POECI PRZEKLĘCI

I.

 

Poètes maudits (Od góry: Arthur Rimbaud, Paul Verlaine, Charles Baudelaire, Paul Gauguin)

Kim jest poeta przeklęty?

Poète maudit – l’homme sensible, l’homme incompris…
„Człowiek wrażliwy”, „niezrozumiany” – tak nazwie go romantyzm; „dziwak”, „oryginał” – a tak burżuazja; „nieszczęśnik” – powie o nim człowiek miłosierny; „wariat” – określi go tzw. trzeźwy realista.
Wszyscy zaś wyznawcy kultów literackich wiedzą, że poeta przeklęty tworzy w bólu i ekstazie, przekracza bariery praw ludzkich i boskich; będąc radykalnym non-konformistą kwestionuje wszelkie autorytety, rzuca wyzwanie światu, chce się przedostać na druga stronę, eksperymentuje na sobie, doświadcza ekstremów…
Wreszcie: jest zarażony śmiercią – wie o każdej godzinie i o każdej dobie, że na ziemi nie ma prawa stałego pobytu.

Opętany miłością i erotyzmem – często (zazwyczaj) nie znajduje spełnienia. A jeśli spełniony – to nienasycony. Stąd skłonności do perwersji, czasem wręcz erotomania i panseksualizm. („Widzę całą Naturę jako apokaliptyczną apoteozę wiecznie drgającego phallusa” – pisał Przybyszewski.)
Nihilista, ateista i obrazoburca. Jednak jeśli bluźni, to nie zauważa swojej niekonsekwencji (jak bowiem można występować przeciw komuś, w kogo istnienie się nie wierzy? Czy bluźnierstwo, będąc poniekąd negatywem modlitwy, nie przypomina czasami histerycznej manifestacji tęsknoty za znakiem Boga?)

Poeta przeklęty zrywa więzi z otoczeniem: rodzinne, społeczne, cywilizacyjne; kwestionuje zasady i normy jakimi ludzie regulują własne współżycie. Bliski jest mu natomiast etos artystowski, utracjuszowy – lump, kloszard, cygan, tramp i włóczęga.
Swoje życie utożsamia ze sztuką , własną wyobraźnię bierze za rzeczywistość, kreując się przy tym na bohatera podsycanych przez siebie mitów… Dlatego efektem jest niekiedy „fałszywa literatura i prawdziwe trupy” – jak określił casus Przybyszewskiego Boy-Żeleński; albo, w wersji bardziej pozytywnej, osiągnięcie poziomu porażającej otoczenie wiwisekcji, szczerości graniczącej z obłędem. Przypominać to może pozbawiony hamulców ekshibicjonizm, zatracenie się… penetrację obszarów ziemi niczyjej, na które nikt o tzw. „zdrowych zmysłach” nie śmie się zapuszczać.
Często kończy jako szaleniec lub samobójca, co tylko wzmaga jego atrakcyjność w oczach fanów podążających śladem mitu zapewniającego mu nieśmiertelną sławę.

* * *
Pozwolę tu sobie teraz na pewien eksperyment. Otóż przed laty popełniłem tekst o poetach przeklętych, a konkretnie recenzję o filmie Agnieszki Holland „Całkowite zaćmienie” zajmującym się burzliwym związkiem dwóch francuskich poètes maudits, a mianowicie Arthura Rimbauda i Paula Verlaine’a Starałem się w niej dociec tego, kim naprawdę byli ludzie, których legenda przetrwała do naszych czasów. Przytoczę ją tutaj niemal in extenso, co stanowić ma niejako oś tego wpisu – rozprawy o fenomenie mitu poety przeklętego i jego konfrontacji z prawdziwym życiem.


II.

GENIUSZ CZY ŻAŁOSNY BŁAZEN?
Rzecz o „Całkowitym zaćmieniu” Agnieszki Holland

Baudelaire, Verlain, Rimbaud… najsłynniejsi poeci przeklęci. Uważa się, że zmienili po wsze czasy wyraz nie tylko poezji, ale i literatury światowej, wpływając na mentalność epoki. Jacy to byli ludzie? Jaki to był wpływ? Czy najnowszy film Agnieszki Holland zajmujący się bynajmniej nie platonicznym związkiem Paula Verlaine’a i Arthura Rimbauda może nam odpowiedzieć na te pytania?

Ekscytujące orgiastycznym seksem, roztapiające się w alkoholu i pląsające w delirycznym transie… Krótkie acz frenetyczne były stosunki Rimbauda z Verlainem

Dlaczego Agnieszka Holland zdecydowała się nakręcić film o poetach przeklętych?
Nie można zaprzeczyć, że tekst Christophera Hamptona, który parę lat temu otrzymał Oscara za naprawdę rewelacyjny scenariusz napisany do „Niebezpiecznych związków” Laclosa, większość filmowców uznałoby za niezwykle atrakcyjny. Dramatyzm, legenda nazwisk, wyraziste sylwetki, barwna epoka – to stwarza dla reżysera, aktorów, operatora niebywałe pole do popisu. I trzeba przyznać, że wszyscy wywiązali się z tej realizacji bez zarzutu: pod względem warsztatu filmowego „Całkowite zaćmienie” jest obrazem nieskazitelnym.
Dzieje krótkiego acz niezwykle burzliwego i skandalizującego związku między 17-letnim Rimbaudem a starszym o kilkadziesiąt lat Verlainem, czyli historia frenetycznej i „zakazanej” miłości pomiędzy dwoma wzorcowymi poetami przeklętymi, którym w literaturze światowej od dawna ustępuje się miejsca przed innymi – to gratka raczej niebywała. (…)

Weźmy na pierwszy ogień Verlaine’a. Uznaje się go za jednego z najwybitniejszych poetów francuskich. A jak jawił się on swojemu najbliższemu otoczeniu? Otóż napiszmy bez ogródek, że jako moczygęba i pijak, awanturnik katujący swoją żonę i grożący zabójstwem jej matce, opętany manią samobójczą melancholik, miotający się między euforią a depresją psychopata. Ponadto osobnik o aparycji mocno odpychającej (być może dlatego seks i nagość kobieca stała się jego obsesją?- co jednak nie przeszkadzało mu „konsumować” chłopięce ciało Rimbauda). Jako sodomita wtrącony zostaje do więzienia, „skąd wyszedł pojednany z złoczyńcą i z Bogiem” (Staff).

* * *
Wydaje się, że dość łatwo można by zdyskredytować bohaterów „Całkowitego zaćmienia” opisując tylko parę ich zachowań. Głupich, absurdalnych, impertynenckich, grubiańskich, obrzydliwych, wreszcie okrutnych… Można się wzdrygnąć z odrazą świadcząc niektórym scenom: bicie ciężarnej żony, pijackie orgie, chuligańskie ekscesy, zwykłe chamstwo…
Ale czy ktoś, kto poszedł obejrzeć film Agnieszki Holland – czyli człowiek tolerancyjny, o szerokich horyzontach myślowych, obeznany ze sztuką, wyrozumiały dla „genialnych artystów” – może się przyznać otwarcie do tego, że poczuł się tymi obrazkami po prostu zdegustowany, albo i zażenowany? No bo przecież można wyjść na kogoś z kruchty i Ciemnogrodu, na mieszczucha i zaściankowca… czyli jednym słowem – na filistra.

Agnieszka Holland po projekcji „Całkowitego zaćmienia” usprawiedliwiała swoich bohaterów. Odebrałem to jako pośredni sposób usprawiedliwiania samego filmu. Jest to bowiem logiczne, by tłumaczyć racje powstania czegoś, co kosztowało całą masę wysiłku, kupę pieniędzy – i czemu poświęciło się kilka miesięcy swojego życia. A jako kobieta o wybitnej inteligencji, może ona czynić to nie tylko interesująco, ale i błyskotliwie. Jednakże, moim zdaniem, film powinien się usprawiedliwiać sam. Hm… no właśnie: czy „Całkowite zaćmienie” zdolne jest obronić się samo?

* * *

Co nas pociąga w poetach przeklętych? Na czym polegała ich genialność? Co jest za drzwiami, które  chcieli przed nami  otworzyć?

Co pociąga ludzi w poetach przeklętych?
Jakie są przesłanki kultu „poète maudit” ?
Nie jest przecież tajemnicą, że nagła śmierć artysty gwałtownie może zwiększyć zainteresowanie jego życiem, a nawet… twórczością. W tym kontekście, nie opierając się wszakże złośliwości, moglibyśmy wręcz stwierdzić, że „dobry twórca to martwy twórca”.
Jednakże sprawy wyglądają bardziej skomplikowanie i znacznie poważniej.
Tadeusz Różewicz, poeta bynajmniej nie ugrzeczniony, napisał kiedyś coś rozsądnego: „Być może pamiętniki tchórza i dezertera są ciekawsze od pamiętników ‚kawalera orderów’ i rycerza bez skazy? Kamikadze fascynuje mocniej niż agronom czy ogrodnik, pani Walewska mocniej niż sto wiernych żon, i choć wiemy, że to niemoralne, a nawet głupie zjawisko… nie ma rady”.
I konkludował: „Tragiczna śmierć poety lub artysty nie może być przedmiotem handlu, nie wolno uprawiać kultu samobójców (…) Przecież wszystkie nasze siły musimy kierować przeciw pociągowi do samobójstwa, jaki od jakiegoś czasu objawia biedny, oszalały homo sapiens. Samobójstwa indywidualnego i zbiorowego”.

* * *
Po co i dlaczego tworzą poeci przeklęci?
Otóż wydaje się, że twórczość pełni dla nich m.in. rolę kompensacyjną: nie mogą spełnić swoich oczekiwań i pragnień w rzeczywistości, spełniają je (zastępczo) w sferze imaginacji, marzenia, fantazji (mechanizm nieobcy zresztą każdemu człowiekowi). Porażeni często atrofią woli, szukają ujścia dla swojej energii (Boy: „Kiedy życie realne jest wątłe, wytwarza się przerost życia imaginacyjnego”).
Poeci przeklęci własne życie widzą najczęściej jako egzystencjalny „byt ku śmierci”, podlegając drzemiącemu (ponoć) w każdym z nas instynktowi śmierci. Stąd tendencje autodestrukcyjne. Nadwrażliwcy, podobnie jak Stachura, żyją „z nożem na gardle”. Twórczość bywa więc dla nich albo oswajaniem śmierci, albo też od tej śmierci ucieczką.

* * *

Rimbaud i Verlaine na obrazie Fantain-Latoura, fragm. (Muzeum d’Orsay, Paryż, zdjęcie własne)

Poeci przeklęci odczuwają własną słabość i żeby to poczucie zagłuszyć, wmawiają sobie wszechmoc demiurgów, rzucając wyzwanie choćby i całemu światu, bardzo często „cierpiąc (przy tym) za miliony”. Kompensacja doskonale znana w psychologii (i psychiatrii): kompleks niższości często zamieniający się w manię wielkości.
Poetów przeklętych stać niekiedy na samokrytycyzm. Kiedy posłuchamy uważniej Rimbauda i Verlaine’a w „Całkowitym zaćmieniu”, dojdzie do naszych uszów ich spowiedź, pokajanie i uderzenie się w piersi. Verlaine, po szaleństwach z Rimbaudem, skazany za sodomię, pojedna się w więzieniu z Bogiem. Rimbaud w wieku 19 lat zaprzestanie na zawsze pisania poezji, uznając to zajęcie za bezcelowe. Stwierdzi, że „świat jest za stary by go zmienić” i wyjedzie handlować do Abisynii, co można potraktować jako rodzaj (przynajmniej artystycznej) samobójczej kapitulacji (umrze w wieku zaledwie 37 lat).
Skądinąd wiemy, co napisał o sobie autor „Kwiatów zła” Baudelaire, targając się na swoje życie: „Zabijam się, bo jestem niepotrzebny innym – a niebezpieczny dla samego siebie (…) Rozwichrzenie umysłu i życia prowadzi do mroków rozpaczy albo zupełnej zagłady”.
Inny z kolei poeta przeklęty, Georg Trakl, stawiany obok Hofmannsthala i Rilkego w rzędzie najwybitniejszych poetów austriackich, tak oceniał swoje, znaczone kazirodztwem i pełne pijackich orgii życie: „marny owoc brudu i zgnilizny, który jest aż nadto wiernym odbiciem pozbawionego Boga, przeklętego stulecia”.

Jak można potraktować te zwierzenia?
Jako płaczliwą niekonsekwencję? Jako przebłysk rozsądku, zmysłu moralnego i chęć pokuty? A może to skomlenie kundla, który dostał od życia kijem po zadzie i przykucnął z podwiniętym ogonem?

* * *
Agnieszka Holland powiedziała po projekcji: „Trzeba przyjąć, że (Rimbaud) był geniuszem. A jeżeli nawet nie, to popatrzeć na niego, jak na człowieka, który próbuje dotknąć innych ludzkich doświadczeń, otworzyć drzwi, które dotychczas były zamknięte (nota bene, jakbym słyszał Huxley’a i Morrisona – przyp. LA). Tacy ludzie są w każdym pokoleniu, jedni są genialni, inni nie są, ale dzięki nim czegoś więcej się dowiadujemy o sobie samych. (…) Otwierają drzwi do ciemnego pokoju, żeby go oświetlić”.

A ja chciałbym się zapytać: Na czym właściwie polegał ten geniusz? Czego się dowiadujemy o sobie samych? Czym (i co) oświetlić?
To są proste pytania, które – jako widz – mam prawo stawiać i oczekiwać konkretnych odpowiedzi. Jeśli Agnieszka Holland nie daje mi ich wprost (rzeczywiście, jako reżyserka i twórca filmu, nie musi tego robić), to nie pozostaje mi nic innego, jak szukanie ich w jej filmie.
I co znajduję?
Otóż dwóch niezrównoważonych psychicznie osobników, nieszczęśników schwytanych w kleszcze własnego przeklętego losu, bez celu i kierunku w życiu, porażonych niemocą, wypalających się na własne życzenie, omamiających się w strumieniach absyntu, rozhisteryzowanych pożądaniem, którego nigdy nie można – z przyczyn naturalnych – spełnić, raniących wszystkich naokoło, a zwłaszcza najbliższych im ludzi…
Gdzie ten geniusz? – można ponowić pytanie. Gdzie te strofy genialne? Otóż próżno nam szukać tego na ekranie.

Bardzo cenię sobie szczerość. Dlatego też podziwiam Agnieszkę Holland za odwagę przyznania się explicite do tego, że podziela ona wraz z poetami przeklętymi jedną perspektywę: nihilizm. Bowiem czyż nie tak właśnie potraktować można jej własne wyznanie?: „Nasze życie jest okrutne i absurdalne, a losy ludzkie są anonimowe i właściwie bezsensowne. Ktoś żyje, cierpi, kocha, robi głupstwa, rodzi dzieci, umiera i… co?”
I co !?
A czyż właśnie to nie jest sensem naszego życia: żyjemy, cierpimy, kochamy, robimy głupstwa, rodzimy dzieci, umieramy…?

(stb, 1995)

Opętani miłością i erotyzmem, zwykle nie znajdujący spełnienia… Leonardo DiCaprio (Rimbaud) i David Thewlis (Verlaine) w „Całkowitym zaćmieniu” Agnieszki Holland

*

III.

Czytanie tego, co się napisało 15 lat temu, bywa ciekawym (a niekiedy i pouczającym) doświadczeniem. Można bowiem odnieść wtedy wrażenie, że czyta się obcego człowieka; czasem dochodzi do naszej świadomości to, jak bardzo było się wtedy naiwnym i niemądrym; albo też dziwimy się temu, że już wtedy takie myśli chodziły nam po głowie i że jednak teraz lepiej nie moglibyśmy czegoś podobnego wyrazić… Koniec końców, zapisane przez nas kiedyś słowa są bez wątpienia śladem naszej ówczesnej świadomości, utrwaleniem pewnego momentu życia, pamiątką po tym, co już odeszło, przebrzmiało, zgasło, minęło…

Trzymajmy się jednak tematu.
Jak odbieram obecnie ten tekst, w którym – pod pretekstem krytyki filmu Agnieszki Holland – sam rozprawiam się z mitem poety przeklętego?
Jedno jest pewne: w chwili obecnej czegoś takiego bym nie napisał, co jednak nie oznacza, że już nie zgadzam się z tezami, które wówczas w tym artykule wysunąłem. Tyle że teraz napisałbym to w inny sposób. Inaczej rozłożyłbym akcenty, nie byłbym już chyba tak dosłowny i jednoznacznie krytyczny, tudzież mniej patetycznie potraktowałbym wypowiedzi Agnieszki Holland…

To był dla mnie bardzo ważny temat. Z rodzaju tych, które wyciskamy z naszych trzewi, bo dotyczący jakiegoś najistotniejszego rdzenia naszej egzystencjalnej świadomości.

Poeci przeklęci: Stanisław Przybyszewski (na obrazie Muncha), Charles Bukowski, Jim Morrison, Rafał Wojaczek, Marek Hłasko

Ale żeby o tym napisać, muszę się cofnąć do wczesnej młodości, w której mój bunt przeciw wszystkim i wszystkiemu podobny był w swoich zarysach do postawy poetów przeklętych, wszystkich tych „rebeliantów, obrazoburców i prowokatorów”, którzy jedynie potwierdzali moje ówczesne przekonanie o bezsensowności istnienia, zakłamaniu i hipokryzji tzw. „świata dorosłych”, złudzie i iluzji kultury, kłamliwości mamiącej nas religii, złym do szpiku kości rdzeniu ludzkiej natury… itp. Owe perspektywy utrwalane były w alkoholu, spowijane gęstymi kłębami papierosowego dymu, pogłębiane w (…). Wszystko to, (jak również inne elementy mojej ówczesnej sytuacji życiowej) spowodowało, że znalazłem się na równi pochyłej, a w końcu – nad samą przepaścią, gdzie (…). Brzmi to może cokolwiek patetycznie ale niestety było jak najbardziej prawdziwe i wiązało się z cierpieniem nie do zniesienia, które miało dla mnie wymiar prawie że kosmiczny. W tej sytuacji – aby trwać na tym świecie dalej – jedynym wyjściem była ucieczka w obłęd lub… zrewidowanie i wyczyszczenie swego wnętrza, przewrócenie z dołu do góry własnych wyobrażeń o rzeczywistości, „przewartościowanie wszystkich wartości” czy też raczej: ponowne nadanie wartości i sensu temu wszystkiemu, co mogło mieć jakąś wartość i sens.
Wybrałem to drugie.
W ten oto sposób znalazłem się niejako w drugim stadium mojego stosunku do poetów przeklętych – właśnie w fazie krytyki i rozprawy z ich mitem. Zacząłem patrzeć na ich życie z zupełnie innej perspektywy, dostrzegać to, czego wcześniej nie widziałem, przyjmować do wiadomości to, o czym poprzednio nie chciałem słyszeć, zdawać sobie sprawę z tego, co do tej pory odrzucałem…

Bardzo żałuję, że gdzieś po drodze przepadły dwa moje artykuły o Jimie Morrisonie, z których pierwszy był niczym innym jak hołdem składanym idolowi niepokornej buntowniczości, bogowi rocka i hedonizmu, bezkompromisowemu artyście; drugi zaś – dość bezpardonową rozprawą z kultem kogoś, kto w rzeczywistości zachowywał się jak megaloman, bufon i pozer, kto zmarnował swoje życie w pijackich, seksualnych i narkotycznych orgiach, wydzielając przy tym z siebie jakąś bełkotliwą pseudo-poezję. (A jednak pierwszy się odnalazł i przeczytać go można teraz TUTAJ. Przyp. LA)
Artykuł o „Całkowitym zaćmieniu” pisany był właśnie gdzieś u schyłku tej drugiej fazy, po niej powoli dojrzewała faza trzecia, którą pokrótce nazwać mogę fazą akceptacji, zrozumienia, może nawet… przebaczenia; albo też porą względnego spokoju po burzy, kiedy można sobie już pozwolić na pewien dystans, akceptację, dojrzałość – na pełniejsze ogarnięcie życiowego spectrum. Towarzyszy temu poczucie opanowania pewnych żywiołów, uzyskanie kontroli nad własnym życiem, satysfakcja nie tylko z przetrwania, ale i spełnienia, możliwości kosztowania tego, co jest dobre w życiu i na świecie. (Wspomnę tylko, że do tej ostatniej fazy zaliczyć np. można np. mój poprzedni tekst pt. „Błazny i demony”.)

* * *
Być może powinienem się powstrzymać od tak osobistego tonu i podobnych wynurzeń, które w jakiś sposób mogą zostawić swego rodzaju piętno na ich autorze, ale jednak zdecydowałem się to opublikować, bo właściwie… czegóż się mogę obawiać? Tych, którzy to przeczytają? Tego, że zepsuję swój własny image? Bez przesady. (…) Niektórzy z Was odbiorą to wszystko bardziej przychylnie, inni zaś nieco mniej, albo zgoła obojętnie. I w zasadzie w każdym przypadku będzie to OK.
Niemniej jednak, wydaje mi się że dzięki temu ekshibicjonistycznemu odruchowi, to, co napisałem o poetach przeklętych nabiera (pod pewnym względem) większej wagi i wiarygodności.

Miałem to szczęście, że mimo tych personalnych ewolucji, nie poddałem się zbyt gwałtownej konwersji z grzesznika w świętego, co przecież się zdarza (toutes proportions gardées: Św. Augustyn był za młodu kobieciarzem, Św. Franciszek nie unikającym zmysłowych uciech dandysem…etc.), bo mogłoby się to skończyć jakąś formą fanatycznej ucieczki w religię (lub inną ideologię), tudzież zamknięciem się i ograniczeniem wolności samemu sobie, czy też popadnięciem w moralizatorstwo, którego przecież nadal szczerze nie cierpię. Zamiast tego czuję się swobodnie światopoglądowo, tylko w sobie szukając odpowiedzi na związane z naszą condition humaine pytania.

Nie pałam niechęcią do poètes maudits; do tych odmieńców, innych, obcych, szalonych, wykolejonych, przeklętych, wyobcowanych. Wprost przeciwnie. Została mi w duszy iskra pewnej dla nich… tkliwości. Także wyrozumiałości, ale również  i współczucia (choć mam świadomość tego, że akurat o to ostatnie wielu z nich by się nie prosiło). Bronię się też przed cynizmem, a nawet sarkazmem, który często zatruwa czyjąś zawiedzioną miłość do świata.
A jednak czuję, że nadal, gdzieś tam na dnie, głęboko, w najgłębszych zakamarkach wnętrza czai się coś, co uwiera… coś, co można nazwać jądrem ciemności, niepokojącym tchnieniem mroźnego wiatru.

Tamaryszek w jednym ze swoich ostatnich postów napisała, interpretując Zagajewskiego: „Poezja jest radością, pod którą kryje się rozpacz. A pod rozpaczą znowu jest radość.”
Mógłbym to chyba uogólnić, poezję zastępując życiem: „Życie jest radością, pod którą kryje się rozpacz. A pod rozpaczą znowu jest radość.”
I kto wie? Być może właśnie dzięki tej rozpaczy, która kryje się pod radością można tę radość pełniej i intensywniej przeżyć? Podobnie jest z pięknem: ceni się go tym bardziej, im bardziej agresywna jest ta warstwa brzydoty, która wyziera z różnych zakamarków świata i życia. Być może również to nasze „jądro ciemności” rozjaśni kiedyś blask odradzających się słońc?

*  *  *

Jim Morrison: „Interesuje mnie wszystko co dotyczy rewolucji, zaburzenia, nieporządku, chaosu – szczególnie ten rodzaj aktywności, który wydaje się nie mieć żadnego znaczenia. To wydaje mi się być drogą do wolności…”

*

Komentarzy 76 to “POECI PRZEKLĘCI”

  1. Logos Amicus Says:

    Myślę, że czymś na miejscu i zupełnie a propos poetów przeklętych może być fragment tekstu, jaki swego czasu napisałem o „podpalaczach i strażakach” , dwóch przeciwieństwach, które niekiedy o miejsce w nas samych. Można to zresztą potraktować jako powyższych wywodów konkluzję:

    Wśród genialnych powiedzonek Gombrowicza jest i takie, które stwierdza, że człowiek przed trzydziestką jest podpalaczem, a po trzydziestce staje się strażakiem. Oczywiście jest to pewne przerysowanie, niemniej jednak skłonni jesteśmy przyznać, że tak właśnie sprawy się mają.

    Czym wytłumaczyć ową skłonność do zmiany frontów?
    Dojrzewaniem? Hormonalną transformacją?
    Wiekowym przepoczwarzeniem? Zgredowacieniem? Wapnieniem?
    Ciążeniem w kierunku hipokryzji i konformizmu?
    A może zdobytym doświadczeniem, dojrzałością, czy też nawet – ba! – mądrością?
    Kiedy jest się młodym, nie jest się jeszcze w żadnych „układach”, nie należy się do establishmentu – można więc wtedy pozwolić sobie na swobodę zachowania, wypowiedzi, gestu… Może wówczas człowieka porwać kontestacja, bunt podnosi mu poziom adrenaliny. Czymś nieznośnym jest gorset pruderii a moralizatorstwo brane jest za obłudę. Czuje się potrzebę wyładowania, wygłupu, anarchii. To dlatego mówi się, że młodość ma swoje prawa, że za młodu trzeba się „wyszumieć”.

    Później wchodzi się w inne role – wychowawcy, rodzica, mentora, autorytetu… Człowiek, chcąc nie chcąc, przywdziewa maskę. Nowa rola wymusza na nim pewnego rodzaju zachowania. Powoli zapomina, iż „cielęciem się było”; Wykazuje większą skłonność do ładu, czy umiaru. Z większą aprobatą i zrozumieniem przyjmuje się podobne stwierdzenia, jak to Miłosza: „Społeczeństwo i cywilizacja trwają dzięki niesłychanie drobnym cząsteczkom cnoty rezydującym w poszczególnych indywiduach” .
    Mając w świadomości hańbę XX wieku – tego stulecia kłamliwych ideologii i największych zbrodni ludzkości – ma się też nieodparte wrażenie, iż horrendum, jakie się w nim działo, miało swój wielki wpływ na wyczerpanie się tradycyjnej kultury. Dzięki temu współczesność jest domeną kulturowego chaosu a w głowach wiruje ludziom wszelkie materii pomieszanie.
    Jak na takim tle jawi się młodzieźcza skłonność do podpalania – do ekscesu i kontestacji, oraz gaśnicze pozycje dorosłych pokoleń?
    * * *
    Za wspomnianymi „maskami” dorosłych kryje się jednak często niewygasła do końca iskra. Wielu ludzi przez całe swoje życie przejawia buntownicze skłonności i pozostaje bardziej lub mniej otwartymi rebeliantami (z tym, że najczęściej z buntowników bez powodu, zamieniają się w buntowników mających jednak jakiś powód).
    Wszyscy pozostali także zachowują pewne cechy młodzieźczej anarchii, niedojrzałości i dezynwoltury, tyle że mocniej potrafią trzymać to wszystko w ryzach, nie ujawniając już tego tak ostentacyjnie przed światem.
    * * *

    https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/einstein-e1284524014523.jpg

    A na zdjęciu? Oczywiście Albert Einstein – jeden z najwybitniejszych umysłów XX wieku :)

  2. Jula Says:

    Zastanawia mnie tylko, dlaczego na Twojej liście poetów przeklętych nie ma kobiet?…
    Czy były mniej „przeklęte”… , czy mniej znane?…

    Czy uważasz, że z racji przyjętej przez Kościół dla kobiet roli „osoby podporządkowanej”, nie mogła zaistnieć jako byt samodzielny, więc nie było wśród nich „przeklętych poetek” godnych Twojej uwagi? … ;D

    • Logos Amicus Says:

      Właściwie wśród polskich poetek była tylko jedna, która mogłaby „podpadać” pod określenie „poète maudit”. To tworząca w okresie Młodej Polski Kazimiera Zawistowska (nota bene tłumaczka m.in. Bauderlaire’a i Verlaine’a). W tym samym okresie tworzyła również Maria Komornicka, ale to raczej nazwiska mniej znane i w literaturze polskiej niezbyt istotne.
      Jeśli zaś chodzi o poezję światową, to na pewno najbardziej znaną poetką z mocnym elementem maudit była Sylvia Plath, rzeczywiście tragiczna postać, która podobnie jak Zawistowska i wielu poetów przeklętych popełniła samobójstwo.

      Nie myślę, że ta „słaba” reprezetnacja kobiet w gronie poètes maudits ma jakiś poważniejszy związek z rolą „osoby podporządkowanej” jaką Kościół narzucił (wyznaczył) kobiecie w społeczeństwach Zachodu. Spod jego wpływu „wyzwoliły się” przecież rozległe środowiska artystycznej bohemy jeszcze w drugiej połowie XIX-go wieku.

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/zawistowska-plath.jpg

      Poetki tragiczne i przeklęte: Kazimiera Zawistowska i Sylvia Plath

      • Jula Says:

        W 2003 powstał film fabularny Sylvia z Gwyneth Paltrow w roli głównej, który opowiada o życiu Sylvii Plath od chwili jej spotkania z Tedem Hughesem do samobójczej śmierci. Podobno jego kolejna żona też popełniła samobójstwo i dokładnie tak samo jak Sylvia Plath. Oglądałam film, nie wiem czy i Ty coś nie pisałeś ?…

      • pascalalter Says:

        „My Dear:
        bądż błogosławiona.
        Och! bądź błogosławiona!!
        Pisząc te słowa jestem syta nareszcie – minęło poczucie głodu oszukanego czymś zimnym, ciężkim, martwym (a dojmującego nadal)
        i palę prawdziwego, choć najtańszego, papierosa – zamiast wczorajszych powyciąganych z śmieci niedopałków, odartych ze skóry i zapchanych miałem tytoniowym.”
        (Stanisława Przybyszewska, Gdańsk 13 maja 1931 [w;] Listy Stanisława Przybyszewska t.II str.341 Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1983)
        ..
        Autorka była córką Stanisława Przybyszewskiego, ur.1.10.1901 we Lwowie, zmarła 14.08.1935 w Gdańsku w baraku obok Liceum Polskiego tamże – gdzie lata całe wegetowała w skrajnej nędzy.
        Bez wątpienia: była poetką przeklętą.

  3. Miriam Says:

    Moim zdaniem niekoniecznie musimy się tego wstydzić, że sięgniemy czasem do wiki:

    „Poeci wyklęci, także poeci przeklęci (z fr. poètes maudits) – termin będący określeniem grupy poetów, których styl bycia stał się udziałem licznych skandali obyczajowych, ich twórczość literacka spotykała się zwykle z odrzuceniem współczesnych, po śmierci autorów stając się przedmiotem kultu.
    Poeta wyklęty to poeta zbuntowany przeciw społeczeństwu, outsider przekraczający normy obyczajowe. Typowe elementy biografii poety wyklętego to nadużywanie bądź uzależnienie od alkoholu lub narkotyków, obłęd, popadanie w konflikty z prawem, wczesna, często samobójcza śmierć. Za pierwowzór poety wyklętego uznaje się francuskiego średniowiecznego poetę François Villona, który prowadził awanturniczy tryb życia. Chociaż Villon uzyskał wykształcenie na Sorbonie, to wybrał życie przestępcy.
    W literaturze po raz pierwszy termin ten ukazał się w sztuce Alfreda de Vigny’ego Stello (1832). Rozpowszechniony został jednak przez Paula Verlaine’a, który użył go w swojej książce Les poètes maudits (wyd. 1884) do określenia sześciu współczesnych mu poetów (w tym siebie). Poètes maudits według Verlaine’a to: Tristan Corbière, Arthur Rimbaud, Stéphane Mallarmé, Marceline Desbordes-Valmore, Villiers de l’Isle-Adam i Pauvre Lelian (anagram imienia i nazwiska Paula Verlaine’a).
    We Francji do poetów wyklętych zalicza się tradycyjnie: Charlesa Baudelaire’a, Arthura Rimbaud, Paula Verlaine’a, czasem również Stéphane Mallarmé, Comte de Lautréamonta i Maxa Jacoba. W literaturze amerykańskiej są to: Edgar Allan Poe, Sylvia Plath i Jim Morrison; w literaturze angielskiej – William Blake i John Keats; w literaturze rosyjskiej – Aleksandr Błok, a w literaturze polskiej: Andrzej Bursa, Edward Stachura, Kazimierz Ratoń i Rafał Wojaczek, Stanisław Przybyszewski, Andrzej Babiński. Do tego grona zalicza się również Olę Hanssona, szwedzkiego pisarza i eseistę.
    Życie poety wyklętego kultywował współczesny amerykański pisarz i poeta – Charles Bukowski.”

    Cytat pochodzi STĄD.
    Pozdrawiam

  4. grześ Says:

    Wow:), świetny tekst znowu, to że osobisty, to tylko lepiej i ciekawiej.
    Postaram się nieudolnie i po mojemu o(d)powiedzieć, co ludzi (mnie?) fascynuje w poetach przeklętych.

    Na pewno konsekwencja, konsekwencja w nihilizmie, całkowite zatracenie się, oddanie sztuce, olanie tzw. zwykłego, mieszczańskiego życia, nieoglądanie się na konwencje i konwenanse, bunt, romantyzm, samotność.
    Poeci przeklęci są chyba ważni przez chwilę dla każdego, kto jest (nad)wrażliwcem, kto jest niedopasowany, kto jest samotny, kto ma dosyć tego życia/świata/ludzi.
    I dla niektórych jest to tylko etap, najczęściej dojrzewania, młodości, dla niektórych jest to jakiś element ich życia i nie umieją/nie chcą(?) tego zmienić.
    Jak to Bukartyk chyba śpiewał: „niektórzy ludzie rodzą się przegrani”, oczywiście racjonalnie myślący optymiści mogą uznać tę fascynację przeklętością za modę/pozę/słabość.
    Tyle że to nic nie zmienia.

    A istotny jest mrok, np. ja jako człek od młodości horrorem zainteresowany, doszedłem oczywiście do zainteresowania przeklętością. (eh, te moje neologizmy:))
    No bo przecież taki romantyzm to połączenie mroku i niedopasowania, choćby ten życiorys poety przeklętego pasuje do mojego ulubionego E.T.A. Hoffmanna (w ogóle literatura niemiecka i niemieckojęzyczna to zbiorowisko dziwaków, szaleńców, samobójców, homoseksualistów i innych pokręconych ludzi:)), pasuje do „boskiego” Markiza (czyż zresztą de Sade nie był jakoś tam wzorem i prototypem „poety przeklętego” i w ogóle „ojcem” nihilizmu?)

    Albo inny poeta przeklęty, który łączy mrok/grozę i romantyzm, wielki Edgar Allan Poe.
    Czy jego wielbiciel i następca Lovercraft.

    Tak się zastanawiam, czy współczesność jest dobrym czasem dla poetów przeklętych? No bo przecież autorów współczesnych horrorów tak nie nazwę już, bo to często masówka i komercha.

    A i jeszcze jeden powód fascynacji poetami przeklętymi.
    Otóż są oni jakimś tam jednak pocieszeniem dla nas zwyklaków, no bo my żyjemy, nie zaćpaliśmy się, nie popełniliśmy samobójstwa, próbujemy radzić sobie ze swoimi jazdami i schizami?

    A że czasem ceną jest pustka, depresja i „koszmarna noc”?
    Jednak się idzie do pracy później czy do ludzi…
    A demony zostają we wnętrzu głęboko, by obudzić się w bardziej dogodnym dla nich momencie.

    P.S. Sorry za patos i rozwlekłość i za neologizmy tyż:)

    • Logos Amicus Says:

      „Tak się zastanawiam, czy współczesność jest dobrym czasem dla poetów przeklętych?”

      Ciekawe pytanie.
      Bo niewątpliwie dla poetów przeklętych są „lepsze” i „gorsze” czasy, choć zawsze jednak ten wiatr (epoki) w oczy im wieje.
      Przy czym należy sobie wyjaśnić co to znaczy „lepszy” i „gorszy” w tym kontekście.
      Otóż czas „lepszy” dla poetów przeklętych to nie tylko ten, który sprzyja wykwitowi cech z elementami „maudit”, ale i taki, który niejako z tym co oni wyprawiają (tworzą), współgra. Takim czasem była np. epoka dekadencji drugiej połowy XIX-go wieku. Także jej rozwinięcie – secesja, a na terenie naszego kraju – Młoda Polska. A wszystkie one nie byłyby tym czym były, gdyby nie Romantyzm i (np.) przynależąca do niego fala werteryzmu, czy też kreacja bohatera romantycznego na postać tragiczną, niezrozumianą, cierpiącą, odmieńczą, przeklętą właśnie…

      W podobny sposób, ale już na zasadzie kontrastu z oficjalną propagandą nowego wspaniałego świata komunizmu, możliwe było zaistnienie poetów przeklętych w realich totalitaryzmu komunistycznego, których przedstawicielami są u nas np. Hłasko czy Wojaczek, a w Rosji choćby Jerofiejew czy – po części przynajmniej – Wysocki z Okudżawą.

      Jednak generalnie – poeta przeklęty może się pojawić w każdej epoce, bo w każdej epoce można się zbuntować i żyć „pod włos” społecznego i politycznego establishmentu.

      Hm… być może w każdej epoce z wyjątkiem… właśnie naszej? :)
      Bo w naszej epoce – w dobie rozpasanego postmodernizmu – rzeczywiście wszystko już było, wszystko już widzieliśmy, wszystkie prawdziwe profanacje i porowokacje się dokonały; szok już za bardzo nie chce działać, bo np. w takim internecie można znaleźć takie monstra i mega-perwersje, o których się „boskiemu” (?) Sade’owi nie śniło – a tego wszystkiego jest na pęczki, i to na wyciągnięcie ręki (za jednym „klikiem”).
      Dziś poeta przeklęty może mieć najwyżej te swoje warholowskie 15-minut (medialnej) sławy, bo po kwadransie wszystkim te jego wybryki się nudzą, nie robiąc na nikim większego wrażenia.

      • grześ Says:

        Logosie, czyżby nasz czas był czasem przeklętym i nawet poeci przeklęci owi nie mogli się w naszej epoce zadomowić?

        No właśnie czy poeta przeklęty obecnie nie staje się jedynie ciekawym przypadkiem dla mass mediów albo zakładnikiem jakichś ideologii/tendencji?

        A co do boskości Sade’a dawno temu o nim trochę czytałem i gdzieś to się przewijało określenie „boski markiz”, które mnie zauroczyło.

        A no i Sade oczywiście poza swoimi kontrowersyjnymi perwersjami (zarówno literackimi jak i poza) był jednak całkiem konsekwentny w swym nihilizmie, nienawiści (acz jednocześnie podległości) do Natury, zaprzeczaniu istnienia Boga i bardziej z tych powodów go tu dopisałem niż z powodów perwersyjnych:)

        • remigiusz Says:

          Gretkowska: „Przeglądam markiza de Sade. Boski markiz nie robił gorszych rzeczy niz jego współcześni. Prześladowano go nie za treść, lecz formę. Był artystą, chciał nadać kształt temu, co powszechne. Napisał słowa niemym ofiarom, on je kochał z całego sadyjskiego serca. Za to go skazano, za szczerość będącą zawsze największą perwersją.”

        • amol Says:

          Sade to był rokokowy czub. Przecież nie przypadkiem „boski markiz” – całe niemal życie trzymany pod kluczem niczym dzikie zwierzę – poza zbrodniami popełnionymi na papierze winny był jedynie sraczki pewnej prostytutki (nieborak podał owej damie diabolinki, czyli środki podniecające, które jej najwyraźniej zaszkodziły).
          Ludzie obdarzeni wielką wyobraźnią nie muszą mordować naprawdę.
          Zarzut, który można postawić utworom napawającym się zbrodnia i perwersją, nie sprowadza się do psychologicznego nieprawdopodobieństwa skonstruowanych postaci. Powołując do życia podobne monstra bierze się na siebie sporą odpowiedzialność. Czemu bowiem służy poetyzowanie zbrodniarzy? Czy nie temu, by obok strachu wywołać fascynację? Ludzie dojrzali emocjonalnie nie poniosą żadnej szkody, ale bądźmy realistami: nie tylko tacy ludzie z tym się stykają.

        • Logos Amicus Says:

          https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/sade-in-flames.jpg

          Grzesiu, markiza de Sade często określa się mianem „boskiego markiza” (choć, biorąc pod uwagę „zdrowe” osądy tzw. „ogółu społeczeństwa”, bardziej pasowałby do niego przydomek „szatański” lub „diabelski” :) ), a to że zwróciłem na to uwagę w Twoim komentrzu nie miało żadnej konotacji osobistej.
          Sade to zresztą odrębny (i moim zdaniem bardzo ciekawy) temat, którym kiedyś chciałbym się zająć bliżej. Teraz jednak ograniczę się do przytoczenia fragmentu tego, co napisałem kiedyś przy okazji korespondencji (z moja kuzynką), która – pod tytułem „SEKS, PERWERSJA, OKRUCIEŃSTWO, PRZEMOC” – ukazała się swego czasu na moim poprzednim blogu Brain Graffiti:

          Problem z Sadem jest taki, że mimo wszystko nie można go skwitować wzruszeniem ramion, bo zrobiono zeń reprezentanta pewnego aspektu człowieczeństwa (może raczej nieludzkości) – takiego apostoła perwersji. A jaki on był naprawdę to ja nie wiem. Ile było w tym co robił i pisał pozy? Tego też nie sposób teraz wiedzieć. Myślę, że gdybyśmy go spotkali wówczas osobiście, to może by nawet przypadł nam do gustu i wydał się całkiem sympatycznym gościem. Tak podejrzewam, że cały ten „sadyzm” rozgrywał sie głównie w jego wyobraźni, mimo kilku ekscesów w realu.

          Ja bym go też nie demonizował. O wiele większymi „diabłami” dla mnie są np. zwykli, poczciwi, oportunistyczni i strachliwi administratorzy III Rzeszy, czy tzw. „komunistyczne pachołki”. To jest dopiero prawdziwe piekło, zgroza naszej cywilizacji – gułagi i obozy koncentracyjne, a obok „normalne” światy, które niewiele sobie z tego robią. Przy tym wszystkim taki Sadek to pestka, błazen jakiś, fantasta, dziwak i eksperymentator.

          Ale badacze kultury uparli się, by robić z pojedynczych ludzi jakieś kamienie milowe, prekursorów, inspiratorów, epokowej forpoczty… etc. G… prawda! Zło, jak zauważyłaś – być może za panią Arendt – jest banalne. Ludźmi zwykle kieruje oportunizm, koniunkturalizm, chęć ustawienia się w życiu, doraźna korzyść; a często i zwykła chciwość, pożądanie władzy, strachliwość wreszcie… takie pospolite motywy, a nie jakieś tam perwersyjne ciągoty czy demonizm. Oczywiście piszę o wymiarze społecznym a nie o jakchś tam kolorowych outsiderach, indywidualistach z rozdmuchanym ego, czy wreszcie zwykłych socjo- czy też psycho-patach. Ci bowiem spotykają się z uwagę na zasadzie – bez mała! – hollywoodzkich idoli. Pomagają ludziom zwalczać pustkę i nudę egzystencji. Ot co!”

  5. darek Says:

    Film „Całkowite zaćmienie” widziałem jeszcze zanim porządnie wgryzłem się w tematykę – i przyznam, że za pierwszym razem też wydawał mi się hollywoodzko nierzeczywisty. Po raz drugi obejrzałem go już po przeczytaniu biografii i monografii obu zbereźników i musiałem zwrócić honor pani Agnieszce.
    Jeżeli miałbym się czegoś czepiać, to paradoksalnie tego, że zrobiła z Rimbauda jeszcze większego wieśniaka i nieokrzesańca, niż jakim prawdopodobnie był naprawdę.
    DiCaprio do dzisiaj walczy z klątwą Titanica, ale u mnie już zdążył się odczarować, jest naprawdę wyśmienitym aktorem – co potwierdził przed (Gilbert Grape) i po Titanicu (Aviator). Rozumiem, że wielu ludzi irytuje ta młodzieńcza twarzyczka – w przypadku tego filmu była jednak jednoznacznym atutem, podobieństwo DiCaprio do portretów i fotek Rimbauda jest uderzające.
    Kreacja DiCaprio dosyć surowo trzyma się ówczesnych opisów, a przynajmniej tych, które dane mi było czytać. Rimbaud w ciągu tych lat wyrósł na archetyp smarkacza-buntownika, możliwe, że właśnie ta legenda popsuła niejednemu widzowi odbiór filmu.

    • KaeMeF Says:

      Rimbaud w „Całkowitym zaćmieniu” to moim zdaniem życiowa rola Leonarda di Caprio. Nigdy nie widzialam żeby ktoś tak dobrze zagrał homoseksualistę (może to nie była gra? ;), poetę i szaleńca budując z tych trzech cech jednego człowieka o niebanalnym wizerunku. Jednocześnie mogę powiedzieć, że nikt lepiej niż A. Holland (nie żeby zaraz to była świetna reżyseria, ale…) nie opowiedział o miłości homoseksualnej, natchnionej i żałosnej, zwierzęcej i czułej, szczęśliwej i tragicznej, nie narażając się przy tym na śmieszność lub wyklęcie.
      Film jest, powiedzmy, autentyczną historią poety-starego wyżeracza zakochanego w poecie-młodym buntownku, natchnionym nową wizją świata. Doznania, nie fakty, to jest to co liczy się dla obojga w ich przeklętym związku. Poezja podobnie jak miłość nie zna granic. Porywy fantazji poetów widzimy wystarczająco dobrze by film mógł zniesmaczyć. Warto jednak go zobaczyć, choćby z czystej ciekawości . Być może zmusi on niektórych do zainteresowania twórczością bohaterów, której starannie przesianą część poznaje się na lekcjach języka polskiego.

      • grześ Says:

        Kurde, a ja tego „Całkowitego zaćmienia” nie oglądałem.
        ale chyba muszę, jak tak wszyscy zachwalają.
        A co do DiCaprio to jest jeszcze jego dobra rola w filmie „Chłopięcy świat”.
        No i świetna rola w moim ulubionym „Gilbercie Grape”.

        • Joanna S. Says:

          Moja opinia o tym filmie? Strasznie smutny obraz o wielkich marzeniach, o miłości, o poezji, o wolności i trudnych wyborach. Melancholijny dramat i tragedia w jednym, film który wzrusza i bulwersuje, który doprowadza nas do mdłości, płaczu, śmiechu, zachwytu, aby za chwilę poczuć obrzydzenie.
          Podczas jego oglądania poczułam się jakbym stała na rozstaju dróg, jakbym nie wiedziała co tak naprawdę jest dobre a co złe, gdzie mam iść i jaki wybór jest dla mnie najlepszy, a może przede wszystkim najlepszy dla ciebie, dla tej drugiej osoby.

          „Całkowite zaćmienie” rozdarło mnie wewnętrznie i doprowadziło do całkowitego zachwytu, aby za chwile popaść w całkowitą samotność. Poczułam się tak jak bohater: samotna, bez marzeń, bez miłości, bez zdrowia, bez młodości, pozostawiona sama sobie. Ale chyba właśnie taki jest ten film. Ktoś kiedyś napisał: „Ten film jest dla ludzi, którzy uwielbiają patrzeć w Słońce odbite w tafli morza i którzy widzą więcej.”
          Polecam ten film, według mnie każdy powinien go zobaczyć i odpowiedzieć sobie na kilka ważnych pytań.
          Mam tylko jedno zastrzeżenie: jeśli ktoś się na niego zdecyduje to powinien go zgłębić w samotności. To jeden z tych obrazów, których nie powinno oglądać się w towarzystwie.

        • Marcin Says:

          Franciszek Bacon powiedział kiedyś: „W naturze ludzkiej, ogólnie biorąc, więcej jest szaleństwa niż mądrości.” Sam już tytuł filmu Agnieszki Holland sugeruje temat szaleństwa. Odnosi się ono głównie do Rimbaud, chociaż do Verlaine’a także.
          Problem szaleństwa przedstawiony w tym obrazie polega na braku miary w buncie, na buncie totalnym. Rimbaud pragnie poszerzyć do maksimum swoje doświadczenia zmysłowe i psychiczne, pragnie otworzyć całkowicie swoje zmysły. W filmie powtarza się sen poety, w którym leci on jak ptak i namiętnie powtarza: „Dalej! Dalej!” Odnoszę wrażenie, że sen ten wyraża właśnie to badawcze nastawienie, nieugiętą, wręcz niszczącą ciekawość. W filmie Holland gorączkowe „Dalej! Dalej!” wyraża neurotyczny przymus poszukiwania prawdy o sobie. Wydaje mi się, że sen o lataniu sygnalizuje też stłumienie popędu erotycznego, pragnienie wyzwolenia Erosa. Sen ten jest zamaskowanym pragnieniem zmysłowego spełnienia, dorównania dorosłym. Czy jednak w przypadku Rimbaud jest to możliwe?

          Holland portretuje Rimbaud koncentrując się na efektach dramatycznego stłumienia, na obsesyjnym pragnieniu wyjścia poza wszelkie normy, doświadczeniu wszystkiego. W domu teściów Verlaine’a Rimbaud daje popis nieokrzesania, chamstwa i arogancji. Podobnie jest na wieczorku poetyckim, gdzie wszczyna awanturę, którą kończy obsikanie z wysokiego stołu uczestników. Innym razem Holland pokazuje go jak wychodzi nagi za okno na gzyms i zrzuca Verlaine’owi swoje spodnie na oczach zebranych ciekawskich. I tak dalej. Jest odrażający, ale i fascynujący, jaki nikt inny.
          W „Całkowitym zaćmieniu” Holland daje do zrozumienia, że bunt Rimbauda ma cechy patologiczne i nihilistyczne, że w ogóle bunt totalny jako taki, przeciw wszelkim ograniczeniom kulturowym, to po prostu pragnienie animalności. Widać to podczas sceny, kiedy dwaj poeci na polanie zabawiają się udając barany. To jest moim zdaniem uświadomiony cel buntu totalnego. Za nim nie ma już nic. Dlatego Rimbaud pisze na kartce „Impossible!” Pasja buntu i całkowitego poznania dają efekt całkowitego zaćmienia. Gdzieś przecież musi być granica.

          Oglądając ten film co najmniej kilka razy, odniosłem wrażenie, że Holland kompromitując swoich bohaterów, jednocześnie solidaryzuje się z nimi. Podkreśla wręcz ich niewinność. Rimbaud jest pokazany z miłością, ponieważ uosabia archetyp prometejski. Z siebie i ze swojego życia czyni przecież ofiarę. Bez takiego Rimbaud ludzie nie wiedzieliby nic o pustce, która czai się na każdym kroku.

  6. Jula Says:

    ” Miałem to szczęście, że mimo tych personalnych ewolucji, nie poddałem się zbyt gwałtownej konwersji z grzesznika w świętego, co przecież się zdarza (toutes proportions gardées: Św. Augustyn był za młodu kobieciarzem, Św. Franciszek nie unikającym zmysłowych uciech dandysem…etc.)”

    Coś w tym jest tj. w tym życiowym przechodzeniu z jednej skrajności do drugiej ;) Nasz król – Kazimierz, chyba też uważany obecnie za świętego, a za młodych lat chadzał do Esterki, aż nabawił się „choroby ;) ” i zmarł :(
    Większość „dewotek” za młodu trudniło się najstarszym zawodem świata.
    Ja znam jeszcze odwrotne przemiany, tj. za młodu był posłuszny i pracowity a na stare lata, zaczyna być, czy wdrażać w życie swoje ideały, marzenia młodzieńcze ;D))) , bo wcześniej z różnych przyczyn nie mógł ich realizować :)

    Jedna „blogerka” (link na mojej zakładce na starym blogu), właśnie w średnim wieku się zbuntowała, po odchowaniu dzieci rozeszła się z mężem, bo ją hamował w rozwoju i zaczęła pisać; tak poezje, jak i powieści. Jest bardzo popularna, tak wśród młodzieży, jak i dorosłych. Może nie jest wybitną pisarką ale ma swoich odbiorców i coraz więcej nagród zdobywa na miezynarodowej arenie. :) Jest nawet tłumaczona na kilka języków. Ma swoje spotkania z czytelnikami, nie tylko w Polsce ale i za granica też. I bynajmniej nie zajmuje się romansidłami, porusza tematy kontrowersyjne, życiowe w sposób bardzo inteligentny, nie daje odpowiedzi jak żyć, nie moralizuje ale poprzez swoje książki naprawdę zmusza do myślenia ;) …

    Nikt nie wie jak można najlepiej przeżyć życie, bo tyle ilu ludzi, tyle odpowiedzi. Każdy stara się w nim realizować po swojemu. Myślę, że Ci Twoi „poeci wyklęci” ?..) wcale nimi nie są, nie są również i przegranymi ludźmi. Bo to był ich wybór i oni niejako się w życiu spełnili. :D)))

    • Logos Amicus Says:

      Tak, oni poniekąd się spełnili – w tym sensie, że pozostawili po sobie utwory, które jednak mają swoją (niewątpliwą) wartość i w literaturze światowej się liczą. No i stali się sławni, ciągle się o nich pamięta – a to przecież dążenie wielu artystów (nawet jeśli się oni do tego nie przyznają).

      A jeśli chodzi o tę pisarkę, o której wspominasz, to bardziej jej postępowanie przypomina mi mobilizację, wypełnienie swej ambicji, pójście za instynktem twórczym… niż bunt „poetów przeklętych”, który w zasadzie kończył się dla nich wszystkich tragicznie – autodestrukcją i zaprzestaniem tworzenia.

  7. Kartka z podróży Says:

    Logosie
    To przecież tylko szukanie dobrego zdania, wersu, rytmu, tematu, inspiracji – jakiejś prawdy która wciąż jest w zasiegu ręki, tuż, tuż ale nie można jej chwycić, doknąć. Jedni szukają w sposób stateczny w cieple, poczuciu bezpieczeństwa, grzejąc się pochlebstwami i uznaniem. Inni szukają samobójczo w ujadaniu moralnych krytyków. Energię daje im bunt, skandal, łamanie wszelkich norm. To ich paliwo – bez niego nie potrafią tworzyć.
    Czy można poświęcić życie za „złote zdanie” lub „złoty wiersz”? Oczywiście, że można. Jeśli naprawdę pragniesz pisać, malować, krecić film, odegrać role, zrobisz wszystko – poświęcisz nawet swoje zdrowie czy życie.
    Ja uważam, że dobra książka, obraz wart jest życia. Przecież nie zamienisz swego pragnienia na jakieś blachostki.
    Co jest warte życie w poczuciu niespełnienia?
    Mam wrażenie, że większość bohaterów twojego esseju umarła czy zginęła, bo powiedziała, napisała, namalowała, zaśpiewała już wszystko. Po prostu zrobili co do nich należało i nie mieli już po co żyć. Nie mieli już czego szukać.
    Pozdrawiam

    Ps. Przepraszam za nieobecność, gdy wyjechałeś do parku narodowego nie zaglądałem – a potem jakoś zeszło.

    • Logos Amicus Says:

      Czy można poświęcić życie za „złote zdanie” lub „złoty wiersz”? Oczywiście, że można. Jeśli naprawdę pragniesz pisać, malować, krecić film, odegrać role, zrobisz wszystko – poświęcisz nawet swoje zdrowie czy życie.

      To właśnie dlatego owo „złote zdanie” lub „złoty wiersz” zbiega się czasem ze „złotym strzałem” (jakikolwiek emotikon byłby tu nie na miejscu).

      Mam wrażenie, że większość bohaterów twojego esseju umarła czy zginęła, bo powiedziała, napisała, namalowała, zaśpiewała już wszystko. Po prostu zrobili co do nich należało i nie mieli już po co żyć. Nie mieli już czego szukać.

      To tak się Kartko wydaje, bo akurat ci poeci przeklęci, o których tu mówimy zyskali sławę, zaistnieli w naszej świadomości (tudzież w historii literatury) i stworzyli rzeczy, które znalazły stałe miejsce w naszej – jakkolwiek by to dziwnie w tym kontekście nie zabrzmiało – kulturze. (Jednak można się zapytać: czy gdyby nie przepadli tak wcześnie, to nie stworzyliby czegoś jeszcze lepszego, albo choćby równie dobrego, co dotychczs?)

      Ale co z tymi, którzy zniknęli bez śladu – i bez jakiegokolwiek twórczego spełnienia? Z tymi, którzy – gdyby żyli dłużej – mogliby stworzyć coś równie ważnego, jak ich słynni koledzy – poeci przeklęci z większym dorobkiem?

      PS. Wynika z tego, że moje wyjazdy do parków narodowych nie są wskazane :)

      • Kartka z podróży Says:

        Logosie
        „Złote zdanie” – „Złoty strzał”, podświadomie tego użyłem.
        Pytasz czy nie mogliby czegoś więcej osiągnąć gdyby odrzucili destrukcję życiową. Moim zdaniem nie – to już taka droga poznania. Jak napisałem albo rezygnujesz z poszukiwań, rzucasz literaturę, malarstwo, grę …i zaczynasz nowe życie albo idziesz dalej. Rimbaud rzucił pisanie, zdaje się nie odebrał nawet swoich książek z drukarni. Wyjechał do Afryki i zajął się handlem. Umarł jak każdy – na banał, czyli w jego przypadku raka. Byli artyści, którzy uznali swoją namiętność czyli sztukę za szkodliwą i z niej rezygnowali. Ale byli tacy, którzy szukali do końca – jak Morison ze swą normą litr burbonu dziennie.
        Grześ zwraca uwagę na tych, których nie znamy. Którzy samotnie, bez wsparcia zmagali się z szukaniem „złotego wersu” – tylko dla siebie. Znałem takich – najczęściej otoczonych współczującą pogardą. Myślę, że ich droga miała charakter tym bardziej heroiczny. Ale mnie oni nie fascynują. Po prostu nie potrafię takich zachowań oceniać w kategoriach dobra – zła, jakiejś moralności czy zdrowia publicznego. Przejmuje mnie dramat tych ludzi wykraczający ponad banalną normę. Szanuję ich bolesne wybory.
        Pozdrawiam

      • Logos Amicus Says:

        https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/jopli-hendrix.jpg


        Teraz zastanawiam się nad tym, czy rzeczywiście, gdyby Jim Morrison , Jimi Hendrix czy Janis Joplin dłużej (nadal) żyli, to wspięliby się na jeszcze wyższe pułapy artystycznej ekspresji, niż te, ktróre zdążyli osiągnąć przed śmiercią. Chyba jednak nie – taką intensywność trudno byłoby im utrzymać.
        Choć bez wątpienia mogliby tworzyć dalej, jak np. Joe Cocker, Eric Clapton, czy Stonesi, czy inni – wszyscy ci infants horrible rocka, którzy porzucili drogę autodestrukcji. Ale musiałoby to – siłą rzeczy – zmienić swój charakter (tak jak zmieniała się, rzowijała i ewoluowała muzyka Cockera, Claptona i Stonesów).

        Muszę się przyznać, że mój stosunek do poetów, czy też – ogólnie – do artystów „przeklętych” – jest dość ambiwalentny (chyba wiem dlaczego, ale nie chciałbym tu przedłużać tych swoich wywodów).
        Oczywiście, nie bierzemy tu pod uwagę etycznej strony ich postępowania, bo… w końcu to nie nasza sprawa. Mnie w zasadzie interesuje ich twórczość i to, co po sobie zostawili. A rozprawa nad zjawiskiem, fenomenem poete moudit przyszła niejako mimochodem – nie tyle z fascynacji konkretnymi ich poczynami (ani tym bardziej ich krytyki), co próbie zrozumienia i analizy pewnych apsektów ludzkiego odczuwania i zachowania.

        Myślę, że pisząc to wszystko nie zdradzam swojej miłości do muzyki, jak pozostawili mi/nam Jimi Morrison, Hendrix czy Janis Joplin. Byłbym ostatnim niewdzięcznikiem, gdybym zapomniał – i gdybym odciął się od tego – jakich bardzo intensywnych i silnych doświadczeń dostarczała mi ona we wczesnej młodości. A jeszcze i dzisiaj zdarza mi się – choćby oto przed chwilą – że gdy tego słucham, ściska mi się gardło, serce bije mocniej a po policzkach zaczynają płynąć bezwstydne łzy.
        Dla takiej „złotej frazy”, dla takich oto chwil, warto było zaistnieć i spłonąć:


        (…)

        (…)

        Pozdrawiam

  8. grześ Says:

    No właśnie (a propos ostatniego komentarza Logosa do Kartki) ja się tak zastanawiam czy najprawdziwszymi poetami przeklętymi nie są ci nikomu nie znani?
    Co nie dość, że z demonami się swoimi uporać nie mogą, to jeszcze żadna sława ich nie czeka.
    A no i trzeba dodać, że poeci przeklęci najlepiej sprzedają się po swojej (najlepiej samobójczej bądź tragicznej śmierci).
    \
    Albo jeszcze inaczej, niekoniecznie życie „poetów przeklętych” bywa tym, co nas najbardziej ciekawi.
    No ale to często zgodne z ich też dążeniem, z tym pędem ku śmierci, który ich przepełnia.

    No i kolejna kwestia czy poeci przeklęci istnieli w ogóle przed romantyzmem?
    Nie chodzi mi o takie motywy w twórczości, bo to się zdarzało, ale o osoby/osobowości.
    Bo jakoś mało kto mi się kojarzy ale być może z powodu słabej znajomości dawnej literatury.
    \

    • Logos Amicus Says:

      „…czy poeci przeklęci istnieli w ogóle przed romantyzmem?”

      Poniekąd odpowiedziałem już na to pytanie w jednym z poprzednich komentarzy:

      Poeta przeklęty może się pojawić w każdej epoce, bo w każdej epoce można się zbuntować i żyć „pod włos” społecznego i politycznego establishmentu.

      I nie chodzi tu o konkretne nazwanie kogoś „poetą przeklętym” (które ma proweniencję romantyczną) a właśnie o rodzaj osobowości człowieka– zrywającego więzi ze społeczeństwem i swoim najbliższym otoczeniem, zbuntowanego, odrzucającego konwenanse i obowiązujące normy moralne i obyczajowe, dopuszczającego się ekscesów… etc.
      A taki rodzaj osobowości zdarza się wśród ludzi od zawsze, tyle że różną przybiera formę (w zależności od epoki) i inaczej jest nazywany.
      I niekoniecznie dotyczy tylko literatury, ani nawet tylko i wyłącznie sztuki, choć zwykle powiązany jest z kanonem artysty.

      Jeśli tak sięgnąć do historii, to w pierwszym rzędzie przychodzi tu na myśl postać François Villona, francuskiego poety, złodzieja i kloszarda z XV-go wieku (to akurat przykład z literackiej półki); także Caravaggio – genialny malarz, burdziarz i zabójca, włoski prekursor Baroku.

  9. hirundo Says:

    Witaj Logosie – wspomniałeś w rozmowie z Kartką o młodzieńczym zachwyceniu artystami przeklętymi. Od chwili, gdy przeczytałam Twój tekst o poetach, nasuwa mi się skojarzenie właśnie z młodością – okresem, gdy amplituda emocji naturalnie odchyla się bardzo intensywnie. Przypominam sobie swoje ówczesne zafascynowanie twórczością Baudelaire’a, Rimbauda, Jesienina.
    Chciałoby się zwieńczyć ich powikłane losy przesłannym zdaniem Baudelaire’a: „Zabijam się, bo jestem niepotrzebny innym – a niebezpieczny dla siebie samego”. W jakiej trzeba być rozpaczy duchowej, by uwiecznić takie słowa??? Prostej odpowiedzi nie ma…
    Z jednej strony mamy do rozważenia dzieła, z drugiej powinniśmy zaglądać do podręczników medycyny z rozdziałami: syfilis, rak, schizofrenia, gruźlica, alkoholizm, narkomania… często tam leży odpowiedź ogromnego napięcia i nadzwyczajnych doznań wpisanych w koszmarną codzienność artystów przeklętych, naznaczonych przez biologiczne fatum.
    Napisałeś, że współczesność nie zatrzymuje się dłużej przy faktach, także ostatecznych. Halina Poświatowska (należy do omawianego grona) ujęła ten stan (jak widać ugruntowany w czasie) w słowach:

    przed chwilą mówili mały
    interesowny płytki
    a teraz cisza ich słowa zarosła

    ktoś zauważył łagodnie
    że tydzień temu ten człowiek
    popełnił samobójstwo

    pospiesznie
    blaszany wieniec
    upleciono mu z ciszy

    potem dyskutowano dalej
    o najświeższych zdarzeniach w poezji

    Z powodu Twego i Kartki wspomnienia artystów ekstremalnych cały czas tka mi się ich lista: Korab-Brzozowski, Szancer, Przybyszewski – to starsi, z przełomu wieków XIX/XX. A Lechoń? Młodsi: Borowski, Bursa, Wojaczek, Hłasko, Stachura…
    Wspomniałeś, że ojcem poetów przeklętych mógłby być Goethe poprzez Wertera. Sam „Mędrzec z Weimaru” był bardzo depresyjny i fakt, że nie targnął się na życie dał mu dożyć aż 83 lat. Wówczas rzeczywiście przeklęty los miał Fryderyk Hölderlin.

    Bardzo dobrze, że przywołałeś pamięć F. Villona – jest tego wart ze wszech miar. W nurcie francuskiego średniowiecza trzeba by pochylić się nad Piotrem Abelardem.

    Zastanawiam się, czy listy nie mógłby otwierać Owidiusz…

    Lista, jak chłonna czeluść, jest otwarta. Dopisuję i ten głos:

    Pozdrawiam.

    • grześ Says:

      Ja tu troszkę bym polemizował a propos Goethego.
      O ile Werter tak, „Faust” fragmentami też, „Goetz von Berlichingen” (sorry za brak umlautów), to jednak i życie i twórczość Goethego wykracza poza życiorys poety przeklętego, ba z ich twórczością i pozą (znaczy z romantyzmem niemieckim) był on w sporze nawet.
      Podobnie odcinał się od romantyzmu, fantastyki, „poetów nocnych i grobowych” momentami nawet (chyba gdzieś w „Fauście” wyśmiewał)

      A było ich wtedy trochę, tychże, których życie i twórczość dużo bardziej gwałtowna niż mistrza z Weimaru była, choćby wspomniany Hoelderlin, narkoman wina i inspirator Poe’ego, niemieckich ekspresjonistów (film) i wielu innych czyli E.T.A. Hoffmann, Novalis (Goethem zarówno się zachwycał jak i mu twórczy ateizm zarzucał), Karoline von Günderrode (czyż może być coś bardziej romantycznego niż samemu się zasztyletować?), Kleist w końcu.

      Goethe, myślę, umiał całkiem dobrze okiełznać swoje demony i przekuć je w całkiem klasyczną twórczość.
      A romantyzm jako coś aberracyjnego, fantastycznego, perwersyjnego, mrocznego w późniejszym okresie był mu obcy.

    • Logos Amicus Says:

      Witaj Hirundo! Piszesz:

      Z jednej strony mamy do rozważenia dzieła, z drugiej powinniśmy zaglądać do podręczników medycyny z rozdziałami: syfilis, rak, schizofrenia, gruźlica, alkoholizm, narkomania… często tam leży odpowiedź ogromnego napięcia i nadzwyczajnych doznań wpisanych w koszmarną codzienność artystów przeklętych, naznaczonych przez biologiczne fatum.

      Nie wiem czy powinniśmy „zaglądać do medycyny” w poszukiwaniu chorób gnębiących „poetów przeklętych”, właśnie w nich (i tylko w nich) upatrując źródeł oraz modus vivendi dla ich twórczości, czy nawet twórczego napięcia.
      Bowiem etykietka choroby znosi niejako autonomię tego, co oni stworzyli, nadając temu jakieś chorobliwe piętno, w pewien sposób degradując ich wartość dla tzw. „zdrowego człowieka”.
      A przecież choroba jest również niezbywalnym (niestety) elementem naszej condition humaine.
      Nie uważam jednak, że należy o tym milczeć. Nie. Raczej widzieć to wszystko bardziej integralnie – w całej swej złożoności.
      Zresztą, to np. że u Stachury, Wojaczka, Plath… i inn. zdiagnozowano schizofrenię, w żaden sposób nie może deprecjonować wartości i (ewentualnego) piękna ich poezji. Jeśli ktoś, cierpiąc na chorobę psychiczną, namalował piękny obraz, to ten obraz nie przestaje być piękny tylko dlatego, że malarz był „wariatem”.
      Jestem przeciwny wszelkim piętnom i stygmatom, zwłaszcza jeśli nie życzą ich sobie sami „napiętnowani” i „stagmatycy” :)

      I jeszcze małe sprostowanie odnośnie Goethego.
      Ja nie nazwałbym go „ojcem poetów przeklętych” (również z powodów, o kórych wspomina grześ), tylko dlatego, że spowodował swoim utworem szeroką falę „werteryzmu” (czyli samobójstw „z miłości”). Tak, stworzył postać Wertera, ale już to, że jego Werter stał się pewnym duchowym patronem wszelkich „kochanków przeklętych” (czytaj: wzgardzonych), nie jest Goethego – ani zasługą, ani tym bardziej winą. Zresztą, Goethe był jedną z najwybitniejszych i (najmocniejszych, jeśli chodzi o charakter) postaci swojej epoki i trudno go kojarzyć z rozwichrzonym, rozedrganym i miotającym się poetą przeklętym.

      PS. Dzięki za Ryśka :)
      I za Poświatowską.

  10. Ulka Says:

    świetny tekst, przeczytałam z zapartym tchem; więc w dzisiejszych czasach poeta przeklęty to poeta znudzony? czy „przekleństwo” nie wynika z duszy, ducha, nadwrażliwości, słabości, czy nie jest ono wynikiem braku ideałów, celów, a co za tym idzie po prostu depresji (może upraszczam, to przepraszam); tak się zastanawiam kogo dzisiaj wśród polskich poetów można by tak nazwać, czy Świetlicki ze swoimi tekstami mógłby się do nich zaliczać?

    • Kartka z podróży Says:

      Ulka, te historie dzieją się obok nas aczkolwiek giną w jazgocie. Przypomnę choć spektakularną, zapowiedzianą w audycji radiowej smierć postaci niebanalnej – Tomasza Beksińskiego. Albo podobną śmierć zdolnego prozaika Mirosława Nahacza – 2 powieści i samobójstwo w wieku 23 lat. Oni po prostu nie przyciągają jak dawniej uwagi. Zresztą żyjemy w kulcie tężyzny, radosnej młodości i głupkowatego rechotu.
      Pozdrawiam

      • Logos Amicus Says:

        Kartko, czy to, że spektakle „zapowiedzianej śmierci” w naszych czasach nie przyciągają już takiej uwagi, to jest tych naszych czasów zaleta czy wada?

        • Kartka z podróży Says:

          Linia życia Logosie wskazuje, że śmierć jest zapowiadana. Oczywiście, że jest wadą iż uciekamy od realnych problemów jakimi są namiętność, bunt, męka tworzenia, śmierć czy szaleństwo. Przecież te egzystencjalne stany czy zjawiska nie zniknęły. One są, tylko odpychamy je od siebie jak najdalej, bo budzą lęki. Wolimy żyć jak napisałem lekką, wesołkowatą iluzją. No ale przecież owe stany są.
          Obcowanie ze śmiercią czy szaleństwem np. za pomocą poszukiwania w bografii twórcy żródeł jego inspiracji, pozwala nam oswajać, zrozumieć szaleństwo, nałóg czy śmierć. Myśląc o tym przygotowujemy się na to co i nas może spotkać – oswajamy to. Obcowanie ze śmiercią, szaleństwem, talentem, buntem nawet w takim wymiarze wydaje mi się bardzo cenne.
          A jak to się współczesnie dzieje? Czytam ostanio notkę o samobójstwie – facet skoczył z wysokiego piętra, traf chciał, że na samochód. Dziennikarz skoncentrował się na tym, że buty facetowi spadły. Zabawne… To jest infantylizacja śmierci.
          Pozdrawiam

        • Logos Amicus Says:

          Czym innym jest jednak śmierć „zapowiadana”, (która czeka nas wszystkich), a czym innym śmierć samobójcza. Trudno się więc dziwić, że ludzie nie chcą oglądać (słuchać) relacji ze śmierci samobójczej. Ja nie jestem jednak taki pewien czy jest to ucieczka przed realnym problemem śmierci, z którym przecież każdy człowiek (mniej lub bardziej świadomie) się boryka, jako że stanowi on nieodłączny element „doli człowieczej” nas wszystkich.
          Nie mam więc za złe ludziom akurat tego, że próbują jakoś w sobie zabić lęk przed śmiercią – czy to przez zapomnienie, czy to przez zabawę, czy to przez pracę (albo życie rodzinne), czy też nawet przez używki, takie jak alkohol.

          Muszę przyznać, że sprawiłeś mi mały kłopot, ustawiając w jednym rzędzie: „kult tężyzny, radosną młodość i głupkowaty rechot” (jako wyznaczniki naszej współczesności) oraz „namiętność, bunt, mękę tworzenia, śmierć czy szaleństwo” (wymieniając to, od czego ludzie obecnie uciekają).
          Bo czy można np. zestawić ze sobą wartość „radosnej młodości” z „głupkowatym rechotem”? Albo: czy dla wszystkich „realnym problemem” jest szaleńswo? I o jakie namiętności chodzi?

          Jednakże chyba wiem, co masz na myśli i, jeśli tylko dobrze Cię rozumiem, to przyznaję Ci rację.
          Ale mnie akurat to nie dziwi, że ogół ludzi (większość z nas) unika doświadczeń ekstremalnych, a nawet realnych – takich, które choć mogą dotyczyć (dotyczą) każdego człowieka, to z którymi nie każdy może sobie dać radę, bo na przykład uświadomienie ich sobie wiąże się z ogromnym stresem.
          Czy mogę mieć im to za złe? Oczywiście, że mogę, ale akurat w tym przypadku nie chcę :)

          Myślę podobnie jak Ty: że „obcowanie ze śmiercią, szaleństwem, talentem, buntem…” (w wymiarze, o którym wspomniałeś i którego właściwie dotyczy mój tekst) może mieć wielką wartość (i akurat dla mnie ma – bo interesuje mnie właściwie wszystko, co dotyczy człowieka, i to również w tych aspektach ekstremalnych, „granicznych”), ale nie mogę przecież narzucać komukolwiek, by miał do tego taki sam stosunek jak ja, (czy mieć komuś za złe, że takiego stosunku nie ma).

          Lecz nie myśl, że nie irytuje mnie płycizna i infantylizacja „masowej” wyobraźni.
          Irytuje.
          I wcale nie uważam tego za zabawne.

        • Kartka z podróży Says:

          Czasem się też zastanawiam czy ludzie ci nie znaleźli się w pewnej pułapce psychicznej tzn czy śmierć samobójcza nie była ostatnim akordem ich autokreacji artystycznej. Czy nie łatwiej było im się zabić aniżeli wycofać i tym wycofaniem zakwestionować prawdę swojej sztuki – narazić się na zarzut hipokryzji i pisania nieszczerego. czy co gorsza na śmieszność.
          Nie wiem do końca czy te śmierci były skutkiem depresji czy świadomym aktem artystycznym – mocnym finałowym akordem.

        • Logos Amicus Says:

          „Nie wiem do końca czy te śmierci były skutkiem depresji czy świadomym aktem artystycznym – mocnym finałowym akordem.”

          Myślę, że każda z tych śmierci (nawet tych samobójczych – a nie wszystkie takie były) była inna, miała inne przyczyny i motywy. Bywało też tak, że wiele czynników składało się na decyzje L’homme maudit, by się zabić. A zdarzało się, że nie była to (do końca świadoma) decyzja, ale jakieś fatum, przypadek, rodzaj konieczności, psychosomatyczna determinanta, czy po prostu wycieńczenie organizmu…
          Zresztą nie wszyscy poeci przeklęci się zabijali. Nawet ci „wzorcowi”. Rimbaud nie popełnił samobójstwa fizycznie, a po prostu (?) przestał pisać i wyjechał trudnić się handlem (nie obchodziło go to, co się stanie z jego poezją, nie odebrał nawet swojej nowo-wydanej książki). Beaudelaire i Verlaine przez lata niszczyli swój organizm (opium, narkotyki, absynt, alkohol…), tułali się po szpitalach i przytułkach, ale jednak dożyli tego, że ich poezja stała sie doceniona, (choć tylko Verlaine przekroczył 50-kę; Beaudelaire zmarł wieku 46 lat).

          Jimi Hendrix, Janis Joplin i Jim Morrison zmarli wskutek przedawkowania narkotyków, ewentualnie z przepicia.
          Samobójstwo – w ścisłym znaczeniu tego słowa – popełnili Wojaczek, Stachura, Plath, Zawistowska (wszyscy cierpieli na ostrą depresję, panicznie bali się obłędu)… niejako skazany na śmierć (poprzez swoją nieuleczalną wadę serca, podobnie zresztą jak Poświatowska) był Bursa. Tak więc trudno w tych wszystkich przypadkach mówić o jakiejś „artystycznej kreacji”. To był bardziej ich – jakże ciężki, nieznośny, pełen cierpienia, beznadziei i bólu – los, który ich pchał ku śmierci.

  11. tamaryszek Says:

    Temat z pewnością ma jeszcze niejedną warstwę do rozważenia, ale i tak: z Twojego postu i głosów komentatorów ukształtowało się ciekawe kompendium.

    Ja z innej beczki. Zostawiam słynne nazwiska, a zatrzymam się na gorączce poszukiwań.
    To chyba Bajor czy/i Janda (nazwiska z innego katalogu) śpiewali „Chcę mieć gorączkę! Give me fever!”. Temperatura ciała to dla duszy za mało!
    Rozumiem (czuję) tę potrzebę, bez niej z wszystkiego ulatuje powietrze..
    Ale nie wydaje mi się, by jedynie buntownicza ekspresja była jej właściwą formą. Bunt może być hałaśliwy jak miedź brzęcząca, a przyzwoitość – czymś wcale nie nudnym. Pomyślałam nawet, że nie tylko, czy przede wszystkim nie kryteria moralne mi przeszkadzają w pełnej akceptacji poete maudit, ile właśnie estetyczne. Gęste jest sito, przez które przesiewa się głosy, szukając czegoś autentycznego.

    A najintensywniej mą uwagę przykuły wtrącenia osobiste. Głupawo pytać, ale ciekawi mnie, czy zrobiłeś ostry wiraż czy łagodną ewolucję (rozłożoną na etapy). Bo ja się zmieniam ewolucyjnie bardzo (czasem aż szokuje mnie jakaś zgodność z sobą sprzed lat; podejrzliwie na to patrzę).
    Świetna jest taka konfrontacja z własnym tekstem sprzed lat.
    Pozdrawiam :)
    ren

    • Logos Amicus Says:

      Ale co to znaczy „akceptacja poete maudit”?
      Akceptacja (ewnetualnie nieakceptacja) ich osobowości, zachowania, wyborów czy też twórczości?
      To, że są (byli) to ludzie amoralni, (czyli nie uznający powszechnie przyjętych norm moralnych) rozumie się samo przez się. „Poete moudit” to niemal synonim „L’immoraliste”. Myślę, że stosując kryteria moralne w ocenach literackich nie zajechalibyśmy zbyt daleko (bo musielibyśmy dać szlaban lwiej części najwybitniejszych pisarzy).
      Również i dla mnie bardziej istotne są tu argumenty i kryteria estetyczne niż etyczne.

      Oczywiście, że bez „gorączki”, wewnętrznego ognia, niemożliwa jest prawdziwie artystyczna twórczość, jeśli już to zimna i kostyczna, czyli – moim zdaniem – żadna. Jak to świetnie zauważyłaś: temperatura ciała to dla duszy za mało!
      I naturalnie zgadzam się również z tym, że nie tylko buntownicza ekspresja jest dla tej twórczej gorączki „jedynie właściwą”. Zresztą, są różne odmiany buntu: np. z jednej strony mamy bunt romantyczny (którego przedstawicielem jest Byron), a zdrugiej – bunt racjonalny (mający proweniencję oświeceniową). Nawet Goethe dzielący epokę z bohaterami stricte romantycznymi stanowi dla tych bohaterów coś w rodzaju antytezy.
      Ale przecież twórczość artystyczna to również afirmcja!, (która nota bene nie musi mieć nic wspólnego z konformizmem, i zwykle nie ma). Dobra sztuka istnieje nie tylko w tonacji dur ale i w mol, nie tylko w forte, ale i piano :)

      PS. To był dość ostry młodzieńczy „break down”, a następnie (powolne) podnoszenie się z… hm… dna ;) i… ewolucja, której podlegam do dzisiaj :)

  12. Jolanta Says:

    Przepis na „poetę przeklętego” jest prosty: śmierć (najlepiej samobójcza lub w niejasnych okolicznościach, może też być spowodowana chorobą), pozostawione po sobie utwory (niekoniecznie doceniane za życia) oraz kilku świadków nieustannie opowiadających o wybrykach zmarłego. Na kult poetów samobójców zwrócił uwagę Tadeusz Różewicz: „Ponieważ w świecie współczesnym wszystko jest na sprzedaż, sprzedaje się również śmierć artysty lub tragiczne życie. Fascynuje Przybyszewski, nie Staff, Kleist, nie Goethe, Brzozowski, nie Prus itd.”. Odnosi się to również do Rafała Wojaczka, Andrzeja Bursy, Edwarda Stachury i Ryszarda Milczewskiego-Bruna. „Mam w dupie małe miasteczka” – pisał Bursa (jeden z pierwszych powojennych poetów tragicznych), a zbuntowana młodzież powtarzała te – wówczas skandalizujące – słowa. W świetle utworów współczesnych poetów, takich jak Marcin Świetlicki, przekleństwa Bursy brzmią łagodnie, nie szokują jak przed laty. To, że pisał: „milszy mi jest pierwotniak pantofelek od ciebie, ty skurwysynu”, że do poezji wprowadził tematykę aborcji i antykoncepcji, nikogo już nie szokuje. Jednakże po śmierci nazwano go „polskim Jamesem Deanem”. Powstawała legenda twórcy zbuntowanego. Bursa pisał krótko, trzy i pół roku, niemal tyle, co Rimbaud. Za życia jednak nie doczekał się wydania własnego tomiku – jego wiersze zostały odrzucone z powodu „nierównej jakości”. Po jego śmierci zachwycała się nimi cała Polska, a krytycy pisali o nim jako o „największej nadziei powojennej poezji”.
    Ponieważ w świecie współczesnym wszystko jest na sprzedaż, sprzedaje się również śmierć artysty lub jego tragiczne życie.

    • Logos Amicus Says:

      Jednakże, owo współczesne „wszystko na sprzedaż”, jest tylko jednym z aspektów sławy „poety przeklętego”. Ta „sprzedawalność” nie leży natomiast w istocie tego fenomenu, do której należy bunt, sprzeciw, eksces, niepohamowanie, odrzucenie ogólnie przyjętych społecznie norm… Sam „poeta przeklęty” nie chciał się „sprzedać” (w przeciwieństwie do współczesnych obrazoburców i prowokatorów działających głownie na polu tzw. „sztuki”). Wprost przeciwnie: on zdążał ku samozatraceniu i w zasadzie nie obchodziło go to, co też świat (w tym świat merkantylny) z nim zrobi.

  13. Torlin Says:

    Ja jednak rozróżniam te dwie sfery – życie i twórczość. Dla mnie to nie jest jedna całość, życie twórcy może być fascynujące, tymczasem osiągnięcia literackie marne. A najczęściej bywa na odwrót. Nie staram się ciągle wiązać życie prywatne twórcy z jego dziełami, one żyją – jak dla mnie – osobnym życiem. A historie życia osobnym. Ja oczywiście najczęściej znam drugie dno poszczególnych utworów i jego związek z życiem prywatnym, ale nigdy nie chcę, aby to dominowało.

    • Logos Amicus Says:

      Jednakże fenomen „poetów przeklętych” polega w dużej (być może nawet w głównej) mierze na integralnej spójności (nierozerwalnej łączności) tego co tworzyli z ich życiem.
      Oczywiście, że ich utwory mogą wieść osobne, autonomiczne życie – tzn. mają swoją wartość, nawet jeśli abstrahuje się od biografii ich autorów.
      Jednakże, akurat w tym tekście ja się tym nie zajmowałem. Jednym zdaniem: nie jest to krytyczna rozprawa o twórczości „poetów przeklętych”, a o ich miejscu – jako żywych ludzi – wśród innych żywych ludzi.

      • Torlin Says:

        Tutaj się akurat z Tobą zgadzam, ale to jest już taki współczesny stan chorobowy – za każdym razem po filmie, książce, dziennikarze natychmiast zajmują się związkiem pomiędzy dziełem a prawdziwym życiem twórcy.

        • Logos Amicus Says:

          Nawet jeśli tak jest (a nie zawsze jest) – to co jest w tym złego i dlaczego nazywasz to „stanem chorobowym”? To, że dziennikarze chcą z tymi twórcami przeprowadzać wywiady, dowiedzieć się czegoś więcej o ich życiu, i o nich samych – czy to jest jakąś chorobą?

          Ponadto: do pewnego stopnia twórca i jego dzieło stanowią jedno, choć naturalnie – jak to już napisałem wcześniej – dzieło może żyć swoim niezależnym życiem, w oderwaniu od osoby swojego autora.

          PS. Podsunąłeś mi zresztą Torlinie tym swoim stwierdzeniem temat do jednego z moich kolejnych wpisów. Thanks :)

  14. hirundo Says:

    Logosie – dzięki za przypis do moich słów o Goethem (grzesiowi także dziękuję) – pełna zgoda :) Przy okazji zrobiłam sobie przestrogę, przed zbyt pochopnym klikaniem w „wyślij komentarz”. To co napisaliście jest oczywiste, to ja zbyt „oględnie” sformułowałam myśl.

    Nie twierdziłam, że w medycznych opisach chorób „i tylko w nich” leży klucz do odszyfrowania twórczości. Wiedza o przypadłościach chorobowych może pogłębić odbiór. W żadnym razie nie zawęzić odczytanie utworu, czy zdegradować twórcę. Nie nadaję dziełom „chorobliwego piętna”, choć w kontakcie z nimi biorę pod uwagę takie szczegóły jak np. głuchota Norwida, niedowidzenie Krasińskiego, itd., bo to przeniknęło na karty utworów. „Podeprę się” raz jeszcze śmiertelnie chorą Poświatowską.
    Jako ilustrację plastyczną przywołałabym dzieła Toulouse-Lautreca, Van Gogha, czy Gielniaka.
    Przywołując, nie chcę im przypiąć „etykietek”, ani tym bardziej „piętna i stygmatu”. Z wielkim szacunkiem dla talentu.
    Pozdrawiam.

    • Logos Amicus Says:

      Hirundo, Twoje nawiązanie do chorób gnębiących „poetów przeklętych” było jak najbardziej uzasadnione, bo ich twórczość też jest na swój sposób „chorobliwa”. (Ale przecież „chorobliwość” także jest jednym z głównych – dodać można, dojmujących – ludzkich doświadczeń.)
      Odnosi się to zwłaszcza do Poświatowskiej, której śmiertelna choroba nie tylko „przeniknęła” do jej twórczości, ale nią wręcz zawładnęła.
      Nie, nie posądzam Cię o przylepianie komukolwiek jakichkolwiek etykietek :)

      Przywołałaś w swoim komentarzu postać Van Gogha, który również w dużej mierze wpisuje się w „etos” poety przklętego, tyle że w jego przypadku chodzi o poezję malarstwa. Myślę, że czymś na miejscu będzie przywołanie tu tekstu pt. „DUSZA VAN GOGHA”, który swego czasu napisałem, nawiązując właśnie do związków choroby artysty z jego twórczością (przy okazji pozwól, że – w podzięce za owo przypomnienie – zadedykuję Ci jeden z jego obrazów :) )

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/vangogh-la-nuit-etoilee.jpg
      Van Gogh „La Nuit étoilée”

      * * *
      Wydaje mi się, że nie ma takiego drugiego malarza, którego twórczość byłaby tak mocno zespolona z jego życiem, jak Van Gogh.
      Zawsze byłem ciekaw jak świat odebrałby jego obrazy, gdyby nic o nim nie wiedział, nie znał jego biografii – gdyby nie było „Listów do brata”, książek i filmów, które mu później poświęcono. Może wręcz nie byłoby czego odbierać, wszak płótna mogłyby posłużyć za podpałkę lub za podkład dla innych malarzy.
      Ale załóżmy, że by przetrwały.
      Czy dostrzeżono by w nich olbrzymią pasję, która je stworzyła? Czy rozprawiano by o geniuszu Van Gogha? Czy uznano by go za jednego z największych malarzy XIX wieku?
      Czy wreszcie – sprowadzając rzecz do kwestii trywialnej, bo merkantylnej – zapłacono by za jego „Irysy” prawie 54 mln. dolarów, a za „Słoneczniki” 40 mln. ?

      Na pewno można spojrzeć na to malarstwo abstrahując od osoby autora. Czy można jednak sobie wyobrazić coś takiego jak „obiektywna” wartość tej twórczości?
      Jakie wobec tego zastosować tu kryteria? Czy można by się tu zdać na opinie ekspertów, krytyków sztuki, tzw. „znawców” …?
      Ja osobiście bym im nie dowierzał.

      Nie mogę sobie wyobrazić, jak patrzyłbym na obrazy Van Gogha bez znajomści kolei jego życia i warunków w jakich powstały, ponieważ te ostatnie poznałem wcześniej niż same obrazy (jeśli nie liczyć kilkunastu albumowych reprodukcji i wypranych z wszelkiego artyzmu, masowych kopii różnych „słoneczników”, „gwiaździstych nocy” i „cyprysów”).
      Na to jest już za późno.
      W tym kontekście wielka wartość komentarzy Vincenta (na temat samego siebie, własnego życia i malarstwa) polega być może na tym, iż po prostu nauczył on nas patrzeć na swoje obrazy. Swoim geniuszem, pasją i egzystencjalną głębią uświadomił nam nierozerwalność jego twórczości z nim samym. Płótna Van Gogha nabrały symbolicznej wartości jako odzwierciedlenie pewnego aspektu naszego człowieczeństwa, humanistycznego fenomenu. Jego przeżycia zaś uświadomiły nam jak tragicznie może się człowiek zderzyć ze światem, w którym przyszło mu żyć.

      To dlatego Karl Jaspers mógł napisać: „Całość tej korespondencji (chodzi o listy do brata Theo), stanowi dokument jakiegoś światopoglądu, jakiejś egzystencji, jakiegoś myślenia znamionującego się wysokim etosem; jest to forma wyrażenia szczerości absolutnej, głębokiej, irracjonalnej wiary, nieskończonej miłości, serdecznego człowieczeństwa, niewzruszonej amor fati. Listy te zaliczają się do najbardziej wzruszających zjawisk niedawnej przeszłości”.

      A płótna Van Gogha wiszą dziś na ścianach największych muzeów świata niczym cząstki jego poranionej duszy.

      * * *
      Listy Van Gogha do brata są doprawdy niewiarygodne – tzn. są czymś nad wyraz niezwykłym, wręcz niesamowitym (bo wiary są one godne jak najbardziej – tym czym fascynuje Vincent do naszych czasów jest bowiem jego prawdomówność, prostolinijność i autentyzm; to był człowiek – mimo swych ekscesów, życiowej niezaradności i dziecięcej wrażliwości – niesłychanie uczciwy.)

      Jego uwagi są niekiedy rozbrajające:
      „Ja nie czuję potrzeby małżenstwa i dzieci, i w pewnych chwilach ogarnia mnie melancholia, kiedy myślę o tym, jaki jestem mając 35 lat – powinno być całkiem inaczej. I mam to czasem za złe temu wstrętnemu malarstwu. Richepin powiedział kiedyś: ‚Miłość sztuki zabija miłość prawdziwą’. Uważam to za słuszne w straszliwy sposób i wiem też, że prawdziwa miłość zniechęca do sztuki.
      Zdarza mi się, że czuję się stary i złamany, a jednak dość jeszcze zakochany, żeby nie być entuzjastą malarstwa”.

      Na ile więc to oddanie sztuce było jego suwerennym wyborem, a na ile sprawą fatum, które go chwyciło i już nie wypusciło aż do śmierci?
      Z pewnością ludziom z jego otoczenia wydawało się to być marnowaniem zycia – jakąś manią, obsesją, niezdrową idée fixe… Tym bardziej że zdradzał on coraz bardziej objawy umysłowej choroby.
      A jednak Van Gogh okazał się jednym z tych niewielu „wariatów”, którzy postawili na swoim i wygrali.
      Wprawdzie jest to zwycięstwo odniesione post mortem, ale jakże przecież spektakularne.

      * * *
      Karl Jaspers – jakby nie było jeden z reprezentantów europejskiej czołówki intelektualnej XX wieku – tak podsumowywuje swoje doświadczenie zetknięcia się z Van Goghiem:
      „Van Gogh mnie zafascynował, być może przede wszystkim całą swą egzystencją światopoglądową (…) To tak, jak gdyby na przelotną chwilę objawiło się ostateczne źródło egzystencji, jak gdyby bezpośrednio dały znać o sobie utajone źródła wszelkiego bytu. Cóż, dla nas jest to jednak równonaczne ze wstrząsem, którego nie możemy znosić zbyt długo…”

      https://wizjalokalna.files.wordpress.com/2010/09/van-gogh1.jpg

      • hirundo Says:

        Przed momentem weszłam na blog, chcąc przywołać sobie słowa Twojego wiersza z wpisu „Jak Twardowski z Wojaczkiem” i… odnalazłam fantastyczny akapit o van Goghu. Natychmiast obudziła się lawina skojarzeń – „Listy do brata” wstrząsnęły mną – bodaj 16-letnią. Jego twórczość, mimo że postrzegana, może przez te same, złe reprodukcje, wywoływała moje pierwsze przywiązania do dzieł sztuki.
        Zdanie: „A płótna Van Gogha wiszą dziś na ścianach największych muzeów świata niczym cząstki jego poranionej duszy” jest najtrafniejszym literacko zdaniem jakie ostatnio zwróciło moją uwagę. I jakim pięknym… (jestem pod ogromnym wrażeniem całej wypowiedzi – dzięki, bo to nieczęste przeżycie…).

        Gdy stanęłam przed „Żółtym krzesłem” van Gogha w NG, tkwiłam dłuższą chwilę „jak wryta”. I wydaje mi się, że nawet zrozumiałam angielski opis w załączeniu, co nie powinno być możliwe… Na pewno odczuwałam związek z ową bezbronną, poranioną duszą.
        Wiesz? Zastanawiam się, jakimi szlakami duchowymi wędrowaliśmy w młodości, skoro tak rozgościli się tam wszyscy wymieniani przez nas twórcy – kontestując codzienność, dość wówczas żałosną, „chodziłam” w otoczeniu tych potrzaskanych dusz. Od nich uczyłam się wrażliwości, a właściwie nadwrażliwości. Gdy pierwszy raz usłyszałam Cohena, rozpłakałam się, nie bardzo rozumiejąc, o czym śpiewa (uczyłam się francuskiego). Dokonywałam cudów, by zdobyć nagrania, tomiki wierszy, czy np. „Listy do przyjaciela” Poświatowskiej.
        I konsekwentnie „miałam w dupie małe miasteczka” z ich ponurą mentalnością, przez którą owych cudów trzeba było dokonywać…
        Powracając do poetów przeklętych, przywołam, także ze względu na Twoje związki z Krakowem, wiersz A. Bursy:

        (…)
        przecież znasz wszystkie moje chwyty
        życie moje
        wiesz kiedy będę drapał krzyczał i rzucał się
        znasz upór moich zmagań
        i drętwe pozbawione smaku i czucia wyczerpanie
        wtedy zatruwasz mój sen majakami
        aby uniemożliwić mi jakikolwiek azyl
        znam twoje słodycze
        które przyjmuję ze skwapliwą wdzięcznością
        i po których szarpią mnie torsje
        przywykłem do twoich okrucieństw
        nauczyłem się śmiać z własnego trupa
        (znasz dobrze ten mój ostatni chwyt)
        znudziliśmy się sobie życie moje
        mój wrogu

        cóż kiedy wkręciłeś iskry bólu w moje szczęki
        aby utrudnić mi ziewanie.

        * * *

        Przyznam Ci się, że wraz z wiekiem mniejszą mam ochotę na podobne emocje… taka przewrotność.
        Dziękuję za rozmowę w gwiaździstą noc, która zapowiada ładną pogodą na koniec lata.

      • ola Says:

        Na drzwiach szafy namalowałam sobie Jego cyprysy, popijam cejlońskie herbaty z kubeczków z reprodukcjami Jego dzieł, jest ze mną gdy czytam, myślę, szukam siebie… i kiedy upadam.
        Co by powiedział świat, gdyby nie wiedział przez co przeszedł?
        Ja go pokochałam jako kilkunastoletnia dziewczyna. Nie wiedziałam o Nim nic.
        Odebrałam go jako człowieka, który jeśli coś robi, to zawsze całym sercem, bezkompromisowo, czułam, że przyroda potrafiła go wzruszyć, rozczulić, że pochłania go ciągle ocean zachwytu, potrafi dostrzegać piękno w drobnostkach.
        W każdym najmniejszym pociągnięciu pędzla ukrywa niewyobrażalne pokłady emocji, emocji, które były tak silne, że zwykły człowiek nie umiałby ich ogarnąć, poczuć.
        Pędzel był jedynym sposobem obdarowania szarego schematycznego i zagubionego świata.
        Powiedział kolorem to, czego nie oddają słowa.
        Dopiero potem go poznałam. Zobaczyłam introwertyka, który dostrzegał Człowieka nie w pięknym opakowaniu, ale w umęczonej chłopce, w wygłodzonej rodzinie górniczej.
        Widział piękno w tym co trudne, bolesne, niezrozumiałe i po ludzku beznadziejne.

        Dzięki niemu zrozumiałam jakim skarbem jest jeden życzliwy człowiek. Jeden życzliwy człowiek potrafi utopić w otchłani pasji i radości cały mrok wytwarzany przez niezrozumienie i odtrącenie…
        Brat w Niego wierzył, kiedy ślepy tłum zabijał zobojętnieniem.

        Wielkim skarbem jest jedność dusz…

        PS. Polecam stronę poświęconą Van Gogh’owi:

        http://www.vangogh.triger.com.pl/

        • Logos Amicus Says:

          Pięknie napisane.
          Głęboko wniknęłaś w duszę tego człowieka… i w jego malarstwo, co jest zresztą równoznaczne.

        • wodnik Says:

          „Wielkim skarbem jest jedność dusz…”

          Niezbyt dobrze znam postac Van Gogha, ale ostatni akapit cytowanego komentarza zawiera głęboką mądrość. Nikt z nas nie chciałby być odtrącony, skarżymy się czasem na niezrozumienie ze strony innych. A my sami – czy stać nas na to, aby być dla kogoś tym, co rozproszy pogardę i obojętność, czy umiemy zatrzymać się obok tych, których inni nie dostrzegają, bo nie chcą dostrzec? Te pytania zadaję również sobie.

        • hirundo Says:

          Olu – za wrażliwość i szczerość:

        • sarna Says:

          Głęboka refleksja Oli, miła tym bardziej, że autorem jest ktoś kto jest z Van Goghem na codzień. Ale cokolwiek by nie mówić o geniuszu malarza, jego wyjątkowości, to zasmuca właśnie owe źródło weny. On sam mówił o sobie jak o dziwaku, człowieku zagubionym, w wiecznym konflikcie ze światem i samym sobą.
          Może zachwycać jako ciekawy obiekt analiz duszy ludzkiej, ale ja wolę, patrząc na jego barwne obrazy, nie dopatrywać się zaraz wszystkich „nieszczęśliwych” podtekstów. Życie mieni sie wieloma barwami i odcieniami. Mimo wszystkich okropieństw jest piękne. To dobrze ze malarz był człowiekiem wrażliwym, nieobojętnym na innych, ale przerysowuje. Gdybym miała patrzeć na świat przez pryzmat jego obrazów, przy mojej wrażliwości zapewne skończyłabym depresją.

  15. ludwigbodmer Says:

    Morrissey śpiewał kiedyś żeby wieszać didżejów, ponieważ:

    „the music that they constantly play/ it says nothing to me about my life”

    A ten wpis (zwłaszcza część osobisto-ekshibicjonistyczna) postulat spełnia, miałem wrażenie jakbym sam siebie/o sobie czytał.

    W „Czarnym obelisku” Ludwig na pytanie Henryka (albo Georga?) Krolla „czy masz chandrę?” odpowiada „przyzwoity człowiek w moim wieku zawsze ma chandrę”. O ile się nie mylę jest okolicach 23-25 lat.
    I tak mi się wydaje, że to co piszesz (o sobie sprzed paru lat i o poetach przeklętych) się z tą permanentną, młodzieńczą chandrą wiąże. Jako, że mam to na świeżo – koszmarnie ciężki okres odkrywania własnej wrażliwości i uczuciowości, połączony z poczuciem absolutnego braku zrozumienia przez otoczenie. Łatwo sobie zrobić krzywdę (alkohol, dragi).

    Przepraszam za chaos w wypowiedzi, bardzo dziękuję za celne oddanie moich własnych odczuć.

    • Logos Amicus Says:

      Bo „chandra” bardziej jest przejawem wrażliwości, niż słabości.

      Natomiast alkohol i „dragi” są zwykle przejawem słabości.

      • Jula Says:

        Ja chcę dodać, że wielu artystów , poetów, malarzy , pisarzy jest wręcz ” nadwrażliwych” , ta nadwrażliwość pozwala im tworzyć, a czasami w skrajnych przypadkach zabija. :(

        Piękny wiersz pt. „Posłanie do Nadwrażliwych”
        autor : Prof. Kazimierz Dąbrowski

        Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
        za waszą czułość w nieczułości świata,
        za niepewność – wśród jego pewności
        za to, że odczuwacie innych tak jak siebie samych,
        zarażając się każdym bólem,
        za lęk przed światem, jego ślepą pewnością, która nie ma dna,
        za potrzebę oczyszczania rąk z niewidzialnego nawet brudu ziemi,
        bądźcie pozdrowieni.

        Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
        za wasz lęk przed absurdem istnienia
        i delikatność niemówienia innym tego co w nich widzicie,
        za niezaradność w rzeczach zwykłych i umiejętność obcowania z niezwykłością,
        za realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego,
        za nieprzystosowanie do tego co jest, a przystosowanie do tego co być powinno,
        za to co nieskończone – nieznane – niewypowiedziane, ukryte w was.

        Bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi
        za waszą twórczość i ekstazę
        za wasze zachłanne przyjaźnie, miłość i lęk,
        że miłość mogłaby umrzeć jeszcze przed wami.

        Bądźcie pozdrowieni za wasze uzdolnienia – nigdy nie wykorzystane –
        (niedocenianie waszej wielkości nie pozwoli poznać wielkości tych, co przyjdą po was),
        za to, że chcą was zmieniać zamiast naśladować,
        że jesteście leczeni zamiast leczyć świat,
        za waszą Boską moc niszczoną przez zwierzęcą siłę,
        za niezwykłość i samotność waszych dróg,
        bądźcie pozdrowieni, Nadwrażliwi.

  16. Bielszy Odcień Says:

    Jack London „Martin Eden” – książka mojego dzieciństwa, idealne wcielenie idei „weltschmertz” ;-)
    Szukajcie – znajdziecie.
    A być może źródłem fascynacji „poetami przeklętymi” jest właśnie ten „ból istnienia” (to, o czym piszesz, że „uwiera” – chyba można tak nazwać?)

    P.S. Tekst mi się podoba (choć grzeczny: taki – bym powiedziała – nauczycielski ;-)

  17. Ewa Says:

    Nieczęsto, nieregularnie spadają na ziemię meteory – ludzie “niedopasowani”, szamoczący się z własną wyobraźnią, “obciążeni” głębią myśli i wrażliwości. Spadają jarząc światłem, kalecząc kolcami, drażniąc zdrętwiałe źrenice patrzących.

    Ludzie-iskierki,
    Błędne ogniki,
    Poeci przeklęci,
    Artyści bez klaki.

    Samotnie rozpaczliwie szukający swojego miejsca, i w końcu okaleczeni, z podciętymi skrzydłami, jak ślepcy, z twarzą zwróconą ku Niebu, przeważnie niezrozumiani znikają…

  18. watch Says:

    Top site, I had not noticed wizjalokalna.wordpress.com earlier in my searches!
    Keep up the great work!

  19. GeKo Says:

    Istnieją takie osobowości, takie konstrukcje psychiczne, takie wrażliwości, które wręcz są skazane na zatratę. Jest w nich jakaś organiczna niezdolność do kompromisu ze światem, wciąż odżywa w nich ten ciemny płomień, który spopiela jasne obrazy, dobroczynne mity, afirmatywne wybory, nieustannie krwawi w nich rana, której uleczyć nie sposób, i nosiciele tej rany najczęściej o tym wiedzą.
    Ci „poeci przeklęci”, „buntownicy bez powodu”, „egzystencjalni kaskaderzy” muszą być „na nie”, bo bycie „na tak” traktują właśnie jako zdradę siebie, jako wdepnięcie w życie niewarte przeżycia. Ale ponieważ w negacji trudno się zadomowić – jest ona w końcu nicowaniem, a nie konstytuowaniem miejsca – dlatego starają się ją jakoś uprawomocnić; a to w micie bezkompromisowego jasnowidzenia, a to w kasandrycznym wizjonerstwie, a to w byciu ofiarą, która z własnej zatraty czyni dający do myślenia casus.
    Krótko mówiąc autodestrukcja jest postrzegana jako cena, którą trzeba zapłacić za wejrzenia w mechanizm świata, za oglądanie od kulis spektaklu, który od strony widowni wygląda zupełnie inaczej.

  20. cry-terium Says:

    Tak jak świat ma Jima Morrisona i Iana Curtisa, tak polska kultura też ma swe straceńcze legendy, z tym że u nas monopol ma na nie głównie literatura.
    Jednak dlaczego pamiętamy Stachurę i Wojaczka, tym bardziej, że byli poetami? Czy ich tragiczne historie są aż tak elektryzujące? Może chodzi o ponadczasowość ich tekstów? Wydaje się, że nie; pamiętamy ich dlatego, że Polacy, za komunizmu pozbawieni kultury rzeczywiście masowej, z braku laku absorbowali kulturę lepszą lub gorszą, ale wysoką.

    Teraz jest inaczej. Społeczeństwo się zmieniło: to społeczeństwo, w którym wydarzeniem sezonu jest związek starzejącej się aktorki z młodym, jurnym tancerzem, zaś tragiczna śmierć jednego z najzdolniejszych młodych pisarzy przechodzi – poza dwoma okolicznościowymi reportażami – praktycznie bez echa.

  21. wyklęty Says:

    Oto jeszcze jeden poeta wyklęty:

    Kazimierz Ratoń (1942-1983) – urodził się w Sosnowcu, kiedy miał 9 lat jego ojciec zmarł na gruźlicę, fakt ten odbił się piętnem na całym życiu poety, którego więź z ojcem była szczególnie mocna, w odróżnieniu od uczuć do matki i siostry, których nie akceptował. To było głównym powodem wczesnego opuszczenia domu rodzinnego i samotności, z którą nie umiał sobie poradzić. Kiedy miał 11 lat zachorował na gruźlicę kości, życie jego zamieniło w koszmar zarówno z powodu fizycznego cierpienia, jak i poczucia osamotnienia oraz depresji, która z czasem doprowadziła do choroby psychicznej. Po ukończeniu szkoły podstawowej uczył się w Liceum Ogólnokształcącym
    w Żywcu, Technikum Materiałów Wiążących w Opolu i Technikum Włókienniczym w Bielsku. Gruźlica stopniowo atakowała jego ciało: staw kolanowy, w wyniku czego kulał do końca życia, potem płuca i pod koniec życia – mózg. Częste pobyty w szpitalach i sanatoriach oraz zmiany szkół potęgowały jego osamotnienie. Cierpienie próbował „leczyć” alkoholem, co doprowadziło tylko do uzależnienia, epilepsji i schizofrenii. Był owładnięty manią samobójstwa, o czym pisał często w swoich wierszach, podobnie jak o cierpieniu i śmierci. Nie popełnił jednak samobójstwa, zmarł śmiercią naturalną
    w wieku 41 lat, 7 stycznia 1983 roku, ale jego zwłoki odnaleziono dopiero po tygodniu. Pochowany został w Wólce Węglowej na koszt opieki społecznej. W pierwszą rocznicę śmierci ukazał się numer monograficzny miesięcznika „Poezja” (nr 1/1984), poświęcony jego twórczości. Za życia wydał jedynie arkusz poetycki „Pieśni północne” (1973) i tomik „Gdziekolwiek pójdę” (1974) – wyróżniony w 1975 roku nagrodą Roberta Gravesa, przyznawaną przez polski PEN-Club. Po śmierci ukazały się: Pieśni ocalone. Wyd. Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 1992 i Poezje. Wyd. Oficyna 21, Warszawa 2002. Wybór jego wierszy jest też w monografii Jana Marxa: Legendarni i tragiczni. Eseje o polskich poetach przeklętych. Wyd. ALFA, Warszawa 1993.

    Kazimierz Ratoń

    * * *

    Jestem ślepy jestem osaczony
    przez istnienie i nieistnienie Boga
    przez nienawiść i miłość do Boga
    przez szyderstwo z Boga
    przez litość dla człowieka
    przez cierpienie człowieka

    Jestem ślepy i osaczony
    nie myślę o życiu
    myślę o śmierci
    nie myślę o rozkoszy
    myślę o bólu
    jestem przerażony
    tym że istnieję
    tym że istnieć nie będę
    jeszcze czekam
    jeszcze na coś czekam
    czekam na miłość i nienawiść
    czekam na ludzki szloch
    świat objawia się w płaczu
    świat objawia się w rozpaczy
    tylko ona może mieć jeszcze znaczenie
    gdy chroni nas przed obłędem
    przygotowuje do spokoju w chwili agonii

    Jestem ślepy i osaczony
    leżę w ciemnej studni
    czekając na płacz
    na trwogę wszystkich rzeczy

    ———————————-
    Sylwetki i wiersze innych poetów wyklętych można znaleźć na stronie Ryszarda Mierzejewskiego:

    http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:XySUk18mUJ4J:www.goldenline.pl/forum/1752936/poeci-przekleci+POECI+PRZEKL%C4%98CI&cd=13&hl=pl&ct=clnk&gl=us&client=firefox-a

    Tak właśnie!

  22. sylwia Says:

    bardzo sie ciesze ze powstala tak interesujaca strona

  23. Damned Says:

    To najlepszy tekst o poetach przeklętych, jaki czytałem.

    Listę polskich poetów przeklętych znaleźć można tutaj:

    http://www.poewiki.org/index.php?title=Poeta_przeklęty

    Pozdrawiam

  24. rosa Says:

    Wojaczek pił i pił, on kochał, kochał ten alkohol .. i tak to już chyba jest z wielkimi mistrzami, że nałóg jest dla nich jedynym wytchnieniem.
    Uwielbiam Wojaczka przede wszystkim dlatego, że był wielbicielem kobiecości (” z Ciebie pijąc z Ciebie biorąc już o niebo nie pytałem bo wiedziałem, że to jedno” -piszę z pamięci, pewnie niezgrabnie;)), uczynił kobietę, jej naturę, ciało, magnetyzm kwintesencją swojej poezji.. i nie musiał przy tym siadać przy biurku przed kartką papieru i skreślać nieudane linijki (pozdrawiam panią Szymborską), perfekcję osiągał na miejscu, „na poczekaniu” i stąd chyba ta jego pochłaniająca niezwykłość..

  25. Marzyciel Says:

    Szydzą,śmieją się spod nosa,
    dzięki Panie za ich role,
    takie życie jest przeciętnych,
    a ja to pierdole.

    Raczysz ciągle pomysłami,
    dzięki dobry losie,
    reszta niech gra dalej w huja,
    lub niech dłubie w nosie.

    Myśl przewodnia płynie taka,
    w głowach mają wciąż zadupie,
    mądry człowiek – mądre wnioski,
    głupi tylko głupie.

    Duzo zalezy od dziecinstwa, od stosunkow miedzy ludzkich, wzlotow i upadkow na samym początku zdobywania wiedzy o zyciu..
    Ludzie są zimni… mimo iz uwazają, ze jest odwrotnie (w wiekszosci).

  26. Sigil of Scream Says:

    Zgodzę się z tym, iż poezja staje się często formą kompensacji w tym, przeklętym przypadku. Zresztą, jeśli choć przez chwilę zainteresowałeś się tym, co sam pisze, możesz chyba zauważyć, że mam pewne doświadczenie w temacie.
    Czasami patrzenie w ciemność ma swoją cenę. Nie wszyscy sobie dobrze z tym radzą, to zawsze niszczy osobowość. Nie wszyscy też akceptują tę cenę. Czy oswajam śmierć? Chyba nie. Uważam, że jestem trupem. Nie ma co oswajać. Reszta jest tylko wcielaniem się ducha w formę – w słowa.
    Wybacz, jesli znów robię się zbyt ezoteryczny. ;)

  27. airnoxlive Says:

    Reblogged this on airnoxlive and commented:
    NIKE POP ART VISION

  28. pascalalter Says:

    Poeci przeklęci wszystkich krajów – łączcie się!
    ..
    To by było dobre wobec żywych, ale co z Tamtymi..?

  29. pascalalter Says:

    Reblogged this on Pascalalter’s Weblog and commented:
    „My Dear:
    bądż błogosławiona.
    Och! bądź błogosławiona!!
    Pisząc te słowa jestem syta nareszcie – minęło poczucie głodu oszukanego czymś zimnym, ciężkim, martwym (a dojmującego nadal)
    i palę prawdziwego, choć najtańszego, papierosa – zamiast wczorajszych powyciąganych z śmieci niedopałków, odartych ze skóry i zapchanych miałem tytoniowym.”
    (Stanisława Przybyszewska, Gdańsk 13 maja 1931 [w;] Listy Stanisława Przybyszewska t.II str.341 Wydawnictwo Morskie Gdańsk 1983)
    ..

  30. la_polaquita Says:

    Narzucają się dwie definicje określenia „poeta przeklęty”: socjologiczna i metafizyczno-egzystencjalna.

    Pierwsza jest dość prosta: poeta przeklęty to twórca nie uznający społecznych konwenansów, outsider nieprzystosowany do mieszczańskiej mentalności, skandalista i bohem, chory psychicznie wyrzutek, człowiek nieprzystający do żadnych norm.

    Egzystencjalna definicja uczy nas natomiast, że problemem wyobcowanego poety nie jest społeczeństwo, które go odrzuca, ale świat jako taki. Jego „ja” cierpi nie tyle z powodu norm, do których nie potrafi i nie chce się dostosować, ale z powodu samej konieczności istnienia. Świat zdaje się obcy, przeraża i przygniata. Między „ja” a światem otwiera się przepaść nie do pokonania. Z tego atawistycznego lęku przed życiem, jedna z dróg ucieczki prowadzi do stylizacji w twórczości. Człowiek, twórca, który czuje się nagi przed nieprzyjaznym światem nazywa sam siebie „przeklętym” – i już nie jest nikim, nienazwanym prochem, ale z dumą nazywa się wyrzutkiem. W bezsensie szuka sensu. Naznacza sam siebie widocznym piętnem, które odbija w sobie to niewidoczne, niewyrażalne.

    Jestem pewna, że to pomaga. Tak jak dziś niektórym ludziom pomagają tatuaże, piercingi, blizny, czarne ubranie – zewnętrzne znaki wewnętrznego zagubienia.

    Choć nie zawsze, bo jak wskazuje przykład Rimbauda, żadne wawrzyny poezji, żadna radość tworzenia nie uchroniła go przed nudą i rozpaczą. Sława nie miała dla niego żadnego znaczenia. Ba, nawet najdalsze i najegzotyczniejsze krańce ziemi, żadne jej tajemnice nie zdołały rozproszyć jego egzystencjalnego lęku.

    Są ludzie, których w dziecięcy zachwyt wprawia kwiatek doniczkowy, który zakwitł niespodziewanie. Jest dla nich godny poezji i szaleństwa. Są i inni, którzy wejdą na najwyższe szczyty i przemierzą najprzepastniejsze głębiny, aby potem umrzeć z niesmakiem w ustach. Są ludzie ABSOLUTNIE niepogodzeni ze światem – choć namiętnie szukają, nie są w stanie znaleźć najmniejszej szczeliny, do której by pasowali. Puzzle o barokowym kształcie. Poeci absolutni i absolutnie przeklęci.

  31. LIST OD STEFANA CHWINA | WIZJA LOKALNA Says:

    […] – zachowania, a nie utraty „zmysłów”. Mój stosunek do tego zawarłem po części w eseju o poetach przeklętych. Zaś z miotaniem się między skrajnościami (ascetyzm – hedonizm, eksces – umiarkowanie, […]


Dodaj odpowiedź do Logos Amicus Anuluj pisanie odpowiedzi