („strasznie”) poglądy i pewien radykalizm w myśleniu (czemu dałeś wyraz niejednokrotnie, zwłaszcza w swoich komentarzach).

        Sam dobrze o tym wiesz Torlinie, że mamy skłonność do okłamywania samego siebie; do pewnych rzeczy się nie przynajemy, myślimy życzeniowo… Może i chciałbyś być liberałem (choć i w to wątpię), ale nim nigdy nie będziesz.

        Wyobraź sobie np., że posiadasz władzę prawodawczą. Czy wtedy także, mając konserwatywne poglądy, tworzyłbyś prawo liberalne? Wątpię. Musiałbyś postępować wbrew samemu sobie. A to byłaby jakaś schizofrenia.

      • Torlin Says:

        Właśnie dlatego chciałem uniknąć tej dyskusji. Będąc jedynowładcą nie wyrażałbym zgody tylko z tego powodu, że żadna zgoda nie byłaby wymagana. O aborcji decydowałaby tylko kobieta. ludzie mogliby się pobierać ze sobą w takich konfiguracjach, w jakich by chcieli. Nawet z drzewem. Że o dotowaniu in vitro nie wspomnę. Wszelkie sprawy obyczajowe pozostawione zostałyby samym zainteresowanym. Czy to nie jest stanowisko liberalne? Mnie nikt nie dał upoważnienia do narzucania moich poglądów innym ludziom.
        Ale czy ja nie mam prawa mieć swoich poglądów? Ja je wprowadzam w życie, ale nie u innych ludzi, tylko u siebie.
        Nie umiem tego jaśniej wyjaśnić.
        Ps. Bardzo Cię przepraszam za obcesowość, nie było to moim zamiarem. Sorki.

  12. buksy Says:

    Sorry ale ilekroc slysze o Zanussim przypomina mi sie miano jakim (mniejsza czy slusznie) okreslał go Śp Zygmunt Kałuzyński ;).
    A w polskim kinie tzw ambitnym niesłychanie mnie drazni kierunek na chrzescijanski moralitet.

    • Logos Amicus Says:

      Czyżby chodziło o „Pan reżyser Zanudzi”? :)
      Uwielbiałem Kałużyńskiego, ale wiele jego powiedzonek i opinii odbierałem z przymróżeniem oka.
      On był zresztą świetny w tych swoich ironiczno-uszczypliwych neologizmach, które często miały poziom – co tu kryć – sztubacki. Przypomnę kilka z nich, odnoszących się do znanych gwiazd filmu (chyba nie mamy trudności z tym, by się domyśleć o kogo chodzi):
      Marlon Brandzlo, Faja Durnawaja, Jasiu Łajno… etc.

      Jeśli chodzi o mnie, to ja się na filmach Zanussiego nie nudziłem.
      Notabene, sam reżyser tak skomentował to przezwisko, jakie mu przyłatał Kałużyński:

      „No tak, ale z Kałużyńskim mieliśmy przez całe życie pewien rodzaj konfliktu. On mi próbował przyprawić gębę. Gdyby, proszę Pani, zastanowić się nad naturą nudy, to okaże się, że nudni są ludzie, którzy się nudzą. Jeżeli moje filmy są dla publiczności i Kałużyńskiego zbyt wymagające, to zgadzam się z tym, że jego publiczność się nudzi. Ale to nie jest cała publiczność. Kałużyński miał wielkie pragnienie destrukcji, on chciał świata, w którym wszystko by było rozrywką, w którym nie ma żadnych wartości. Był człowiekiem uwikłanym, mrocznym i wiedział, że ja to wiem. I nawet na swój sposób się lubiliśmy. Zupełnie nie miałem do niego osobistej niechęci, widziałem go jako człowieka wyjątkowego, który miał straszną młodość, straszne dzieciństwo, przeszedł potworne rzeczy w swoim życiu i w jakiś sposób przystał do zła i sprzedał swoją zupełnie oszałamiającą inteligencję celom, których nie nazwałbym chwalebnymi.
      Ale o zmarłych nie ma co źle mówić.”

  13. Remigiusz Says:

    W suterenie zwykle jest więcej życia, niż na Parnasie.
    Ale tu chodzi jeszcze o jakość…

  14. Logos Amicus Says:

    Kultura i sztuka jak najbardziej podlega naszemu wartościowaniu, wbrew postmodernistycznej tendencji, która wmawia nam, że nie ma dobra ani zła (z tego wynika, że nie można odróżnić sztuki dobrej od złej); że wszystko jest prawdą (fałszem), i że wszyscy mają rację (albo że racji nie ma nikt).
    I nie zapominajmy, że wszystkie „izmy” (w tym i postmodernizm), także wykluwały się elitarnie (a ich luminarze mieli poczucie nie tylko elitataryzmu, ale i bycia awangardą).
    W tej dyskusji (na temat sztuki „niskiej” i „wysokiej”, elitarnej i egalitarnej) zbyt mało, moim zdaniem, zwraca się uwagi na coś, co dla mnie jest nie tylko oczywiste, ale i wręcz radykalne.
    Wyrażę to prosto: kultura (sztuka) „niska”, masowa, egalitarna wcale nie musi być gorsza od kultury „wysokiej”, elitarnej (i vice versa). Czyli: wszyscy popełniają zasadniczy błąd aksjologiczny, bezwiednie (bardziej lub mniej świadomie) uznając kulturę elitarną za wyższą (bardziej wartościową) od egalitarnej.
    W podobnych dyskusjach jest to aksjomatem (a nawet wręcz dogmatem). A tak wcale nie jest. W elitach (tak mi się wydaje) głupota, pozerstwo, wyrachowanie, małostkowość… etc. rozkładają się (statystycznie) podobnie jak w „masach”.
    Twórcy kultury masowej mogą być prawdziwymi artystami, tak jak wśród „elit” zdarzają się beztalencia, hochsztaplerzy i miernoty.
    Zważywszy na to wszystko, mogę tu powtórzyć raz jeszcze, że sam podział na kulturę „wyższą” i „niższą” jest wg mnie nieporozumieniem).

    Błąd nasz polega na tym, iż zbyt często pozwalamy, by słowo „elita” budziło w nas odruch Pawłowa: ślinimy się, jakby stamtąd rzeczywiście rzucano nam najsmakowitsze kostki. Modlimy się i kierujemy wzrok ku „elitom”, jakby tam był ołtarz prawdziwych i jedynych bogów, a przynajmniej ludzi bogom podobnych.
    Wymądrzamy się podłapując wydzialane przez „elity” idee, jakby tam był prawdziwy zdrój mądrości.
    Jednym zdaniem, traktujemy „elity” bałwochwalczo i często bezkrytycznie, uznajemy je za kulturową śmietankę. Również dlatego, że sami – bardziej lub mniej skrycie – mamy aspirację, by do „elity” się zaliczać.
    No cóż… Długo by można pisać na ten temat.

    Wspomnę tylko jeszcze o pewnej anegdocie, której bohaterem jest Ryszard Kapuściński.
    Otóż napisał on kiedyś, iż nie znosi on luksusowych, wielogwiazdkowych – właśnie „elitarnych” i wysokiej klasy hoteli – przedkładając nad nie pobyt w zwykłych, tanich, często nawet dość podłych hotelikach, gdyż… w tych ostatnich spotyka on nie tylko bardziej autentycznych, ale i ciekawszych ludzi. Jest w nich po prostu więcej prawdziwego życia.
    Wprawdzie elita bogaczy to nie to samo co elita „robiąca” w kulturze, to jednak owo wrażenie Kapuścińskiego koresponduje we mnie z odbiorem szeroko pojętej kultury, której nie chcę dzielić na kulturę „elitarną” i egalitarną, „niską” i „wysoką”, a raczej na dobrą i złą.
    Tak mi dopomóż mój smaku – moje zmysły i umyśle.

  15. TJ2 Says:

    Wysoka kultura była zawsze domeną tzw. wyższych kręgów społecznych. Sztukę przez tysiąclecia tworzono na zamówienie mecenatu (władza i religia). W Europie np. w dużej części sztuka istniała dzięki obstalunkom KK. Niektórzy papieże maniakalnie kolekcjonowali sztukę. Kompozytorzy pisali pod zamówienia religijne, sztuką tworzona jako vota, itd.
    Wyzwolenie sztuki przyszło do Europy bardzo niedawno, w ostatnich dwóch wiekach, a w zasadzie można ten początek liczyć od ekspresjonistów.
    Masowa konsumpcja sztuki, to połączenie eksplozji mediów, technik druku, zapisu, przekazu, nośników zapisu, itd.
    Idea rozsyłania sztuki w lud, to wynalazek lewicy, a realizacją na dużą skalę została podjęta przez komunistów. Realizacja ta nie do końca była udana, bo mentalności ludzi nie zmienisz kijkiem, prośbą ani groźbą, wrażliwości estetycznej nie nauczysz poprzez elementarz.
    Elitarność walczy stale z masowością.
    Sztuka wysoka zawsze była elitarna. Od jakichś 70 lat sztuka dzięki jednemu gatunkowi – kinu – staje się naprawdę masowa. Masowość, to upowszechnienie, dotarcie pod wszelkie strzechy, ale masowość, produkcja dla mas, czesto w oparciu o marketing – pod popyt i gusta, ma swoją specyfikę, swoje wymagania, nie koniecznie zbieżne z pomysłami Caravaggia, Rembrandta, czy eksperymentami filmowymi Borowczyka, czy Jakuba Kolskiego.
    Oglądalność, klikalność nie idzie w parze z wartościami artystycznymi dzieła, tj. z wnikaniem sztuki w serca i umysły szerokiej publiczności.
    Tutaj daje znać o sobie elitarność – nie każda sztuka jest dla każdego. Nie każdy kupiec, który nabywa na aukcji dzieło za miliony jest koneserem, zwykle jest tylko inwestorem. Rynek sztuki to nie jest przybytek niebiański, gdzie wreszcie dziełu nadawana jest właściwa wartość, a sam przedmiot handlu promieniuje przekazem, emocjami, estetyką, cudownie olśniewa serca i umysły. Tu się liczy kombinacja przymiotów rynkowych, w których wartość artystyczna jest tylko jednym z elementów tworzących wartość dzieła.
    Z rynkiem sztuki, zapotrzebowaniem na sztukę, popytem na nią i z jej podażą jest jak z pozostałymi problemami w zasięgu życia – można być geniuszem i biedakiem, można być tylko trochę artystą i mieć powodzenie, można być artystą pełną gębą i mieć ją zapchaną darmowym chlebem.


Dodaj odpowiedź do iwona Anuluj pisanie odpowiedzi